Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miriam - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lutego 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miriam - ebook

Powieść, której akcja toczy się w szesnastowiecznej Polsce. Młoda i piękna Żydówka, niegdysiejsza złodziejka, w przebraniu mnicha ukrywa się w szpitalu w Kruszwicy. Kiedy wszystko wskazuje na to, że jest już bezpieczna, odnajduje ją janczar Bartłomiej Chodyna. Rzeczywistość zaczyna być coraz bardziej niepokojąca. Miriam uwodzi mnichów, a wokół dochodzi do zagadkowych śmierci.

W utworze wątkom realistycznym towarzyszą wydarzenia magiczne, nie brak tu także erotyki oraz bardzo dynamicznych scen walk. Niektórzy bohaterowie powieści pojawiają się już we wcześniejszych utworach Klonowskiego: „Tajemnicy świętego Wormiusa” i „Ogniach świętego Wita”.

Jarosław Klonowski - prozaik, publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Science Fiction”, „Magazynie Fantastycznym” i „Esencji”. Jego utwory zdobyły nie tylko przychylność czytelników, ale także krytyków literackich (m.in. nagroda w plebiscycie na najlepszą książkę na wiosnę w portalu Granice PL za „Tajemnicę świętego Wormiusa”, nagroda w plebiscycie na najlepszą książkę na jesień w tym samym portalu za utwór „Ognie świętego Wita”). Od 2017 roku datuje się współpraca Klonowskiego ze Stowarzyszeniem Przystań, które skupia utalentowanych artystów-amatorów.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-78486-2
Rozmiar pliku: 408 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Inowrocław

Rynny zwieńczone kamiennymi rzygaczami obrzucały ulicę miasta strugami wody. Buty Bartłomieja Nieciszewskiego mlaskały w błocie, rozpryskiwały wodę kałuż. Mężczyzna minął masywną, schodkową fasadę kościoła Świętego Mikołaja, gdzie spędził ostatnie osiem godzin. Obrzucił pośpiesznym spojrzeniem szczyt fasady i pokręcił głową. Wpatrując się w blendy zdobiące kościół, widział wytrzeszczone ze strachu oczy młodej inowrocławskiej mieszczki, którą tego dnia osądził. Oskarżona o utopienie trójki swoich noworodków, którego to koszmarnego czynu dopuściła się w ciągu ośmiu lat, kobieta do końca procesu sprawiała wrażenie niewinnej. Tylko że one wszystkie wydają się niewinne, pomyślał Nieciszewski.

Lało jak z cebra. Zdecydowanym więc krokiem ruszył ulicą. Wiedział, że słoty nijak nie ominie, a do domu dostać się musi. Sprawę dodatkowo pogarszał fakt, że Inowrocław po zmroku nie należał do miejsc ani bezpiecznych, ani przyjemnych. Jako podsędek, pan Bartłomiej najlepiej to wiedział. Od czasu gdy objął urząd, jego udziałem stało się sądzenie najgorszych możliwych przewinień, jak gwałty, rozboje i morderstwa. Do większości przestępstw dochodziło po zmroku, zupełnie jakby pobożnych mieszczan chwytał o tej porze w garść diabeł we własnej osobie, zmuszając ich do czynienia rzeczy potwornych, przeczących chrześcijańskim prawom. Tylko niewielki odsetek sądzonych stanowili tak zwani luzacy, azali pospolici włóczędzy. Najczęściej przestępstw dopuszczała się czeladź. Fakty, choć przerażające, niezbicie na to wskazywały. Miał nadzieję, że przynajmniej pogoda powstrzyma wszystkie szuje i morderców od uczynienia krzywdy Bogu winnemu sędziemu.

Mężczyzna obrzucił szorstkim spojrzeniem niebieskich oczu zrytą koleinami ulicę i potarł wierzchem dłoni pokryty żyłkami, zakrzywiony nos. Jarmark przyciągnął do Inowrocławia mnóstwo szumowin. Jakby mało ich było w mieście. Bartłomiej nie miał ochoty na spotkanie z jakimś szukającym łacnego zarobku przyjezdnym zabijaką, któremu nic nie mówiło nazwisko sędziego. Z drugiej strony reputacyja nie zawsze stanowiła ochronę. Powinien zabierać kogoś ze sobą na podobne przechadzki. Niejeden zbir tylko czekał na możliwość wzięcia odwetu na podsędku za ową kondemnatę. Ostatni raz, obiecał sobie w duchu.

Wkoło zaległy ciemności. Ulica tonęła w błocie, a spadziste dachy i drewniane okiennice ożywały stukotem kropel. Poczuł ukłucie strachu. Bzdyczeję się, pomyślał. Kiedyś miał więcej od-wagi. No, aliści był wtedy młodszy, postawniejszy i sprawniejszy. Zaokrąglony brzuch i coraz bardziej zgarbioną sylwetkę udawało się sędziemu ukryć pod fałdzistym houpellandem. Gorzej, gdy

ktoś zauważył drżenie rąk, azali inne objawy coraz częściej nachodzących sędziego ataków paniki. Sucha, pokryta plamami wątrobowymi przebarwiona skóra, która dawno straciła swój naturalny, różowy odcień, kontrastowała z czerwienią powłóczystych szat.

Za dużo się w życiu napatrzył. I oto efekt. Stargane nerwy i koszmary.

Nawet po zachodzie słońca w mieście trwał ruch. Nieciszewski był narażony w ciemności na rozjechanie przez olbrzymie koła wozów, stratowanie przez konie i utonięcie w pomyjach. Ktoś

powinien coś z tym uczynić. We Wrocławiu zamyka się ulice na noc łańcuchami. Tutaj nie ma nawet porządnej straży miejskiej.

Nie lubił Inowrocławia. Cuchnęło tu w dzień i w nocy. Zresztą to, co cuchnęło, pływało właśnie przed jego oczami. W dużej mierze były to resztki, rybie głowy, szczyny i zwykłe pomyje. Nie tylko smród i mdłości groziły przejezdnym. Lza było ostać pogryzionym przez wałęsające się ulicami zdziczałe psy albo zarobić pałą od miejscowego osiłka.

Bartłomiej splunął w breję. Łacno tutaj o skręcenie karku, pomyślał. Wystarczy wpaść do studni. Jest też szansa, że obleją cię zza drzwi szczynami. Tutejsi Niemcy bardzo dbają o higienę. Ale nocniki opróżniają, jak wszyscy.

Lodowaty deszcz rozbryzgiwał się na twarzy mężczyzny.

– Inowrocław – warknął Nieciszewski. – Na co ja tu właściwie bydlę? Łacno tu zarobić w mordę. Łacno o trypra. Większa szansa, że wezmą cię za kogoś innego, jakiegoś bandytę, poszukiwanego za rojne gwałty i morderstwa, niż pozdrowią słowami „z Bogiem”.

Kiedy tu przyjechał, zwabiony możliwością uwolnienia się od rodziny Kościeleckich, którym służył przez większość życia, miał wielkie nadzieje. Z czasem marzenia pierzchły. Okazało się, że nadal musiał się płaszczyć przed tymi samymi osobami. Szpony Kościeleckich sięgały nawet tutaj. Powinien wiedzieć lepiej. W końcu kto zapewnił Nieciszewskiemu intratny urząd? Sam Mikołaj Kościelecki poparł kandydaturę Bartłomieja. Szantażowany przez Nieciszewskiego, który znał pewien wstydliwy i dość ponury sekret Kościeleckich, Mikołaj nie miał dużego wyboru. Być może pora na kolejny krok, pomyślał podsędek. Wszakże nadal mógł wykorzystać inne wstydliwe tajemnice, skrywane przed resztą rodziny, przez Andrzeja Kościeleckiego. Bartłomiej służył bydgoskiemu staroście praktycznie od początku i widział niejedno. To fakty z życia prywatnego starosty stanowiły podstawę do wysuwania żądań względem Mikołaja Kościeleckiego. Na samą myśl o wyczynach Andrzeja, podsędka przechodziły ciarki.

Zerwał z głowy przylegającą do czoła czapę i wyżął ją z wody. Zaklął, przesuwając palcami po sztywnych siwych włosach. Zaczynał podzwaniać z zimna zębami.

– Nieciszewski! – rozległ się okrzyk. Bartłomieja zmroziło. W jednej chwili wszystkie obawy przybrały rzeczywisty kształt. Odwrócił się. Krępy nieznajomy stał w rozkroku u wylotu schowanej między dwoma spadzistymi dachami uliczki. Cholewy jego wysokich butów niknęły w grudach błota, twarz skrywało rondo szerokiego kaptura. Za plecami mężczyzny przejechał wóz. Obcy obrócił bokiem kaptur, jakby nasłuchiwał skrzypienia osi. Potem popatrzył na podsędka.

– Musimy pomówić – mruknął stłumionym głosem.

– Nie znam cię, panie – odrzekł Nieciszewski, po czym cofnął się i ruszył w stronę domu. Zakapturzony mężczyzna spokojnie ruszył śladem sędziego.

– Nieciszewski! – zawołał nieznajomy. Bartłomiej przyspieszył kroku.

W tej samej chwili z pobliskiego zaułka wypadły konie. Tylko dobry refleks uratował podsędka przed pewnym stratowaniem. Śmierć była tak blisko. Zaledwie kilkanaście kroków dzieliło konie od zaskoczonego miejskiego urzędnika.

Za zwierzętami wychynął z mroku wóz, do którego były zaprzężone. Pokryta czarnym materiałem kolebka miała masywne, wzmacniane żelazem koła. Na koźle dostrzegł Bartłomiej woźnicę, łysego jak kolano, krostowatego łotrzyka. Powóz gnał prosto na ofiarę. Woźnica, miast zwolnić, uderzył lejcami. Szory się napięły.

– Co tu się wyczynia?! – sędzia podkasał rąb szaty. W tej samej chwili poczuł, jak ktoś popycha go do przodu. Obrócił się na mgnienie oka, dostrzegając węże obrzydliwych ran, skrzące na twarzy stojącego tuż za plecami przybysza.

– Hola! – zawołał. I tyle zdołał powiedzieć, nim stracił równowagę i padł na kolana.

– Umieraj, szelmo! – zawołał gromkim głosem nieznajomy, po czym z całej siły pchnął podsędka stopą prosto pod kopyta wierzgających koni. Zwierzęta parły, obrzucając twarz i długą szatę sędziego grudami błota. Nieciszewki zdołał zakryć głowę rękoma, po czym usłyszał chrupot, gdy kopyta zderzyły się z czerepem, przerabiając na miazgę kości żuchwy i policzki. Uszy Bartłomieja wypełnił łomot, a oczy błoto. Wciągnięte pod koła ciało przeturlało się. Szarpnęło osiami, na co kolebka podskoczyła z łoskotem. Po chwili już tylko stopy Nieciszewskiego konwulsyjnie drgały.

Nieznajomy wolnym krokiem ruszył w kierunku powozu. Kolebka zatoczyła łuk i stanęła niedaleko kościoła. Mężczyzna zawołał do woźnicy, po czym zerwał z głowy kaptur, odsłaniając

zmarszczoną twarz, pokrytą osobliwymi, przypominającymi blady liszaj ranami. Dół jego szczęki zdobiła kozia bródka. Po chwili ostre, naznaczone strupami oblicze obmył deszcz.

– Wsiadaj, byle chyżo – warknął mężczyzna z kozła. Głos miał ponury i wyprany z emocji. Morderca kiwnął szybko głową, po czym odsłonił wnętrze kolebki i zniknął w środku.

– Gdzie mam jechać? – burknął woźnica.

Ozdobione sygnetami kościste palce wychynęły przez materię.

– Na Złotniki – rozległo się ze środka.

Woźnica uderzył lejcami. Raz jeszcze przejechał trupa. Ciało Bartłomieja podskoczyło, nogi obróciły się pod niewłaściwym kątem, jakby same z siebie ożyły. Niemożliwa do rozpoznania twarz podsędka zaryła się w kałuży.

Po chwili już tylko z oddali dochodził tumult i tętent kopyt.Rozdział 1

Bydgoszcz

Andrzej Kościelecki piął się po stopniach zmurszałych schodów. Mijał kolejne klatki schodowe i wnęki. Przeszedł obok trójki żołnierzy, siedzących na jednej ławie. Czarne cienie sylwetek kładły się na ścianie. Mężczyźni wznieśli zdziwione oblicza, dotąd zamroczone snem. Zamarli na widok spojrzenia Andrzeja. Bystre oczy starosty żarzyły się zimno.

Nie zatrzymał się nawet, aby ich złajać. Poszerzone od bioder klinami cotehardie Kościeleckiego wirowało za idącym pospiesznie mężczyzną. Za plecami pana Andrzeja rozszedł się szmer rozpoczętej przez strażników rozmowy. Niech szepczą, pomyślał.

Stanął przed drzwiami i poprawił szeroki pas obejmujący szatę. Upewnił się, że wszystkie guziki spinające rękaw od nadgarstków do łokcia są zapięte. Szczupłe, niemłode już podług przyjętych reguł, a przy tym trochę obwisłe oblicze z wąskim nosem i łagodnym obrysem brwi

przeciął chytry uśmiech, a podkrążone, piwne oczy rozbłysły. To był jego moment. Starosta doskonale zdawał sobie z tego faktu sprawę. Moment, na jaki czekał od dwóch i pół roku.

Kościstą, żylastą dłonią rozwarł drzwi. Obite żelaznymi sztabami skrzydła huknęły, uderzając o ściany komnaty. Mroczna sala ożywała dźwiękiem trzaskającego w kominie ognia.

Starosta dotknął przenikliwie zimnej ściany. W ciemności iskrzyły się głowice pochodni, rzucając ogniste cienie na posadzkę i ściany. Podniósł wzrok na wysokie okno. Stali tam jego goście, korpulentny mężczyzna i dwie modnie odziane damy. Obie odwróciły się w tym samym momencie. Powieka Kościeleckiego zadrżała. Westchnął spazmatycznie. Poczuł, że zaczyna brakować mu powietrza.

– Panie... – Mężczyzna się ukłonił. Wśród jego rzadkich włosów przebłyskiwała różowa skóra. Śniada cera mężczyzny o ciemnych, skośnych oczach i wąsko zarysowanych ustach przywodziła na myśl Cygana, a może Turka. Na jego spaśnych palcach połyskiwały słabo kamienie wprawione w oczka pierścieni. Podobnie błyszczały oczy przybysza.

– To chyba obłąd jaki? – Kościelecki rozejrzał się. Acz w wypełnionej zapachem popiołu i długimi cieniami komnacie stała tylko ta trójka. Wpił zaskoczone spojrzenie w dwie niewiasty. Wyższa, której urępność i sylwetka od razu przykuwała wzrok, miała na sobie obszerną odziankę z wysokim kołnierzem i dzwonowatymi rękawami. Podwyższony stan houpellandu spinała ozdobna

szarfa. Całości dopełniała spięta srebrną obręczą chusta, spod której wyzierały kosmyki kasztanowych włosów. Niższa, choć obrys wydepilowanych brwi i migdałowe oczy wskazywały na

pokrewieństwo z pierwszą, nie była już taka urocza. Wielkie, ciemne oczy wydały się staroście trochę za szeroko osadzone i nieco wyłupiaste, zupełnie jakby podwijka ozdobionej kruselerem chusty zbyt mocno naciskała na szyję. Tępo zakończona broda i wąskie, nieczule ściśnięte usta sprawiały, że kobieta marniała na tle pierwszej, zapewne młodszej siostry.

Obie się ukłoniły, odsłaniając dekolty. Kościelecki mimowolnie zwrócił uwagę na kształtne piersi ślicznotki. Po chwili nie mógł już oderwać łapczywego spojrzenia od smukłej, kobiecej sylwetki. Mierzył łabędzią szyję i bladą, nakrapianą piegami twarz. Niewiasta miała wspaniałą, świeżą, bladą cerę. Nagle zapragnął tej kobiety.

– Czemu się tak na mnie gapisz? – przywołała go do porządku ruda. Nie podobał się jej wzrok tego posuniętego już w latach, żeby nie rzec podstarzałego, mężczyzny. Skronie przyprószył

śnieg, a jemu nadal się wydawało, że jest w pełni wigoru i sił.

– Przepraszam, zali ja jeno... – Kościelecki się zmieszał.

– Ty zali jeno co?! – Nie odrywała ostrego spojrzenia od gospodzina.

– Doszły mnie słuchy o twej urępności, pani – odparł starosta, mając nieodparte wrażenie, że bełkocze. Starał się patrzeć w innym kierunku. – Acz słowa nie oddawały tego, co ujrzałem. Jesteś, pani, Katarzyną Telniczanką, prawda? Wybacz. O żadnym obłędzie nie może być mowy. Nie, wobec twej, pani, urody.

– A jednakowoż gdy tu wszedłeś, nie byłeś tego taki pewny. – Kobieta ściągnęła brwi. – Co to za obłąd? Upraszaliśmy o spotkanie ze starostą bydgoskim. To chyba żaden nietakt, skoro przybywamy od króla? Jestem zdziwiona takim przyjęciem. I mam, zdaje się, po temu prawo.

Głos niewiasty był zaskakująco suchy i beznamiętny. Nie spoglądała na starostę. Wolej gdzieś poprzez niego. Patrzyła z wyższością, jakby sama pochodziła ze znacznie lepszego świata.

– Jestem Lenhardt Hohensteiger – wtrącił się jej towarzysz. Mężczyzna wyciągnął pulchną dłoń z pergaminem. Pismo przecinała czerwona wstęga, spięta ozdobionym pieczęcią lakiem. – Przynoszę pisma od Jego Miłości Zygmunta.

Uroczysty ton mężczyzny napełnił Kościeleckiego odrazą. Wiedział, kogo ma przed sobą. Hohensteiger był mieszczaninem z Ołomuńca, który wkupił się w łaski pochodzącej z Moraw szlacheckiej rodziny Ochstatów i poślubił Małgorzatę Ochstat, brzydszą z dwóch sióstr, które od kilku lat mieszkały na dworze. Druga, Katarzyna, była oficjalną kochanką króla i matką trójki królewskich bękartów. Choć złośliwi twierdzili, że żadną szlachcianką nie była, a swą małą fortunę zawdzięczała hojności króla, nikt nie potrafił tego udowodnić. Wszakże do Moraw było daleko. Dalej niźli do Wawelu.

Kasia, podług plotki, od prawie od roku sypiała z Andrzejem Kościeleckim. Przynajmniej tak miarkował starosta, zanim ujrzał swoich gości. Katarzynę, znaną na dworze jako Katarzyna Telniczanka, widział bowiem pierwszy raz na oczy. To nie była kobieta, którą znał. Co wiecej, pierwszy raz ja na oczynki obaczył.

I absolutnie nic z tego wszystkiego nie rozumiał.

– Cóż mu mu jest? – Katarzyna rozejrzała się, szukając poparcia u siostry. – Pobladł strasznie... Może niezdrów? Wygląda, jakby miał zamiar zemdleć. Może biegaczki dostał?

– Kasiu, gdzie twoje maniery? – rzuciła jej siostra.

– A gdzie jego maniery?! – zawołała Katarzyna, łapiąc się pod boki. – Dopominamy się gościny na kasztelu. A on nas traktuje, jakbyśmy byli włóczęgami z gościńca.

Jej ostry głos wywołał w Kościeleckim złość.

– Dopominamy?! – powtórzył natężonym głosem.

– A jak ci się zdaje? – W głosie Katarzyny zabrzmiała nieco jadowita słodycz. – Myślisz, że z jakiego powodu tu jesteśmy, panie? Dla tych kilku nic niewartych świstków?

– To królewskie epistoły – zauważył z naciskiem starosta.

– I co z tego? – Telniczanka wzruszyła ramionami. – Chyba nie sądzisz, panie, że sporządził je własną prawicą Zygmunt? Zapewne nawet nie wie, że te dokumenty powstały.

– Spokojnie... – wtrącił się Hohensteiger, usiłując jakoś zażegnać spór. – Jesteśmy od kilku dni w drodze. Zdążamy do Gdańska, na spotkanie z przedstawicielami hanzy. Zamierzaliśmy się zatrzymać na kasztelu najwyżej na jedną nockę. Wraz z jutrznią odebramy się.

Katarzyna prychnęła.

– Natychmiast poślę do „Zgorzelca” – odparł rzeczowo Kościelecki. – Chętnie oddałbym własne komnaty, niestety, jak i reszta zamku, są w remoncie. Przykro mi. Za epistoły zaś, panie, dziękuję. To mówiąc, niemal wyrwał pergaminy z rąk mieszczanina.

– Azali pan wie, z kim ma do czynienia?! – nie poddawała się Katarzyna. Popatrzył na niewiastę spode łba. Na usta cisnęła się zaczepna odpowiedź, acz w końcu z niej zrezygnował.

– Nie odsyłam was byle gdzie – oznajmił. – I nie mam, niestety, wyboru.

Zaśmiała się nieszczerze.

– To niedorzeczne. – Odwróciła się i ruszyła w kierunku drzwi.

– Małgosiu, chodźmy. Same znajdziemy sobie nocleg w tej dziurze.

– Pani, ja zaiste... – Starosta powiódł za kobietą wzrokiem.

– Ja też zaiste. Dobranoc, starosto.

Lenhardt poczerwieniał i nabrał wody w usta. W tej samej chwili w drzwiach pojawił się odziany w wams wąsaty mężczyzna. Zmierzył Katarzynę wzrokiem, zmrużył głęboko osadzone, ukryte pod czarną grzywką oczy, a potem podszedł zaaferowany do starosty.

– Co znowu? – wysyczał Kościelecki, widząc przed sobą Piotra z Zagajewic. Podstarości nachylił się do ucha Andrzeja i wyszeptał coś tak cicho i szybko, że chyba prędzej dałoby się zrozumieć bzyczącą w komnacie muchę. Hohensteiger zamarł, jakby od słów mężczyzny zależało jego życie, a obie kobiety odwróciły się, zaskoczone tą kolejną, tym razem już całkowicie jawną oznaką lekceważenia.

– Jeszcze raz – zażądał Kościelecki, na co Piotr ponownie się pochylił. - Katarzyna Telniczanka oczekuje cię, panie, w komnatach – rzekł podstarości, po czym podejrzliwym wzrokiem zmierzył trójkę nieznajomych.

Andrzej złapał mężczyznę za oba ramiona. Ścisnął boleśnie palce.

– Odprowadź naszych gości do „Zgorzelca” – niemalże warknął. – Zadbaj, aby wszystkiego mieli w bród. Najlepsze kwatery. Na mój rachunek. Jasne?

Katarzyna Telniczanka prychnęła, znikając za drzwiami. Piotr runął w pędzie do drzwi, prawie potrącając Małgorzatę.

– Panie, pragnę usprawiedliwić zachowanie mojej... – podjął Lenhardt.

– W porządku Hohensteiger – rzekł Kościelecki. – Nie jestem zły. zaiste. Później pomówimy.

Starosta był myślami gdzieś bardzo daleko. Mieszczanin uśmiechnął się słabo i kłaniając raz po raz, dołączył do kobiet już w drzwiach.

***

Komnata tonęła w ciemnościach, rozrzedzonych blaskiem polan dogasających we wnętrzu kaflowego kominka. Od razu zwrócił uwagę na ozdobiony barwnym deseniem baldachim skrzyniowego łoża, ożywający bladą sylwetką rozebranej kobiety.

– Witaj, panie – mruknęła leżąca na brzuchu niewiasta. Wyprężyła się niczym kotka i podnosząc obie nogi, zaczęła kołysać stopami w górę i w dół. Powitała starostę lubieżnym uśmiechem i pełnym namiętności spojrzeniem czarnych oczu. Zmrużyła powieki pokryte krzykliwym, złotym makijażem. Wzrok niewiasty spoczął na Kościeleckim. Była cudowna. Aż dech zapierało. Czarne oczy dziewczyny miały kształt migdałów. Nad nimi wisiały pięknie ukształtowane, grube brwi.

Andrzej stał znieruchomiały i obserwował kochankę. Makijaż, manele oraz gęste, pokryte olejkami czarne włosy – to było wszystko, co na sobie miała. Przekręciła się na bok i podparła brodę na łokciu. Ujrzał ciemne draźnięta.

– Co ty tu robisz? – zapytał, zawierając z hukiem drzwi. Zmierzył dziewczę zamglonym wzrokiem. Nie była przygotowana na chłód, który usłyszała w głosie kochanka.

– A jak ci się zdaje? – nie poddawała się. Widziała go już wzburzonego. Coś musiało wyprowadzić mojego mężczyznę z równowagi, pomyślała.

– Po co tu przyszłaś? – Zmarszczył brwi. – I jak właściwie weszłaś do moich komór?

– Wpuścili mnie żołnierze. A po co przyszłam, to zaraz ci powiem. A wolej, pokażę.

Obróciła się i opierając na kolanach i łokciach, wypięła kształtną pupę w kierunku starosty.

– Przyszłam, żeby dać ci to. – Odrzuciła włosy na ramię i zaśmiała się wyzywająco.

Widział kaliżdy szczegół jej anatomii. Blask pochodni migotał na krągłych krzywiznach pośladków. Zerknęła w kierunku kochanka i zamarła. We wzroku starosty dostrzegła coś ciemnego,

zwierzęcego. Zlękła się.

Zerwała się z łoża i dała krok w tył, w kierunku okna. Podszedł i chwycił dziewczynę mocno za ramiona. Jęknęła, nie wiadomo z bólu, azali podniecenia. Jej szeroko otwarte oczy patrzyły na twardo spoglądającego starostę. Mężczyzna dotknął policz-

ka dziewczyny wierzchem dłoni. Poczuł pod palcami miękkość

jej skóry. Miała takie młode, przypominające skórkę brzoskwini

policzki. Zmrużone oczy posłały staroście miękkie spojrzenie.

Niewiasta zadrżała i cofnęła się.

– Kasiu. – Westchnął cicho. Poczuł, że stojąca przed nim dziew-

czyna staje się krucha niczym szkło.

Zaczęła szeptać słodkie miłosne zaklęcia. Zafascynowany smętnym głosem dziewczyny mężczyzna spoglądał na nią nieprzytomnie. Bezwiednie odpowiedział w podobnym tonie. Co ja rzeczę? – spytał sam siebie.

Po chwili słowa nie miały żadnego znaczenia. Andrzej poczuł, jak ogarnia go fala gorąca. Ciało oszustki poruszało się, odpowiadając na dotyk palców mężczyzny. Odskoczyła, śmiejąc się do starosty migoczącymi oczami. Zwodziła go. Dał krok w stronę dziewczyny. Zakołysała biodrami, także się zbliżając. Przylgnęli do siebie w ciemności, niczym para ślepych zwierzaków.

W komnacie zaległa cisza. Potem w szybę uderzyły pierwsze krople deszczu. Oczy dziewczyny posłały Kościeleckiemu przyzwalający sygnał. Usta kochanki dotknęły jego warg. Poddał się ogarniającej go namiętności. A potem całkiem się w niej zatopił. Runęli na łoże. Zaczęli walczyć ze sobą o każdy oddech. Dusząc się, gniotąc na sobie pościałkę i szarpiąc za włosy. Pod palcami poczuł delikatne łopatki.

***

Stał nad nią dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że dziewczyna śpi. Zastanawiał się, co z nią zrobić. Nie może jej wypuścić bez poznania prawdy. Umierał wprost z ciekawości, kto i dlaczego wpuścił do jego łoża tę oszustkę. Z drugiej strony usunięcie jej po kryjomu mogło nie załatwić sprawy. Musi najpierw dotrzeć do mocodawców dziewczyny. Komuś bardzo zależało, aby go zwieść. Przechytrzyć i oszukać. Tylko po co?

No i była jeszcze epistoła od króla. Epistoła, a wolej nominacja, dzięki której Kościelecki stawał się formalnie jedzinym zarządcą kopalni w Bochni i Wieliczce. Od kilku lat pieczę nad żupami sprawował wraz z Mikołajem Jordanem z Zakliczyna i Janem Bonerem z Krakowa. Rok temu przejął zarząd nieformalnie, teraz doczekał się oficjalnej nominacji. Już wraz z przejęciem bogatego starostwa spiskiego, Andrzej zaczął rozmyślać o pozostawieniu Kujaw i przeniesieniu się na południe. Przejęcie kopalni w Krakowskiem było niemałym zaszczytem. Kościelecki miał powód do zadowolenia.

No, aliści cóż w tym dziwnego? Dał się poznać jako rzutki i błyskotliwy administrator. Ostatnie lata były dlań niezmiernie łaskawe. Piął się po szczeblach politycznej kariery zaskakująco szybko i, jak się okazywało, o własnych siłach. Do tej pory sądził, że zawdzięczał wszystko znajomości z Telniczanką oraz przyjaźni, którą jeszcze jako dworzanin Jana Olbrachta zawarł z młodym królewiczem Zygmuntem podczas poselstwa na Węgrzech. Przyczyniły się do tego także pożyczki, których udzielał Jagiellonom.

Wiele udanych transakcji, które doradził młodemu Zygmuntowi, zaowocowało wymiernymi korzyściami. Misje dyplomatyczne w Malborku i Budzie, zaskarbiły Andrzejowi uznanie rodziny królewskiej. Gdyby tylko udało mu się przejąć pieczę nad finansami Korony, jak od początku zamierzał. Wykorzystałby swoją wiedzę do jak najlepszego przysłużenia się Rzeczypospolitej. Oto

co kierowało starostą. Patriotyzm i miłość do Korony. Jak wiele mógłby osiągnąć... A przy okazji zrealizowałby własne ambicje i pragnienia. Sięgnąłby po władzę... Prawdziwą, niepodzielną, płynącą z bogactwa i wpływów.

Za nominacją kryło się znacznie więcej niż nagroda za pożyczki. Król chciał mieć Kościeleckiego bliżej siebie, aby móc kontrolować jego poczynania. Zygmunt musiał słyszeć o zainteresowaniach Kościeleckiego okultyzmem. Starosta dzielił je wszakże z królewiczem Władysławem, o czym Zygmunt także dobrze wiedział.

Podczas pobytu w Budzie nieraz toczyli dyskusje o naturze kabały i demonologii. Młody Zygmunt tylko się przysłuchiwał, nie wyrażając własnego zdania. Z czasem okazało się atoli, że Zygmunt Jagiellon, nie szanuje magów i dworuje sobie z alchemii.

Dla Władysława z kolei magia była jedynie zabawą, wybawieniem od nudy. Kościelecki uważał okultyzm za środek służący do osiągnięcia wytyczonych celów. A były one zawsze takie same.

Nie zmieniły ich ani lata, ani kolejne niepowodzenia. Skupienie w swoim ręku władzy. Osiągnięcie wpływów. Bogactwo. Ambicje starosty były wszechstronne, mierzył wysoko. Służyły temu w równym stopniu rojne kontakty z krakowskimi szlachcicami, jak i próby przyzywania istot z innych sfer istnienia, których pan Andrzej dokonywał w tajemnicy. Skrupulatnie zbierając stare tomiszcza, wykorzystywał wiedzę zgromadzoną przez groźnych czarowników.

Wraz z ostatnią nominacją zamykała się pewna droga. Co teraz się stanie? Będzie musiał wynieść się z Bydgoszczy, najprawdopodobniej porzucić swoje badania i być może już tu nie powróci. Zmiana otoczenia wiązała się z potrzebą zachowania większej ostrożności, przynajmniej przez jakiś okres. Rok, może nawet dwa lata. Na taki czas będzie musiał pozostawić swoje metafizyczne studia na boku. Staroście będą patrzeć na ręce rozliczni szpiedzy Zygmunta.

Co to wszystko miało oznaczać? I jaką rolę odegrała we wszystkim ta mała kurewka?

Kościelecki wolno zbliżył się do łóżka, biorąc do ręki pochodnię. Po krótkim namyśle podszedł do kominka i wetknął głowicę między węgle. Po chwili jasny płomień ogarnął żagiew. Podchodząc, obrzucił kształtne plecy śpiącej zadowolonym spojrzeniem.

Dziewczyna, być może czując ciepło, a może nasłuchując syku ognia, podniosła głowę i powiodła zaspanym wzrokiem w kierunku stojącego nad łóżkiem mężczyzny. W blasku pochodni twarz starosty przybrała upiorne rysy, a cień za nim przypominał kształtem skrzydlatego demona. Mężczyzna był nagi od pasa w górę. Kędziory na jego szerokiej klatce piersiowej lśniły odcieniem czerwieni, splatając się w okolicy splotu słonecznego niczym dwugłowy smok.

– Co czynisz? – zapytała zaspana. Jej gardło ścisnął nagły strach. Andrzej spoglądał obco. Jego oczy błyszczały obłędem. Sięgnęła do poręczy, przez którą przewiesiła suknię. Kopnął stołek, przewracając mebel. Rozległ się klekot, a dziewczyna poderwała się na równe nogi, umykając przed napastliwym kochankiem pod ścianę. Powiodła wzrokiem w górę, zerkając na pochodnię. Dała jeszcze jeden krok w tył. Nigdy nie widziała go takiego.

– Wiesz li co? – mruknął oschle. – Jedno mnie bardzo zastanawia. W jaki sposób zapłaciłaś żołnierzom, żeby cię wpuścili. Nie wierzę, że złotem. Mają dobry żołd.

Parsknął, przez co jednoznaczność pytania stała się wręcz uderzająca.

– Jak śmiesz?! – Zmierzyła go srogim spojrzeniem.

– No tak, przecież jesteś szlachcianką. Nie dajesz się chędożyć byle komu.

Runęła do drzwi, na co starosta zastąpił jej drogę i zawarł wrota ramieniem.

– Gdzie?! – wrzasnął.

– Przepuść mnie. Wychodzę.

– W tym odziewku? – Przesunął pochodnią z góry na dół. Odskoczyła, czując na ramionach i brzuchu gorąco. Stała przez moment, niczym słup soli.

– A może jeszcze im nie zapłaciłaś? – Spojrzał na drzwi. – Może tam nadal czekają?

W oczach mężczyzny zobaczyła mgłę. Jego usta ściągnęła nienawiść. Kolana dziewczyny całkiem zmiękły.

Jest zupełnie niepodobna do Telniczanki, pomyślał Andrzej. Prawdziwa Katarzyna Ochstat miała klasę dojrzałej kobiety. Przed sobą zaś, miał dziewkę. Śniada karnacja i drobna budowa oszustki powodowały, że z daleka wyglądała najwyżej na szesnaście lat. Gęste, ciężkie włosy, sięgające dziewczynie do pasa, pogłębiały to wrażenie. Dopiero z bliska dało się dostrzec siateczkę zmarszczek wkoło wąskiej linii zaciśniętych ust i zgrabnego noska.

– Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? – spytał bez związku. – Że ja zaiste w nas wierzyłem. Snułem plany. Konfabulacje.

Spuścił głowę. Kiedy ją podniósł, w jego oczach znowu kipiała wściekłość.

– Co ja mówię. – Pokręcił głową. – I po co ci to mówię? Nie wiem nawet, jak masz na imię.

– O czym ty...

– A jak ci się zdaje?! – wrzasnął. – Wiem, że nie jesteś tą, za którą się podawałaś.

Zamarła.

– Jakie masz zaiste na imię? – Wlepiał spojrzenie w kochankę. Subtelny, nerwowy uśmiech nie znikał z jej ust. Tak jakby znała jakiś wielki sekret, którym zamierzała się podzielić dopiero w odpowiedniej chwili i tylko ze starostą.

– Pytam cię, jak li masz na imię?! – Złapał ją za nadgarstek, acz się wyrwała.

– Zostaw! – Odskoczyła. Złapał w garść jej włosy i przystawił żagiew tak blisko twarzy, że zawyła, aczkolwiek bardziej ze strachu niż bólu.

– Sara! – odkrzyknęła, na co pchnął ją do przodu. Upadła przed nim na kolana.

– Ładnie – rzekł spokojnie, po czym zaczął jedną ręką rozsupływać portki. W drugiej nadal trzymał płonącą pochodnię

– Co czynisz? – Popatrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.

– A jak myślisz? Nadal jesteś moją kurwą. Jesteś mi winna posłuszeństwo. Tedy chodź tu i zrób to, co najlepiej potrafisz. Jeszcze się nie nasyciłem. Poprzyjaciel się ze mną. Pocałusuj.

Zerwała się i stanęła twarzą w twarz z Kościeleckim.

– Nie – mruknęła. – Koniec z tym.

Uderzył ją z całej siły otwartą dłonią. Głowa jej odskoczyła, dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Jak mogłeś?! – Skoczyła do oczu mężczyzny. Uderzył ją ponownie, na odlew, tak że obróciła się i upadła. Przez dłuższą chwilę zbierała się z ziemi. W końcu została na podłodze. Zgarnęła włosy. Starła przegubem krew cieknącą jej z nosa.

– Wiedzą, że tu jestem – mruknęła. – Przyjdą po mnie.

– Ach, tak? A kto taki?

Oczy mężczyzny błyszczały obłędem.

– Nikt.

– No właśnie – rzucił. Stanął nad leżącą na zimnej posadzce dziewką. Dał jeszcze krok w jej stronę, z przyjemnością widząc, jak czarnowłosa się odsuwa. Spodobał mu się strach, który zobaczył w migdałowych oczach. Brał ją we władanie powoli, jak jakie rozbolenie. Cofnęła stopy tkwiące między nogami Kościeleckiego. Podkuliła je.

– Zapłacisz li za to – wysyczała bezsilnie, choć sama w to nie wierzyła.

– Może lubo wstań z ziemi? Leżysz i mi przy tym grozisz? Nie jest to najlepsza pozycja do ciskania gróźb. Nie uważasz?

– Położenie lubi się zmieniać – odparła, tym razem pewniej.

Przez chwilę stał nad nią, jakby coś rozważał. Wreszcie podał kobiecie dłoń.

– No już dobrze – rzekł miękkim głosem. – Wstańże.

Nie wierzyła w szczerość słów starosty. Odmierzyła odległość, jaką musiałaby przebyć, aby dotrzeć do drzwi prowadzących do pozostałych komnat Kościeleckiego. Runęła do wrót, modląc się w duchu, aby były otwarte. Całkiem go to zaskoczyło. Nacisnęła klamkę i pchnęła je, wpadając pochylona do środka niewielkiej izby. Zawarła drzwi w tej samej chwili, gdy po drugiej stronie rozległ się wrzask. Po chwili drewno strzeliło, nie ustępując atoli napierającej z zewnątrz sile.

– Kurwo wszeteczna! – usłyszała przytłumiony męski krzyk dochodzący zza drzwi. Walenie się nasiliło. Spojrzała w kierunku klamki.

Wściekle za nią szarpał.

Po chwili spokoju drzwi zaatakowała przeraźliwa siła. Strzyknęły zawiasy, rozległ się dźwięk pękającego drewna.

– Odetkaj że się, panie! – wrzasnęła przerażona. W odpowiedzi zabrzmiało tylko kolejne uderzenie. Zamek wystrzelił z framugi. Sara krzyknęła, podskakując w miejscu. Do środka, otwierając sobie drzwi następnym kopniakiem, wpadł Kościelecki.

– Przeklęta suko! – prychnął pogardliwie starosta. Dopadła do ustawionego w niewielkim pomieszczeniu klęcznika. Nie myśląc za wiele, złapała mosiężny świecznik i uniosła

nad głowę.

– Ani drgnij! – wrzasnęła. Starosta uśmiechnął się pobłażliwie i dał kolejny krok. Wtem jego ręka wystrzeliła do góry, a rozżarzona pochodnia uderzyła w świecznik. Łomot wypełnił komnatę, a dziewczyna zawyła z bólu, czując gorąco bijące z potrzaskanych palców. Kolejny cios trafił zaskoczoną ofiarę między oczy. Uderzenie pochodni sprawiło dziewczynie niewyobrażalny ból. Jej włosy zajęły się na moment ogniem.

Runęła na klęcznik, przewracając go wraz z otwartym ewangeliarzem. Starosta stał i spoglądał to na niewiastę, to opiąć na obrazek z Matką Boską Szkaplerzną, zawieszony ponad

klęcznikiem.

– Możesz drzeć się i dłażyć szlochem do woli – rzucił. – Krzyczałaś wcześniej i także nikt nie przybiegł.

Opuścił wzrok na podrygującą w spazmach ofiarę. Włosy Sary zgasły, za to zlepiony kołtun odsłaniał czerwone bąble na policzku dziewczyny. O dziwo, pod wpływem szoku wcale nie czuła bólu.

– Czego... Czego ode mnie chcesz? – spytała, zerkając w górę.

– Kto cię wzwiódł?

– Mężczyzna. Dopomógł mi, gdy zjechałam do miasta – oznajmiła łamiącym się głosem.

– Jakiż mężczyzna?

Pokręciła głową.

– Nie wiem. Dopomógł mi, gdy miałam ambaras.

– Ambaras, ptaszyno, to ty dopiero będziesz miała.

– Wiem. – Pokiwała głową. – Nie rób mi krzywdy.

– Krzywdy? – Wydawał się rozbawiony. – Mogę cię wydać moim żołnierzom. Niechże się z tobą zabawią. Na mój koszt. Mogę cię kazać wtrącić nagą do ciemnicy. Szczury wydrążą kilka dodatkowych otworów w tym powabnym ciele.

– Jesteś ordynus i gbur.

– A tyś jest głupia gęś – odparł lodowato. – Nie pojmujesz? Mogę z tobą zrobić wszystko. Wszystko. I nikt ci nie pomoże.

– Proszę... – Spazm dziewczyny przeszedł w kwilenie. Spazmy wstrząsały nagim ciałem Sary.

– Co robisz w Bydgoszczy? Czego szukasz?

– Siostry.

– Siostry? – Skrzywił się, a ona pokiwała głową.

– Roztargnęli nas – oznajmiła, zanosząc się łkaniem. – Dorastałyśmy w innych sierotnych domach. Kilka lat temu pewien cudzozmieńca opowiedział mi o Miriam.

– Miriam? – Andrzej powtórzył imię, jakby coś mu mówiło.

– Tak ma na imię – oznajmiła już trochę spokojniej. – Ten cudzozmieńca obaczył się z nią. aliści jak przyjechałam do Bydgoszczy, już jej nie zastałam. Wpadłam za to przez Miriam w ambaras. Okazało się, że moja siostra była poszukiwana. I to w dodatku pod zarzutem homicydy. A że jestem bardzo podobna...

– Wzięli cię za Miriam – dokończył starosta.

– I wtedy dopomógł mi mój przyjmiciel. Mężczyzna, o którym już mówiłam. Ukrył mnie w jednej ze swoich kamienic. Na Wyspie Młyńskiej.

– Wyspie Młyńskiej? A jak zwie się ten samarytanin?

– To Żyd – odparła.

– W dodatku Żyd? – parsknął. – No to już trudno nazwać zbiegiem okoliczności.

– O czym rzeczesz, panie? – dziewczyna ściągnęła brwi.

– Tak się składa, że także mam w arendacji czynszówkę na Wyspie Młyńskiej. Od pewnego Żyda. Lewina. Mówi ci coś to nazwisko? Kupiłem od niego kilka książek. To o nim mówisz? O Lewinie?

Oczy dziewczyny rozbłysły. Nie potrafiła łgać. Nie w żywe oczy.

– To ten sam Żydek, prawda? – zapytał. Ujrzał zmarszczkę na czole czarnowłosej.

– Nie musisz już nic mówić. To on – oznajmił. – Lewin.

– Proszę – rzuciła. – Nie krzywdź mnie. To wszystko, co wiem. Faktycznie, to był Lewin. Żyd Lewin. Nie wiedziałam, że się znacie. Ja nic więcej nie wiem. zaiste.

– I w tej fili to twój największy frasunek – odparł. Potem złapał dziewczynę za włosy i zaczął ciągnąć w kierunku drzwi.

Wrzasnęła, szarpnęła się i zaczęła okładać napastnika pięściami. Dwa ciosy rozżarzonej pochodni, jeden wymierzony w brzuch, drugi w piersi, całkiem ją uspokoiły.

Gdy przeciągnął Sarę przez próg komnaty, już tylko lekko kwiliła.Rozdział 2

Kruszwica

Bartek Chodyna poruszył się w siodle ciska. Szczupły, ciemnowłosy mężczyzna obserwował okolicę z brzegu jeziora, wyglądając przez szeleszczące tajemniczo bujne krzewy.

Od wyjazdu z Bydgoszczy czuł, że ktoś go śledzi. Za Złotnikami jego prześladowca już nawet się nie ukrywał. Jechał bezczelnie za Bartłomiejem, tyle że w pewnej odległości. Bartek skierował konia w bok, okrążając pokryte trzcinami brzegi Gopła. Jezioro przecinały mokradła. Mężczyźnie towarzyszył ochrypły rechot obudzonych po zimowej drzemce żab.

Nakłonił wierzchowca do ruszenia z miejsca. Gdy po jakimś czasie osiągnął zachodni brzeg i ujrzał spadziste dachy Kruszwicy, zsiadł z wierzchowca i wydobył przytroczony w pobliżu łęku siodła jatagan. Zwierzę zastrzygło uszami i parsknęło. Ostrzegło swego pana. Ktoś nadchodził.

Odwrócił się błyskawicznie. Spłoszony cisek pocwałował na bok. Acz prześladowca, kimkolwiek był, rozpłynął się w powietrzu. Bartłomiej schował broń i podszedł do konia. Po krótkim namyśle z powrotem go dosiadł.

Przejechał kawałek zabłoconymi ulicami miasta. Rozległo się wściekłe szczekanie. Odgłosy nie przypominały atoli dźwięków wydawanych przez zwykłe psy. O nie. Szczekanie było podszyte

przerażeniem. Dobiegało z czeluści miasta. Z chwili na chwilę stawało się coraz to bardziej zajadłe.

Ściany domów rzucały na ulice łacne cienie. Z kolei odległy zamek spowił całkowity mrok, od czasu do czasu tylko pojawiał się w oddali blask pochodni, wstęga kopcącego dymu, migocące światła okien,azali wreszcie słabo świecące gwiazdy.

Ulice sprawiały wrażenie opuszczonych. Kruszwica, niechroniona żadnym murem azali choćby palisadą, przycupnęła nad czarnymi wodami Gopła i usnęła niespokojnym, mrocznym snem. Pozamykane okna, pozawierane okiennice i spadziste, pokryte mchami dachy przywodziły Bartkowi na myśl ponure, wymarłe wsie, które widział w Ziemi Dobrzyńskiej. Minął maleńki drewniany kościółek o wypaczonych ścianach, z niewielkim pomarliskiem spoczywającym u stóp wybujałych brzóz. Ze środka dobiegały odgłosy nabożeństwa, acz widoczne przez okna wnętrze, rozświetlone blaskiem świec, nie napawało otuchą.

Zatrzymał się dopiero na opuszczonym, pełnym kałuż placu przed gospodą. Zamarł na moment. Niebo zrobiło się w ciągu paru chwil ciężkie i gęste od postrzępionych chmur. Wiosenne

powietrze było rześkie i mroźne. Wkoło panowały ciemności. Cały dzień był taki.

Zerknął w kierunku pobliskiego budynku. Zrębowy dom był opuszczony, pokryty słomą dach zapewne przeciekał, aliści ściany chroniły przed zimnem i wiatrem. O solidną framugę uderzały masywne drzwi. Były obite skórą i wzmocnione sztabami metalu. Słoma opadała z wysokiego dachu przypominającego kształtem wieżę. Chłopi w Kruszwickiej Wsi powiadali, że oberża nie jest opuszczona i że prowadzi ją Żyd imieniem Dawid.

Czuł, że coś jest nie tak. Niepokoiła go grobowa cisza panująca w tym miejscu. I niezdrowa ciemność, która ogarnęła dziedziniec. Rozpalił żagiew. Jedno nieostrożne stąpnięcie jego ciska i Chodyna skręciłby kark. Głupia śmierć. Długie cienie, tworzące się od blasku pochodni, sprawiały wrażenie żywych stworzeń poruszających się niczym ćmy w blasku ognia. Podjechał bliżej. Z szerokiej bramy budynków stajni wyłonił się zakapturzony mężczyzna.

– Hej! Ty tam! – zawołał Chodyna do mężczyzny, który targał ceber z wodą. Parobek stanął jak wryty i puścił ogromne naczynie, wylewając przy okazji całą wodę do stojącej kałuży. Zapewne z trudem dostrzegał zarys pobliskich drzew, a co dopiero siedzącego w siodle intruza.

Przez drzwi karczmy wybiegł drugi sługa.

– Panie, wybacz – wybełkotał. – Janko, nie stójże tak! Gościa mamy.

To mówiąc, zbliżył się i złapał zwierzę łagodnie za grzywę. Chodyna przerzucił nogę przez łęk siodła i zsiadł, mierząc cały czas wzrokiem sługi. W blasku pochodni widział wiązane pod pachami kaptury, naciągnięte na głowy, kaftany oraz portki. Niewiele więcej. I choć chłodno było i paskudnie, to chmury nie uroniły kropli deszczu. Czemu nosili te kaptury, nie wiedział.

– Szukam karczmarza Dawida – zagadnął. – Ponoś prowadzi ten interes.

To mówiąc, wskazał karczmę. Obaj mężczyźni zdziwieni popatrzeli po sobie, a następnie na Bartłomieja. Przybysz mógł czuć zadowolenie z własnego wyglądu. Gęste, kędzierzawe włosy byłyby powodem do dumy niejednej białogłowy, mimo pojawiających się przedwcześnie siwych kosmyków. Idealnie kontrastowały ze smagłym obliczem mężczyzny. Wyrazista, kwadratowa szczęka musiała przykuwać spojrzenia kobiet, podobnie jak błękitny kolor miękko patrzących oczu i lekko zakrzywiony nos. Wąski nos i łagodne rysy sprawiały, że Chodyna nosił cały czas przystrzyżoną starannie brodę, którą dodawał sobie powagi i wieku. Policzek przybysza przecinała co prawda brzydka, postrzępiona blizna, dotykająca ust. Lecz była to zaledwie niewielka pamiątka, po barbarzyńskim szkoleniu, któremu poddawano na południu świata młodych chłopców, zanim stawali się janczarami i Chodyna przyzwyczaił się do niej dawno. Mogło być znacznie gorzej.

Oczy mężczyzny przypominały dwa uwięzione za ciemnymi powiekami kamienie. W skupieniu i złowrogo mierzyły otoczenie.

Przyodziany w jednolicie czarną, sięgającą do bioder jopulę i ozdobiony wycinanką w szachownicę jaskrawożółty kaptur z ogonem, wyglądał groźnie niczym głodny wilk. Zamiast guzików wierzchnią szatę zdobiły na rękawach i z przodu błyszczące ćwieki. Za pasem trzymał sztylet oraz zakrzywiony kindżał, a znad juków wystawała rękojeść jatagana.

– Dawid od wielu tygodni nie wychodzi ze swej komory – oznajmił parobek, który wybiegł z gospody. Poprawił kaptur, odsłaniając krostowate policzki, ptasi nos i płową grzywkę. Przerzucił uzdę przez kark należącego do Chodyny konia i wolnym krokiem zaczął prowadzić zwierzę w kierunku stajni. Bartek ściągnął brwi ze zdziwienia.

– Hej! Poczekajże! Cóż li to miało znaczyć?!

– Miał na myśli to, że Dawid się stracha – wytłumaczył drugi sługa.

– Kogo?

– Powinieneś spytać czego, panie – odparł mężczyzna. – Chodźże lepiej do środka. Zanosi się od rana. No i pewnikiem jesteś zdrożony.

– Prawda to. – Chodyna westchnął, po czym dołączył do parobka. – Muszę pomówić z karczmarzem. Im rychlej, tym lepiej. Chodzi o pewną białkę, którą gościliście w karczmie tej zimy.

Parobek jakby wrósł w ziemię. Niższy od Chodyny i krępy, zerknął w górę, błyskając oczami. Minę miał nietęgą. Nerwowo szarpnął za przetykaną siwizną brodę.

– Białkę, powiadasz? – zapytał.

– Ano. Uściślę. Żydówkę.

– I jeszcze do tego Ży...

– Nie musisz po mnie powtarzać każdego słowa. – Bartłomiej ściągnął brwi. – Ani tym bardziej udawać, że jej tu nie było. Wiem o niej od jednego ostrożnika. Bywał tu wraz z ludźmi starosty bydgoskiego tej zimy. I nie martw się, coś ci wpadnie w trzos. Mam czym zapłatkę uczynić, przyjacielu, tak za gościnę, jak za informacyje.

Ryzykował, wspominając o pieniądzach, jako że ta dwójka mogła należeć do jakiejś bandy, która wzięła karczmarza na zakładnika, aby nabierać podróżnych. Z drugiej strony ci tutaj wyglądali wolej na mięczaków.

– Nie o to idzie, panie – odparł mężczyzna drżącym głosem. – Chodzi jeno o tę niewiastę. To właśnie jej boi się Dawid.

– Ach, tak? – Bartłomiej stanął w miejscu. Pierwsze, ciężkie krople przecięły powietrze. – A skąd wiesz, że właśnie jej się stracha?

– Wiem, i już. Zresztą co ja tam będę mówił. – Sługa machnął ręką. – Wejdziecie do środka, sami go odpytacie.

***

Wnętrze karczmy tonęło w ciemnościach. Parobek poprowadził Chodynę wzdłuż ściany i dalej, schodami, na piętro. Bartłomiej rozglądał się w poszukiwaniu pułapek, acz nikt nie usiłował go ogłuszyć. W końcu zaczął wierzyć w przedziwną opowieść parobków.

Mimo że nie zgasił pochodni, szedł prawie po omacku. Sługa raz po raz upewniał się, azali przybysz zmierza jego śladem. Chodyna popatrzył w oblewaną światłem twarz. Sługa zmrużył boleśnie oczy spoglądające z wystraszonej, ziemistej twarzy. Za plecami mężczyzny wstawały długie cienie.

Deszcz, który tymczasem lunął, tłumił większość dźwięków, bębniąc o ściany i dach. Z oddali dochodziło ciężkie dudnienie. Przypominało odgłos kłusujących koni.

– Tam, panie. – Sługa wskazał drzwi na końcu korytarza. Chodyna poświecił na wrota. Deski podłogi trzeszczały pod jego stopami. Skupionym spojrzeniem zlustrował pomieszczenie. Uniesiona brew nadała mężczyźnie diabelski rys.

– Mam już zacząć się strachać? – mruknął, marszcząc się, przez co postrzępiona blizna, przecinająca czerstwy policzek, wydawała się jeszcze czerwieńsza.

Parobek podszedł do wrót i mocno w nie zastukał.

– Panie, mamy gościa! – zawołał.

– Nie chcę się z nikim oglądać – odezwał się gruby, męski głos.

– Nie obchodzi mnie to – rzekł głośno Bartłomiej. – Jak mnie nie wpuścisz, wykopię te drzwi. Obiję gęby twoim ludziom, a potem spalę tę budę, z nimi i tobą w środku.

Mówił spokojnym, niemal monotonnym głosem, zupełnie jakby nikt nie stał obok. Parobka przeszedł dreszcz. Odsunął się niepewny, co uczynić. Nagle wkoło zrobiło się osobliwie zimno.

Słowom janczara odpowiedziała cisza.

– Nie dajesz mi wiary? – zapytał Bartek, spoglądając w stężałą twarz parobka. Sługa odsunął się pod ścianę. W tej samej chwili wschody ożyły dźwiękami kroków. Ukradkowe na początku odgłosy przybrały na sile.

– I tak cię nie wpuszczę – dobiegło z izby. – Jak chcesz, to pal.

Chodyna zgrzytnął zębami.

– Nie wpuścisz mnie przeto? – powtórzył. – Mam ci pokazać, co potrafię?

Znowu nie doczekał się odpowiedzi. Postanowił zmienić metodę.

– Nawet jeżeli przychodzę od siostry Miriam, Sary?

Tym razem ciężkie milczenie zapadło na dłużej. W korytarzu pojawił się drugi parobek. Bartłomiej zamarł, mierząc mężczyznę wzrokiem.

Po chwili zamek w drzwiach obrócił się z chrzęstem. Drzwi skrzypnęły i rozwarły się.

– Wejdźże, panie – zaprosił go ochrypły głos.

– Ale... – zaczął sługa, który przecież słyszał wszystkie groźby Bartłomieja.

– Masz li coś do dołożenia? – Chodyna zmroził parobka wzrokiem.

– Stójże lepiej, gdzie jesteś, i nie wtrącaj się. To swara między mną a gospodarzem.

To mówiąc, wcisnął parobkowi pochodnię do ręki i wszedł do wnętrza oświetlonej świecą izby. W jej blasku wynurzyła się pobladła śmiertelnie twarz korpulentnego mężczyzny odzianego

w tunikę.

Chodyna zmrużył oczy. Ostrożnie się rozglądając, przemierzył izbę. Deski trzeszczały pod jego stopami. Pomieszczenie było ciasne i niesamowicie zagracone. Przypominające skrzynie meble nakryto materią. Okna zakrywały ciężkie okiennice.

Dłoń karczmarza obejmowała sprzączki szerokiego pasa i wyraźnie drżała.

– Kimże jest Sara? – zapytał oberżysta, dając krok w tył.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: