Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mischling czyli kundel - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 grudnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mischling czyli kundel - ebook

Perła troszczy się o smutek, przeszłość i dobro. Stusia odpowiada za radość, przyszłość i zło.

Jest rok 1944, bliźniaczki Perła i Stusia Zamorskie wraz z matką i dziadkiem trafiają do Auschwitz. Siostry szukają siły i ucieczki od ponurego obozowego świata w swojej bliskości, w języku im tylko znanym, w grach wyuczonych we wczesnym dzieciństwie.

Jako część eksperymentu populacyjnego, mającego na celu badanie dzieci urodzonych z ciąż mnogich, znanego jako Zoo Mengelego, dziewczynki doświadczają cierpień i przywilejów nieznanych innym więźniom, zostają okaleczone psychicznie i fizycznie, odarte ze wspólnej osobowości. Ich tożsamość zmienia się pod brzemieniem bólu oraz poczucia winy.

Zimą, w czasie koncertu zorganizowanego przez Mengelego Perła znika, a Stusia pogrąża się w żałobie, lecz wciąż nie traci nadziei, że bliźniaczka żyje.

Po wyzwoleniu obozu przez Armię Czerwoną rusza na poszukiwania siostry wraz z przyjacielem, Feliksem – chłopcem, który straciwszy brata, pragnie zemsty – przez Polskę zniszczoną w czasie drugiej wojny światowej.

Jak przeżyć traumę, co zrobić, by przetrwać, jak pozostać sobą i zachować w pamięci to, co było piękne w tradycji rodzinnej, jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości po wyzwoleniu?

„Mischling czyli kundel” autorstwa Affinity Konar jest odważnie napisaną opowieścią o odwadze, skromną i piękną, trzymającą w napięciu i rozdzierającą serce. Miałem ogromną chęć jak najdłużej pozostać na każdej stronicy, ale równocześnie musiałem szybko dowiedzieć się, co dalej. Ta powieść to wzorcowy przykład historii rewelacyjnie spisanej od pierwszej do ostatniej strony.

David Wroblewski, autor bestsellera „New York Timesa”, „Historia Edgara”

Tym, co najbardziej porusza w książce Konar, jest umiejętność przedstawienia przez autorkę piekła Auschwitz oraz jednoczesne uchwycenie siły więźniów i więźniarek. Tego, jak kurczowo trzymają się nadziei i jak potrafią wydobyć z siebie pokłady empatii w obliczu ogromu cierpienia. Jest to portret ludzi w nieludzkim świecie.

„New York Times”

Konar misternie utkała wzruszającą opowieść o bliźniaczkach, których nie rozdzieli nic, nawet najokrutniejszy los. To proza mistyczna, z nutką poezji. Autorka wykorzystuje swoje niezaprzeczalne zdolności do opowiedzenia wciągającej historii o harcie ducha. Brawo.

Lucette Lagnado, autorka „Children of the Flames”

Poruszająca lektura. Z pewnością najbardziej wstrząsająca książka roku. O bliźniaczkach, które starają się przetrwać koszmar drugiej wojny światowej.

Anthony Doerr

„Mischling czyli kundel” to powieść napisana z wielką wirtuozerią. Proza jest olśniewająca, a historia bliźniąt porusza jak powieści największych mistrzów.

Chigozie Obioma, autor „The Fishermen”

Affinity Konar urodziła się w Kalifornii. Tytuł magistra otrzymała na Uniwersytecie Columbia. Pracowała jako copywriter, redaktor materiałów edukacyjnych dla dzieci. Obecnie mieszka w Los Angeles ze swoim psem, Linusem.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-808-9
Rozmiar pliku: 638 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

STUSIA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Świat po świecie

Zostałyśmy stworzone, pewnego razu. Moja bliźniaczka Perła i ja. A właściwie dokładniej rzecz ujmując, to Perła została uformowana, a ja się z niej wydzieliłam. Ona wycisnęła swoje piętno w łonie, a ja skopiowałam jej sygnaturę. Przez osiem miesięcy istniałyśmy w owodniowej zadymce, dwie różowe mitenki ułożone na wyściółce u matki. Nie wyobrażałam sobie niczego znakomitszego niż wspólne łono, lecz gdy rusztowania naszych mózgów upodobniły się do kości słoniowej, a śledziony dojrzały, Perła nabrała chęci, by zobaczyć więcej świata. I wydarła się z matki, wypluty noworodek.

Chociaż była wcześniakiem, to równocześnie zmyślnym dowcipnisiem. Zapewniałam siebie, że to jeden z jej żartów, że zaraz wróci i będzie się ze mnie śmiała. Gdy jednak nie wróciła, straciłam oddech. Czy zdarzyło ci się kiedyś musieć żyć bez najlepszej cząstki siebie, która zdryfowała nie wiedzieć jak daleko? Jeśli tak, z pewnością zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństw wynikających z takiego stanu. Gdy zostałam bez tchu, serce także ucichło, a mózg ogarnęła gorączka. Cała w płodowej różowości stanęłam przed taką oto prawdą: bez niej zmienię się w odłupek pozbawiony wszelkiej wartości, w człowieka niezdolnego do kochania.

Dlatego poszłam w ślady siostry i pozwoliłam, by dłonie lekarza wyrwały mnie na zewnątrz, przyłożyły klapsa i wystawiły na światło. Zaznaczmy przy tym, że wcale nie płakałam w czasie tej gwałtownej i niechcianej zmiany. Nawet wówczas gdy rodzice zignorowali moje życzenie, by i mnie dać na imię Perła.

Zamiast tego zostałam Stusią. Po zakończeniu spraw związanych z narodzinami weszłyśmy do świata rodziny, fortepianu i książek oraz dni osłupiałych od piękna. Byłyśmy bardzo do siebie podobne. Spuszczałyśmy przez okno barwne szklane kulki, by obserwować przez lornetkę, jak daleko los je zawiedzie wykładaną płytami ścieżką na zboczu wzgórza.

Tamten świat, wypełniony oszołomieniem, również się skończył. Jak większość światów.

Muszę ci jednak powiedzieć: jest inny świat, który poznałyśmy. Niektórzy twierdzą, że właśnie ten ukształtował nas najbardziej. Chcę powiedzieć, że to nieprawda, lecz na razie pozwól sobie wyjaśnić, że nasze wchodzenie w ten świat zaczęło się w dwunastym roku naszego życia, gdy tkwiłyśmy przytulone do siebie w kącie wagonu bydlęcego.

Okpiłyśmy los, by przeżyć tę podróż, trwającą cztery dni i cztery noce: oszukiwałyśmy głód, na zmianę oblizując żółte warstwy cebuli, a nudę zabijałyśmy za pomocą gry wymyślonej przez zajde, nazwanej Klasyfikacja istot żywych. Trzeba w niej odegrać jakąś istotę żywą, a przeciwnik ma podać nazwę gatunku, rodzaju, rodziny i tak dalej, aż po klasyfikację najwyższej rangi – królestwo.

Wiele istot żywych odgadłyśmy, jadąc wagonem bydlęcym, naśladowałyśmy wszystkie, od niedźwiedzia po ślimaka. Ważne było, co zajde podkreślił głosem ochrypłym z pragnienia, by poukładać świat najlepiej, jak pozwalała nam ludzka natura, a gdy pociąg w końcu stanął, przerwałam zadawanie zagadki. Chyba starałam się wtedy pokazać amebę. Może próbowałam przedstawić jakieś inne stworzenie, a teraz tamten moment kojarzy mi się z amebą, bo wtedy poczułam się właśnie tak jak ona, przejrzysta i nad wyraz delikatna. Nie mam pewności.

Właśnie miałam przyznać się do porażki, gdy otwarto przesuwane drzwi wagonu.

Oślepiło nas światło, upuściłyśmy cebulę, a ona, nasze smrodliwe, na wpół zjedzone słońce, stoczyła się na rampę, lądując u stóp żołnierza. Prawdopodobnie na jego twarzy wykwitło obrzydzenie, ale nie widziałam tego, bo mężczyzna zasłonił nos chusteczką i kilka razy z rzędu kichnął, a gdy skończył kichać, podniósł nogę nad cebulą, rzucając na miniaturowy glob ekliptyczny cień. Zmiażdżył ją na naszych oczach, a ona zapłakała żółtawą miazgą. Ruszył w naszą stronę, więc schroniłyśmy się pod szeroki płaszcz zajde. Chociaż już od dawna byłyśmy za duże, by ukryć się w jego połach, ze strachu skarlałyśmy i skurczyłyśmy się obok skulonego dziadka, zmieniając go w istotę guzowatą i wielonogą. W ukryciu mrużyłyśmy oczy. Potem dotarły do nas dźwięki: tupnięcie, szuranie – i raptem oficerki żołnierza znalazły się przed nami.

– Co to za robak? – Mężczyzna kolejno uderzył laską wystające spod płaszcza podlotkowate kończyny. Kolana nas zapiekły. Następnie stuknął również w nogi zajde. – Sześć nóg... Czyżby pająk?

Nie miał żadnego pojęcia o istotach żywych. Ledwie się odezwał, a już popełnił błąd. Mimo to zajde nie zadał sobie trudu, by uświadomić mu, że pająki to nie robaki – choć przeważnie korygował nasze omyłki, najczęściej żartobliwie podśpiewując, bo lubił, gdy słowa zgadzały się z faktami. Tu jednak niebezpiecznie było zdradzać się ze zbyt gruntowną wiedzą na temat stworzeń pełzających czy uważanych za niegodziwe, by nie narazić się na podejrzenie o nadmierną liczbę wspólnych cech. Źle się stało, że zmieniłyśmy dziadka w owada.

– Zadałem pytanie. – Mężczyzna znowu stuknął nas laską po nogach. – Co to jest?

Zajde odpowiedział po niemiecku, że Tadeusz Zamorski, lat sześćdziesiąt pięć, polski Żyd. Na tym skończył, jakby nic więcej nie zostało do powiedzenia.

Chciałyśmy mówić za niego, podać wszelkie szczegóły: zajde był emerytowanym profesorem biologii. Kilkadziesiąt lat wykładał ten przedmiot na uniwersytecie, a posiadł biegłość również w wielu innych dziedzinach. Jeśli ktoś był ciekaw przesłania wiersza, jego należało spytać. Jeżeli miało się ochotę nauczyć chodzić na rękach albo znaleźć gwiazdę, on pokazywał, jak tego dokonać. Z nim oglądałyśmy kiedyś tęczę złożoną wyłącznie z czerwieni, łączącą górę z morzem. Potem często wznosił toasty na jej cześć. „Za niewysłowione piękno!”, wołał, a oczy mu się szkliły. Uwielbiał wznosić toasty, więc często znajdował ku temu okazję. „Za poranne pływanie!”, „Za lipy przy bramie!”. A w ostatnich latach najczęściej słyszałyśmy: „Za mojego syna! Oby wrócił cały i zdrowy!”.

Chociaż bardzo chciałyśmy, jednak nic o tym nie powiedziałyśmy żołnierzowi. Słowa ugrzęzły nam w gardle, a oczy zaszły łzami z powodu zagłady cebuli. Płakałyśmy przez cebulę, tak sobie powiedziałyśmy. Z żadnego innego powodu. I zaraz otarłyśmy z twarzy słone krople, by przez dziury w płaszczu zajde widzieć, co się dzieje.

Zobaczyłyśmy pięć postaci: trzech chłopców oraz ich matkę, a także na biało ubranego mężczyznę z piórem wiecznym w dłoni, zawieszonym nad notesem. Chłopcy nas zaintrygowali – nigdy wcześniej nie widziałyśmy trojaczków. W Łodzi były jeszcze jedne bliźniaczki, ale trojaczki znałyśmy tylko z książek. Liczba chłopców robiła wrażenie, jednak pod względem identyczności biłyśmy ich na głowę. Wszyscy trzej mieli takie same ciemne loki i oczy oraz smukłe ciała, lecz różnili się minami: jeden mrużył oczy przed słońcem, natomiast dwaj pozostali ściągnęli brwi i stali z marsem na czole. Dopiero gdy biało ubrany mężczyzna każdemu z nich włożył w dłoń cukierek, ich twarze przybrały identyczny wyraz.

Matka trojaczków była inna niż wszystkie matki z wagonu bydlęcego: pieczołowicie ukryła strapienie i stała nieruchomo niczym zatrzymany zegar. Jedna z jej rąk unosiła się nad głowami synów w permanentnym niezdecydowaniu, jakby kobieta czuła, że już nie ma prawa ich dotknąć. Biało ubrany pan nie miał takiego problemu.

Wyglądem onieśmielał. Miał błyszczące czarne buty i równie mocno lśniące ciemne włosy, a rękawy okrycia tak szerokie, że gdy podniósł rękę, tkanina wzdęła się na podobieństwo skrzydła, zajmując nieproporcjonalnie wielką część nieba. Był przystojny niczym gwiazdor filmowy i z wprawą odgrywał swoją rolę – twarz przyoblókł w życzliwość, przekonującą każdego, kto by na niego spojrzał, o jak najlepszych intencjach.

Wymienił z matką chłopców kilka zdań. Wydawały się miłe, jednak głównie on mówił. Szkoda, że nie słyszałyśmy rozmowy, lecz w końcu wystarczyło nam to, co zobaczyłyśmy: matka przesunęła dłońmi po ciemnych chmurach loków trojaczków, po czym odwróciła się i odeszła, zostawiając chłopców z ubranym na biało mężczyzną.

– To pan doktor – powiedziała synom, zwolniwszy kroku. Zapewniła ich, że nic im nie grozi, i nie obejrzała się za siebie.

Nasza matka, słysząc to, jęknęła z cicha, gwałtownie zaczerpnęła tchu i pociągnęła żołnierza za ramię. Wstrząsające zuchwalstwo. Przywykłyśmy do matki roztrzęsionej, nieodmiennie z drżeniem przedstawiającej swoje oczekiwania rzeźnikowi i ukrywającej się przed sprzątaczką. Zawsze miało się wrażenie, że w jej żyłach płynie galaretka, przez co matka stale dygotała i mogła w każdej chwili rozpaść się na kawałki. Zwłaszcza od czasu zniknięcia tatusia. W wagonie uspokajało ją jedynie rysowanie maków na drewnianych ścianach. Słupek, płatek, pręcik... rysowała w dziwnym skupieniu, a gdy przerywała tę czynność, traciła wszelkie pozory opanowania. Tymczasem na rampie odkryła jakąś nową podporę i stanęła mocno, pewnie, znacznie silniej, niż można by się spodziewać po osobie wygłodzonej i wymęczonej. Czy tę odmianę spowodowała muzyka? Mamusia zawsze kochała muzykę, a tutaj aż tłoczno było od pogodnych nut, znalazły nas one w wagonie i wywabiły na zewnątrz z nieufną radością. Z czasem zgłębiłyśmy perfidię tej sztuczki: nauczyłyśmy się wystrzegać odświętnej melodii, zwiastującej w istocie cierpienie, a także zrozumiałyśmy, że orkiestra ma za zadanie zwodzić przybywających. Muzycy byli zmuszeni wykorzystywać swoje zdolności, by usidlić nieostrożnych, przekonać nas, że trafiliśmy w miejsce, gdzie jednak docenia się człowieczeństwo oraz piękno. Muzyka. Podnosiła na duchu przybywające tłumy, wlewała się za nimi przez bramę. Czy właśnie ona dodała sił mamusi? Nigdy się tego nie dowiem, jednak słuchałam jej z niekłamanym podziwem.

– Czy dobrze tutaj… bliźniętom? – zapytała żołnierza.

Mężczyzna kiwnął głową, po czym obrócił się do lekarza, który tymczasem przykucnął w pyle, by znaleźć się twarzą w twarz z trzema chłopcami. Najwyraźniej prowadzili serdeczną pogawędkę.

– Zwillinge! – zawołał żołnierz.

„Bliźniaki!”

Doktor przekazał trojaczki asystentce i w kilku krokach znalazł się przy nas. Długie buty o lśniących cholewach wzbijały kurz. Z galanterią ujął rękę naszej matki.

– Pani dzieci są wyjątkowe, jak słyszę. – Chyba miał przyjazne spojrzenie.

Mamusia przestąpiła z nogi na nogę, nagle mało ważna. Chciała zabrać dłoń z jego uścisku, jednak on trzymał mocno, a nawet zaczął gładzić jej palce, jakby były skaleczone, lecz łatwe do uzdrowienia.

– Tylko bliźnięta, nie trojaczki – odezwała się przepraszającym tonem. – Mam nadzieję, że to wystarczy.

Głośny, afektowany śmiech lekarza odbił się echem w pieczarach płaszcza zajde. Ogarnęła nas ulga, gdy ucichł i usłyszałyśmy mamusię wyliczającą ciurkiem nasze zalety.

– Mówią trochę po niemiecku, ojciec je nauczył. W grudniu skończą trzynaście lat. Obie uwielbiają czytać. Perła kocha muzykę. Jest bystra, praktyczna, uczy się tańca. A Stusia... Stusia... – Przerwała, chyba niepewna, jak mnie skategoryzować, po czym dokończyła: – Stusia ma wyobraźnię.

Doktor przyjął informacje z zainteresowaniem, a następnie polecił nam zejść na rampę.

Wahałyśmy się. Lepiej było w duchocie płaszcza. Na zewnątrz snuł się szary, lizany płomieniem wiatr, budzący w nas czujność aż po smutek, a także skryty za nim swąd spalenizny oraz były pistolety, rzucające cień, i psy, zaślinione, szczekające i warczące tak, jak warczą jedynie psy, hodowane do okrutnych celów. Zanim jednak zdążyłyśmy ukryć się głębiej, lekarz odsunął zasłonę płaszcza. Zamrugałyśmy w blasku słońca. Jedna z nas warknęła. Możliwe, że Perła. Prawdopodobnie ja.

Jak to możliwe, zdumiał się doktor, że tak doskonałe żuchwy marnują się na kwaśne miny? Wyciągnął nas, ustawił plecami jedna do drugiej i z upodobaniem wchłonął naszą identyczność.

– Uśmiechnijcie się! – polecił.

Z jakiego powodu usłuchałyśmy tego wyjątkowego rozkazu? Chyba ze względu na matkę. Dla niej wyszczerzyłyśmy zęby w uśmiechu, gdy stała, przyklejona do ramienia zajde, z twarzą rozpaloną od paniki; dwie krople potu spływały jej po czole. Odkąd weszłyśmy do wagonu bydlęcego, unikałam patrzenia na nią. Zamiast tego oglądałam rysowane przez nią maki, skupiałam się na ich delikatnych kwietnych obliczach. Coś w jej nieszczerym grymasie podpowiedziało mi, w co się zmieniła: mamusia została śliczną, lecz pozbawioną snu, na wpół wdową z zanikającą osobowością. Niegdyś najbardziej pedantyczna wśród kobiet, teraz robiła wrażenie niechlujnej: na policzku miała smugę brudu, koronkowy kołnierz zwisał bezwładnie, w kącikach ust, przygryzanych z niepokoju, zagnieździły się zmatowiałe rubiny krwi.

– Mischlinge? – zapytał. – Te jasne włosy!

Mamusia pociągnęła jeden ze swoich ciemnych loków, jakby zawstydzona ich urodą.

– Mój mąż... był blondynem – powiedziała tylko.

Zawsze udzielała tej samej odpowiedzi, gdy pytano ją o nasz koloryt, który dawał patrzącemu pewność, że jesteśmy mieszanej krwi. W miarę upływu czasu słyszałyśmy wyraz mischling coraz częściej i to właśnie on natchnął zajde do stworzenia dla nas Klasyfikacji istot żywych. Zapomnijmy o szalonych ustawach norymberskich, powiedział, o całym tym roztrząsaniu kwestii mieszańców, doborze genetycznym, ćwierć krwi Żydach i pokrewieństwie, o wszystkich tych absurdach, z nienawiści zrodzonych testach, które mają dzielić ludzi pod kątem kropli krwi, małżonka i miejsca wyznawania wiary. Zawsze gdy usłyszycie to słowo, powiedział, skupcie się na różnorodności żywych stworzeń. Wesprzyjcie się na niej, na szczerym dla niej podziwie.

Stojąc przed ubranym na biało lekarzem, wiedziałam, że stosowanie tej dobrej rady będzie w nadchodzących dniach trudne, bo znalazłyśmy się w miejscu, gdzie nie sprawdzą się zabawy wymyślane przez zajde.

– Niesłychana sprawa, te geny, prawda? – odezwał się doktor.

Mamusia nawet nie próbowała podjąć tematu.

– Kiedy je zobaczymy – zapytała, nie patrząc na nas – jeśli pójdą z panem?

– W szabas – obiecał lekarz, po czym obrócił się do nas i zaczął głośno rozwodzić się nad nami. Ucieszyła go nasza znajomość języka niemieckiego i jasne włosy. Nie spodobały mu się ciemne oczy, ale to akurat – jak powiedział do strażnika – może być przydatne. Pochylił się nad nami, przyjrzał uważniej, wyciągnął rękę i dłonią w rękawiczce zmierzwił włosy mojej siostrze.

– To ty jesteś Perła. – Jego palce zbyt łatwo zanurzyły się w blond lokach, całkiem jakby to robił od lat.

Powiedziałam, że to nie ona jest Perła, i stanęłam przed nią, by ją zasłonić, ale mamusia pociągnęła mnie do tyłu i zapewniła doktora, że nazwał jej córkę właściwym imieniem.

– Lubią płatać figle! – ocenił ze śmiechem. – Proszę mi zdradzić, jak pani je rozróżnia?

– Perła jest spokojniejsza – powiedziała mamusia.

Byłam jej wdzięczna za to, że nie wdała się w szczegóły. Perła miała niebieską spinkę we włosach. Ja – czerwoną. Perła mówiła gładko. Ja wyrzucałam z siebie wartki potok słów, często przerywany, usiany pauzami. Perła miała skórę białą jak mąka. Moją znaczyła letnia opalenizna i piegi, jak u łaciatego konia. Perła była dziewczęca. Bardzo starałam się być Perłą, lecz stale byłam tylko sobą.

Lekarz pochylił się i znalazł ze mną twarzą w twarz.

– Dlaczego skłamałaś? – zapytał.

Znowu ze śmiechem, nadal zabarwionym poufałością.

Gdybym miała wyznać prawdę, powiedziałabym, że moim zdaniem Perła była z nas dwóch słabsza, a ja sądziłam, że stając się nią, mogłabym ją chronić. Zdradziłam mu tylko część prawdy.

– Czasami zapominam, kto jest kto – mruknęłam niezbyt przekonująco.

A potem nie pamiętam. Do tego miejsca chętnie bym zawróciła myślami, przez zapach, głuchy odgłos butów i walizek, aż po coś na kształt pożegnania. Bo powinnyśmy były zobaczyć, jak bliscy nas opuszczają, znikają, powinnyśmy móc wyznaczyć dokładny moment poniesienia straty. Och, gdybyśmy tylko zobaczyły odwracające się twarze, błysk oka, krzywiznę policzka! Odwracające się twarze... nie dane nam było tego zaznać. Właściwie... dlaczego nie mogłyśmy ponieść ze sobą widoku i zarysu pleców, gdy odchodzili? Tylko tego? Jedynie rzutu oka na bark, na mignięcie wełnianego płaszcza? Widoku ręki zajde, ciężko zwisającej u jego boku, warkocza mamy unoszonego wiatrem!

W miejscu, gdzie powinni być nasi bliscy, stała całkiem nowa postać – biało odziany mężczyzna, Josef Mengele, ten sam Mengele, który ukrywając się przez lata, przybierał nazwiska: Helmut Gregor, G. Helmuth, Fritz Ulmann, Fritz Hollman, Jose Mengele, Peter Hochbicler, Ernst Sebastian Alves, Jose Aspiazi, Lars Balltroem, Friedrich Edler von Breitenbach, Fritz Fischer, Karl Geuske, Ludwig Gregor, Stanislaus Prosky, Fausto Rindon, Fausto Rondon, Gregor Schklastro, Heinz Stobert oraz doktor Henrique Wollman.

Mężczyzna, który skrywał swoje zbrodnie pod wszystkimi tymi nazwiskami, powiedział nam, żebyśmy zwracały się do niego „wujaszku doktorze”. Kazał nam powtórzyć ten zwrot raz i drugi, żebyśmy do niego przywykły i nie popełniały błędu. Zanim uznał, że jest zadowolony i możemy przestać powtarzać, nasza rodzina zniknęła.

A gdy ujrzałyśmy pustkę w miejscu, gdzie wcześniej stali mamusia i zajde, ugięły się pode mną kolana, bo zrozumiałam, że świat tworzy jakiś nowy porządek istot żywych. Nie wiedziałam wtedy, jaką żywą istotą się stanę, a strażnik nie dał mi czasu nad tym pomyśleć – złapał mnie za ramię i pociągnął. Przestał dopiero wówczas, gdy Perła zapewniła go, że mi pomoże, objęła mnie w pasie i poprowadziła, więc poszłyśmy tam razem z trojaczkami, coraz dalej od rampy, przez kurz, ścieżką wiodącą obok krematoriów, a kiedy tak szłyśmy w nieznaną dal, w towarzystwie śmierci po prawej i po lewej, zobaczyłyśmy ciała, które wciąż jeszcze były ciałami na wózku, spiętrzone w stos, poczerniałe, a jedno z nich wyciągało rękę, sięgało po coś, czego chciało się przytrzymać, jakby po niewidzialne pęta, które mógł zobaczyć tylko człowiek o krok od śmierci. Wargi tego ciała drgnęły. Zobaczyłyśmy różowość języka drżącego z wysiłku. Słowa je opuściły.

Znałam ogromne znaczenie słów dla życia. Gdybym temu ciału dała trochę swoich, można by je było naprawić, tak pomyślałam.

Czy to była głupia myśl? Czy traciłam rozum? Czy taka myśl przyszłaby mi do głowy w miejscu, gdzie nie byłoby wiatru lizanego płomieniami i doktorów o białych skrzydłach?

To słuszne pytania. Często do mnie wracają, ale i tak nigdy nie starałam się na nie odpowiedzieć. Odpowiedzi nie do mnie należały.

Jedno wiem: patrzyłam na ciało i jedyne słowa, jakie potrafiłam przywołać, nie były moją własnością. Stanowiły fragment piosenki, którą poznałam z przeszmuglowanej płyty w piwnicy w getcie. Zawsze, gdy słyszałam tę piosenkę, czułam się lepiej. Dlatego postanowiłam wypróbować jej słowa.

– Czy chcesz wsiąść na huśtawkę z gwiazd? – zaśpiewałam do ciała.

Nic, ani dźwięku, ani drgnienia. Czy to przez mój pisk­liwy głos?

– Księżyca blask do słoika wlać?1 – spróbowałam ponownie.

Wiedziałam, że to żałosna próba, jednak zawsze wierzyłam w zdolność samonaprawy świata, ot tak, za sprawą zwykłej życzliwości. Gdy życzliwości brak, wymyśla się nowe systemy i porządki, w które należy wierzyć, a ja wtedy, w tamtej chwili, obojętne, czy to pod wpływem głupoty, czy ociężałości umysłu, wierzyłam w zdolność ciała do ożywienia samego siebie za sprawą oddechu słowa. Niestety, te konkretne wyrazy okazały się niewłaściwe. Żaden z nich nie uwolnił życia, żaden go nie naprawił. Szukałam innych wyrażeń, trafniejszych, zdolnych obdarować... przecież musiały takie istnieć, na pewno... ale strażnik nie pozwolił mi skończyć. Pociągnął mnie, bym szła dalej, byśmy jak najszybciej wzięli prysznic, przeszli procedury i dostali numery, by nasz czas w Zoo doktora Mengele zaczął płynąć.

Obóz w Auschwitz został wzniesiony jako więzienie dla Żydów. Birkenau stworzono w celu usprawnienia ich zabijania. Oba te siedliska zła dzieliło od siebie zaledwie kilka kilometrów. Czemu miało służyć Zoo – nie wiedziałam. Mogę jedynie przysiąc, że ani Perła, ani ja nigdy nie byłyśmy w klatkach.

* * *

Baraki Zoo mieściły się w dawnych stajniach. Zamieszkali w nich podobni do nas: rodzeństwa bliźniacze, trojaczki, pięcioraczki. Całe setki poupychane na łóżkach, które właściwie były raczej pudełkami z ciasnymi szczelinami, gdzie ledwie dawało się wcisnąć. Zostaliśmy spiętrzeni od podłogi po dach, upchnięci w kiszkowatych boksach po trzy, po cztery, tak że z trudem można było rozróżnić, gdzie kończy się własne, a zaczyna inne ciało.

Gdziekolwiek spojrzałyśmy, tam wzrok natrafiał na duplikat, napotykał identyczność. Same dziewczynki. I smutne, i maleńkie, i z odległych krajów, i takie, co mogłyby być naszymi sąsiadkami. Niektóre milczały, przycupnięte na siennikach niczym ptaszki, obserwowały nas bez słowa. Gdy mijałyśmy je na grzędach, widziałam, które zostały wybrane, wyznaczone do znoszenia cierpień, gdy druga połowa pozostawała nietknięta. Prawie w każdej parze bliźniąt jedna z dziewczynek miała jakiś defekt: krzywy kręgosłup, chorą nogę, oko przesłonięte opaską, ranę albo bliznę.

Gdy usiadłyśmy ze Stusią na swoim posłaniu, te, które mogły się poruszać, zeszły do nas. Spełzły po chwiejnej konstrukcji z materacami i oceniły nasze podobieństwo. Padły pytania o nasze pochodzenie.

Pochodzimy z Łodzi, wyjaśniłyśmy. Najpierw mieszkałyśmy w domu. Potem w piwnicy w getcie. Mamy dziadka i matkę. Wcześniej miałyśmy też ojca. Zajde miał spaniela, który na rozkaz udawał zdechłego, ale łatwo było go ożywić. Czy wspomniałyśmy, że ojciec był lekarzem, który tak bardzo pomagał innym, że którejś nocy zniknął, zostawił nas, by zatroszczyć się o chore dziecko, i już nie wrócił? Tak, tęskniłyśmy za nim tak mocno, że nie potrafiłyśmy nawet podzielić między siebie ciężaru smutku. Bałyśmy się też innych rzeczy: robaków, nieszczęśliwych zakończeń, płaczu mamusi. A uwielbiałyśmy fortepian, Judy Garland i jak mamusia płakała mniej. No ale kim właściwie byłyśmy? Niewiele miałyśmy na ten temat do powiedzenia poza tym, że jedna z nas była zdolną tancerką, a druga starała się jak mogła, ale właściwie dobrze wychodziło jej tylko bycie ciekawą. To ja.

Nasycone naszymi informacjami opowiedziały o sobie we wrzawie nawzajem dokańczanych zdań.

– Tu jest więcej jedzenia – zaczęła Rachel, dziewczynka tak blada, że prawie można było patrzeć przez nią na przestrzał.

– Ale niekoszerne i potem boli brzuch – podkreśliła jej równie przejrzysta druga połowa.

– Nie trzeba ścinać włosów – powiedziała Sharon, na dowód swoich słów pociągając się za warkocz.

– Chyba że się złapie wszy – dodała jej ogolona siostra.

– Można zatrzymać ubrania – włączyła się jedna z Rosjanek.

– Ale musi być krzyż na plecach – uzupełnił jej sobowtór.

Odwróciła się, pokazując krzyż wymalowany na sukience czerwoną farbą, chociaż nie potrzebowałam demonstracji – też miałam szkarłatny znak między łopatkami.

Potem głosy zamilkły i spadła na nas przykra cisza. Jakby pod krokwiami Zoo pojawiła się chmura. Wiele bliźniaczek popatrywało na siebie badawczo: przecież musi być coś jeszcze, mówiły ich twarze, coś oprócz jedzenia, włosów i ubrań. Wtedy odezwał się cienki głosik z pryczy pod nami. Wyciągnęłyśmy szyje, by zobaczyć, kto mówi, ale obie z siostrą skuliły się pod ceglaną ścianą. Nigdy nie zobaczyłyśmy twarzy, lecz słowa zostały z nami na zawsze.

– Dbają o bezpieczeństwo naszych rodzin – powiedziała niewidoczna dziewczynka.

Wówczas pozostałe pokiwały twierdząco głowami, a Perła i ja dałyśmy się unieść nowemu strumieniowi wymiany zdań, gdy wszystkie dziewczęta gratulowały sobie nawzajem przynależności do rodziny, która w przeciwieństwie do innych pozostanie nienaruszona.

Nie chciałam pytać o sprawę oczywistą, więc uszczypnęłam Perłę, żeby ona zadała pytanie w naszym imieniu.

– Dlaczego jesteśmy ważniejsze niż inni? – Pod koniec zdania jej głos przycichł.

Posypał się grad odpowiedzi, a w każdej było coś o przeznaczeniu i ważności, o czystości i pięknie, i o pożyteczności. Żadna nie miała sensu.

Nie zdążyłam nawet spróbować dopatrzyć się logiki w tej koncepcji, gdy weszła nasza blokowa. Za plecami nazywałyśmy ją „Bestia”, bo wyglądała jak szafa w peruce i miała zwyczaj rozdymać nozdrza oraz tupać, gdy wpadała w złość, a to zdarzało się często za sprawą naszego domniemanego nieposłuszeństwa. Gdy zobaczyłyśmy ją po raz pierwszy, była zaledwie osobą, która wetknęła głowę w drzwi, na wpół obleczoną w noc, zaraz urażoną naszymi pytaniami.

– Dlaczego nazywamy się „zoo”? – spytałam. – Kto tak kazał?

Bestia wzruszyła ramionami.

– Nie rozumiesz?

Odpowiedziałam, że nie rozumiem. Ogrody zoologiczne, o których czytałyśmy z zajde, były miejscami zachowania gatunków, przedstawiającymi bezkres form życia. Tutaj ważny był jedynie złowróżbny akt gromadzenia.

– Taka nazwa podoba się doktorowi Mengele – rzuciła Bestia. – Mądrości to wy tu żadnych nie znajdziecie. Ale spać! Spać możecie. I ja też.

Gdybyśmy tylko mogły zasnąć... Ale ciemność była gęściejsza niż kiedykolwiek, a do nozdrzy przywarła mi ta woń. Z niższej pryczy dobiegały jęki, z zewnątrz szczekanie psów, a mój żołądek odpowiadał im warczeniem. Próbowałam się zająć którąś z naszych gier słownych, lecz pokrzykiwania strażników zagłuszały mi alfabet. Starałam się zainteresować tą zabawą Perłę, jednak ona była zbyt zajęta trącaniem srebrnej pajęczyny, rozpiętej w ceglanym kącie – całkiem ignorowała mój szept.

– Co byś wolała: być zegarem, który pokazuje tylko szczęśliwe godziny – spytałam – czy zegarem, który śpiewa?

– Już w muzykę nie wierzę.

– Ja też już nie. No ale wolałabyś być zegarem...

– Dlaczego w ogóle miałabym być zegarem?

Miałam ochotę jej wytłumaczyć, że czasami, jako istoty żywe, człekopodobni ludzie przypuszczalnie wciąż żywi, musimy traktować siebie jak przedmioty, po to, by przetrwać, musimy ukryć się, a sposobów naprawy szukać jedynie wówczas, gdy będzie to bezpieczne. Zamiast tego zadałam następne pytanie.

– A wolałabyś być kluczem do miejsca, gdzie będziesz bezpieczna, czy kluczem do miejsca, gdzie dojdzie do zagłady twoich wrogów?

– Wolałabym być dziewczynką – odparła Perła głucho. – Taką jak dawniej.

Chętnie bym wyjaśniła, że właśnie zabawy, które proponowałam, pomogłyby jej poczuć się znowu jak dawniej, jednak, prawdę mówiąc, sama nie byłam tego pewna. Numery, którymi oznaczyli nas naziści, zmieniły życie nie do poznania; w ciemności widziałam tylko cyfry, a co gorsza, nie było sposobu, żeby chociaż w wyobraźni zmienić je w coś mniej przykrego, dotkliwego, niebieskiego. Moje były rozmazane i niewyraźne – kopałam i plułam, musieli mnie przytrzymywać – lecz nadal pozostały cyframi. Perła też została zanumerowana, a ja nienawidziłam jej cyfr jeszcze bardziej niż własnych, bo wskazywały, że jesteśmy odrębnymi istotami, a jako odrębne istoty można było nas rozdzielić.

Powiedziałam Perle, że poprawię nasze tatuaże jak najszybciej, żebyśmy znowu były takie same, ale ona westchnęła jak zwykle w momentach siostrzanej frustracji.

– Nie opowiadaj bajek. Nie umiesz tatuować.

Powtórzyłam, że potrafię i to całkiem dobrze. Nauczył mnie tego pewien żeglarz, gdy byłyśmy w Gdańsku. Wytatuowałam mu kotwicę na bicepsie.

Prawda, to było kłamstwo. Lub może półprawda, skoro widziałam, jak wygląda tatuowanie. Gdy byłyśmy latem nad morzem, spędzałam czas, zaglądając do szarej niszy saloniku tatuażu, o ścianach wyłożonych rysunkami fal i statków, podczas gdy Perła znalazła chłopca, który trzymał ją za rękę niedaleko pokrytego pąklami dziobu statku. W ten sposób siostra odkrywała tajemnice dotyku cudzego ciała i bólu skulonej dłoni, ja zapoznawałam się z nakłuciami, z igłami o czubkach tak ostrych, że tylko marzenie mógło na nich zabłysnąć.

– Zobaczysz, kiedyś znowu będziemy takie same – upierałam się. – Potrzebne mi tylko igła i tusz. Na pewno uda się gdzieś to zdobyć, przecież jesteśmy tu na specjalnych prawach.

Perła zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem i ostentacyjnie odwróciła się do mnie plecami – prycza jęknęła ze zgrzytem – siostrzany łokieć pofrunął w górę i trafił mnie w żebra. To był przypadek, Perła nigdy nie skrzywdziłaby mnie rozmyślnie, choćby dlatego, że ją też by zabolało. To jedna z najgorszych stron takiego rodzaju pokrewieństwa: ból nigdy nie pozostaje odczuciem jednej z nas. Nie mamy wyboru, wspólnie przeżywamy cierpienie, a ja wiedziałam, że w tym miejscu będziemy musiały znaleźć sposób na podział bólu, zanim zacznie się on zwielokrotniać.

Gdy sobie to uświadomiłam, któraś z dziewczynek po drugiej stronie baraku znalazła światło: cenne pudełko zapałek – i dzięki tej zdobyczy postanowiła urządzić teatrzyk cieni dla kompletnej widowni. I tak zapadłyśmy w sen w towarzystwie korowodu cienistych postaci, wędrujących przez ścianę parami, ramię w ramię, jakby w drodze do jakiejś niewidocznej arki, która miałaby im zapewnić bezpieczeństwo.

Ileż świata było w tych cieniach! Obrastały one w pióra, skradały się i pełzły do arki. Żadne istnienie nie było zbyt marne. Pijawka znała swoje prawa i stonoga szła wytrwale, a świerszcz grał w podskokach. Przedstawiciele bagien, gór i pustyni – wijąc się i pławiąc, kuląc i uchylając – szturmowali w cieniu. Klasyfikowałam wszystkie, para za parą, a schludna możliwość takiej operacji przynosiła mi ukojenie. Tymczasem w miarę jak ich podróż się wydłużała i płomienie zaczęły blednąć, cienie zaczęły się deformować. Stworzeniom wyrastały garby, łapy się rozciągały, kręgosłupy dzieliły. Istoty się zmieniały i potworniały. Same siebie nie rozpoznawały.

Mimo wszystko, dopóki żyło światło, cienie trwały. A to już coś, prawda?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY. Świat po świecie

ROZDZIAŁ DRUGI. Zugangi albo nowe numery

ROZDZIAŁ TRZECI. Mała nieśmiertelna

ROZDZIAŁ CZWARTY. Materiały wojenne, pilne

ROZDZIAŁ PIĄTY. Czerwone chmury

ROZDZIAŁ SZÓSTY. Posłańcy

ROZDZIAŁ SIÓDMY. Daj mi chwilę szczęścia

ROZDZIAŁ ÓSMY. Obiecała, że mnie nigdy nie opuści, ale

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY. Milion za milionem

CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY. Strażniczka czasu i wspomnień

ROZDZIAŁ JEDENASTY. Niedźwiedź i szakal

ROZDZIAŁ DWUNASTY. Moje inne narodziny

ROZDZIAŁ TRZYNASTY. Świątynia z siana

ROZDZIAŁ CZTERNASTY. Rosjanie kręcą film

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY. I zadudni krok nasz

ROZDZIAŁ SZESNASTY. Wędrówka

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY. Ruiny nad nami czuwają

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY. Rozstania

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY. Najświętsza zasłona

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY. Ucieczka

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY. Nie koniec

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI. Bez końca

PODZIĘKOWANIA

1 Piosenka nosi tytuł Swinging on a star.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: