Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość ze snu - ebook

Seria:
Data wydania:
1 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłość ze snu - ebook

CYKL UWAGA MŁODOŚĆ

Alicji od zawsze śnił się Maks. We śnie wspólnie zwiedzali świat, jeździli na różowych słoniach, robili wiele cudownych rzeczy, a przede wszystkim zakochali się w sobie do szaleństwa. Maks jest chłopakiem z jej snów, tylko ze snów… Aż do pewnego poranka, gdy pojawia się w szkole i zajmuje miejsce obok… Niestety ten „prawdziwy” nie poznaje Alicji i do tego ma dziewczynę!

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-5646-4
Rozmiar pliku: 836 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

28 SIERPNIA

Stoję na środku wielkiego hallu Metropolitan Museum of Art. Dokładnie trzy kroki od miejsca, w którym zwymiotowałam w dniu moich dziesiątych urodzin, tuż przy wyjściu ze skrzydła egipskiego. Tym razem nie widzę jednak żadnych torebek-nerek na pasku, nie słyszę pisku gumowych podeszew trampek na wypolerowanych posadzkach. A to u moich stóp to tym razem nie są jasnoróżowe wymiociny (lody malinowe – jeśli już koniecznie chcecie wiedzieć) upstrzone kolorowymi cukrowymi piankami wprost z pudełka płatków Lucky Charms („wyjątkowo na urodziny” – zgodził się tato – po raz ostatni w życiu). Teraz jest to ciężka, zdobiona kryształkami suknia, jak ta, którą Beyoncé założyła na rozdanie nagród Grammy. Tego wieczoru światła świecą wyjątkowo jasno, a ludzie szepczą i spoglądają w moją stronę. Tego wieczoru z jakiegoś powodu czuję się ważna. Sączę szampana i powoli sunę od jednej sali do drugiej, podziwiając dzieła sztuki. Tam właśnie zastaje mnie Maks, tuż przed obrazem z baletnicami Degasa w sali impresjonistów.

– Ja też umiem tańczyć, wiesz? – mówi, otaczając mnie ramieniem, a ja czuję falę ciepła w całym ciele.

– Udowodnij – odpowiadam. Nie muszę nawet odrywać wzroku od obrazu, by wiedzieć, że mi się przygląda i że się uśmiecha. W mojej głowie zapisany jest każdy cal jego twarzy, każdy jego gest. Cały czas boję się, że mogłabym go zapomnieć.

Bierze mnie za rękę i okręca w tanecznym obrocie, a ja zamykam oczy. Gdy znów je otwieram, jesteśmy w ogrodzie na dachu i kołyszemy się w powolnym rytmie. Krzewy wokół nas migocą małymi światełkami.

– Dobrze ci w tym smokingu – mruczę w jego szyję.

– Dziękuję. Beyoncé założyła taki na rozdanie nagród Grammy – mówi z powagą i po chwili oboje wybuchamy śmiechem. Zanim zaczerpnęłam tchu, Maks obejmuje mnie mocno i całuje. Odchylona do tyłu tracę nie tylko poczucie równowagi, ale też wszystkie zmysły. Do tej chwili nie miałam pojęcia, że zawroty głowy mogą być takie przyjemne.

– Tęskniłem – mówi i wykonujemy jeszcze jeden obrót.

Nagle zjawia się dostawca pizzy od Joego ze 110 ulicy. Wygląda na zniecierpliwionego.

– Jesteś głodna? – pyta Maks. – Zamówiłem pizzę.

Ale w pudełku, zamiast pizzy, widzę gigantyczne ciastko Oreo pokrojone niczym tort. Wyciągamy dłonie i każde z nas bierze duży, ciężki kawałek.

Nie udaje mi się jednak go skosztować, bo oczy Maksa, w kolorze przypominającym morskie fale w pochmurny dzień, rozbłyskują figlarnie, a jego dłoń szybkim ruchem rozsmarowuje ciastko na moim policzku. Co za... Natychmiast rewanżuję mu się tym samym.

Pędzimy przez galerię, chowamy się za antycznymi posągami, w ostatniej chwili omijając przerażonych kustoszy i cały czas ciskając w siebie garściami rozgniecionego ciasta. Nagle dostrzegam maszerującego ku nam pracownika ochrony. Kiedy lepiej mu się przyglądam, rozpoznaję mojego nauczyciela fizyki. Nigdy go nie lubiłam. Biegniemy jeszcze szybciej.

W końcu, zapędzona w ślepy zaułek na dziedzińcu przy grobowcu Perneba, zatrzymuję się i oglądam na Maksa. Oboje jesteśmy całkowicie oblepieni ciastem. Na mojej szyi i ramionach błyszczą klejnoty porwane z wystawy europejskich strojów i tkanin, a Maks ma na głowie średniowieczny rycerski hełm. Wyglądamy jak królewska para szaleńców. W kraju pod naszym panowaniem na pewno wybuchłaby krwawa rewolucja.

Maks coś do mnie mówi, ale przez ten hełm niczego nie mogę zrozumieć. Podnosi więc przyłbicę, odsłaniając zaczerwienione policzki.

– Może mała przerwa? – powtarza, tym razem wyraźnie.

Kładziemy się na posadzce i wsłuchujemy w mieszaninę muzyki symfonicznej i szmeru rozmów dobiegających spoza murów dziedzińca. Ponad nami, tam gdzie powinien znajdować się muzealny sufit, skrzy się nocne, gwieździste niebo.

– Czy wiesz, że gdy w starożytnym Egipcie umierał faraon, często składano go do grobu razem z najbliższymi? – pytam.

– Zdaje mi się, że to byli niewolnicy, którzy mieli mu usługiwać w zaświatach – poprawia mnie pan wszystkowiedzący.

– No cóż, gdybym ja miała umrzeć, kazałabym się pochować razem z tobą – stwierdzam, odwracając się na bok, żeby na niego spojrzeć.

– Dziękuję ci, kochana! – woła. – To zdecydowanie najokropniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek od ciebie usłyszałem.

Nagle słyszę krótkie chrumknięcie, które odbija się echem od kamiennych ścian, i dostrzegam małego, afrykańskiego guźca, leżącego tuż obok Maksa i czujnie mu się przyglądającego.

– Kto to jest? – pytam.

– To Agnes – odpowiada, ruchem głowy wskazując świnkę. – Śledzi mnie od działu Oceanii. Chyba się zakochała.

– No to, Agnes, ustaw się w kolejce – mówię, kładąc głowę na piersi Maksa, i głęboko wzdycham. Czuję jego zapach – zawsze ten sam: to jakby mieszanina świeżego aromatu proszku do prania i lasu. Odgłos uderzeń jego serca uspokaja mnie i kołysze do snu.

– Nie zasypiaj – prosi. – Mieliśmy tak mało czasu.

Nie mogę się z nim zgodzić. Ten wieczór był idealny. Nie mogłabym prosić o nic więcej.

– Do zobaczenia – odpowiadam, błagając w duchu, by odpowiedział, zanim odpłynę. To dla nas bardzo ważne. Rytuał, w którym upewniamy się, że znów uda nam się odnaleźć.

– Do zobaczenia – odpowiada w końcu z westchnieniem.

Moje oczy powoli się zamykają, a w uszach pozostaje jedynie delikatne pochrapywanie świnki Agnes.

1. Muzea są do zwiedzania, a nie do mieszkania

Poczułam, że Jerry chrapie mi prosto w twarz. Jego ciepły psi oddech owiewał mnie przy każdym wydechu.

– No tak – westchnęłam – to by tłumaczyło sprawę Agnes.

– Kim jest Agnes? – usłyszałam głos taty dobiegający z siedzenia kierowcy. Jego pytaniu towarzyszyło miarowe klikanie włączonego kierunkowskazu. Tik-tak, tik-tak – jak metronom.

– Nikim – odpowiedziałam szybko, żeby odwrócić jego uwagę. Mój tato jest specjalistą od mózgu, bardzo znanym neurologiem – co oczywiście nie robi na nikim wielkiego wrażenia, chyba że też jest jednym z nich. Tato wie o ludzkim umyśle rzeczy, które reszcie ludzi wydają się wielką zagadką. Jeżeli jednak chodzi o sprawy serca – jest zupełnie zdezorientowany. A ja nie miałam ochoty opowiadać mu o Maksie.

Przeciągnęłam się i usiadłam prosto.

– Musiałam się zdrzemnąć – stwierdziłam z lekką chrypką.

– Środki lokomocji zawsze działają na ciebie usypiająco – zauważał, wpadając w swój profesorski ton. – Samoloty, pociągi, samochody... Spaliście z Jerrym jak susły przez kilka godzin, ale wybrałaś świetny moment na pobudkę – powiedział, uśmiechając się do mnie w lusterku. – W sam raz, żeby podziwiać nasze nowe miasto.

Po tych słowach wykonał dziwny wymach ręką w stylu Vanny White, jak gdyby Boston był olbrzymią układanką, której elementy trzeba dopasować. Właśnie zjeżdżaliśmy z drogi I-90, a zabytkowa, stara część miasta witała nas uprzejmie z drugiego brzegu malowniczej rzeki Charles. Widok ten sprawiał, że Nowy Jork, w którym mieszkaliśmy przez ostatnich dziesięć lat, wydawał się tylko... no cóż... Nowym Jorkiem. Czy w ogóle da się to porównać?

Koła naszego samochodu toczyły się w dół betonowego zjazdu, stukając w miarowym tempie raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, a ja niespokojnie powtarzałam ten rytm, uderzając trzema palcami prawej ręki w klawisze niewidzialnego pianina. Nigdy nie byłam w tym dobra. Mój nauczyciel powiedział tacie, że to przez „brak dyscypliny”. Ostatecznie porzucił mnie, rezygnując – po raz pierwszy w karierze – z pracy. Mimo to wciąż uwielbiam muzykę. A zwłaszcza rytm. Rytm jest wzorem, a wzory nadają rzeczywistości sens. Zawsze, gdy czuję przypływ zdenerwowania czy niepokoju, przyłapuję się na wystukiwaniu jakiegoś rytmu.

Przesunęłam się bliżej drzwi, obserwując gwarną ulicę o nazwie Beacon Street. Oparłam się na kartonowym pudle z napisem „SPRZĘTY KUCHENNE”, w którym prawie na pewno znajdowały się zimowe kurtki i karma dla psa. Osłoniłam dłonią oczy przed blaskiem wrześniowego słońca i z zaciekawieniem oglądałam mijane dwustuletnie kamienice. Jakie to zabawne, że w dzieciństwie wszystko wydaje się takie wielkie, a potem, kiedy trochę dorośniemy, to samo miejsce okazuje się znacznie mniejsze. W przypadku naszego domu, który tak naprawdę najpierw należał do mojej mamy, a dopiero potem stał się nasz, jest jednak inaczej. On nadal wydaje się gigantyczny. Nie mogę się nadziwić, że nigdy się w nim nie zgubiłam. Miałam szczęście, bo szukaliby mnie chyba przez kilka dni.

– Kilka razy się zgubiłaś – usłyszałam, kiedy wyraziłam na głos moje zdziwienie. – Na szczęście był z nami Jerry. On zawsze potrafił szybko cię znaleźć.

Tato stanął na ganku, a Jerry – wciąż rozciągnięty na tylnym siedzeniu i jak zwykle apatyczny – łypał na mnie spode łba, gdy zaglądałam do niego przez okno.

– W młodości musiałeś być trochę żwawszy, wysiadaj – powiedziałam stanowczo.

Pięciopiętrową fasadę domu wykonano z czerwonej cegły. Okiennice i frontowe drzwi połyskiwały na jej tle głęboką czernią, dopasowując się do pozostałych budynków na ulicy. Ustawione w szeregu jeden przy drugim, skojarzyły mi się nagle z pewnymi dziewczynami z mojej starej szkoły, które nazywałam kółkiem wzajemnej adoracji – wszystkimi w identycznych okularach przeciwsłonecznych. Zaczęłam się zastanawiać, jak dużą część nowojorskiego kwartału zająłby ten budynek, gdyby go położyć na boku.

– Cały nasz? – zapytałam ojca niepewnie.

– Taaak... – odpowiedział z chrząknięciem. Popchnął drzwi i wszedł do środka, taszcząc pod pachą jedną z walizek.

– Teraz, kiedy nie ma już Nan... Twoja mama nie miała rodzeństwa, dlatego dom babci przypadł nam. Starał się mówić o tym lekko i wspominać mamę bez żalu w głosie, ale powrót do tego domu na pewno nie był dla niego łatwy. W końcu mieszkaliśmy tu wszyscy razem, zanim postanowiła nagle wyjechać do Afryki i nigdy nie wrócić.

Weszłam do obszernego foyer, którego ściany wzniesiono na planie koła i pomalowano na kolor czerwonego wina. Spojrzałam w górę na wypolerowane, drewniane balustrady spiralnej klatki schodowej, która zdawała się nie mieć końca. Pachniało starością, ale nie w złym sensie, po prostu... jakby cały ten dom był wielkim pudłem antyków i zakurzonych staroci, które ktoś zbyt długo trzymał w piwnicy.

Ojciec poprowadził mnie przez obszerną jadalnię z ciężkimi żyrandolami i pejzażami na ścianach, a potem przez kuchnię – dodatkową kuchnię, z której zazwyczaj nie korzystano, bo była tak ogromna, że służyła wyłącznie do obsługiwania dużych przyjęć. Nagle w mojej pamięci pojawiły się krótkie przebłyski wspomnień: jak jem ptysie z kremem przy dużym stole, a obok siedzi Nan, jak leżę na podłodze pod fortepianem w salonie na drugim piętrze, gdy jeden z gości uprzyjemnia wszystkim wieczór swym występem. I jeszcze mysia dziura, przy której kładłam wieczorem cukierki, żeby sprawdzić, czy do rana znowu znikną. To był mój sekret, póki ktoś go nie odkrył i mysia dziura nie została zamurowana. To nie były wnętrza dla nowoczesnej rodziny. Jak mieszkać w tylu pokojach naraz? A teraz było nas tylko dwoje. No dobrze, dwoje i jeszcze kudłate pół.

W końcu dotarliśmy na czwarte piętro do narożnego pokoju z ciężkimi brokatowymi zasłonami w kolorze niebieskim i jasnolawendowymi ścianami.

– Pomyślałem, że ten mógłby być twój – powiedział tato, szurając podeszwą buta o podłogę. Najwyraźniej zastanawiał się nad właściwym doborem słów. – To był kiedyś pokój twojej matki. Była wtedy mniej więcej w twoim wieku. Wydaje mi się trochę „doroślejszy” od tego, w którym sypiałaś dawniej.

Rozejrzałam się dookoła, lustrując łóżko z czterema kolumnami, oprawione fotografie z dalekich krain i kominek zdobiony małymi srebrnymi szkatułkami oraz figurkami żyraf i hipopotamów. Teraz moja matka mieszka na Madagaskarze, zajmując się swymi badaniami w towarzystwie tych samych stworzeń – tyle że naturalnej wielkości i na dodatek żywych.

– Okej – odpowiedziałam.

– Na pewno?

– Chyba tak – zawahałam się.

– To świetnie – odparł i już go nie było.

Pobiegł do samochodu, by kontynuować misję życia – wicie dla nas nowego gniazda.

^(*)

Właśnie przeniosłam milionowy karton od U-Haula. Jerry przez cały czas podążał za mną trasą do domu i z powrotem. Podobno większość psów unika kontaktu wzrokowego, czym wyrażają szacunek dla właściciela i podporządkowanie wobec przywódcy stada. Tymczasem Jerry patrzy mi prosto w oczy. Ciekawe, jakie można by z tego wyciągnąć wnioski?

Wchodząc do holu, spostrzegłam nagle dużą kopertę spoczywającą na blacie stolika. Zauważyłam na niej moje imię nabazgrane drżącym, pochyłym pismem babci.

– Znalazłem ją w bawialni Nan – usłyszałam głos ojca stojącego w połowie wysokości schodów i uginającego się pod ciężarem pudła opisanego „KSIĄŻKI ALICJI”. – Nie mam pojęcia, co to może być. Zbierała i przechowywała wszystko, co popadło. Mówiła, że to przezorność. Dla mnie to raczej obsesja. Powinnaś zajrzeć do jej szafy. Jeśli dobrze pamiętam, układała wszystko według kolorów.

Obejrzałam kopertę ze wszystkich stron, czując jednocześnie zaskoczenie i trudną do wyjaśnienia ulgę. To był pierwszy realny znak, że rzeczywiście miałam się znaleźć w tym domu. Ostrożnie wydobyłam zawartość koperty na marmurowy blat. Był tam pakiecik pocztówek wydrukowanych na kiepskim brązowym kartonie. Wyciągnęłam jedną z nich. Na froncie zobaczyłam trzy lecące balony, a z tyłu grubymi literami napisano na maszynie:

Wszystkiego najlepszego, Alicjo!

Od Gustave’a L. Petermanna i wszystkich przyjaciół z Centrum Badań Snu (CBS).

Zdziwiona, odłożyłam kartkę i sięgnęłam po następną. Było na niej napisane dokładnie to samo. I na następnej też. W sumie było dziewięć kartek – wszystkie z balonami na jednej stronie i dokładnie takimi samymi dziwnymi życzeniami urodzinowymi na drugiej. Obejrzałam stemple pocztowe i stwierdziłam, że kartki te przysyłane były co roku w dniu moich urodzin od czasu, gdy się wyprowadziłam. Nagle pomyślałam o wizytówkach, które dostawałam u dentysty w Nowym Jorku, przypominających o kolejnej wizycie. Był na nich ząb z twarzą i wyraźnym makijażem. Po co zębowi puder?

Pod ostatnią kartką znalazłam notatkę wykaligrafowaną na cieniutkim bladoturkusowym papierze:

Uśmiechnęłam się, kręcąc głową. Cała Nan. Prosto, elegancko, bez owijania w bawełnę. Przynajmniej w listach, bo od tej strony znałam ją zdecydowanie najlepiej. Po naszym wyjeździe tato nie potrafił się zmusić, by odwiedzić Boston. Zawsze znajdował jakąś wymówkę, by tu nie przyjeżdżać. Przez te wszystkie lata widziałam Nan tylko parę razy, gdy zdecydowała się na wyprawę do Nowego Jorku z okazji premiery sztuki na Broadwayu albo wystawy w Muzeum Guggenheima. Jej włosy były zawsze perfekcyjnie ułożone, a ubrania jakby świeżo uprasowane. Zastanawiałam się nieraz, czy wszyscy z wiekiem robią się tacy nieskazitelni, czy ja na przykład po osiemdziesiątce nadal będę nosić swetry z dziurami, przez które można wystawić kciuk.

Z zamyślenia wyrwało mnie brzęczenie telefonu.

– Myślałam, że umarłaś – usłyszałam głos Sophie. – Czy jaśnie pani była zbyt zajęta parkowaniem limuzyny na dziedzińcu Harvardu, aby odpisać na moją wiadomość? – zapytała, parodiując mowę angielskiego lokaja.

– Stęskniłaś się już? – zaśmiałam się.

– Chyba żartujesz – prychnęła.

– Jak to? – zachlipałam żałośnie.

– Bo mam twojego klona. Jest tu ze mną. Teraz trochę się na mnie wkurza, że z tobą rozmawiam. Chce wiedzieć, co ty masz takiego, czego twój klon nie ma.

Sophie była moją pierwszą przyjaciółką w Nowym Jorku. Pierwszą i jak dotąd najlepszą. Historia z klonami to nasz stary kawał. Wymyśliłyśmy sobie, że sklonowałyśmy się nawzajem, żeby mieć towarzystwo, kiedy oryginału nie ma w pobliżu. Nikogo oprócz nas to nie śmieszy, ale to nawet lepiej.

– No cóż, ja w każdym razie tęsknię.

– Co się dzieje? – Głos Sophie nagle spoważniał. Zawsze potrafiła zauważyć, gdy coś było nie tak. To bardzo wkurzające.

– Nic takiego. Po prostu dziwnie się tu czuję. Gdybyś mogła zobaczyć ten dom. Jest jak muzeum.

– Ale ty uwielbiasz muzea! – wykrzyknęła Sophie.

Ona tego nie mogła zrozumieć. Sama mieszkała przy Park Avenue w mieszkaniu tak idealnie czystym i nowoczesnym, że zawsze miałam wrażenie, iż sama obecność mojej marnej osoby może je splamić. Rodzice Sophie zajmowali się sprzedażą dzieł sztuki. Wielkiej, nowoczesnej sztuki, jak gigantyczne kule wykonane w ramach kampanii społecznej czy filmy nieznanych osób pływających w basenie, wyświetlające się wprost na ścianach ich salonu.

– Naprawdę, Alicjo, gdyby w moich drzwiach stanął superprzystojny policjant i powiedział, że zaginęłaś, poradziłabym mu, żeby najpierw szukał cię w Metropolitan lub MoMA.

– Lubię zwiedzać muzea, a nie w nich mieszkać – odpowiedziałam, ciężko wzdychając. – To nie jest dom.

– Wszystko się ułoży – zapewniła mnie. – Teraz jesteś po prostu zmęczona podróżą.

– Właściwie większość drogi przespałam... – wyjaśniłam i straciłam wątek, bo dopadło mnie wspomnienie chwili, gdy zasypiałam na piersi Maksa. Opowiedziałam Sophie o tej niesamowitej nocy w muzeum, a ona stwierdziła, że to bardzo romantyczne. Niestety, ton jej głosu mówił coś zupełnie innego.

– Wiem, że to szaleństwo, że wciąż o nim myślę. Nie musisz mi mówić, rozmawiałyśmy na ten temat chyba z milion razy.

Sophie głośno westchnęła.

– Chodzi o to, że masz teraz szansę zacząć wszystko od nowa. Może byłoby dobrze, gdybyś, no wiesz... zaczęła się spotykać z chłopakiem, z którym mogłabyś być... no... naprawdę?

– Ale ja czuję, jakby to było naprawdę. Rozumiesz?

– Wiesz, o co mi chodzi. – Chyba nigdy nie słyszałam Sophie tak zirytowanej. – O kogoś, kogo naprawdę możesz mieć. Kogo możesz przedstawić znajomym. I poprzytulać za krzakami na wycieczce. Kogoś, kto jest... prawdziwy.

Prawdziwy. To ostatnie słowo zawisło między nami, a ja poczułam się nagle zażenowana swoim zachowaniem. Sophie miała rację. Nieważne, jak wielkie byłyby moje uczucia do Maksa, zawsze pozostawał jeden problem. Ta noc w muzeum była tylko snem. Każde spotkanie z Maksem było tylko snem. Bo Maks był moim wymarzonym chłopakiem, który istniał tylko w moich snach.

Bo tak naprawdę – to go nie ma.

2. Jad morskiego węża

Oczywiście, że w pełni zdawałam sobie sprawę, że bycie zakochanym w kimś, kogo się nigdy nie spotkało i kto nawet nie istnieje, musi się wydawać kompletnym szaleństwem. Ale ponieważ nie mogę sobie przypomnieć, żebym chociaż raz śniła o kimś innym, a nie o Maksie, naprawdę trudno mi oddzielić sen od jawy. Zmieniały się miejsca i scenariusze snów, ale Maks się nie zmieniał. Czekał na mnie za każdym razem z tym swoim łobuzerskim uśmiechem i z sercem na dłoni. Był moją bratnią duszą.

Mimo wszystko wiedziałam, że to nie może trwać wiecznie. Na wszelki wypadek zapisywałam wszystko w notatniku. Sophie nazwała go kiedyś sennikiem. Brzmi to jak coś, co można znaleźć w sklepie z prezentami zaraz obok półki z kadzidełkami. Nosiłam go zawsze przy sobie. Od czasu przeprowadzki do Bostonu siedział sobie w torbie z napisem „I ♥ New York” w koszu rowerowym od starego, zardzewiałego modelu Schwinna, który znalazłam w ogrodzie za domem Nan. Rower nazwałam Frank – skrót od Frankensteina – ponieważ, jakkolwiek na to patrzeć, przywróciłam go do życia.

Postawiłam Franka pomiędzy dwoma kamiennymi kolumnami oddzielającymi Akademię Bennetta od reszty świata. Zdawały się mówić: „O nie, tutaj nie wolno. Chyba się nie odważysz”. Chociaż raczej komunikowały się innym tekstem wyżłobionym w granicie: „Kto znajdzie ukojenie w tych murach, ten znajdzie ukojenie w sobie samym”. Jestem sceptyczna wobec tego stwierdzenia.

Spojrzałam w stronę parkingu dla studentów, zapchanego lśniącymi karoseriami volvo i audi SUV, a potem znowu zerknęłam na Franka. Jedynym powodem, dla którego znalazłam się w tym miejscu, była umowa, którą Uniwersytet Harvarda zawarł z Akademią Bennetta, zapewniająca dzieciom wykładowców miejsce w szkole. Maria Bennett, założycielka szkoły (gdzieś na początku dziewiętnastego wieku), była córką rektora Uniwersytetu Harvarda, stąd też w naturalny sposób zrodziła się owa „odwieczna więź oparta na dwustronnym szacunku”.

– Cokolwiek miałoby to oznaczać – skomentowałam, gdy tato poprzedniego wieczoru odczytał mi głośno treść szkolnego prospektu.

– Oznacza to, że nauczanie dziecka wykładowcy Katedry Neurologii dodaje Akademii Bennetta prestiżu – wyjaśnił. – W zamian dziecko zdobywa wykształcenie w jednym z najlepszych liceów, i to zupełnie za darmo.

– Jesteś pewien? – zapytałam, spoglądając na niego z niedowierzaniem i kręcąc widelcem w talerzu pełnym spaghetti. – Byłam przekonana, że to wszystko należy mi się w ramach stypendium za osiągnięcia sportowe.

– No tak – odparł, odbijając piłeczkę – to pewnie ma związek z tym trofeum, które dostałaś w czwartej klasie. Przypomnij mi, proszę, co to było.

– Najdłuższe kręcenie hula-hop – wyjaśniłam, biorąc wielki kęs makaronu. – Szczyt mojej sportowej kariery.

– O, o... to, to! – potwierdził i otarł usta serwetką, puszczając do mnie oko.

Rower postawiłam przed głównym gmachem administracyjnym, wyglądającym bardziej jak Biały Dom niż jak liceum, i ruszyłam na paluszkach w głąb marmurowego korytarza – żaden inny sposób chodzenia w tym miejscu nie wydał mi się stosowny. Zapukałam do drzwi biura dyrekcji, aby punktualnie o godzinie dziewiątej rano odbyć rytualne „ciepłe powitanie” w szkole. Określenie to, znalezione dzień wcześniej w folderze informacyjnym dla nowych uczniów, sprawiało, że nos sam zaczynał mi się marszczyć.

– Prooooszęęę. – Śpiewny ton za drzwiami zaskoczył mnie. W maleńkiej poczekalni przed biurem dyrektora nie było nikogo prócz sekretarki, poczłapałam więc prosto do gabinetu dyrektora Hammera, uciekając od poważnych spojrzeń starych portretów. Wyglądało to tak, jakby cała nowojorska biblioteka publiczna została upakowana w małym pokoiku pełnym ciemnego drewna, mosiężnych lamp i niekończących się rzędów półek.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: