Miłość w czasie rewolucji - ebook
Miłość w czasie rewolucji - ebook
Pochodzący z Rosji argentyński dziennikarz
Klim Rogow wraca do ojczyzny,
aby po śmierci ojca załatwić sprawy
spadkowe. Wybrał jednak złą porę
– w kraju narasta zamęt przed zbliżającą
się rewolucją październikową.
Zapewne gdyby Rogow wiedział, jakie
będą skutki bolszewickiego przewrotu,
na nic by się nie oglądał i czym
prędzej czmychnął do ukochanego
Buenos Aires. Ale czy ktokolwiek mógł
przewidzieć bieg historii?… Sprawy zaś
się przeciągnęły i dodatkowo skomplikowały,
bo w życiu bohatera pojawiła
się kobieta.
Elvira Baryakina brawurowo i z wielkim
wyczuciem snuje wątki, akcję
prowadzi wartko, aczkolwiek nie pozbawia
jej nostalgicznych nut i pięknych
scen, za które kochamy literaturę
rosyjską. Miłość i rozpacz, nadzieja
i strach przenikają się w doskonałych
proporcjach, wyraziste postacie pulsują
prawdziwym życiem, a śmierć
może zabrać również tych, którym jej
nie życzymy, których wręcz pragniemy
ochronić przed złem świata. Do tego
dochodzi doskonale skonstruowane
tło historyczne, ciekawe przemyślenia
i wnioski dotyczące narodzin jednego
z najbardziej wynaturzonych reżimów
świata.
„Miłość w czasie rewolucji” to przede
wszystkim jednak fascynująca powieść
o ludziach i wielkiej miłości. Autorka
sięga wprost do duszy odbiorcy i z wirtuozerią
trąca najczulsze struny…
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8097-913-0 |
Rozmiar pliku: | 975 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Latem roku 1917 pociągi w Rosji jeździły zgodnie z rozkładem „kiedy maszynista znajdzie czas”, nic więc dziwnego, że podróż Klima Rogowa ciągnęła się niemiłosiernie. Trzy miesiące wcześniej wyjechał z Argentyny, przepłynął bez komplikacji Ocean Spokojny, ale będąc już na terenie Rosji, w żaden sposób nie mógł dotrzeć do Niżnego Nowogrodu.
A przecież koledzy z redakcji „La Prensa” ostrzegali go, że to głupi pomysł wracać do ojczyzny w takim czasie! Rosja była beznadziejnie uwikłana w wojnę z Niemcami, jej gospodarka pogrążała się w chaosie, a car abdykował. Nowy Rząd Tymczasowy sprawował władzę nad krajem równie realnie, jak nad wschodami i zachodami słońca.
W Niżnym Nowogrodzie na Klima czekał pokaźny spadek. Głupio byłoby go utracić, tym bardziej że dziennikarska sława nie przynosiła mu poważniejszych dochodów.
Nie był w Rosji od dziesięciu lat. Przyglądał się wszystkiemu i krzywił z irytacją: „A niech to diabli… niech to diabli…”, kiedy widział brudne dworce i niepiśmiennych żołnierzy, którzy przychodzili pytać, jak wygląda sytuacja na frontach wojny.
Na każdym rogu odbywały się wiece, każdy płot oblepiały plakaty, na których królowało słowo „precz”. Ale pachniały też upojnie sosnowe lasy, dworcowe zegary wygrywały „Niech będzie pochwalony nasz Pan w Syjonie”, przychodziła dziewczynka z koszyczkiem agrestu: „Kupcie, wujaszku!”. Jakże to wszystko zachwycało!
Klim ledwie jednak panował nad zniecierpliwieniem. Nie tyle pragnął jak najszybciej dotrzeć do rodzinnego miasta, co zakończyć sprawy i wyjechać już z Rosji. Fizycznie wyczuwał trwogę wypełniającą powietrze.
Po rewolucji lutowej żołnierze całymi pułkami dezerterowali z frontu, obcinali lufy karabinów i z tymi obrzynami rozłazili się po wsiach, aby dzielić pańską ziemię. Pieniędzy nie mieli, zajmowali się zatem grabieżą, co zmuszało podróżnego do zachowywania najdalej idącej ostrożności.
Wszyscy brali go za obcokrajowca ze względu na jasny garnitur, wygoloną gładko twarz, opaloną jak u południowców, niespotykaną w Rosji fryzurę z długą grzywką. Na razie udawało mu się jakoś zagadywać dezerterów. Gdy podchodzili do niego w grupie, zaczynał opowiadać o Argentynie, kraju, o którym nawet nie słyszeli. Gdy w Rosji jest lato, tam panuje zima, a mieszkańcy to sami imigranci, mówiący po hiszpańsku. Przyjezdnym początkowo jest dość trudno, lecz Argentyna to jedno z najbogatszych państw świata, więc można się tam wybić.
W Samarze pociąg znów stanął, bo kolejarze żądali odwołania jakiegoś ministra. Klim sam już nie wiedział, czy śmiać się z tego wszystkiego, czy chwycić za rewolwer i pogonić maszynistów.
Nie miało sensu siedzieć na dworcu, więc wrzucił bagaż na wynajęty powóz i kazał jechać do portu rzecznego. Do Niżnego Nowogrodu można było dotrzeć Wołgą. Na jego szczęście przy nabrzeżu cumował trzypokładowy piękny statek „Suworow”, płynący w górę rzeki. Już był pod parą, ale milicjanci z czerwonymi opaskami na rękawach jeszcze nie wpuszczali ludzi na trap.
Baby, objuczone koszami i pudłami, klęły na czym świat stoi.
– Czego naród dręczycie? Mamy przecie kupione bilety!
– Szukamy jednego gagatka – odpowiedział leniwie milicjant i splunął na ziemię. – Sukinsyn spekulował na targu.
Baby z miejsca zamilkły. Każdą z nich mogli aresztować za to samo – jedna pewnie ukryła w bagażu mąkę, inna cukier. Kategorycznie zabraniano „zawyżania cen” na bazarach. A jak ich nie podwyższać? Kraj pogrążony w inflacji, przecież nie można handlować ze stratą!
Klim spojrzał na milicjantów. Same szczeniaki, gówniarze, którzy wstąpili do organów porządku, aby wymigać się od pójścia na front.
Przepchnął się do przodu.
– Gdzie wasz dowódca?
Przedstawiciele władzy, gdy otrzymali trzy ruble, pomyśleli chwilę, po czym uznali, że przestępca ukrywa się gdzie indziej.
– Merci i powodzenia życzę w rewolucyjnej Rosji! – powiedział dowódca i mocno uścisnął rękę Klima.
Łapówka, tak samo jak dawniej, wciąż była czarodziejskim kluczykiem, otwierającym w ojczyźnie wszystkie drzwi.2
Szumiąc łopatkowymi kołami, „Suworow” robił powolny zwrot. W kajucie było duszno, pachniało mydłem i rozgrzaną słońcem ceratą, świetliste odblaski drżały na ścianie.
Przez dziesięć lat nic się nie zmieniło na wołżańskich parowcach: kanapa, koja, zaścielona czerwonym wełnianym kocem, przymocowany do podłogi stolik, na ścianie lampa pod matowym kołpakiem.
Klim powiesił marynarkę na oparciu krzesła. Chwała Bogu, wyruszyli. Ludzie całkiem oszaleli, każdy cierpi przez ten pozafrontowy chaos i każdy wnosi do niego swój udział – ten strajkuje, inny grabi, jeszcze następny wymusza łapówki.
Chłopiec, przydzielony do obsługi pasażerów pierwszej klasy, przyniósł herbatę. To też było jak dawniej – srebrna taca, uchwyt do szklanki z wygiętą rączką, kawałek cytryny na spodku… Brakowało tylko dużych złocistych sucharów z migdałami. Rząd Tymczasowy wprowadził monopol zbożowy i wszystkie wyroby piekarnicze natychmiast poznikały.
Klim zamknął za chłopcem drzwi. Zdawało mu się, że za ścianką działową ktoś dyszy niby pies na upale. Wsłuchał się, ale już nic nie usłyszał oprócz pluskania łopatek w wodzie. Wrócił do stołu i zaczął czytać gazetę.
A jednak znów to dyszenie, lekkie szuranie… No tak, ktoś najwyraźniej się ukrywał w szafie ściennej. Klim wstał, gwałtownie otworzył drzwi i zamarł ze zdumienia. Wewnątrz na worku siedział chan tatarski: nieduży, z potarganą brodą, w trzęsących się rękach dzierżył krótki nóż do ostrzenia ołówków.
– Zabiję! – powiedział zduszonym głosem.
– Obleję herbatą – zrewanżował się Klim. – Proszę wyleźć z szafy.
Chan się zmieszał.
– Niech mi pan wybaczy, na rany Chrystusa… Milicjanci, gady, mało mnie nie złapali… Schowałem się do kajuty, bo nikogo w niej nie było… Nie wiedziałem, że pana tu zakwaterują.
Miał około czterdziestu pięciu lat, na głowie zatłuszczoną tiubietiejkę, pod watowanym chałatem rozpięty frencz. A pod nim różową rubaszkę. Obwieszony był złotymi łańcuchami, sznurkami i wstążkami.
– Dlaczego milicja pana szuka? – zainteresował się gospodarz kajuty.
– Buty mi chcieli zabrać, a ja nie dałem.
Buty miał rzeczywiście porządne, za takie można trafić do aresztu i tłumaczyć się, skąd u człowieka tak znakomity towar.
– Służę jako rządca w hrabiowskiej fabryce – wyjaśnił chan. – U nas, w Niżnym Nowogrodzie, nie idzie zdobyć części zamiennych, cały przemysł pracuje na rzecz wojska, więc musiałem się wybrać do pewnego tatarskiego handlarza. Od razu wziąłem też coś dla siebie. – Uniósł poły chałatu, ukazując nowy nabytek.
– Pan jest z Niżnego? – zdziwił się Klim.
– Przecież! Grigorij Płatonowicz Kupin.
Chan okazał się nie chanem, ale zwykłym mieszkańcem Kowalichy.
Wkrótce chłopiec przyniósł jeszcze jedną szklankę herbaty.
– Nasze miasto jest najpierwsze w całej Rosji! – chwalił się głośno Grigorij Płatonowicz. – Trzy browary, jedna mydlarnia. Z Rygi ewakuowano do nas przed Niemcami siedem fabryk. A zna pan nasze Sormowo? Produkują tam teraz kotły parowe najnowszej konstrukcji! – Wykrzykiwał każdą nazwę jak na aukcji. – Wielka Pokrowska ma oświetlenie elektryczne, teatr miejski to przepiękny budynek, na głównych ulicach położono asfalt dla wygody przechodniów.
Klim się uśmiechał. Znajome z dzieciństwa słowa, nawyk tamtejszych ludzi, żeby reklamować wszystko co swoje, nawet bez wielkiego sensu. Prawdziwy pępek całej Rosji!
– A jak nowogrodzki Jarmark?
– Największy na świecie! – zapewnił gość. – Dwa miliony odwiedzających w sezonie! Co prawda tak było do wybuchu wojny…
Chwalił się nawet kupcami zbijającymi fortuny na wojskowych dostawach.
– Budujemy się, miłościwy gospodarzu! Jak pan przyjedzie do Niżnego, walizki pan upuści z zachwytu! Takich domów nastawiali! Wszędzie fontanny, oranżerie… Gdzie się pan zatrzyma? Mogę panu zarekomendować świetne pokoje. Właśnie przy Jarmarku, póki się jeszcze nie zamknął do następnego roku. Po prawej jest teatr elektryczny, po lewej zwykły, naprzeciwko restauracja z muzyką.
Klim pokręcił głową.
– Mam dom na Iljince, niedaleko Gimnazjum Maryjskiego. Jadę po spadek.
Grigorij Płatonowicz zakrztusił się i długo kaszlał, wytrzeszczając oczy.
– Pan jest synem prokuratora okręgowego? – wykrztusił wreszcie. Spojrzał na walizki spoczywające na półce. – Już od dawna na pana czekają! Ludzie zastanawiają się, kto też dostanie majątek. – Jego głos stał się niezwykle uprzejmy. – Znaczy, że jedzie pan z samej Argentyny? Jak pan tam żyje?
Klim wzruszył ramionami.
– Pracowałem jako dziennikarz. Przysłali mi pismo z kancelarii adwokackiej o testamencie ojca. Niejaki doktor Sablin prosił, abym przyjechał przejąć spadek.
– Znam tego Sablina! – zawołał Grigorij Płatonowicz. – W kamienicy prokuratorskiej wynajmuje dwa piętra. Pański ojczulek, świeć Panie nad jego duszą, po zdymisjonowaniu zajął się interesami. Bardzo się wzbogacił. A kiedy dowiedział się o abdykacji cara, dostał udaru.
Klim słuchał ze zdziwieniem.
– Skąd pan to wszystko wie?
– Moja hrabianka przyjaźni się z rodziną Sablinów, ciągle do siebie chodzą w gości, więc się nasłuchałem.
Rządca nagle się zreflektował i przywołał na twarz wyraz smutku.
– A jeśli chodzi o szanownego ojca, proszę przyjąć moje szczere kondolencje.3
Klim uciekł z domu, kiedy miał siedemnaście lat, i uczynił twarde postanowienie, że nigdy tam nie wróci. Uważał się wówczas za dorosłego. Podkręcał przed lustrem ledwie pączkujące wąsy, kupował papierosy Hrabiowskie, które palił pospiesznie za sągiem na tylnym podwórzu.
W gimnazjum męczył się z sinusami, kosinusami i historią, a podręczniki do łaciny wykorzystywał wyłącznie jako osłonę, za którą napawał się prozą Marka Twaina.
Klim prowadził podwójne życie. W jednym brzmiały wesołe marsze, grane na fortepianie, wybuchały petardy, które sam robił, i ratował więźniów, którzy wpadli w ręce wroga podczas kradzieży jabłek z klasztornego sadu.
W drugim ojciec brał chłopca do kancelarii i wprowadzał w sprawy. Czytał na głos skargi do senatu i postanowienia departamentu kasacyjnego.
Do prokuratora co rusz przychodzili młodzi pomocnicy przysięgłych – uprzejmi, przestraszeni, ze skórzanymi teczkami pod pachą i emaliowanymi odznakami uniwersytetu na piersi. Ojciec mówił im, że Klim także pójdzie na wydział prawa, lecz z pewnością uniwersytetu moskiewskiego. A oni kiwali z szacunkiem głowami.
– Znakomity wybór.
Chłopak słuchał tego, czując się niczym przestępca, któremu grozi dożywotnia katorga. Kiedy oznajmił ojcu, że nie chce zostać prawnikiem, ten wręczył mu zeszyt i kazał zapełnić go łacińskim zdaniem Ego sum asinus magnus – „Jestem strasznym osłem”.
Był rok 1907, niedawno zakończyła się pierwsza rewolucja, ludzie pragnęli dobić się sprawiedliwości albo chociaż honorowo polec na barykadach. Klim nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Mama umarła, wszyscy znajomi trzęśli się przed prokuratorem okręgowym, nie miał mu kto doradzić.
Wraz z kolegami poswawolił sobie. Pewnej nocy pozamieniali szyldy na budynkach. Na domu posiedzeń konsystorza pojawił się napis: „Wyszynk na miejscu i na wynos”, na sądzie okręgowym: „Strzyżona wełna w hurcie i detalu”, na pałacu gubernatorskim zawisła bańka pijawek ze sklepu aptecznego.
Następnego dnia sprawcy pojawili się w szkole, jakby nic nie zaszło. Patrzyli z góry na oniemiałych z przerażenia uczniów młodszych klas. Plotki o wydarzeniu błyskawicznie rozpełzły się po korytarzach. A chłopcy mieli nadzieję na prasowe artykuły po tak wielkim skandalu.
Przyjechał dyrektor, wszedł do klasy. Wszyscy wstali, hałasując ławkami.
– Kto to zrobił? – krzyknął dyrektor i trącił pierwszego z brzegu ucznia. – Ty?
– Ja.
Klim podniósł rękę.
– Ja też.
– I ja, i ja! – zabrzmiał chór głosów.
To było jak bunt na pokładzie.
– Taaak… Policzymy się z wami! – zapewnił dyrektor, zanim wyszedł.
Chłopcy krzyczeli, celowali w sufit przeżutymi kawałkami papieru, rzucali szmatkami do wycierania tablicy.
I wtedy drzwi otworzyły się z hukiem. Ktoś pchnął je tak silnie, że klamka wyrżnęła w ścianę, odłupując kawałek tynku. W progu pojawił się prokurator okręgowy, ponury i straszny jak inkwizytor. Za jego plecami czaił się dyrektor. Bunt rozsypał się w proch.
Ojciec odszukał wzrokiem Klima.
– Podejdź.
Twarz miał pobladłą, ale spokojną. Klim podszedł, starając się trzymać fason. Ojciec uderzył go otwartą dłonią w twarz.
– Marsz do domu! Ale już!
Po czym odwrócił się i wyszedł. Klim powlókł się za nim, wycierając rozbity nos. Długo nie mógł sobie darować tego, że usłuchał tyrana.
Uczniowie patrzyli na to wstrząśnięci.4
Klim od dawna rozmyślał o ucieczce.
– Pójdziesz na katorgę! – krzyczał ojciec podczas codziennych ataków furii. – Stój prosto, bałwanie, kiedy się do ciebie mówi!
To było najgorsze ze wszystkiego: stary uważał, że ma prawo bić – czy to słowem, czy pięścią – bo traktował syna jak rzecz, jak swoją własność. Jako prokurator był surowy, lecz sprawiedliwy. Rzecz jasna sam siebie miał w ogóle jak najbardziej za sprawiedliwego, do służby odnosił się z pełną rezerwy, odpychającą uprzejmością, ale Klim nie mógł liczyć nawet na to.
Czasem próbował się bronić.
– No cóż, trzeba cię zatem pozbawić wszelkiego zaopatrzenia – rzucał wtedy ojciec. To oznaczało, że nie tylko przepadnie kieszonkowe, ale także kolacja.
Kucharka wydawała chłopcu chleb i wodę, zupełnie jakby był więźniem. Na amnestię młody człowiek mógł liczyć tylko pod warunkiem wyrażenia skruchy i prośby o litość.
Dlatego Klim nienawidził ojca mocnym uczuciem, zaprawionym na dodatek świadomością bezradności. Chciał uciekać, ale dokąd? Jak? W mieście zostać nie mógł, bo zbyt łatwo by go znaleźli, przecież ojca znał każdy rewirowy. Może do Moskwy, ukryć się u ciotki? Ale tam by go szukali w pierwszej kolejności. Miał wszystkiego piętnaście rubli, wygranych w preferansa. Gdyby ktoś jeszcze powiedział ojcu, że Klim gra w karty…
Może by się zdołał utrzymać z tego preferansa, jednakowoż to dwie różne sprawy grać dla rozrywki a żyć z hazardu, jeździć, wynajmować kwatery…
Rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi.
– Ojczulek wołają! – odezwała się pokojówka. – Trzeba natychmiast iść, bo zły jak osa!
W gabinecie kodeksy prawne zajmowały miejsce aż pod sufit, na ścianie wisiały rapiery i szable, których nie wolno było dotykać. Przy stole siedział wysoki, ciemny człowiek w mundurze zapiętym na wszystkie guziki.
– Do końca roku szkolnego żadnych zabaw, teatru, żadnych przyjaciół. Rakieta tenisowa idzie do pieca.
– Ja nie…
– Do pieca powiedziałem!
Ojciec wyjął z szafy księgę wielką i ciężką jak płyta nagrobna.
– A żebyś miał się czym zająć, mój synu, oto Kodeks karny z komentarzami. Masz to wykuć na pamięć tam i z powrotem. Jeśli zawiedziesz, poślę cię w kamasze. A teraz idź.
Klim wrócił do siebie, cisnął księgę pod łóżko.
Plecak, w którym przywozili kiedyś jabłka z daczy, zmiana bielizny, ciepły sweter i kupiona na bazarze fajka, podobna do tej, jakich używał Sherlock Holmes, co widział na książkowych ilustracjach. Chłopak rozejrzał się, co jeszcze wziąć. Nic, wszystko. Każda rzecz w tym domu była kupiona za cudze, przeklęte pieniądze.
Bez świadectwa dojrzałości, bez paszportu, z paroma rublami w kieszeni wsiadł na parostatek do Astrachania.
W porze obiadu kazał sobie podać koniak. Zagrzał się, odetchnął swobodniej. Na pokładzie spotkał studenta w czarnym płaszczu i kaszkiecie z niebieskim otokiem. Tamten myślał, że Klim jest także studentem, bo chłopak w ostatnim czasie wyrósł i poszerzał w ramionach tak, że wielu uważało go za dorosłego.
– Dokąd pan jedzie, kolego?
– Do Astrachania. A pan?
– Do Teheranu. Mój ojczulek pracuje w ambasadzie.
Przez czas rejsu Klim i Igor się zaprzyjaźnili. Flirtowali zażarcie z pannami, zadzierali z konkurencją w postaci dwóch ponurych junkrów, pili w bufecie tak, że rozgwieżdżone niebo wirowało im przed oczami. Korzystali z uroków życia do chwili, kiedy poznali szulera, który obrał ich do bielizny.
Z Astrachania Igor wysłał do rodziców list, w którym prosił o pieniądze. „Jedzie ze mną towarzysz, który także chciałby zobaczyć Persję” – napisał w nim. Do chwili nadejścia odpowiedzi mieszkali w kuchni zajazdu. Gospodyni nie brała od nich za kwaterę, ale musieli lepić pierogi, po dwa tysiące sztuk na głowę. I właśnie tutaj, kręcąc się między rybakami, dezerterami i perskimi kupcami, obaj zachorowali za tyfus.
Przyjechała matka Igora, kobieta żwawa i silna, zdolna przeciwstawić się każdej burzy i burzę sama wywołać. Zadbała o nich, a potem zawiozła do rozpalonego słońcem Teheranu.
– Patrz, patrz! – zachwycał się Igor i podskakiwał na siedzeniu powozu.
Meczety, starożytne mury, kupcy z farbowanymi na rudo brodami, kobiety spowite w czerń aż po oczy…
W ambasadzie Rosji wakatów nie było, Klim podjął więc pracę w biurze telegraficznym przy brytyjskiej misji. Kiedy w 1909 roku szach został obalony, Igor wrócił do Moskwy, a Klim za radą znajomego Anglika wyjechał do Chin, gdzie otwierały się obiecujące perspektywy dla białych młodych mężczyzn o tęgiej głowie i walecznym charakterze.
Dwa lata pracował w kompanii herbacianej w Szanghaju, a potem wybrał się do Argentyny. Tam poznał pstre zaułki nędznych dzielnic, pracował w drukarni, a wieczorami tańczył tango na chodnikach zalanych czerwienią zachodzącego słońca i pił tanie wino. Zafascynowała go polityka, walka o uczciwe wybory i niezapomniana inauguracja Hipólito Yrigoyena, pierwszego prezydenta wybranego w powszechnym głosowaniu. Całe Buenos Aires śpiewało z zapierającego dech, niesamowitego szczęścia…
Klim pisał satyryczne pamflety do wszelkich możliwych dzienników, wydawanych podczas wyborów. Bardzo szybko nauczył się hiszpańskiego. Potem były krajowe gazety, dziennikarska sława – miła, ale mało zyskowna – zaproszenie do Casa Rosada, różowego pałacu prezydenckiego.
Do Rosji Klim wysłał tylko jedną pocztówkę – do mieszkającej w Moskwie młodszej kuzynki Luboczki, z którą bardzo wesoło spędzali ferie zimowe. Właśnie jej najbardziej chciał powiedzieć, kim się stał i co osiągnął. Jednak Luboczka nie odpisała i tak ostatecznie zerwała się więź z ojczyzną. Wtedy właśnie Klim zmienił obywatelstwo.
Śmiertelna uraza do ojca zbladła nieco z biegiem czasu – zmienił się we wspomnieniach w niezbyt mądrego i przez to niedobrego człowieka, który postępował z synem tak, jak w swoim czasie postępowano z nim. Kiedy Klim dowiedział się o jego śmierci, zdziwił się tylko, że ojczulek mu cokolwiek zostawił. Ale skoro dają, trzeba brać – za dom w dobrej dzielnicy można było uzyskać niezłą sumkę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Rozdział 1. Syn marnotrawny
Rozdział 2. Niżny Nowogród
Rozdział 3. Pierwsza miłość
Rozdział 4. Dobroczyńca
Rozdział 5. Mezalians
Rozdział 6. Na wsi
Rozdział 7. Rosyjskie tango
Rozdział 8. Filigranowa dziewczyna
Rozdział 9. Prawdziwy bolszewik
Rozdział 10. Październikowy przewrót
Rozdział 11. Nasi w mieście
Rozdział 12. Światowy Potop
Rozdział 13. Rewolucyjny Piotrogród
Rozdział 14. Bogini skoroszytów
Rozdział 15. Piracka taktyka
Rozdział 16. Spiskowcy
Rozdział 17. Niewierna
Rozdział 18. Wielki Szlak Spekulantów
Rozdział 19. Opozycyjna gazeta
Rozdział 20. Konfiskata nadwyżek
Rozdział 21. Chińscy żołnierze
Rozdział 22. Mobilizacja
Rozdział 23. Wołżańska flotylla wojenna
Rozdział 24. Zdobycie Kazania
Rozdział 25. Swijażsk
Rozdział 26. Lucyfer
Rozdział 27. Sens życia
Rozdział 28. Poeci proletariatu
Rozdział 29. Jarmark w Niżnym Nowogrodzie
Rozdział 30. Preferans
Rozdział 31. Umiejętność życia
Rozdział 32. Radziecki dziennikarz
Rozdział 33. Hrabiowskie brylanty
Rozdział 34. Uniwersytet Marynarski
Rozdział 35. Przygotowania do ucieczki
Rozdział 36. Czerwoni agitatorzy
Rozdział 37. Korniłowcy
Rozdział 38. Biała Armia Ochotnicza
Rozdział 39. Bezdomne dzieci
Rozdział 40. Tłumacz wojskowy
Rozdział 41. Kwestia żydowska
Rozdział 42. Ogłoszenie
Rozdział 43. Wielki odwrót
Rozdział 44. Figurant
Rozdział 45. Noworosyjska katastrofa