Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Minutnik podróżny - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Minutnik podróżny - ebook

Jestem świadomością uwięzioną w jednostkowym bycie, jakim jest ciało. Świadomość została skażona kaleką wrażliwością, która utrudnia zwyczajną egzystencję, stąd rodzi się ból istnienia, więc chce go wykrzyczeć za pomocą słowa. Będąc jego nieodrodnym dzieckiem, zawsze się nim kierowałem, kiedy wyruszałem w drogę: ono mi mówiło, dokąd mam jechać i czego mam szukać, aby znaleźć swoje dopełnienie.
Spróbowałem tak pisać drogę, aby słowo odnosiło się do tego, co w danej chwili rejestrowała świadomość i czym była zajęta w danym punkcie czasoprzestrzeni. Ale czy taki zapis zrodził pełnowartościowe świadectwo przebytej drogi? Myśli, lęki i emocje uświadomionego bytu stały się tworzywem, a jego umiejscowienie w czasie i przestrzeni zamieniło się w ułomną formę ekspresji, by obłaskawić nieuświadomiony lęk przed prawdziwym życiem.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-947112-7-6
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ŚLADAMI NADREALNOŚCI

Leży Pan sobie tutaj spokojnie, na wzgórzu, skąd rozpościera się widok na zalesioną dolinę w oddali z niewielkim polem i łąką pośrodku. Tak musiała wyglądać dolina łąkowa w okrutnym dla Pana czasie. Pobliski wiejski kościółek jednak czuwa nad Panem i innymi tutaj spoczywającymi. Patrzy Pan codziennie w słońce, które otula Pana swoim ciepłem, pobudza swoimi promieniami, a w jego blasku doświadcza Pan wieczności. Słońce to życie, które zrodziło się ze słowa, bo ono było na początku, a Pan je pochwycił i zapragnął za jego pomocą opisać świat zaludniony przez różne istoty, z których najmniej ważnymi zdają się ludzie, nieistotne byty na planszy istnienia przejawiającego się w nienazwanym, niedotykalnym, niedostrzeganym przez tych, którzy nie zostali wybrani, by widzieć więcej, patrzeć dalej, czuć mocniej, słyszeć wyraźniej. Czy poezją można wyrazić świat? Czy zestawiając ze sobą nieprzystawalne znaki, można opisać tajemnicę? Rozmawiając z Marią, musiał Pan dojść do kresu albo początku swoich poszukiwań.

Jak z wyłaniających się z niewidzialnej materii drobinek ułożyć całość, która będzie odzwierciedleniem zaistniałego doświadczenia pojedynczego bytu? Znaki dobierane według znanych prawideł nic nie mówią, bo nic nie znaczą, dobrane według nowych unikatowych reguł nabierają innej wymowy, której nikt nie jest w stanie odgadnąć. Co on powiedział? – chciałoby się powiedzieć. O czym on mówi? – zastanowi się niejeden.

Gdzie jest prawda o człowieczym znoju? – zapyta wrażliwy na słowa inny poeta. Jeżeli Pan ją dostrzegł, to dlaczego nie nazywa Pan rzeczy wprost, tylko opisuje ich istotę, używając nieznanych znaków, które wymagają szczególnych zdolności, by je odczytać. Przesuwające się przed oczami ciągi liter nie dotykają jednostkowego istnienia, odbijają się od niego niczym puch i znikają w bezmiarze niezrozumienia. Dlaczego jednak tak bardzo pociągają swoim powabem, dlaczego kuszą dostąpieniem wtajemniczenia? Może ich niezliczona ilość ma osłaniać tajemnicę, chronić ją, by nikt jej nie rozwikłał? Może za nimi po prostu nic nie ma, a one są tylko złudzeniem? W nich kryje się sens lub czy one kryją sens? Czy słowa przychodziły same, po czym objawiały się i wyłaniały z niematerialnego, czy niewidzialne tak się właśnie objawiało? Korowód połączonych ze sobą chaotycznie słów porządkował nieodgadnione przestrzenie według określonego wzorca, którego zwykły człowiek nie dostrzegał, a jedynie wrażliwy wybraniec, taki jak Pan, który za pomocą słów postanowił wyrazić złożoność świata. Kiedy pierwszy raz czytałem opowieść o lodowcu, który ukazał Panu swoją twarz, nic nie rozumiałem, jednak dałem się porwać magii słów, które były ze sobą kunsztownie powiązane.

Panie Janie, w Pana świecie dźwięki pachną, kolory wybrzmiewają, a zapachy przybierają kształty. Panie Janie, dziwnie mi się tak do Pana zwracać, bo mam właśnie tyle lat, ile miał Pan, kiedy odchodził. Nigdy się nie spotkaliśmy, a jesteśmy przecież teraz rówieśnikami. Niemniej jednak nadal będę się do Pana zwracał w formie grzecznościowej, chociażby z szacunku dla przesiąkniętego poezją Pańskiego słowa. Po raz pierwszy czytałem Pana rozmowę z Marią ponad trzydzieści lat temu w akademiku we Wrzeszczu, kiedy tęskniłem za moją ówczesną ukochaną. Pan wtedy pracował w Uniwersytecie Gdańskim i był w moim obecnym wieku, ja wtedy tam studiowałem i byłem nieokrzesanym dwudziestolatkiem, który zamierzał zbawić świat. Niewyklu-

czone, że się nieświadomie przypadkowo spotkaliśmy. Pamiętam moje pierwsze wrażenia po przeczytaniu Pańskich pasaży. Mówiłem sobie, facet zdaje się pisać o niczym, jednak jego pisanie działa na wyobraźnię. Prawie każde zdanie wywoływało we mnie wspomnienia chwil uwznioślanych nostalgią. Jego pisanie jest dla samego czytania, mówiłem do siebie. Kto uwielbia czytać, a nie tylko śledzić losy bohaterów, ten będzie traktował jego pisanie jako odskocznię od rzeczywistości, jako codzienny zastrzyk poezji potrzebnej do życia. Przynajmniej tak działo się wtedy ze mną: czytając Pana pisanie, sam miałem ochotę pisać. Pana obrazowanie działało na moją wyobraźnię i wywoływało obrazy z mojej ówczesnej przeszłości: chwile spędzone na Mazurach z dziewczyną, w której się właśnie szaleńczo zakochałem, podróże autostopem po Polsce z moją byłą licealną miłością oraz kolegą, którego po latach nazwałem przyjacielem totalnym, bo mogłem mu o wszystkim powiedzieć, a on mnie nie oceniał, tylko wysłuchiwał i wspierał. Znajdowałem się w ekstatycznym uniesieniu, czytając Pana frazy, które pobudzały uśpioną tęsknotę za pełniejszym doświadczaniem życia.

Tak modliłem się, stojąc w południowej poświacie przy kamiennej płycie nagrobnej na cmentarzu położonym na wzgórzu w Mechowie. Na plecach czułem ciepłe promienie wiosennego słońca. Obok przechodzili inni odwiedzający groby swoich bliskich w ten wielkanocny czas. Niektórzy nieśli święconki poświęcone w pobliskim kościele. Stałem w milczeniu, wpatrzony w nieokrzesany głaz zwrócony do słońca. Medytowałem. Zobaczyłem zwalisty głaz w Brwinowie, który swoim ogromem przygniatał płaskie groby dookoła niego oraz blok skalny tkwiący samotnie pośród zwykłych grobów na Wólce Węglowej. Znamienne: trzy groby, które wyróżniają się na cmentarzach, na których się znajdują, są w istocie swojej takie same: nieruchome głazy stanowią o sile Słowa, które trwa niezmiennie niczym nieusuwalne kamienne bloki symbolizujące trwałość sztuki pisania, polegającej na układaniu słów, by nadać im nowe znaczenie opisujące świat idei, myśli i uczuć.

Na cmentarne wzgórze w Mechowie, skąd próbowałem dostrzec doliny, łąki i zagajniki odrysowane w jego opowieściach, przyjechałem drogą gruntową z Domatowa. Jechałem w ciszy przez gęsty ciemny las, który moja wyobraźnia postrzegała niczym starodawną nieprzeniknioną knieję, tajemniczy i złowrogi bór zamieszkany nie przez istoty ludzkie, lecz nieuchwytne demony.

W Domatowie wjechałem od razu w ulicę Jana Drzeżdżona, po czym, nie znajdując żadnych oznak jego tutaj bytności, zawróciłem na końcu wsi. Moją uwagę przykuł dom z czerwonej cegły na głównym skrzyżowaniu. Zmurszałe ściany wyświetlały zamazane napisy, które pytały, czy ten dom na środku wsi to piec oblegany przez kobiety w przepastnych fartuchach, z których rozdawały chleby mieszkańcom Leśnej Dąbrowy? Co jest bardziej realne: realna realność czy wymyślona nadrealność przenikająca wyobraźnię? Czy wymyślona nadrealność jest rzeczywistością dodaną, która ma postrzegać horyzont postrzegania? Słowa umocowane w wykreowanej przestrzeni zamkniętej w ożywionych myślą znakach, czy one ożywiają nieoznaczone byty kryjące się w mrokach świadomości?

W słoneczne popołudnie przywitała mnie ulica Pana imienia, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że w którymś ze stojących na niej domów, zwłaszcza tych starszych, Pan się urodził i wychowywał. Nie wiem, który to dom, i pewnie nigdy się nie dowiem, bo mam za mało danych. Poza tym od Pana narodzin minęło już wiele lat. Tak dużo się w tym czasie zmieniło, zwłaszcza w krajobrazie, który nie jest już taki sam. Cisza dookolnego lasu, pobliskich pól i łąk zdaje się złudna, kryje w sobie mroczną historię z przeszłości, która działa się, gdy był Pan jeszcze dzieckiem. Czy słyszał Pan krzyki dobiegające z ciemnego piaśnickiego lasu? Czy ginęli tam Pana krewni? Czy dorośli rozmawiali z Panem o tym, o czym milczą piaśnickie drzewa? Przecież Pan potrafił z ich milczenia, czyli absolutnej ciszy, wydobyć nowy świat, stworzyć bajkowe opowieści dla dorosłych i dzieci, którzy jesteśmy jedno: dorosły człowiek niczym dziecko jest bezbronny wobec tajemnicy krajobrazu i milczenia przyrody. Czy w tych lasach chował się Pan przed innymi albo z innymi dziećmi bawił się w chowanego? Zagajniki, ciemne leśne zaułki pobudzały dziecięcą wyobraźnię, zaludniały ją postaciami, które przeistaczały się w słowne metafory nazywające to, co nienazwane, a przede wszystkim nieuchwytne. Czy słowa do Pana przychodziły same, czy Pan je przywoływał po imieniu, przyzywał niczym szaman, a one przybierały postać Marii, z którą Pan rozmawiał, przez długi czas wędrując meandrami swojego umysłu? A może to była szalona Monika, której wymyślone istnienie było na wskroś realne, a widziane przez Pana słowa były postaciami, które, nie używając słów, opowiadały Panu o tajemnicy stworzenia? Gdzie w tym wszystkim był człowiek? On się nie liczył, nie istniał w wymiarze fizycznym, ważne były tylko jego moralność, postępowanie, postrzeganie świata. Słowem nie można nazwać nienazwanego, z którego wyłania się człowiek ze swoją przyziemnością, zanurzony w eterycznej poświacie. Czy taki był zamysł Boga, kimkolwiek On jest, jakikolwiek On jest? Czy to Jego tchnienie objawiło się w postaci Marii, z którą Pan tak swobodnie rozmawiał, czy raczej w postaci szalonej Moniki, którą On całkowicie opuścił? Wszak opowieść o szalonej Monice jest opowieścią o samotności, o odrębności jednostki, która zanurza się w swój świat, odgradzając się od świata zewnętrznego. Ja tak nie odbierałem Pana pisania, bo skupiałem się na poszczególnych frazach, metaforach, przenośniach, wyobrażeniach, kreacjach lub zmyśleniach, czy jak jeszcze można określić Pana obrazowanie. Nie widziałem dalej niż poza słowo, nie widziałem więc znaczeń, które trzeba sobie z Pana słów ułożyć. Odczytując szalone wizje Moniki, zrozumiałem, na czym polega moja ułomność: ja też żyję w swoim świecie. Oddzieliłem się od ludzi i nie chcę mieć z nimi nic do czynienia. Żeby wypełnić swój świat wewnętrzny życiem, powinienem odwzorować go w wymyślonych postaciach, które znajdowałyby się w wymyślonych przeze mnie sytuacjach i przeżywały wymyślone przeze mnie rozterki, które ilustrowałyby moje widzenie świata realnych ludzi. Tak się nie dzieje, bo nie mam daru słowa. Ja potrafię tylko przepisać, nie napisać czy opisać, tylko właśnie przepisać jedynie to, co widziałem własnymi oczami, słyszałem własnymi uszami, odczułem własnym powonieniem lub dotykiem, skojarzyłem i przemyślałem pod wpływem prawdziwie zaistniałego zdarzenia lub incydentu. Nie umiem inaczej. Tylko że moja opowieść nie będzie wówczas opowieścią artystyczną, nie będzie literaturą, nie będzie Sztuką. Pana opisy są literaturą, Pan przetworzył swój wewnętrzny świat i ukazał go innym. Pan stworzył artystyczną wizję, którą można odczytywać jako odrębny autonomiczny byt. Piszący może się ukryć za postacią Autora, moja opowieść natomiast napisana jeden do jednego nikogo nie zainteresuje, bo codzienność i dosłowność jest nudna i banalna. Poza tym będę jednym z tysięcy podobnie piszących, który zginie w nadmiarze podobnych wynurzeń. Dlatego na swój sposób Panu zazdroszczę i wędruję Pana szlakiem, by chociaż spróbować znaleźć natchnienie, a przede wszystkim pocieszenie.

Z którego domu na ulicy swojego imienia spojrzał Pan na świat? Czy go znajdę? Czy warto próbować? A może go już nie ma? Na pewno to nie żaden z tych nowo wybudowanych, murowanych, krytych ciemnobrązowym gontem domów. Czy daleko miał Pan do domu z czerwonej cegły, który stoi przy centralnym placu, a w którym był sklep albo knajpa, jak można sądzić po wyblakłym szyldzie nad wejściem?

Tak medytowałem, siedząc w cieniu przy drewnianym stole na leśnym parkingu za wsią. Owiewał mnie chłodny wiatr. W drodze powrotnej do Tyłowa minąłem jednak dom Drzeżdżona. Wiedziałem, że to był jego dom, bo wisiała na nim tablica pamiątkowa, jak w Grochowicach.

W Tyłowie podjechałem najpierw pod urokliwy wiejski kościółek, bo jego wieża widoczna była z oddali. Czy on również zachodził tutaj, by się pomodlić? Czy może przesiadywał tu przez dłuższe lub krótsze godziny, medytując i dumając na ulotnością świata tego? Kościółek na wzgórzu, otoczony niewielkim cmentarzem, a na nim groby z niemieckimi nazwiskami. Czy witał się z ówczesnym proboszczem, starszym łysiejącym panem o wydatnym brzuchu? Ja nie miałem okazji do zadumy, bo akurat przebywałem w towarzystwie dorosłych i dzieci, które przyniosły wielkanocne święconki, by pobłogosławił je właśnie ów starszy łysiejący ksiądz. Czy te drewniane ściany pamiętają jego tutaj obecność? Czy były świadkami jego modlitwy, która zamieniała się w baśnie inspirowane otaczającą przyrodą?

Nie znajdując odpowiedzi, wyszedłem w słońce i zaparkowałem auto na podwórku przy domu z czerwonej cegły tuż po wjeździe do wioski. Dom wyglądał na dawny budynek szkolny. To jest kwestia wyobraźni, pomyślałem, wyobrażając sobie Jana Drzeżdżona jako nauczyciela wchodzącego do tego budynku w dawnych czasach, których nie dane mi było doświadczać. Nie doświadczałem chwil, które odeszły w niepamięć, więc muszę je sobie wyobrazić.

Widzę zatem pana w średnim wieku, trochę po trzydziestce, ale jeszcze przed czterdziestką. Szczuły, o pociągłej twarzy i kędzierzawych włosach z bujną czupryną, ubrany w szary filcowy płaszcz z dużym kołnierzem, w wyprasowanych na kant czarnych spodniach i nie najnowszych trzewikach. W prawej ręce trzyma skórzaną teczkę zapinaną na pozłacany zatrzask. Przechodzi przez podwórko, podchodzi do ganku o zniszczonych schodach, które prowadzą do parterowego domu z czerwonej cegły. Przy drzwiach wisi czerwona urzędowa tabliczka z napisem _Szkoła_ __ _podstawowa_. Jest jesienny dżdżysty poranek, okolica budzi się ze snu, dookoła panuje cisza, nie słychać nawet szczekania psów. Z oddali dochodzi odgłos odjeżdżającego niebieskiego autobusu PKS. Tajemniczy pan w szarym filcowym płaszczu wchodzi na ganek spokojnym krokiem. Otwiera drzwi i znika w budynku. Po chwili w oknach zapalają się pierw sze światła. Pewnie jest już w jednej z izb, która pełni funkcję pokoju nauczycielskiego. Nie widzę go, bo jest już w środku, ale wyobrażam sobie, że robi sobie herbatę, by się rozgrzać i właściwie rozpocząć dzień. Do lekcji zostało mu jeszcze trochę czasu, więc siedzi w skupieniu pogrążony w swoich myślach, z których rodzi się nowa baśniowa opowieść. Wykorzystuje ten czas, zanim będzie się musiał skupić na grupce niezbyt rozgarniętych wiejskich dzieciaków, którym czasami opowie jedną ze swoich wymyślonych historii, aby je zainteresować tym, co dzieje się na lekcji i przykuć na dłużej ich uwagę. W czasie przerw dzieci biegają dookoła, przekrzykując się nawzajem. Kędzierzawy nauczyciel wychodzi na ganek i przypatruje się im z pobłażaniem. Szuka inspiracji dla swoich opowieści, układa w głowie historie, którymi ich zaciekawi. Nauka wtedy będzie ciekawsza. Kiedy skończą się lekcje, uda się na pobliski przystanek autobusowy, na który podjedzie niebieski „ogórek”, a może autosan, którym dotrze do domu rodzinnego w Domatowie albo już do swojego domu we Władysławowie, do którego jechał pewnie przez Opalino położone u podnóża elektrowni, niedaleko wielkiego industrialnego kompleksu, na który obecnie składają się setki metrów metalowych drutów i stalowych wież połączonych ze sobą różnymi kablami i przewodami, którymi najprawdopodobniej płynie prąd wytwarzany przez turbiny przy pobliskim sztucznym zbiorniku wodnym. Czy wtedy już była tutaj elektrownia? Czy była tu jeszcze wielka przestrzeń dziewiczej przyrody, nienaruszonych przez cywilizację łąk, pastwisk i pól? Miejsce wyjątkowe dla realnego świata fizycznego, który potrzebuje prądu do tego, aby funkcjonować. Pewnie nie zwracał uwagi na wielką elektrownię, wszak była mu ona obojętna. Był nieczuły na wielkość myśli technicznej, skupiony na bytach niewerbalnych, którymi opowiadał świat dzieciom w pobliskiej szkole.

Czy tak było również w innych szkołach podstawowych, w których uczył? W Łebczu albo Żelistrzewie? Czy w Łebczu uczył już w nowym socrealistycznym budynku, czy może jeszcze w starym domu z czerwonej cegły, który stoi po przeciwnej stronie ulicy? Tego się nie dowiem, ale wydaje mi się, że mogę sobie go wyobrazić jako nauczyciela małych wiejskich szkół z czerwonej cegły. Sam do takiej chodziłem, co prawda tylko na zajęcia praktyczno-techniczne, bo inne lekcje miałem w nowym socjalistycznym budynku szkolnym, tak jak w Łebczu. W Żelistrzewie nie udało mi się zlokalizować dawnej szkoły, mimo że kilka budynków z czerwonej cegły mogło być dawną szkołą, na przykład sklep spożywczy niedaleko kościoła lub odnowiony budynek Wiejskiego Domu Kultury.

Inaczej pewnie było w Wejherowie, gdzie odnalazłem masywny poniemiecki budynek z czerwonej cegły. Na pewno w jego czasach mieściło się w nim liceum pedagogiczne. Zresztą na ścianie frontowej znajduje się odpowiednia tablica pamiątkowa. Wczuwałem się zatem w przedwojenny i powojenny klimat i wyobrażałem go sobie, jak wchodzi do budynku przez masywne drzwi, jak przemieszcza się po rozległych korytarzach w poszukiwaniu swojej klasy, jak wchodzi do przestronnych, lecz ciemnych sal lekcyjnych, jak potem wychodzi i udaje się do swojego bajkowego świata, którym dzieli się z innymi za pomocą słowa pisanego.

Podobnie musiało być we Władysławowie. Miałem za mało informacji, aby zlokalizować dom, w którym mieszkał, czy szkołę, w której pracował. Udało mi się tylko odnaleźć ulicę jego imienia, ale przy szutrowym gościńcu, po którego bokach stały nowo wybudowane domy, raczej na pewno nie mieszkał. Nie szukałem więc dalej.

Z pustego dworca kolejowego udałem się do Domu Rybaka. Czy on wtedy również w nim bywał? To charakterystyczna budowla pochodząca z lat pięćdziesiątych. Władysławowo najbardziej kojarzy mi się z tym budynkiem górującym nad pobliskim portem. Sam byłem tutaj już kilkanaście razy. Pierwszy raz w czasach licealnych, potem studenckich. Wtedy przyjeżdżałem tu jednak jesienią, kiedy na ulicach i przy nadmorskich szuwarach leżały kolorowe liście, teraz bywam tutaj przeważnie na wiosnę, w czasie Wielkanocy, tak jak teraz. W drodze do krzyża rybackiego, idąc chodnikiem obok sitowia przy drodze prowadzącej na Hel, medytowałem, że wszystko, co do tej pory napisałem, samo do mnie przyszło. Albo inaczej: przyszło, kiedy się przemieszczałem, byłem w drodze, byłem w krajobrazie, byłem w miejscu, które z takiego czy innego powodu odwiedziłem. Wtedy pisałem. Nie umiem zasiąść przy biurku i układać słów, które opowiedzą zajmującą historię. Nie umiem opowiadać, a przymus pisania pozostaje. Tak jak pozostaje słowo, które jest świadectwem, dowodem istnienia, którego śladami podążałem w ten wielkanocny czas.ROCZNICA

Wracałem pendolino z ostatniego wakacyjnego pobytu u Brata. Siedziałem obok modlącej się do komórki zakonnicy w szarym habicie, za oknem światłość rozświetlała krajobraz, więc chroniąc oczy przed oślepiającym blaskiem, zerkałem na ekran podwieszonego telewizora i moją uwagę przykuwała reklama powolnego życia: urlop nie jest kolejnym punktem do odhaczenia, nie jest kolejnym projektem, który należy zrealizować. Urlop jest po to, aby się całkowicie zresetować i wypocząć. Nie jest to zatem czas spontaniczności, lecz czas, który należy pożytecznie wykorzystać. Z jego pisania wynikało, że jego podróże były spontaniczne, a wędrówki żywiołowe. Z pisania o nim natomiast dowiadywałem się, że były przemyślane i metodycznie realizowane, czyli były zaprzeczeniem prawdziwego przeżywania życia, z którego rodziło się jego pisanie.

Ten swoisty dualizm spowodował, że mój rocznicowy objazd był właśnie taki: był kolejnym projektem do wykonania. Nie było we mnie żadnej spontaniczności. Nie czułem podniosłego klimatu. Będąc w Iławie, byłem skupiony na sobie, na swojej sprawie: zostawić swoje i odjechać. Będąc na Kujawach, nie czułem jego ducha wokół siebie, więc nie było atmosfery, aby celebrować okrągłą rocznicę jego śmierci. Może dlatego, że Odolion został zabudowany autostradową infrastrukturą. Może dlatego, że w Ciechocinku nadal odbywały się fajfy i dansingi. Może dlatego, że w Nieszawie po ulicy snuli się podpici miejscowi. Może dlatego, że w Aleksandrowie trwały akurat roboty drogowe przy rozkopanym przejeździe kolejowym, na głównej ulicy panował wzmożony ruch samochodowy, a nieprzebrana ludzka ciżba krzątała się energicznie jak w każdy dzień powszedni. Może dlatego, że tylko ja wciąż pamiętam o nim i jego obecność w mojej świadomości jest dość intensywna. Czterdzieści lat to jest jednak szmat czasu, pamięć przeżyć z młodości jest raczej trwała.

„Kto po czterdziestu latach jeszcze go czyta?” – pytałem sam siebie na dworcu w Aleksandrowie, widząc nastolatki ze słuchawkami na uszach i plastikowymi pudełkami w dłoniach. Żadne z nich nie patrzyło w niebo, żadne z nich nie widziało widoku nad widoki, zjawy realnej ani całej jaskrawości. Czy w ciągu ostatnich, na przykład, dwudziestu lat narodziły się osoby, do których jego słowo trafiło tak mocno jak do mnie ponad trzydzieści lat temu? Czy jego wartości są nadal trwałe w świecie powierzchownych doznań i chwilowej uwagi? Czy ktoś potrafi się jeszcze zachwycić zachodem słońca? Zapachem trawy? Pieszą wędrówką? Sam przyjechałem w jego rodzinne strony samochodem, sam się przemieszczam asfaltowymi drogami i autostradami, sam nocuję w hotelach, a nie w wynajętych kwaterach, więc czy mam prawo zadawać takie pytania? Chyba tak, obserwując przedstawicieli młodego pokolenia, które zdaje się dosyć osobliwe: ewoluuje ono mianowicie w kierunku nowego człowieka ze sztucznym implantem zamiast prawdziwej dłoni, powoli zastępującym palce, które z czasem staną się niepotrzebne. Na przedłużeniu dłoni zrodzi się nowy ośrodek komunikacji: nie będą to już usta ani aparat mowy, tylko zmodyfikowany organiczno-plastikowy twór. Obserwując osobników wpatrzonych w komórki, przypominają mi się jego słowa, kiedy podaje przykład osoby budzącej się ze snu, która sięga ręką do gałki radia, ale nie po to, aby się zastanowić na fenomenem, jakim jest głos wydobywający się z małego pudełka, lecz po to, aby się zagłuszyć, bo boi się siebie. Jeżeli siła tamtego strachu była tak wielka, że ludzie niegdysiejsi zagłuszali się szumem płynącym z niepozornego radioodbiornika, to jak ogromny musi być strach współczesnych, że nic innego nie dostrzegają poza kawałkiem plastiku, który trzymają kurczowo w dłoni i w nim szukają zbawienia.

Przyjechałem tutaj w czterdziestą rocznicę jego odejścia. Wypadałoby coś napisać, celebrować uważnie chwile, zachwycić się. Tylko że nie umiem pisać na rozkaz, kiedy czas ku temu. Pisać powinno się pod wpływem natchnienia w czasie tak zwanej weny. Tylko w moim przypadku jest tak, że jeżeli nie napiszę nic w danej chwili, odkładając pisanie na później, to już nic nie napiszę w ogóle. Dlatego stać mnie tylko na plagiat.

Siedzę na dworcowej ławce w Aleksandrowie Kujawskim i czekam na pociąg do Torunia o godzinie 9:58. Jestem tutaj dokładnie czterdzieści lat później, w rocznicę jego odejścia. Zostawiłem właśnie swoją opowieść w pobliskiej bibliotece. Widzę coraz wyraźniej to, co zawsze było dla mnie ważne: mimo wszystko będę pisać, będę pisał przede wszystkim wbrew sobie, by zostawić po sobie świadectwo utrwalone w słowie, które ma moc i trwa na wieki, bo czuję się jednym z tych, którzy biorą udział w sztafecie. Przejąłem pałeczkę blisko czterdzieści lat temu, teraz ją przekazałem dalej. Nie zależy już ode mnie, czy ją ktoś przejmie i nie pozwoli odejść w zapomnienie ludziom wrażliwym na słowo pisane.

W drodze na Wólkę Węglową zajechałem na Łazieniec, gdzie zaparkowałem auto przed lokomotywą stojącą na posesji Zagubin. Wcześniej tu będąc, nie widziałem jej. Cały jego świat zdaje się w jednym miejscu, wszystkie symbole jego twórczości gromadzą energię miejsca, które skupia się na przydrożnej tablicy, którą studiowałem przed wejściem, ale nie miałem odwagi uczynić kroku. Nie przekroczę niewidzialnej bariery materialnego wymiaru mojego wyobrażenia. Tak bardzo żywa jest jego obecność w moim świecie, a tak bardzo nierealna. Nie jestem wybrańcem bogów, nikt nie wie o moim istnieniu, a ja tak bardzo przeżywam każdy swój pobyt tutaj.

W Warszawie w drodze na cmentarz tradycyjnie zatrzymałem się na parkingu przy ulicy Wóycickiego. Przechodząc alejką obok kwatery, widziałem, jak przy grobie jeden, na oko trzydziestolatek, zapala świeczkę. Wiedziałem, że w takim dniu na kogoś trafię. Zawsze byłem tutaj sam i przez chwilę myślałem, że tym razem też tak będzie, mimo że przyjechałem dokładnie w czterdziestą rocznicę śmierci. Zatem nie ja jeden pomyślałem, żeby w ten sposób uczcić ten szczególny dzień. Nie jestem zwierzęciem stadnym, więc się oddaliłem. Spacerowałem innymi alejkami w lipcowe słoneczne popołudnie, medytując nad tym, dlaczego tutaj jestem. Oto znowu pojawiło się słowo, bo dla mnie jego pisanie jest właśnie prawdziwym pisaniem: jest zapisem życia, na które składają się myśli pojawiające się niespodziewanie podczas wykonywania zwyczajnych czynności, bo takie jest ludzkie doświadczenie, takie jest ludzkie istnienie, taka jest ludzka egzystencja. Pisanie jako zapis odzwierciedlający zmagania zwykłego śmiertelnika ze światem i samym sobą, by inni mogli w nim znaleźć pocieszenie lub ukojenie. Pisanie jako akt utrwalania człowieczego znoju, jako akt twórczy zrodzony z egzystencjalnego niepokoju, jako akt neutralizowania ontologicznego lęku. Druga próba podejścia również była nieudana – z głównej alei obserwowałem kilka postaci, które kręciły się przy nagrobku, a które się musiały tam pojawić, kiedy spacerowałem. Dopiero trzecia próba zakończyła się powodzeniem, to znaczy byłem sam przy grobie i pośpiesznie, niczym zbrodniarz, odmówiłem krótką modlitwę: _Ty_ _już idziesz górą,_ _a_ _mi_ _wciąż_ _smutno_ _i_ _ponuro_, po czym rozglądając się niespokojnie na boki, oddaliłem się.

Wieczorem wyszedłem z grochowskiego hotelu na spacer. Szedłem Grochowską w kierunku zachodzącego słońca, od ronda Wiatraczna wzdłuż rozkopanych torów tramwajowych. Pod arkadami wyszedłem na ulicę Kickiego. Na podwórku od strony Siennickiej wpatrywałem się w blok, na którym nie było żadnej tablicy pamiątkowej, a która niby się miała pojawić za okazji czterdziestej rocznicy śmierci. Byłem już tutaj kilka razy, lecz wciąż nie wiedziałem, która to klatka. Wyobrażałem sobie, że musiało być tutaj bardzo dużo ludzi tamtego dnia przed czterdziestu laty. Przychodzili różni, mniej lub bardziej pożądani. Myślę, że panowało ogólne poruszenie. Czy w dookolnej przestrzeni panował spokój? Czy powietrze było rozedrgane? Wibrowało kosmiczną energią? Obszedłem Siennicką, Kobielską i Rębkowską, panował wieczorny spokój, promienie zachodzącego słońca ginęły pośród mrocznej zieleni podwórka, a ja byłem absolutnie wyciszony. Nie byłem w nastroju do zadumy ani modlitwy. Zastanawiałem się tylko, którą klatką wchodził i które okno należało do jego mieszkania. Okolica taka banalna: zwykłe bloki. Za jednym z tych okien siedział przy stole samotny człowiek i rozmyślał o ludzkim egoizmie. To tutaj musiały się odbywać jego rozmowy z człowiekiem nikt. To tutaj, na pobliskiej ulicy Siennickiej, podobno rozdawał pieniądze za wydane właśnie książki. Chwila taka zwyczajna w moim umyśle stała się wyjątkowa, miejsce takie pospolite w mojej wyobraźni stało się nadzwyczajne.

Siedząc na ławce w parku Arkadia pod Łowiczem, uzmysłowiłem sobie, że _Fabulę rasę_ przeczytałem tylko raz, w latach osiemdziesiątych. Pamiętam uczucie, jakie mi wtedy towarzyszyło, miałem wrażenie, że doszedłem do kresu, że dalej nie ma już nic, a całe jego wcześniejsze pisanie straciło sens, wszystkie jego poprzednie utwory zostały zdyskredytowane przez wszystkowiedzącego człowieka-nikt. A przecież pisanie poprzedzające jego zaistnienie opisuje ludzką dolę, ludzki znój, ludzki trud, człowieczy ból istnienia. Wielki wyzwoliciel wszystko zakwestionował, okazał się fałszywym prorokiem, a ja poczułem się dziwnie: nie powiem, że oszukany, ale pozostawiony samemu sobie. Nie wiedziałem, co ze mną będzie.

Przeczytawszy _Fabulę_ _rasę_ ponownie po blisko czterdziestu latach, stwierdziłem, że to właśnie człowiek-nikt był gigantycznym egoistą i wielkim uzurpatorem, że to właśnie jego ego było olbrzymie, mimo że tak bardzo się od tego odżegnywał. On przecież wszystko wiedział najlepiej. Nie było w stanie nieomylne ego wytrzymać konfrontacji z omylnymi egoizmami maluczkich: nikt go nie doceniał, nie uznawał jego wielkości.

Jeżdżąc drogami wzdłuż torów w Bednarach, pomyślałem, że mnie przed obłędem broni lęk właśnie. Co prawda w codziennych czynnościach bywa uciążliwy, ale chroni mnie przed bezwiednym oddaniem się nieznanej sile tkwiącej w ludzkim umyśle. Tak jak we wszystkim, w poznawaniu siebie również należy zachować umiar i rozsądek. Jesteśmy ciałem, ego jest z ciała, a ciało to fizjologia, z niej rodzi się między innymi strach, jaki ego odczuwa przed zagrożeniem swojej integralności. Prawdziwe wyzwolenie pochodzi z pogodzenia się ze swoją cielesnością. Pomocne bywają również życzliwość i wsparcie innych, wszak jesteśmy istotami fizycznymi i rządzą nami prawa materii. Uwolnienie się z jej objęć jest chyba wbrew naturze, więc jesteśmy skazani na ograniczenia wynikające z faktu, że jesteśmy cieleśni, czyli egoistyczni. Dobre słowo od innych egoistów mimo wszystko jest pomocne w chwili zaburzenia proporcji. Wtedy obłęd nie ma dostępu. Tak sobie myślałem, jeżdżąc wzdłuż torów w Bednarach, gdy wyobraziłem sobie głosy, jakie słyszał w swojej głowie, a które go gnały przez wygony i pola z Arkadii na tory. Musiało nim mocno targać, skoro go przywiało w tę okolicę. Rozumiem, że to był przypadek, że nie planował tu być, że sprowadziły go tutaj diabelskie moce i piekielne głosy, a pośród nich jedynym realnym był chyba tylko gwizd lokomotywy. Czy wiedział, gdzie jest? Rozumiem, że szedł na przełaj, więc trafiło go raczej na otwartej przestrzeni niż na samym dworcu. Skąd nadjechała karetka? Kto ją wezwał? Maszynista? Zawiadowca stacji? Którędy jechała? Bocznymi drogami czy drogą na Warszawę, skąd ja teraz przyjechałem?

Zanim wszedłem na dworzec, jechałem do końca asfaltowej drogi wzdłuż torów po mojej prawej. Kiedy asfalt się skończył, zatrzymałem się i wyszedłem na tory. Zastanawiałem się, w którym to było miejscu. Wyludniona okolica, szare niebo, pustka we mnie, przewody elektryczne nade mną, chłód podkładów kolejowych i zimne nitki szyn. Jeszcze żyłem, więc zszedłem z nasypu do auta, które zaparkowałem później na skraju drogi przed dworcem. Nie wszedłem do budynku dworcowego. Od razu skierowałem się do odnowionego przejścia: schodki są jeszcze nieschodzone, a ściany zostały odmalowane na jasnoniebieski kolor. Na pewno nie mają czterdziestu lat, podobnie jak kostka brukowa na peronach, która pochodzi z lat dziewięćdziesiątych, mimo to jest już zmurszała. Przechodząc samotnie przez puste przejście na peron, wsłuchiwałem się w głuchy stukot swoich kroków i poczułem trwogę, którą potęgowały cisza dookoła i moja samość w obcej przestrzeni. Jednak odczuwana groza nie pochodziła ze mnie, lecz emanowała z obrazów odciśniętych w powietrzu. Zmyła się twoja krew z płyt peronowych, pomyślałem, została pochowana na wieczność. Nie ma już świadków twojego upadku. Krew z płyt peronowych zmazał czas. Kostka brukowa i peronowe wiaty pochodzące z nowej epoki zamurowały twój strach. Nie ma więc świadków, jestem jedyny na wymarłym peronie, który spowija cisza i smagają delikatne podmuchy wiatru w powszedni pochmurny letni dzień.

Ale oto na drugim peronie pojawiły się one, cztery nastolatki, pretensjonalnie obnoszące swoją suczą naturę, szybko dojrzewającą kobiecość. Oto witalne kijanki zamieniają się w dorosłe osobniki. Oto tajemnica żywotności istnienia. Nieświadomy instynkt życia: zwabić, pochwycić i dać nowe życie. One nie odczuwają egzystencjalnych lęków, skupione na swojej infantylnej powierzchowności. Po chwili dołączyło do nich jeszcze trzech chłopaków i wszyscy wsiedli do zielono-biało-żółtego składu Kolei Mazowieckich jadącego do Łowicza.

Do łowickiego szpitala wszedłem głównym wejściem przez bufet i szatnię. Na korytarzach nowoczesność była wciśnięta w starą infrastrukturę. „Czy unosi się tu jego duch?” zapytałem milczących korytarzy na pierwszym i drugim piętrze. Czy jego ówczesna obecność jest odciśnięta w tych ścianach? Czy karetka, która go wtedy przywiozła, wjechała na podjazd przed obecnym wejściem służbowym? Czy był to duży fiat, czy może jeszcze warszawa garbus? Na sygnale czy bez? Nigdy się tego nie dowiem, bo mnie tutaj wtedy nie było, a moja dziecięca świadomość nie zarejestrowała wtedy jego istnienia. Jestem skazany na domysły i swoją wybrakowaną wyobraźnię. Czyż można przywołać zdarzenie sprzed czterdziestu lat? Pamięć jest ostoją wieczności, która w jego przypadku ma znamiona nieśmiertelności. Czy było wtedy słonecznie, tak jak dzisiaj, kiedy ja tu jestem? Kto z nim był? Obcy ludzie czy może ktoś z jego bliskich, rodziny lub znajomych? Tak sobie myślałem, wchodząc na podjazd prowadzący do drzwi służbowych i schodząc z niego na ulicę, przy której znajduje się parking szpitalny. Przechodząc obok szpitalnej portierni, zostawiałem za sobą ucieleśnienie swojej młodzieńczej fascynacji, fantom, który zawładnął moim umysłem.

Potem w niedzielny słoneczny letni poranek jechałem pustą drogą przez las do Kotli, która zaskoczyła mnie swoim ogromem. Po dziesięciu latach od pierwszego tutaj pobytu zapomniałem, że jest taka wielka. Przez nikogo nieniepokojony jechałem dalej samotnie w ciszy pustą drogą do Grochowic. _Wielki_ _dom_ _z_ _białej_ _cegły,_ __ _mniej_ __ _więcej_ __ _pośrodku_ __ _wsi_, czyli posesja numer 37, a na niej słynna biała tabliczka, że zimą 1967 roku mieszkał w tym domu, który teraz rozpada się, a sama posesja zarasta dziką trawą. Zapuszczone okna, zmurszałe ramy, brudne firanki, wybite szyby. Zielsko przyrastające do ścian. Zamknięta na kłódkę brama. Dom niszczeje jak wartości przez niego głoszone. Nic nie pozostaje. Czernieje. Gnije. Murszeje. Domy obok są zadbane. Przetrwały, bo ich mieszkańcy bądź właściciele żyli sprawami doczesnymi, troszczyli się o swoje domostwa i obejścia. Zima 1967 roku to czas tuż przed moim pojawieniem się na tym najpiękniejszym ze światów. To nie czterdzieści, to już ponad pięćdziesiąt lat, czyli więcej niż miał on sam, kiedy odchodził.

Pisanie wynikające z autentycznego przeżycia, słowa zrodzone z jednostkowego doświadczania istnienia w cielesnej powłoce. Pisanie nie jako opowiadanie zajmujących historii, nie jako snucie wymyślonych fabuł, ale świadectwo ludzkiego znoju, człowieczego trudu istnienia. Do tego doszło zapisywanie wędrówek, podczas których zwracał uwagę na piękno i złożoność świata dookoła. Podążając za jego słowem, sam zamieniałem zwykłą podróż pociągiem lub autobusem w niemal poetyckie przeżycie. Wtedy wierzyłem, że zapisywał każdą chwilę, kiedy był w drodze. Poprzez fakt, że została zapisana, stawała się wyjątkowa i nieśmiertelna. Uwznioślona i sakramentalna, otwierała wrota do świata metafizyki i transcendencji. Zapisana chwila ma znaczenie, ponieważ zwracam na nią uwagę: przystaję i patrzę poza materialną powłokę zdarzeń. Medytując, wyciszam się. Akt wsłuchiwania się w siebie wzbogaca egzystencję, pokazuje sens tego świata, uwrażliwia na piękno przyrody. Teraz nikt tak nie postępuje. Teraz młodzi bezmyślnie pstrykają zdjęcia, nie zwracając uwagi na otoczenie i nie patrząc w niebo, jak powiedział inny wrażliwiec z młodszego pokolenia, który też nie dał rady.

Tak na początku odbierałem jego pisanie. Potem poczułem się oszukany i zawiedziony, kiedy najpierw dowiedziałem się, a potem zrozumiałem, że jego pisarstwo było kreacją. Dowody na jego kreację odnalazłem, czytając już jako dojrzały mężczyzna jego późne opowiadania meksykańskie, w których opisuje zdarzenia z poprzedniego pobytu, którego nie zapisał. Przynajmniej nic na ten temat nie jest dostępne dla ogółu. Nie było więc tak, że gdy szedł, to pisał, a gdy pisał, to jakby szedł, bo gdyby był wierny tej dewizie, to zapisywałby każdą chwilę i z każdej mijającej chwili układał wiersz lub komponował prozę. Nie wszystko i nie zawsze zatem zapisywał, co mnie rozczarowało i zawiodło jako osobę, która poszła za jego zawołaniem _wszystko jest poezja_. Niewykluczone, że intuicyjnie, w większym lub większym stopniu nieświadomie, znalazł swoją niszę i ją wypełnił, trafiając swoim przesłaniem w odczucia i przemyślenia dziesiątek, setek, a potem tysięcy innych młodych wrażliwych, których ujęło i uwiodło jego słowo.

Jako nieokrzesany młokos nie potrafiłem w młodości oddzielić słowa zrodzonego z bólu od słowa będącego tylko literą, która służy tworzeniu i wymyślaniu opowieści. Byłem wręcz zdruzgotany, kiedy osoba, której dałem do przeczytania _Pokocham_ _ją siłą woli_, zarzuciła mu płytką, banalną i szowinistyczną intrygę. Osoba ta nie uległa magii jego słowa, patrzyła na jego pisanie chłodnym wzrokiem jako na tak zwane dzieło literackie. Nie dała się zwieść ani uwieść.

Z ławki przy stoliku przed Wiejskim Ośrodkiem Kultury w Grochowicach w senny i ciepły niedzielny poranek tradycyjnie wygoniło mnie szczekanie psa i przechodzący ulicą miejscowi, którzy wracali z porannej mszy. Czas się oddalić. Życie toczy się dalej. Już bez jego i mojego udziału. Zanim z Głogowa wyruszyłem w poszukiwaniu innego miejsca, którego już nie ma, przyjechałem jeszcze do Kotli przed urząd gminy, aby przywołać wspomnienie słynnego czarno-białego zdjęcia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: