Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mistrzowskie rozmowy. Biało-czerwoni mundialiści - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mistrzowskie rozmowy. Biało-czerwoni mundialiści - ebook

Szesnaście rozmów z uczestnikami i obserwatorami wszystkich mundiali, na których grali biało-czerwoni

To zarówno odtworzenie ich ówczesnych gorących emocji, jak i chłodne oceny po czasie. To przywołanie wydarzeń, które dla kibiców były niedostępne, a dla sprawozdawców pozostały niezauważone. To słodkie opisy sukcesów i gorzkie bilanse niepowodzeń.

„Mistrzowskie rozmowy” zabierają czytelnika na spacer po mundialowych boiskach, szatniach i hotelach, w których przebywały reprezentacje Polski

z roczników 1938, 1974, 1978, 1982, 1986, 2002 oraz 2006. W rolę przewodników tych spacerów wcielają się uczestnicy tamtych turniejów – zarówno postacie pierwszoplanowe, jak i bohaterowie z dalszego planu. Prowadzący rozmowy i autor książki, Nikodem Chinowski, porusza sprawy przyjemne i trudne, pyta o wydarzenia publicznie znane, jak i o te do tej pory pozostające w zamkniętej szufladzie.

Znakomite grafiki, które tworzą całościowy obraz polskich mundiali z lat 1938-2006.

Spis treści

  1. Lepszy Nytz niż nic, Damian Bednarz, Francja 1938
  2. Zdobyć serca i pozostać w nich, Andrzej Strejlau, RFN 1974
  3. Pięć razy my, pięć razy oni, Jerzy Gorgoń, RFN 1974
  4. Za dużo ludzi, którzy musieli, Bohdan Masztaler, Argentyna 1978
  5. Pytania się nasilały, Henryk Kasperczak, Argentyna 1978
  6. Oni izotoniki, a my kartki na żywność, Andrzej Pałasz, Hiszpania 1982
  7. Zaczynałem jako słupek, Stefan Majewski, Hiszpania 1982
  8. Szatnia mocnych charakterów, Kazimierz Przybyś, Meksyk 1986
  9. Na gazetę byśmy nie wskoczyli, Dariusz Dziekanowski, Meksyk 1986
  10. Papież, Schillaci i ja, Michał Listkiewicz, Włochy 1990
  11. Zimny prysznic i ciepły deszcz, Marcin Żewłakow, Korea i Japonia 2002
  12. Drugiego takiego nie będzie, Paweł Sibik, Korea i Japonia 2002
  13. Takie świrki, Piotr Świerczewski, Korea i Japonia 2002
  14. Czysto poszło, Bartosz Bosacki, Niemcy 2006
  15. Wolę grilla rozpalić, Jacek Bąk, Niemcy 2006
  16. Nie wyczuliśmy faux pas, Krzysztof Rola-Wawrzecki, Niemcy 2006
Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-950536-4-1
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LEPSZY NYTZ NIŻ NIC

Damian Bednarz

(rocznik 1990)

Dziennikarz sportowy, piłkarski romantyk; redaktor naczelny portalu Retro Futbol, poświęconego historii piłki nożnej.

Podejdźmy do tej rozmowy chronologicznie. Po nieudanych kwalifikacjach do czempionatu we Włoszech z roku trzydziestego czwartego – gdy już po pierwszym meczu z Czechosłowacją nasz związek piłkarski wycofał drużynę – w trzydziestym siódmym znów zapisaliśmy się do gry o historyczny udział w mistrzostwach świata. Razem z nami akces zgłosiło trzydzieści siedem innych drużyn narodowych. Jak wyglądały kwalifikacje?

Z tej trzydziestki siódemki do meczów kwalifikacyjnych przystąpiły tylko trzydzieści cztery kraje. Hiszpania została wykluczona ze względu na wojnę domową, natomiast Argentyna i Urugwaj same się wycofały, niejako bojkotując wybór Francji na gospodarza turnieju. O prawo goszczenia najlepszych drużyn krajowych rywalizowały wtedy trzy kraje – oprócz Francji także Argentyna i Niemcy. Dziewiętnaście głosów padło na Francję, cztery na Argentynę i zero na Niemców. FIFA zrzeszała w tym czasie pięćdziesiąt siedem krajowych związków, z czego zdecydowaną większość z Europy, i oczywistością było, że nikt z Europejczyków nie ma ochoty na czasochłonną i kosztowną podróż do Ameryki Południowej. Podobnie pomyśleli decydenci argentyńscy i urugwajscy, więc po ogłoszeniu decyzji wycofali swoje ekipy z kwalifikacji. Ostatecznie do zespołów Francji i Włoch – które po raz pierwszy skorzystały wtedy z zasady, że gospodarz i obrońca tytułu mają gwarantowany udział w turnieju – po eliminacjach dołączyło jeszcze jedenaście drużyn z Europy, dwie z Ameryk oraz jedna z Azji.

W strefie europejskiej w kwalifikacjach wzięły udział takie związki piłkarskie jak Egipt i Palestyna. Choć określenie „wziąć udział” w przypadku Egiptu jest nieprecyzyjne – po wylosowaniu Rumunów jako rywali władze egipskie stwierdziły, że nie mogą z nimi zagrać w grudniu, bo wtedy obchodzą ramadan. FIFA może i uwzględniłaby ten argument, ale w tym samym czasie Egipt zagrał mecz pokazowy z drużyną First Vienna FC, więc FIFA przestała się z nimi cackać i po prostu wykluczyła ich z kwalifikacji. Takich osobliwości było więcej. Kuba dostała prawo gry we Francji, bo wszyscy jej rywale kontynentalni się wycofali. To samo w przypadku Brazylii, która za rywala miała mieć wcześniej wspomnianą Argentynę. Podobnie było w Azji – na turniej oddelegowana została drużyna Holenderskich Indii Wschodnich, bo jej jedyny rywal, Japonia, też powiedział „pas”. Mieliśmy więc drużyny, które weszły do finałów bez choćby jednego meczu kwalifikacyjnego, a z drugiej strony takich Niemców, którzy grali o awans w czterozespołowej grupie. W sumie zagrano na całym świecie zaledwie dwadzieścia dwa mecze kwalifikacyjne, z czego aż sześć w tej grupie niemieckiej.

Powiedziałeś „Niemcy”, tymczasem w polskiej Wikipedii w odniesieniu do tego mundialu używa się terminu „Trzecia Rzesza”, a także – w przypadku Polski – nazwy „Druga Rzeczpospolita”.

To dość istotna zagadka, na którą niestety nie do końca znam odpowiedź. Wikipedia nie jest jedyna, bo w wielu dzisiejszych źródłach ówczesna reprezentacja Niemiec określana jest jako „drużyna Trzeciej Rzeszy”. Natomiast ówczesna prasa polska tamtą drużynę określała po prostu jako „Niemcy” – i tej wersji chciałbym się trzymać. Podobnie jest zresztą w przypadku naszej reprezentacji. Dziś możemy spotkać określenia, że w trzydziestym ósmym była to „drużyna Drugiej Rzeczpospolitej”, natomiast wtedy, jak wynika z archiwalnych źródeł, dla polskiej prasy była to po prostu „Polska”, dla francuskiej „Pologne”, a dla brytyjskiej „Poland”. Dzisiejszej drużyny Adama Nawałki nie nazywamy przecież „Trzecią Rzeczpospolitą”. Dlatego w tych przypadkach wolę swoje nazewnictwo, czyli pospolitą nazwę kraju. Być może wielcy historycy futbolu nie będą chcieli się zgodzić z takim podejściem, ale może to i dobrze – świat jest dużo bardziej kolorowy, gdy nie wszyscy mamy takie samo zdanie.

Polska, aby uzyskać przywilej gry na francuskich mistrzostwach, musiała wyeliminować bardzo poważnego rywala, Jugosławię.

Kiedy w eliminacjach do mistrzostw świata 1938 roku we Francji reprezentacja Polski trafiła na Jugosławię, nastroje w naszym obozie nie były najlepsze. Wszyscy doskonale pamiętali lanie, jakie otrzymaliśmy od tego zespołu w trzydziestym szóstym. Warto przypomnieć, że Jugosłowianie wygrali wtedy w Belgradzie z naszą reprezentacją aż 9:3. Trzeba też pamiętać, że oni grali już na turnieju rangi mistrzowskiej w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku, i to z powodzeniem – odpadli tam przecież dopiero w półfinale po porażce z późniejszym mistrzem z Urugwaju, a w fazie grupowej byli lepsi od wielkich Brazylijczyków, pokonując ich 2:1. A wiadomo, że jeśli jakaś drużyna pokonuje Brazylię na turnieju o mistrzostwo świata, to trzeba ją traktować poważnie, bo nie są to – jak dziś byśmy powiedzieli – ogórki. Okazało się jednak, że te wszystkie obawy były niesłuszne i już pierwszy mecz praktycznie zdecydował o tym, że do Francji pojedzie Polska.

Mecz rozegrano 10 października 1937 roku na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie. Spotkanie na żywo oglądało dwadzieścia tysięcy ludzi. Polacy zdecydowanie w tym meczu dominowali i odprawili rywala z wynikiem 4:0, choć „Przegląd Sportowy” relacjonował, że najbardziej sprawiedliwym wynikiem byłoby 6:0. Strzelanie rozpoczął już w drugiej minucie gry Leonard Piątek z AKS Chorzów, ligowego przeciętniaka. Tegoż Piątka śmiało możemy nazwać bohaterem tamtego meczu, ponieważ jeszcze w pierwszej połowie zdobył drugiego gola. Ówczesny wicekról strzelców pierwszej ligi spisał się więc na medal. Bramkę strzelił także jego klubowy kolega Jerzy Wostal, a na 4:0 podwyższył niezawodny Ernest Wilimowski z innej chorzowskiej drużyny, Ruchu.

Co ciekawe, tego samego dnia przewidziano mecz „kadry B” – w Katowicach nasz drugi garnitur pokonał 2:1 grającą w najsilniejszym zestawieniu Łotwę. I te dwa wyniki wprawiły w euforię prasę i kibiców futbolowych w Polsce, którzy wieszczyli ustabilizowanie naszej pozycji wśród europejskich potęg.

Czyli czuliśmy się mocni?

Po meczu w Warszawie „Przegląd Sportowy” przeprowadził ciekawy wywiad z ówczesnym prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej, pułkownikiem Kazimierzem Glabiszem. Ten chwalił wszystkich naszych reprezentantów z wyjątkiem Bolesława Habowskiego, zawodnika krakowskiej Wisły. Niestety nie wyjaśnił, skąd wzięła się ta krytyka. Co ciekawe, mecz eliminacyjny nie był wtedy nazywany eliminacyjnym, ale „o mistrzostwo świata”. Dzisiejszy kibic nieźle zdziwiłby się, czytając takie słowa. Zachwycony naszą postawą na boisku był także kapitan związkowy Józef Kałuża. To ten, którego imię obecnie nosi stadion Cracovii.

Cóż to za funkcja, „kapitan związkowy”?

Kapitan związkowy to po prostu selekcjoner. Po meczu Kałuża chwalił podopiecznych za to, że wykonali swoje zadania w stu procentach. Trudno się zresztą dziwić tej ocenie po takim wyniku. Fajne słowa padły również z ust kapitana związkowego Jugosławii: pan Svetozar Popović powiedział, że sędzia zawodów był słaby, ale nie wpłynął na wynik meczu. Taki wczesny José Mourinho (śmiech). Nasi rywale przyznawali również, że bardzo liczyli na awans do mistrzostw świata; porażka całkiem ich zaskoczyła, a samego Wilimowskiego określili piłkarzem wybitnym. Polaków komplementował też francuski sędzia tego spotkania, który docenił progres naszej reprezentacji.

Rozumiem, że wszyscy w kraju traktowali rewanż jako formalność?

Niespecjalnie. Pomimo wysokiego zwycięstwa w pierwszym meczu nastroje przed rewanżem były mieszane. „Przegląd Sportowy” alarmował, że formie naszych piłkarzy daleko do ideału, ale i uspokajał, że nie powinno być to aż tak wielką przeszkodą w drodze do awansu. I właśnie prasa tonowała te nastroje, a kibice je zaogniali. Można powiedzieć, sytuacja niespotykana w dzisiejszych czasach; z reguły jest odwrotnie i to prasa podgrzewa atmosferę.

Polacy do ostatnich chwil nie potrafili przewidzieć składu drużyny rywala, bo Jugosłowianie nieźle się kamuflowali. Wiadomo, że były to zamierzchłe czasy, futbolowa siatka szpiegowska nie była tak rozwinięta jak dzisiaj, więc nasi mogli czuć pewien dyskomfort z powodu niedostatecznej znajomości zespołu z Bałkanów. Zresztą od meczu w Warszawie w październiku trzydziestego siódmego roku do rewanżu w kwietniu trzydziestego ósmego Jugosłowianie rozegrali tylko jeden mecz, z Rapidem Wiedeń. Natomiast nasi w marcu trzydziestego ósmego zremisowali na wyjeździe ze Szwajcarią 3:3 i ten wynik także martwił opinię publiczną.

Jugosłowianie wierzyli w odrobienie strat?

Oceniając po zainteresowaniu samym meczem – tak. W Belgradzie oprócz przeciwnika nasi piłkarze musieli się bowiem zmierzyć także z dwudziestopięciotysięcznym rozentuzjazmowanym tłumem, a wszyscy wiemy, jak w tej części Europy wygląda, czy raczej jak brzmi doping. Jeśli chodzi o Polaków, zainteresowanie tym meczem było w Polsce olbrzymie, ale oczywiście tylko nieliczna delegacja mogła obejrzeć ten spektakl na żywo. Reszcie rodaków pozostał przekaz radiowy. Były w dziejach ludzkości czasy, gdy streaming internetowy w wersji HD jeszcze nie istniał (śmiech).

Wyszliśmy tym samym składem co w pierwszym meczu w Warszawie?

W bramce Adolfa Krzyka zastąpił Edward Madejski, który bronił w tym fatalnym, przegranym aż 3:9 meczu z Jugosławią w trzydziestym szóstym. Nie zagrał też Habowski, a jego miejsce zajął Ryszard Piec. Naszą słabość widziano w pomocy, głównie w osobie Ewalda Dytko. Polacy wielkie nadzieje pokładali natomiast w parze stoperów Władysław Szczepaniak – Antoni Gałecki; w takim zestawieniu obrony kadra nie przegrała dotąd ani jednego meczu i liczono, że to właśnie ten monolit zatrzyma szybkie ataki rywala. I po części się nie przeliczono. Tamto spotkanie mogłoby przypaść do gustu największemu zwolennikowi parkowania autobusu w bramce, jakiego znam, czyli José Mourinho. Chociaż Polacy byli w głębokiej defensywie, kontrolowali przebieg gry. Wiadomo było, że to rywal musi strzelać bramki, więc nasi nastawili się na kontrataki i szybkie wypady, które co prawda nie przyniosły gola, jednak musiały być brane pod uwagę przez rywala, który przez to nie mógł rzucić na naszych całej swojej siły. Dobrze bronił też Madejski, który przegnał koszmary z trzydziestego szóstego. Jedna bramka zdobyta przez rywala nie mogła zachwiać pewnością siebie naszej drużyny, a porażka 0:1 okazała się zwycięstwem.

O tym wyniku pułkownik Glabisz dowiedział się w Zakopanem, gdzie wyjechał na narty… Prezes PZPN w trakcie kluczowego meczu eliminacyjnego kadry narodowej odpoczywa na wakacjach, zamiast wspierać swoją drużynę – niespotykane, prawda? Swoją drogą bardzo ciekawe, że na początku kwietnia można było w Zakopcu pojeździć na nartach (śmiech). W takich oto okolicznościach Polacy wywalczyli historyczny, bo pierwszy awans na turniej o mistrzostwo świata. Później się okazało, że na samym awansie to pisanie historii się nie kończy, a udział Polski przejdzie wręcz do historii globalnej. Mam tu na myśli wyczyn Wilimowskiego, którego popis strzelecki przez dziesięciolecia pozostanie w annałach światowego futbolu.

Jak prasa opisywała szanse Biało-Czerwonych na sukces podczas czempionatu?

Zanim przejdę do samego turnieju, chciałbym podkreślić jeszcze jedną dosyć ciekawą rzecz. Dzisiejsze pokolenie prawdopodobnie już nigdy się z taką sytuacją nie spotka. Otóż rewanżowy mecz kwalifikacyjny w Belgradzie rozegraliśmy w kwietniu, a losowanie pierwszej rundy mistrzostw świata – dokonane przez wnuczka Julesa Rimeta – przeprowadzono miesiąc wcześniej, piątego marca! Los skrzyżował ze sobą Brazylię i zwycięzcę dwumeczu Polska–Jugosławia. Te dwie europejskie drużyny wiedziały więc, że w razie awansu już w pierwszej rundzie trafią na potęgę.

Jakie wobec tego nastroje panowały w polskim obozie przed meczem z Brazylią?

Po zwycięskiej porażce w Jugosławii euforii nie było końca. Wszyscy kibice piłkarscy i działacze ostrzyli sobie zęby na starcie z wielką Brazylią, choć w narodzie dominowało przekonanie, że łatwo nie będzie. Kilka dni po meczu z Jugosławią, 10 kwietnia, rozpoczął się sezon ligowy. Warto wiedzieć, że w naszej lidze grano wtedy systemem wiosna–jesień, co w kontekście mistrzostw świata mogło przynieść dużo dobrego – piłkarze w krajowej lidze rywalizowali od dwóch miesięcy, a nie od dziewięciu. Prasa tymczasem rozpoczęła podgrzewanie mundialowej atmosfery. „Przegląd Sportowy”, który chciał dostarczyć czytelnikom jak najszerszej wiedzy dotyczącej naszych czerwcowych rywali, zaczął zamieszczać sprawozdania z rozgrywek ligowych w Brazylii. W kwietniu martwiono się nieco o dyspozycję Erwina Nytza, który co prawda w kadrze był bezkonkurencyjny, natomiast w lidze nie przejawiał zbyt wysokiej formy. W jednym z numerów „Przegląd” napisał nawet zdanie, które bardzo przypadło mi do gustu: „Lepszy Nytz niż nic”.

Jeśli chodzi o sam turniej, po raz kolejny namieszała w nim polityka. Zasady walki o Puchar Świata we Francji nie różniły się od tych, które obowiązywały cztery lata wcześniej. Przed losowaniem szesnaście drużyn podzielono na dwa koszyki, silniejszy i słabszy, żeby zapobiec eliminacji najlepszych drużyn już w pierwszej rundzie. Para Jugosławia–Polska losowana była oczywiście jako to słabsze ogniwo i dlatego od razu wpadliśmy na jednego z faworytów. W ostatniej chwili wycofano natomiast drużynę Austrii po tym, gdy w marcu trzydziestego ósmego roku kraj ten politycznie wchłonęła Trzecia Rzesza. Zaproszeni w ich miejsce Anglicy nie byli natomiast zainteresowani udziałem w tej zabawie. Na turnieju mieliśmy więc ostatecznie piętnaście drużyn i brakowało jednej do utworzenia pełnej drabinki. FIFA zdecydowała się przyznać wolny los Szwecji, która w ten sposób dotarła do ćwierćfinału, nawet nie wychodząc na boisko. Wydarzenie to miało także znaczenie dla naszej drużyny, ponieważ zmieniono nam miejsce rozgrywania meczu z Brazylią. Gra pierwotnie miała się odbyć w Tuluzie, a została przeniesiona do Strasburga. W kraju przyjęto tę decyzję z ulgą, bo dzięki temu unikano długiej podróży na południe Francji. Ponadto w samym Strasburgu klimat jest dużo łagodniejszy i bardziej zbliżony do naszego, co zdaniem niektórych miało duże znaczenie w kontekście startu w mistrzostwach, a szczególnie w perspektywie meczu z południowcami.

Na ile poważnie podchodzono wtedy do aspektu aklimatyzacji? Czy pojechaliśmy do Francji na jakiś obóz przed mistrzostwami?

Nasi przygotowywali się do turnieju na sześciotygodniowym zgrupowaniu w Wągrowcu. Później piętnastu zawodników i trzech trenerów ruszyło w podróż pociągiem z Poznania przez Berlin do Strasburga. Nasza drużyna musiała dostać od PZPN specjalną zgodę na podróż wagonem sypialnym, bo wcześniej na mecze jeździli w drugiej klasie. Co intrygujące, trener Józef Kałuża zabrał na turniej dwóch debiutantów: Waltera Broma i Stanisława Barana. Niestety nie było im dane zadebiutować w koszulce z orłem na piersi w trakcie mistrzostw świata, co byłoby ewenementem. Inna ciekawostka: powołany na turniej Edward Madejski nie przynależał wtedy do żadnego klubu. Skoro jesteśmy już przy klubach, to najwięcej zawodników tamtej kadry miał Ruch Chorzów, który do Strasburga wysłał czterech reprezentantów. O Bromie już mówiłem; oczywiście pojechali też Wilimowski i Gerard Wodarz, a czwartym był obrońca Edmund Giemsa, który jednak nie zagrał w turnieju. Siedmiu zawodników reprezentacji nie mogło pojechać do Francji z powodów finansowych i zostało w kraju. Niestety nie wiem, o jakie kwoty chodziło, a szkoda, ponieważ to bardzo, bardzo interesujący temat. W Polsce został między innymi Ewald Cebula z drużyny Śląska Świętochłowice, który słynął z tego, że jako jeden z nielicznych zagrał w reprezentacji Polski zarówno przed, jak i po drugiej wojnie światowej.

Brazylijczycy traktowali nas jako poważnego rywala?

Oni cały turniej potraktowali niezwykle poważnie. Nasi przez wspomniane problemy finansowe pojechali na mistrzostwa tylko w piętnastkę, natomiast Brazylijczycy wysłali do Francji aż dwie drużyny i otwarcie zapowiadali, że jadą po mistrzostwo świata. My we Francji mieszkaliśmy w Sélestat, niewielkiej miejscowości pod Strasburgiem, a dla porównania Brazylijczycy spali w komfortowych apartamentach w Saint-Germain. Cel mieli jeden: mistrzostwo świata, a Polska miała być jedynie pierwszym przystankiem tej podróży. Choć trzeba szczerze powiedzieć, że po samym losowaniu zapanowała w Brazylii pewna nerwowość. Tłumaczono ją w bardzo logiczny, choć nieco podwórkowy sposób: Brazylijczycy obawiali się nas, ponieważ wygraliśmy z Jugosławią 4:0, a oni z tą samą Jugosławią przegrali 3:7. Im bliżej było mistrzostw, tym Brazylia zyskiwała na pewności siebie. W Polsce nastroje również były dobre, ponieważ na chwilę przed wyjazdem do Francji ograliśmy Irlandię aż 6:0. Po dwie bramki strzelili wtedy Wodarz i Piątek, a po jednym trafieniu dołożyli także Wilimowski i Jan Wasiewicz.

Mówiłeś, że mecz został przeniesiony do Strasburga.

Stadion w Strasburgu – La Meinau – jeszcze pod koniec maja był placem budowy, a mecz zaplanowano już na początek czerwca. Francuzi zdążyli za pięć dwunasta. Ten stadion w przyszłości jeszcze raz zapisze się w historii naszej piłki: w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku Górnik Zabrze rozegra tu swoje dodatkowe, trzecie spotkanie z Romą w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. To ten mecz, w którym o awansie zabrzan przesądzi rzut monetą. No, ale w trzydziestym ósmym strasburskie boisko nie było dla nas niestety tak szczęśliwe… Punktualnie o wpół do szóstej wieczorem w niedzielę 5 czerwca 1938 roku rozpoczął się nasz debiut na turnieju mistrzowskim. Wiadomo, że telewizorów wtedy nie było, więc Polacy zainteresowani relacją ze spotkania gromadzili się przy odbiornikach radiowych. Jednak posiadanie takiego urządzenia w domu było nie lada gratką, więc w dużych miastach Rzeczpospolitej w niektórych miejscach publicznych wystawiono głośniki. Dziś taki zabieg moglibyśmy nazwać strefą kibica. Co bogatsi sympatycy gier sportowych mogli wyjechać do Strasburga razem z drużyną, a koszt takiej ekskursji wynosił 199 złotych. Dodam, opierając się na danych rocznika statystycznego z tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, że w trzydziestym ósmym przeciętne miesięczne pobory robotnika wynosiły sto złotych, a przeciętny pracownik kolei zarabiał w miesiąc dwieście złotych. Jak widać, aby obejrzeć na żywo cztery gole Wilimowskiego, trzeba było niemałego poświęcenia finansowego.

Rodakom pozostało więc tylko radiowe Studio S-13…

Odbiornik radiowy kosztował w trzydziestym ósmym roku około stu pięćdziesięciu złotych, ale już zakup odbiornika telewizyjnego wiązał się z wydatkiem rzędu – uważaj, trzymaj się czegoś – pięciu tysięcy złotych! Kończąc wątek cen, dodam jeszcze dla złapania odniesienia, że kurs polskiego złotego przed wojną był powiązany z ceną złota i miał stały parytet na poziomie jeden kilogram czystego złota równa się 5924 złote polskie. Rozumiesz – albo telewizor, albo kilogram złota. I weź wtedy swojej kobiecie powiedz, że idziesz kupić odbiornik telewizyjny, bo nasi grają na mistrzostwach i chcesz zaprosić kumpli…

Polskie Radio na okoliczność piłkarskiego czempionatu wysłało do Francji swojego przedstawiciela, Michała Franka, który w tamtej chwili miał zaledwie trzydzieści jeden lat i od dwóch lat pracował w radio. Sprawozdawca tak wspominał tamten czas w rozmowie z gazetą „Antena”: „Na dachu trybuny ustawiono trzy mikrofony, dwadzieścia, trzydzieści metrów jeden od drugiego. Na prawym krańcu spadzistego dachu nadaje Brazylia, pośrodku wdzięczy się do mikrofonu sprawozdawca francuski, przejęty zarówno przebiegiem meczu, jak i rolą muru granicznego pomiędzy speakerem brazylijskim a mną, stojącym najbardziej na lewo. Ustawienie takie zawdzięczamy pono obawom, aby sprawozdawcy nie poczubili się w ferworze zmagań drużyn narodowych. Prócz mikrofonów stoją na dachu dwa potężne aparaty do zdjęć kinematograficznych – co chwila po trzeszczących szczeblach drabiny winduje się któryś z mechaników radiowych, uzgadniając z nami szczegóły i czas transmisji. Niebo powoli zasnuwa się obłokami, ale ciepło jest bardzo – koło mnie lokuje się zapasowy gracz drużyny polskiej, Giemsa”. Piękny zapis, prawda? W drugiej połowie spotkania Frank miał trudne zadanie, ponieważ zaczął padać deszcz, a on nie miał parasola. Założył więc worek na głowę i plecy i w takich okolicznościach stworzył swoim głosem legendę tego meczu. Jego relacja z mistrzostw zebrała znakomite recenzje. Frank zapisał też wspaniałą kartę podczas drugiej wojny światowej: był żołnierzem kampanii wrześniowej, później współtworzył ruch oporu, ale niestety zginął w Auschwitz w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku.

Mecz wygrała Brazylia w stosunku sześć do pięciu. Sama gra też była na styku?

Raczej nie, Brazylijczycy byli na placu dużo lepsi. Nasi rozpoczęli spotkanie w składzie: Madejski – Szczepaniak, Gałecki – Góra, Dytko, Nytz – Piec, Piątek, Wilimowski, Wodarz, Scherfke. Strzelanie zaczęło się już w osiemnastej minucie, gdy blisko szesnastotysięczna widownia zobaczyła trafienie Leônidasa. Tym sposobem Canarinhos udokumentowali swoją przytłaczającą przewagę. Chwilę później w polu karnym padł faulowany Wilimowski, a jedenastkę na gola zamienił Fryderyk Scherfke, który na turniej pojechał niejako w ostatniej chwili. Słyszałem kiedyś pytanie o to, dlaczego strzelał Scherfke, a nie Wilimowski. „Przecież Ernest miałby wtedy ustrzelonych pięć bramek w jednym meczu…” Przypominam tylko, że w momencie kiedy mieliśmy ten rzut karny, to Wilimowski nie miał na koncie ani jednego gola, a nadto to właśnie Scherfke był pewniejszym wykonawcą karnych i tę jedenastkę też wykorzystał bardzo pewnie. Niestety po dwóch kolejnych minutach Brazylijczycy ponownie objęli prowadzenie za sprawą Romeu. Gola do szatni strzelił jeszcze Perácio i po pierwszej połowie wynik 1:3 brzmiał fatalnie. Natomiast ulewa, która spadła na plac gry w drugiej połowie i tak uprzykrzyła pracę Frankowi, okazała się zbawienna dla naszych futbolistów. Namoknięte boisko nie sprzyjało technicznie grającym Brazylijczykom, przez co więcej z gry mieli nasi reprezentanci. I wykorzystali to fantastycznie – już w pięćdziesiątej dziewiątej minucie było 3:3, a oba gole zdobył niezawodny Wilimowski. Pechowo stracona bramka z siedemdziesiątej pierwszej minuty mogła jednak podłamać naszych rodaków, bo był to prawdziwy gol kuriozum: piłka po strzale Perácio uderzyła najpierw w poprzeczkę, później odbiła się od pleców Madejskiego i finalnie wpadła do siatki. Znów więc musieliśmy odrabiać straty. I znów zadbał o to Wilimowski, który swoim golem w osiemdziesiątej dziewiątej minucie dał naszym dogrywkę. Regulamin zawodów nie przewidywał wtedy konkursu rzutów karnych, więc gdyby po kolejnych trzydziestu minutach gry utrzymał się remis, to mecz musiałby zostać powtórzony. Niestety w dogrywce dominował już Leônidas, którego dwie bramki dały zwycięstwo Brazylii; z których jedna z nich została strzelona po fenomenalnym strzale przewrotką. Co prawda dystans zmniejszył jeszcze Wilimowski, ale ostatecznie do dalszych gier przeszli Brazylijczycy. Wspomniany wyczyn Wilimowskiego, czyli cztery gole w meczu mistrzostw świata, długo był jedynym takim w historii piłkarskich czempionatów. Pobił go dopiero w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku Rosjanin Oleg Salenko, który strzelił pięć goli Kamerunowi. Michał Frank, wspomniany korespondent Polskiego Radia, napisał o tym meczu tak: „Dla oglądania tego Leônidasa warto było pojechać do Strasburga, moknąć i zmordować się fizycznie i nerwowo”.

Ile jest prawdy w legendzie, że on grał ten mecz na bosaka?

Zero. Taka sytuacja nie miała miejsca, bo zabraniały tego przepisy piłkarskie. Leônidas faktycznie w pewnym momencie zszedł na chwilę z boiska, zdjął buty i rzucił nimi o ziemię, ale tylko po to, żeby otrzepać je z błota. Mecz zagrał w obuwiu.

Jakie były echa prasowe tego meczu?

Zagraniczna prasa chwaliła Polaków i Wilimowskiego, natomiast nasi dziennikarze twierdzili, że Ezi wcale nie zanotował dobrego meczu! Wrzucasz cztery gole Brazylii na mistrzostwach świata, a tu piszą ci w gazetach, że grywałeś już lepsze mecze (śmiech). To tylko pokazuje, jak wiele od niego oczekiwano. Za najlepszego polskiego zawodnika tego historycznego meczu niekiedy uznawano natomiast pomocnika Ewalda Dytko. Mimo puszczonych sześciu goli dobre recenzje zbierał też bramkarz Edward Madejski, choć podkreślano jego nerwowość i brak szczęścia. „Przegląd Sportowy” wytykał naszym, że napad nie pomagał pomocnikom, a środkowy napastnik Fryderyk Scherfke był za wolny i mało bojowy. Po meczu PZPN chciał zorganizować nieformalny rewanż z reprezentacją Brazylii w Polsce, jednak rywale nie zgodzili się na ten pomysł. Brazylijski pomocnik Martim powiedział po tym meczu tak: „Jak wrócę do Brazylii i ktoś mi powie, że Polska nie umie grać w piłkę, to mu plunę w twarz”. Naszą drużynę komplementowali wszyscy, łącznie z prezesem brazylijskiej federacji.

Nigdy już niestety nie znajdziemy potwierdzenia moich słów, ale myślę, że tamta drużyna mogła osiągnąć naprawdę wiele. Gdyby turniej był rozgrywany inną metodą, dawał szansę awansu po pierwszej porażce, to myślę, że medal byłby w zasięgu naszych piłkarzy. To było uzdolnione pokolenie futbolistów, którzy jednak nie dostali więcej okazji na porównanie się z kolegami z innych krajów, bo już rok później przyszła wojna, która niesamowicie poplątała losy tamtych piłkarzy. Chociaż trzeba otwarcie przyznać, że po turnieju we Francji reprezentacja popadła w przeciętność. Nie byliśmy w stanie pokonać chociażby Łotwy, Norwegii czy Irlandii, czyli rywali, którzy jeszcze do niedawna wydawali się być w naszym zasięgu. I właśnie wtedy PZPN zaprosił do Polski legendarnego zawodnika Arsenalu Aleca Jamesa, który miał nauczyć nas brytyjskiego stylu futbolu. I jego praca przyniosła po części efekty, bo przecież w ostatnim przedwojennym meczu pokonaliśmy wielkich Węgrów 4:2. Czy to mógł być zwiastun budowy wybitnej drużyny piłkarskiej? Nikt nawet nie zdążył pochylić się nad takim pytaniem, bo cztery dni później wybuchła wielka wojna światowa. A wojenne i powojenne losy naszych piłkarzy to już temat na oddzielną, długą historię.

NA GAZETĘ BYŚMY NIE WSKOCZYLI

Andrzej Strejlau

(rocznik 1940)

Piłkarski praktyk i teoretyk, komentator sportu; szkoleniowiec reprezentacji juniorskich i młodzieżowych, asystent trenerów kadry na mistrzostwach świata roku 1974 i roku 1978; w latach 1989–1993 selekcjoner pierwszej reprezentacji Polski.

Po wielkim sukcesie na igrzyskach dwa lata później przyszedł równie wielki wynik na mistrzostwach świata. Zastanawiam się, jakie u pana – drugiego trenera tamtej reprezentacji – mogły być wtedy myśli: czy że to zapewne koniec krótkiego, wspaniałego okresu polskiego piłkarstwa, czy dopiero początek czegoś naprawdę wielkiego, co potrwa wiele lat?

Oto kończy się mecz z Brazylią, kończą się mistrzostwa, ale my nie rozumujemy w ten sposób i nie zastanawiamy się, co dalej. Mamy inne odniesienie: oto Polska przyjeżdża na tę imprezę jako nuworysz, kopciuszek, drużyna, która ma nie wyjść z grupy – bo przecież mówi się, że do drugiej rundy awansują tylko Argentyna i Włochy – tymczasem to my idziemy wyżej. Drużyna prezentuje się bardzo dobrze, gramy świeżą, ofensywną piłkę i widzimy, że ten styl gry podoba się obserwatorom, a do tego daje pożądany skutek. Tak wtedy podchodzimy do naszego sukcesu, cieszymy się chwilą. Bez patrzenia w przód.

Czyli w trakcie tego turnieju po każdym kolejnym meczu zwieńczonym sukcesem nie było u pana obaw, że to jednorazowy wybryk, a za rok znów spadniemy do roli, jaką odgrywaliśmy w światowej piłce przez poprzednie pół wieku?

W trakcie turnieju w tych kategoriach się nie myśli. Nie ma wtedy podstaw, żeby się zastanawiać, co będzie dalej. Patrzymy tu i teraz: drużyna pracuje ekspansywnie, chcemy tylko zakończyć turniej najlepszym możliwym wynikiem. I tyle.

Tyle? Dwa lata wcześniej złoto olimpijskie, teraz trzecie miejsce na mistrzostwach świata, do tego świetnie rokująca drużyna młodzieżowa, którą to pan sterował…

Igrzyska nie mają porównania do poważnej piłki seniorskiej. My na naprawdę wielką scenę futbolu wchodzimy dopiero w roku siedemdziesiątym czwartym: oto kończy się wspaniały dla nas turniej, jesteśmy zadowoleni ze zdobycia trzeciego miejsca na świecie i zwycięstwa w trudnym meczu z Brazylią. Dla nich konieczność gry tylko o trzecie miejsce to już klęska – nie wszyscy w drużynie brazylijskiej prezentują się dobrze, chociaż świetny mecz gra Rivelino, szaleje też Marinho – ale dla nas to wielka rzecz. Wydarzenie. A jak się wkrótce okazało, było to wydarzenie wielkie nie tylko dla nas, piłkarzy i trenerów, ale i dla całego polskiego narodu. Poczuliśmy to, kiedy zwożono ludzi socjalizmu z zakładów pracy i tłumy stały na naszej trasie z lotniska do hotelu Solec – jeszcze wtedy małego, jednopiętrowego budynku – który przez lata był bazą reprezentacji. Powiedziałbym nawet, że dla opinii publicznej, obywateli, którzy łaknęli sukcesu, uroczysty przejazd drużyny był wydarzeniem większym niż dla nas, bo my już tam, na miejscu, mogliśmy się przyzwyczaić do tego sukcesu. Przecież jeszcze w RFN piłkarze udzielali licznych wywiadów, były uroczystości, odbiór medali, nagród indywidualnych – tylko przypomnę, że Deyna został trzecim najlepszym piłkarzem po Holendrze Cruyffie i Niemcu Beckenbauerze – i uroczyste kolacje. Powrót do kraju był już tylko zwieńczeniem tej celebry.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: