Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młody świat - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
27 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Młody świat - ebook

Witaj w Nowym Jorku – mieście rządzonym przez nastolatków

Tajemnicza epidemia zmiotła z powierzchni Ziemi dorosłych i dzieci, oszczędzając jedynie nastolatków. By przetrwać w chylącym się ku upadkowi świecie, młodzi łączą się w plemiona. Jefferson, mimowolny przywódca grupy zamieszkującej okolice Placu Waszyngtona, oraz Donna – obiekt jego skrywanej miłości – każdego dnia stawiają czoła niebezpieczeństwom postapokaliptycznego chaosu, świadomi, że ich dni są policzone.

Gdy jeden ze współplemieńców wpada na trop lekarstwa, które pozwoli im się wymknąć nieuchronnej śmierci, pięcioro nastolatków wyrusza na ryzykowną ekspedycję. W drodze do celu będą musieli pokonać terytoria opanowane przez gangi, fanatyków i bojówki; ich wędrówkę będą znaczyły wymiany ognia, ucieczki, cierpienie i śmierć. Czy młodym bohaterom uda się ocalić wymierającą populację? Jakie mroczne zakamarki ludzkiej psychiki odkryją podczas tej ryzykownej eskapady?

***

Wyjście za mury to zawsze ryzyko. Bywa, że wszystko idzie gładko. Wychodzisz, zgarniasz trochę jedzenia albo lekarstw i zarządzasz odwrót do domu. Ale czasem tam nie docierasz. Przez bandytów, dzikie psy, toksyczne opary albo nagły pożar. Przez niezrzeszonych, którym odbiło i już niczym się nie przejmują. Przez różnych narwańców, szaleńców. Słyszałem nawet o dzieciakach, które mordują dla zabawy. Dlaczego? A dlaczego nie?

Te dwa pytania w zasadzie podsumowują naszą obecną sytuację – najpierw wielkie DLACZEGO?, a zaraz potem ogromne: A DLACZEGO NIE?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65743-65-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mamy kolejny piękny wiosenny dzień po upadku cywilizacji. Robię swój obchód ścieżką, która wije się przez Washington Square Park jak zniekształcony symbol nieskończoności. Mijam stoliki, przy których dawniej grali w szachy staruszkowie – dziś Mózgowiec ma tu warsztat pod gołym niebem. Dalej stoi fontanna, świadek niezliczonych pierwszych randek, propozycji wypalenia skrętów i hałaśliwych dziecięcych gonitw. Teraz pełni ona funkcję zbiornika wodnego naszego plemienia i jest przykryta brezentem dla ochrony przed odchodami gołębi oraz słońcem, które przyspiesza rozwój glonów.

Z pomnika Garibaldiego albo, jak go nazywamy, Gary’ego Baldiego, zwisają plastikowe girlandy, koraliki i raperskie łańcuchy. Trofea z wypadów na polowania na ziemie niczyje za murami, zdewastowane dzielnice, takie jak Broadway i Houston, albo strzelnice w West Village. Cokół oklejony jest pamiątkami po zmarłych. Zdjęciami matek, ojców, młodszych braci i sióstr, zaginionych zwierząt. Tym, co mama nazywała „prawdziwą fotografią” dla odróżnienia od cyfrowych plików. Odbitki wróciły do łask, bo miliony wspomnień w chmurze zniknęły bez śladu. To tylko ocean jedynek i zer, które nic już nie znaczą.

Przez kamienny łuk z pomnikiem Washingtona (założyciela naszego państwa, a nie mojego starszego brata) na koniu widać Piątą Aleję aż po Empire State Building. Z najwyższych pięter nadal unosi się dym. Dzieciaki mówią, że właśnie tam mieszka Stary Człowiek, jedyny dorosły, który przeżył To, Co Się Stało. Ale dzieciaki gówno wiedzą.

Trawę, kwiaty, huśtawki i wybiegi dla psów zastąpiły rzędy grządek warzywnych. Frank właśnie opieprza brygadę roboczą. A oni biorą to na klatę. Wczoraj – speszony chłopak ze wsi, dziś – nasz zbawca. Frank wychował się na farmie i jako jedyny zna się na uprawie roślin. Bez niego wszyscy chorowalibyśmy na krzywicę, szkorbut albo jeszcze coś innego, czym Przedtem nie musieliśmy się martwić.

Przez bramę przy Thompson Street wchodzi ekipa zaopatrzeniowa. Ich łup to trochę puszek i wypompowanej z baków benzyny do generatorów. Jenny, mały czerwony dwukilowatowy generator Hondy, nieustannie terkocze, ładując baterie do krótkofalówek i różne niezbędne sprzęty. A od czasu do czasu jakiś luksusowy gadżet – iPoda albo Game Boya – jeśli ubłagasz BB, żeby pozwolił ci się podłączyć.

Liście szumią na wietrze i rzucają się z najwyższych gałęzi na spotkanie ze śmiercią. Podmuch z północy niesie smród spalonego plastiku i gnijących ciał.

Charczy moja krótkofalówka:

– Mamy towarzystwo, idą Piątą z południa. Odbiór.

To Donna z drugiej strony parku. Zaczynam biec.

– Odległość? – rzucam.

Kiedy nie słyszę odpowiedzi, zaczynam się zastanawiać, czy dobrze wcisnąłem przycisk nadawania. Ale chwilę później znów rozlega się jej głos.

– Nie powiedziałeś „odbiór” – karci mnie Donna. – Odbiór.

– Jezu, Donna, odbiór! Okej? Odbiór, odbiór. Ilu ich jest i gdzie teraz są? Odbiór.

– W pół drogi między Dziewiątą a Ósmą. Mniej więcej dziesięciu. Mocno uzbrojeni. Odbiór.

– To nie nasi? – Milczenie. – Odbiór…

– To nie nasi – odpowiada.

Donna ma świetny widok ze swojego punktu obserwacyjnego za murem, wysoko w budynku przy Ósmej Alei. Zauważam wylot jej lufy wysunięty za okno.

– Nie powiedziałaś „odbiór” – komentuję.

– Uuups! Odbiór. Strzelać? Są teraz dokładnie pode mną, ale kiedy mnie miną, będę mieli idealne warunki do strzału. Odbiór.

– Donna. Nie strzelaj. Odbiór.

– Spoko, to twój pogrzeb. Daj znać, jeśli będziesz chciał, żebym ich zabiła. Odbiór.

Czas ogłosić alarm.

Przy każdej bramie parku do drzewa przyśrubowana jest staroświecka ręczna syrena. Nie mam pojęcia, skąd Mózgowiec je wytrzasnął. Obracam korbę. Zastała się, więc przesuwam ją wolno, napinając ścięgna. W końcu przekładnie zaskakują i niemrawy jęk syreny przeradza się w piekielny wrzask.

Kręcąc korbą, myślę o kaloriach: ile ich przy tym spalam, ile ich dziś przyjąłem. Jeśli zużywasz więcej energii, niż sobie dostarczasz, skazujesz się na śmierć. Nachodzą mnie bezsensowne fantazje o burgerach, frytkach i cynamonowych bułeczkach. To smaki z przeszłości, dziś niewyobrażalny luksus.

Sześćdziesiąt sekund później nasze stanowiska strzeleckie są już obsadzone.

Ze szczelin w opancerzonym autobusie szkolnym blokującym przejazd w Piątą Aleję mierzy sześć karabinów, czyli spora część naszego arsenału. Do tego dochodzi broń Donny zabezpieczającej tyły. Drzwi budynków po drodze do barykady zostały zabite deskami wiele miesięcy temu, a ulicę ogłoszono strefą wolnego ognia.

Dołącza do nas Wash. Czekam, aż przejmie dowodzenie. Ale generalissimo Washington wzrusza tylko ramionami.

Twoja kolej, braciszku.

– Są mocno uzbrojeni – mówię. W sensie: to nie moment na ćwiczenia.

– W takim razie lepiej, żebyś miał jakiś plan – odpowiada Wash.

W porządku. Zarzucam sobie na ramię AR-15 i wbiegam do autobusu.

Ze sztucznej skóry na fotelach zostały strzępy. Ściany pokrywają przykłady wisielczego humoru:

Mijam ustawionych w rzędzie strzelców. I zauważam, że chociaż świat się wali, ludzie nie tracą wyczucia stylu. W naszej części miasta jest sporo sklepów do splądrowania, co przynosi dość eklektyczne efekty. Płaszcze od Prady plus insygnia wojskowe albo luźne tuniki przewiązane pasami na amunicję. Jeden koleś, Jack, poszedł na maksa w transwestytyzm. W końcu starzy nie wyrzucą go już z domu. I nikt inny nie będzie się go czepiał. Gość ma sześć stóp wzrostu i jest niezłym pakerem.

Tak na marginesie, fajnie byłoby samemu trochę przypakować.

Gdzieś czytałem, że w armii Napoleona goście od najniebezpieczniejszych misji zwiadowczych zaczynali szpanować i obnosić ze swoimi łupami. Nazywano ich awangardą od francuskiego wyrażenia avant-garde, czyli straż przednia.

Przypominają mi się książki Patricka O’Briana, w których żołnierze stoją w gotowości przy armatach na pokładach działowych, i nakręcony na ich podstawie film z tym znanym Australijczykiem, i mam ochotę zawołać coś w stylu: „Hola, hola, chłopcy! Czekać na rozkaz!”, ale nie chcę wyjść na lamusa, więc zamiast tego klepię ich po plecach albo po tyłku jak trener przed ważnym meczem.

– Hej! – protestuje jedna ze snajperek po moim klapsie. To Carolyn, blondynka, która przed Tym, Co Się Stało była kimś w rodzaju szafiarki. Ups. Nawet po nadejściu apokalipsy dziewczyny nie lubią klepania po pupie.

– Sorry – rzucam szybko. – To nie był podryw. – Staram się powiedzieć to na luzie, jakbym się w ogóle nie przejął.

Posyła mi spojrzenie mówiące: „No raczej…”, ale ja nie mam czasu na dalsze wyjaśnienia. Wślizguję się na stanowisko obserwacyjne, które Mózgowiec zbudował na przednim siedzeniu pasażera.

Jest ich dziesiątka, tak jak mówiła Donna. Ma dobre oko. Chyba same chłopaki. Nie pierwszej młodości, wyglądają na szesnaście, siedemnaście lat. Noszą zielone mundury maskujące, kompletnie bezużyteczne w mieście, w dodatku udekorowane wojskowymi wstęgami, medalami i różnym innym badziewiem. Na piersi każdy ma coś w stylu szkolnego herbu, a na ramionach – rzędy małych naszywek w kształcie czaszek, coś jak miniaturowe symbole na starych myśliwcach.

Jeden z nich taszczy ogromny karabin maszynowy, taki z taśmą nabojową. Chyba BAR? Wash wie, jak to się nazywa. Martwi mnie też miotacz ognia w rękach innego kolesia, który na moich oczach podpala go starą zapalniczką Zippo.

Bandoliery z granatami, bosaki, te sprawy. AR-15, taki jak mój. Pewnie okradli skład broni.

– Czego chcecie?! – wołam. Agresywnie, ale niezbyt prowokacyjnie. Tak jak zrobiłby to Wash.

– Chcę rozmawiać z szefem – odpowiada jeden z nieznajomych, blondyn, na oko siedemnaście lat, niebieskie oczy, mocno zarysowane kości policzkowe. Typ kapitana drużyny szkolnej. Typ, za którym nie przepadałem przed Tym, Co Się Stało. I którego teraz nie lubię jeszcze bardziej.

Wszyscy w autobusie czekają, aż Wash się odezwie. Ale on zostawił mnie na lodzie. Dzięki, braciszku.

Znów przykładam wargi do kawałka rury, która służy za megafon. Au. Muszę poprosić Mózgowca, żeby wyłożył czymś ustnik.

– Ja jestem szefem.

– Trochęś młody jak na szefa – odpowiada Przystojniak. Mierzymy się wzrokiem przez szybę kuloodporną.

– Ja jestem szefem, okej? Czego chcecie?

Ale Przystojniak nie ma ochoty przejść do rzeczy. Kłania się, a potem wyjeżdża z taką przemową, jakby urwał się z Gry o tron.

– Konfederacja Uptown pozdrawia Klan z Washington Square. Proponujemy pertraktacje.

Ktoś z naszych chichocze nerwowo, a oni chyba to słyszą, bo spoglądają po sobie, jakby spodziewali się raczej jakiejś uroczystej odpowiedzi.

– Pertraktować to znaczy… – ciągnie Przystojniak.

– Wiem, co to znaczy „pertraktować” – przerywam mu. – Mogłeś po prostu powiedzieć, że chcecie pogadać.

– W porządku. Chcemy pogadać, okej? Chcemy pogadać o interesach.

Wyciągają przed siebie coś na smyczy.

To świnia. Nie prosiaczek z zakręconym ogonkiem z książeczek dla dzieci, tylko duży, śmierdzący tucznik.

Zwierzęce białko.

Trudno uwierzyć, że udało im się go tu przyprowadzić z Uptown przez wiele mil wrogiego terytorium. Fakt, wyglądają na trochę poobijanych, a jeden chyba z czegoś oberwał – ma rękę na temblaku, a krew jest wciąż jaskrawoczerwona. Świeża rana, może z Union Square. Dziś rano słyszałem dobiegające stamtąd strzały. Chociaż właściwie słyszę je codziennie.

– Okej. Zakładam, że ten wieprz nie jest twoim chłopakiem, więc to jego mają dotyczyć nasze „pertraktacje”?

Przystojniak nie jest moim fanem, ale ma coś do załatwienia, więc odpowiada:

– Tak, bystrzaku, chcemy go sprzedać.

– W porządku. Jestem rozsądnym człowiekiem. Co za niego chcecie?

Teraz zaczyna zachwalać swój towar:

– Zdobywał nagrody, pochodzi z farmy Hansen w północnej części stanu. Stuprocentowo organiczne mięso, certyfikat Departamentu Rolnictwa.

– Zdajesz sobie sprawę, że Departament Rolnictwa już nie istnieje, a to, czy jedzenie jest organiczne, to najmniejszy z naszych problemów – komentuję.

– Nieważne. Jego brat był pyszny.

Zerkam na Franka. Wzrusza ramionami.

– Wygląda smacznie. Jest okrągły i tłusty.

– W porządku! – odkrzykuję do Przystojniaka. – Trochę mizerny, ale możemy być zainteresowani! Co za niego chcecie?

I w tym momencie robi się naprawdę dziwnie, bo koleś odpowiada:

– Dwie dziewczyny.

Następuje chwila ciszy, którą można określić pytaniem: „Ale o co kaman?”.

– Możesz powtórzyć?

Przystojniak znów przechodzi na język Tolkiena i oznajmia:

– Wymienimy świnię na dwa osobniki żeńskie.

Mądre słowo na dziś: „konsternacja”.

– Gatunku ludzkiego? – upewniam się, a koleś wzrusza ramionami, jakby to było zupełnie normalne: „Jasne, dwie dziewczyny za świnię. O co ta afera?”.

W krótkofalówce odzywa się głos Donny.

– Jefferson? Czego on chce? Nic nie słyszę. Odbiór.

Myślę sobie, że lepiej nie mówić naszej impulsywnej feministycznej snajperce, że ci socjopaci przyszli wymienić świnię na dziewczyny (i to po dość niekorzystnym kursie, jeśli się nad tym zastanowić), więc nie odpowiadam.

– Halooooo? Co tam się dzieje? Odbiór.

– Wielkie dzięki, Donna, ale sam to załatwię. Odbiór.

Tylko jak mam to załatwić? Nie jestem do końca pewny. Dziewczyny przy stanowiskach strzeleckich wlepiają we mnie wzrok.

Chrząkam.

– Yyy, sorry, chłopaki, ale chyba wam odbiło? To znaczy, przykro mi, że doskwiera wam samotność, ale…

– Mamy dużo dziewczyn. Po prostu chcemy więcej! – woła wysoki chłopak z delegacji Uptown, który trzyma kij do lacrosse’a z granatem w siatce.

Dlaczego, dlaczego wszyscy nagle zachowują się jak postaci z Mad Maxa? Przystojniak gromi go spojrzeniem, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek inny się odzywał.

– Mój kolega ma rację – potwierdza. – W naszej dzielnicy jest dużo dziewczyn i dużo jedzenia. Mamy też różne inne rzeczy: elektryczność, bieżącą wodę, wszystko, czego mogą chcieć. Nie wiem…makijaż i tak dalej. Zobacz.

Przystojniak wbija wzrok w jedną z dziewczyn w ich grupie, ładną blondynkę, która wygląda na wkurzoną. Robi krok do przodu albo zostaje wypchnięta przed resztę.

– Opowiedz im o Uptown – rozkazuje Przystojniak. – Powiedz dziewczynom, że nie ma się czym martwić.

Ale ona nic nie mówi. Przyglądam się jej dokładniej. Chyba zasugerowałem się słowem „makijaż”, bo zauważam plamę fluidu w odcieniu skóry z lewej strony jej twarzy. W miejscu, gdzie uderzyłby ją ktoś praworęczny.

Nie podoba mi się to. Nawet gdyby w naszej grupie były dziewczyny, które chciałyby odejść, nie puściłbym bym ich z tymi faszystami, a już na pewno nie wymieniłbym człowieka na świnię, niezależnie od tego, jak bardzo tęsknię za bekonem.

– Błagam, mogę po prostu zastrzelić tę sukę? – prosi Carolyn, a ja orientuję się, że mówi o dziewczynie Uptownersów. Tylko dlaczego chce wyładować złość właśnie na niej? Chyba nigdy nie pojmę babskiego myślenia.

W każdym razie Carolyn odciąga dźwignię swojego karabinu ze szczękiem, który słychać na zewnątrz. Robi się zamieszanie: Uptownersi odbezpieczają i ładują broń, a potem padają na kolana i na brzuchy i celują prosto w nasze otwory strzelnicze, a ja myślę: pociski z karabinów szturmowych przedziurawią bok autobusu, przebiją płyty pancerne i wszyscy zginiemy…

– Tu Donna. Od… – wyłączam krótkofalówkę.

Gdzie jest Wash? Nigdzie go nie widać. Zostawił wszystko w rękach Syna Numer Dwa.

Nagle Frank wrzeszczy:

– Myślicie, że to Call of Duty?! Że gramy w trybie multiplayer?! Przez Wi-Fi czy inne gówno? Wydaje się wam, że jak dostaniecie kulkę, to nic, bo przecież jest respawn? To nie Xbox! Tu nie ma żadnych respawnów! Więc, kurwa, wyluzujcie.

Ma rację.

Nieśmiertelne są tylko szczury. Nie da się ich pozbyć. Kiedy zabijesz jednego, natychmiast pojawia się następny.

– Most donikąd – mówię, bo przypomina mi się ten zwrot z dzieciństwa. W ciszy, jaka zapada między ludźmi, którzy zamierzają się nawzajem pozabijać, robi duże wrażenie.

– Co? – pyta Przystojniak.

– Dzięki, ale nie skorzystamy z waszej oferty – wołam. – Wracajcie, skąd przyszliście, o, Konfederaci Uptown.

– Pójdziemy do Rybaków! – odkrzykuje Przystojniak.

Targuje się.

Rybacy mieszkają przy South Street i jeśli pamięć mnie nie myli, koczują w starym żaglowcu „Pekin”. Chyba woleliby, żeby na burcie widniał napis „Piraci”, ale co zrobić.

– Pozdrówcie ich. Smacznego sashimi.

Oni jednak nie ruszają się z miejsca. Właściwie to wyglądają na zadowolonych, że mogą odpocząć. Wtedy dociera do mnie, że nie złożą swojej oferty nikomu innemu. Nie mają planu B. Muszą się pozbyć tej świni. Kiepska sprawa, bo skoro oni są w sytuacji bez wyjścia, to my też.

– Możemy sobie sami wziąć to, czego potrzebujemy – grozi Przystojniak.

Nie okazuj słabości. Wash twierdzi, że nawet pewny wygranej drapieżnik musi wziąć pod uwagę, czy atakując ofiarę, sam nie ucierpi w walce.

– Nie, nie możecie. Miłego dnia dla was i dla prosiaczka.

Widzę, jak się naradzają… I widzę, jak koleś od lacrosse’a dotyka zawleczki swojego granatu…

I…

Strzał.

Ludzie lubią teksty w stylu: „Nagle rozległ się strzał”, ale tak naprawdę w tym odgłosie nie ma nic melodyjnego. Przypomina raczej uderzenie w werbel. Puk! Na chwilę paraliżuje wszystkie twoje zmysły, głównie dlatego, że instynkt każe ci zacisnąć powieki i wskoczyć do najbliższej dziury.

– Donna, miałaś nie strzelać! – wrzeszczę do krótkofalówki.

– To nie ja, Jefferson. Odbiór.

Zamieramy w bezruchu – i my, i oni. A potem wszyscy zaczynają się przekrzykiwać jak na debatach politycznych. Słychać mnóstwo gróźb i przekleństw, ale nikt z naszych nie dostał i wygląda na to, że u nich też nie ma rannych.

Nie licząc świni.

Ta przewraca oczami – a muszę przyznać, że robi to jak rasowy komik, z idealnym wyczuciem czasu. Jakby chciała przyjrzeć się świeżej dziurze w głowie. Po czym z głuchym łupnięciem zwala się na bok. Jej nogi podrygują konwulsyjnie.

– Wstrzymać ogień! – wołam, bo moi ludzie chwytają za karabiny i składają się do strzału.

Kilku Uptownersów chwyta świnię za nogi i próbuje ją przesunąć, ale już żywa była ciężka, a teraz stała się jeszcze trudniejsza w obsłudze. Po prostu odmawia współpracy. Trupy wykazują się zdumiewającą obojętnością.

Podróż do nas, na Lower Manhattan, kosztowała ich tyle wysiłku, że praktycznie nie ma szans, żeby zaciągnęli tę świnię z powrotem do siebie, skoro na każdym kroku jej krew będzie wabić dzikie psy.

Pewnie to chciał osiągnąć Wash.

Mój starszy brat. Stoi na murze, wysoki i przystojny, niczym nieosłonięty przed karabinami Uptownersów, wycelowanymi teraz tylko w niego.

– Nie krępujcie się – mówi. – Jutro mam osiemnaste urodziny.

Starałem się o tym nie pamiętać. Ale to prawda. Już niedługo… a respawnów nie ma. Dlatego prowokuje ich, żeby go zastrzelili.

I nawet się nie pożegnał. Wiem, jestem egoistą, ale właśnie to przychodzi mi do głowy: nawet się nie pożegnał.

Wash stoi na murze jak pomnik na szczycie łuku, podświetlony od tyłu, wychodząc na spotkanie przyszłości.

Po Przystojniaku widać, że naprawdę marzy o tym, żeby zastrzelić Washa, ale zamiast tego opuszcza broń z uśmiechem.

– Nie – odpowiada. – Nie zamierzam wyświadczyć ci tej przysługi. Miłego chorowania.

Uptownersi spierają się między sobą. Niektórzy chcą przypuścić szturm na bramy, reszta woli się stąd zabierać. Przystojniakowi w końcu udaje się wszystkich uciszyć i wycofują się tyłem, mierząc z karabinów we wszystkie strony. Pewnie ściągnęli ten manewr z jakiejś gry video.

– To jeszcze nie koniec! – woła Przystojniak.

– Super! – odkrzykuje Wash. – Wróćcie z fasolką na ciepło!

Odczekujemy jakąś godzinę dla pewności, że Uptownersi naprawdę odeszli, a nie użyli świni jako przynęty, żeby nas wykurzyć i powystrzelać z ukrycia. Potem wciągamy ją za bramę, odganiając szczury.Wielu pisarzy myśli, że tak zwany narrator niewiarygodny w powieści to fajna sprawa. Bo czytelnicy nie mogą być niczego do końca pewni, więc uświadamiają sobie, że na świecie też nie ma prawd absolutnych i wszystko jest względne. Moim zdaniem to trochę słabe. Więc z góry uprzedzam: ja będę narratorką wiarygodną. Totalnie wiarygodną. Możecie mi zaufać.

Pierwsze, co musicie o mnie wiedzieć, to że nie jestem piękna. Jeśli zastanawiacie się, jak sobie mnie wyobrazić, to pamiętajcie – żadna ze mnie gwiazda filmowa.

Raczej zwykła dziewczyna z sąsiedztwa. Tylko że w Nowym Jorku jest trochę inaczej, bo nie mieszkamy w domach, tylko siedzimy na kupie w blokach. Pamiętam, że seriale telewizyjne o przedmieściach, gdzie dzieci bawiły się w swoim ogródku i jeździły po nim na rowerze, zawsze wydawały mi się bardzo egzotyczne.

Czyli co, dziewczyna z sąsiedztwa, tak? Zresztą nieważne. Po prostu nie dajcie się ponieść. Jakaś aktorka charakterystyczna. Zwariowana, dziwaczna najlepsza przyjaciółka, a nie laska z nogami do szyi, wielkim biustem i pięknymi zębami.

Nie to, że uważam się za jakiegoś trolla. Tylko że nawet teraz, na diecie pod hasłem „zmierzch cywilizacji”, nie jestem do końca zadowolona z mojego ciała. Może to przez brak białka. Pewnie nie powinnam się tym przejmować. Szkoda życia.

Ha, ha.

Szkoda życia.

Tato zawsze mi to powtarzał. Mówiłam do niego „tato”, żeby zrobić mu na złość. Wolał, żeby nazywać go Hal, co nie jest takie dziwne, skoro naprawdę miał tak na imię, ale bez przesady, to nie lata sześćdziesiąte, a on i tak nie stałby się od tego młodszy. Niestety, jeśli chodzi o dziewczyny, z którymi chciał uprawiać seks, wybierał takie, które – jak by to ująć – mogłyby być jego córkami. Uh.

No cóż, Haroldzie, teraz już nie żyjesz, tak samo jak mama i wszyscy inni cholerni dorośli. Wymiękli tak, że bardziej się już nie da. I małe dzieci też. Wszystkie małe dzieci. Charlie.

Więc jest kilka rzeczy, które mam za złe moim rodzicom. Na przykład to, że nazwali mnie na cześć Madonny – ale nie matki Jezusa, wiecie, tylko tej laski, która śpiewała Vogue. No weźcie.

Ale czy zamierzam zmienić imię? Nie. Wszyscy to teraz robią, bo uznali, że czemu nie? Stale słyszę teksty w stylu: „Cześć, jestem Katniss”, „Nazywam się Threeyoncé”, „Mówcie mi Ishmael”. To nie dla mnie. Ja wolę zachować chociaż kilka rzeczy z Przedtem, nawet jeśli są koszmarne.

Okej, czyli kłopot (Ma)Donny w dziedzinie odżywiania polega na tym, że ciężko u nas o białko. Węglowodany? Żaden problem. Zdziwilibyście się, ile może stać gówniany nieorganiczny chleb, ten cud nad cudami, zanim obrośnie niebieskim meszkiem. Czasem szczury znajdują go pierwsze. I co wtedy jemy? Szczury. Czyli jakby i tak jemy ten chleb, co nie? W końcu szczury zjadły chleb, a my zjedliśmy szczury.

A co jeszcze jedzą szczury – zanim trafią na nasze talerze? Wiecie co, lepiej nie drążyć tematu.

Dawniej paliliśmy zwłoki na potęgę. Wash nazywał to oczyszczaniem przez ogień. Powiedział, że tak robili tacy goście, parsowie, ci od zaratusztrianizmu. Nie, nie pomyliłam się w pisowni. Może nie umiem się tak wysławiać jak Wash i Jeff, ale nie pozwolę im się wywyższać tylko dlatego, że znają mądre słowa i inne takie pierdoły.

Oczyszczanie przez ogień! To były dobre czasy. Zanurzacie bandanę w Chanel No. 5, wciągacie czaderskie różowe rękawiczki North Face’a i do dzieła! Wystarczy ułożyć wysoki stos ze zwłok i postarać się nie zużyć za dużo benzyny – oraz nie zwrócić lunchu, którego i tak było za mało.

Teraz brakuje nam rąk i czasu, żeby pozbyć się wszystkich ciał. Miliony leżą niepogrzebane i z wolna zamieniają się w nawóz, pulsując od mrowiących się robaków. To rekordowo dobry rok dla padlinożerców.

Mam nadzieję, że nie zepsułam wam apetytu. Bo kiedy prosiaczek dostaje kulkę, a ci debile nie wiadomo skąd wreszcie się wynoszą, moja jedyna myśl to: urządźmy grilla! I gdy tylko ktoś zmienia mnie na stanowisku obserwacyjnym (udaję, że mam wszystko gdzieś, bo tak naprawdę jestem bardzo obowiązkowa; szkoda, że moi nauczyciele nigdy się o tym nie dowiedzieli!), pędzę na plac i nie odstępuję Franka ani na krok. Każe kilku naszym związać świni nogi i podciągnąć ją na linie na gałąź, a ja mam ochotę zawołać: „Kanapka z wieprzowiną raz!”. Schabowy, nóżki, ryj, nieważne, i aż mnie nosi z radości, dopóki…

Dopóki mój wzrok nie pada na Jeffersona. Patrzy na mnie i nie wygląda na zadowolonego, a mi przypomina się Wash, który stał jak kretyn przed tymi uzbrojonymi świrami, i coś mi świta, raz, dwa, trzy, aha, już czaję, to dlatego… to dlatego Jefferson jest taki zdołowany. A wtedy sama czuję się jak świnia.

Słuchajcie, głodni ludzie myślą brzuchem. Brzuch jakby naprawdę myśli. Słyszałam gdzieś, że mamy w nim tyle samo receptorów serotoninowych co w mózgu. Więc jesteśmy jak te dinozaury z dwoma mózgami. Zresztą nie tylko to łączy nas z dinozaurami. Na przykład nas też czeka wyginięcie.

Ulubionym dinozaurem Charliego był stegozaur. Miał takiego pluszaka, dał mu na imię Spike.

Stop.

Więc uświadamiam sobie, że Wash próbował popełnić „samobójstwo rękoma policjanta” – tak to się nazywało, kiedy jakiś idiota dochodził do wniosku, że życie po prostu nie ma sensu (a pamiętajmy, że wtedy jeszcze go miało) i rzucał się z bronią na gliniarzy, zmuszając ich, żeby go sprzątnęli…

A może naszła go po prostu masakryczna ochota na porządnego hamburgera i pomyślał: „A co tam, warto spróbować”?

Zastanawia mnie to, więc podchodzę do Washa. Stoi obok drzewa, na które Frank i reszta wciągają świnię, i właśnie przymocowuje linę wiązaniem trakerskim do wygiętego stalowego pręta wystającego z ziemi.

Wash zawsze daje innym dobry przykład. Korpus oficerski Aposi. (Tak pieszczotliwie nazywam Apokalipsę. Brzmi sympatyczniej.) Dociekam dyplomatycznie przyczyn jego decyzji.

– Stary, co to, kurwa, miało być?

Dalej wiąże swój szpanerski węzeł.

Wash:

– O co ci chodzi?

Ja:

– Hm… no nie wiem… czekaj, czekaj… może o to, że stanąłeś przed bandą uzbrojonych jełopów i poprosiłeś, żeby ci podziurawili łeb.

Wash zaciska linę i wzrusza ramionami. Wstaje i w końcu patrzy mi w oczy.

– Ludzie potrzebują przywódcy. – W moich ustach nie brzmi to zbyt przekonująco. Zwykle nie mówię takich rzeczy. Ale to prawda.

Wash:

– Niedługo i tak będą musieli znaleźć kogoś innego.

I odchodzi. Tak na marginesie, czegoś takiego nie powinno się robić komuś, z kim prawie się, ten, no wiecie. To bardzo nieuprzejme.

Więc jestem nieźle wkurzona. Ale potem Wash odwraca się i dodaje z uśmiechem:

– Aha, zapraszam na mojego urodzinowego grilla. Dziś wieczorem. Impreza będzie pod hasłem… – zastanawia się chwilę.

Ja:

– Świat po apokalipsie?

Parska śmiechem.

Wash:

– Świat przed apokalipsą. Będziemy udawać, że tweetujemy. Pogadamy o nowym iPhonie, którego premiery nigdy nie będzie. Wrzucimy coś na Snapchata.

Ja:

– Będziemy pytać, czy wyglądamy w czymś grubo. Ściągniemy jakieś dzwonki na telefon.

Wash:

– Właśnie. Będzie świetnie.

I rusza dalej. Ale nie ma tak łatwo! Jego młodszy braciszek, Jeff, wyrasta tuż przed nim i szturcha go w ramię. Stają naprzeciwko siebie, gotowi do walki. Wash i Jeff. Takich rodziców to ja rozumiem. Nazwali synów Washington i Jefferson. Pewnie mówili im rzeczy w stylu: „Synu, już czas, żebyś poznał złotą regułę etyczną”, a w weekendy zabierali ich na żagle i uczyli skrobać ryby czy coś w tym stylu, zamiast pytać, skąd biorą zioło, bo ich diler właśnie trafił za kratki.

Nieważne.

Nie słyszę, o co się kłócą, ale wygląda to dziwnie. Wash próbuje objąć Jeffa, jakby chciał powiedzieć: „Nie martw się”, ale Jeff wyraźnie się martwi. Na jego miejscu pewnie czułabym się tak samo. W końcu Wash przyciąga Jeffa do siebie siłą, a ja odwracam wzrok, bo chłopcy nienawidzą, kiedy ktoś widzi, jak okazują emocje.

Szufladkowanie. Tak to nazwał Wash. Uczucia chowasz do jednej szuflady, a rozum do drugiej. Leżałam mu właśnie z głową na piersi, więc zadarłam brodę i zapytałam: „A jak duża jest szuflada na twoje serce?”, a on spojrzał na mnie, ale nie odpowiedział i chyba wtedy się zorientowałam, że nie mam co liczyć na apokaliptyczne love story między Donną a Washem.

Frank opiernicza pomocników:

– Gdzie brezent i wiadro?

Planuje zebrać całą krew i zrobić kaszankę w osłonce z jelit. Kilka lat temu pewnie puściłabym pawia na tę myśl, ale teraz zaczynam się ślinić.

Trrrach! Frank wbija ostrze centralnie w brzuch świni, wciska jej w klatkę piersiową dłoń z nożem, robi jedno nacięcie i chlup! – wszystkie wnętrzności wypadają prosto na brezent, jakby odblokował jakąś zasuwę w którejś z maszyn Mózgowca.

– Łapcie krew! – woła i natychmiast otaczają go pomocnicy z wiadrami.

Postanawiam iść do domu. Nie żeby obrzydzał mnie ten widok. Przeciwnie, narobili mi za dużego apetytu.

Mam niedaleko: 25 Washington Square North, urocza kamienica, cztery piętra bez windy, zielone drzwi. Luksusowa nieruchomość, ale dziś rynkiem rządzi klient.

Na placu jest nas tylko kilkaset. W zasadzie każdy znalazł sobie fajną chatę poza Mózgowcem, który mieszka w bibliotece. To nie przenośnia, on naprawdę mieszka w Bibliotece Bobsta.

Podoba mi się na północnej stronie placu – blisko do stanowiska snajperskiego, dużo słońca. Sześć sypialni. Tak, zaliczyłam awans społeczny.

Wnętrze urządziłam w stylu „eklektyzm schyłku dziejów”. Tu kradzione krzesło Eamesów, tam skrzynka na mleko, plus kilka drewnianych mebli, które uratowałam z zimowych ognisk. I nie zapominajmy o pułapkach na szczury. Urządzam sobie w domu małe polowanie, jeśli wiecie, co mam na myśli.

Zaglądam do moich capjentów na pierwszym piętrze. Wspominałam już, że pełnię funkcję plemiennego lekarza? No właśnie. Moja mama była pielęgniarką. Kiedy nie mogła znaleźć opiekunki do dziecka, zabierała mnie na ostry dyżur i pewnie dlatego umiem sobie poradzić ze wszystkimi guzami, sińcami i otwartymi złamaniami, jakie przyniosła ze sobą Aposia.

Oglądam kolano Eddiego Hendrixa. Opuchlizna zeszła. Niedługo stanie na nogi, ale obmacując rzepkę, odkrywam, że więzadło krzyżowe przednie jest zerwane, więc od czasu do czasu będzie mu przeskakiwać kość piszczelowa. Tak przynajmniej wynika z mojego starego podręcznika diagnostyki i terapii Merck Manual. Dawniej można to było naprawić, przeszczepiając więzadło z rzepki albo nawet robiąc alloprzeszczep więzadła pobranego ze zwłok. Dziś masz szczęście, jeśli zabandażują ci nogę. Dobrze mu tak, skoro ryzykował życiem, żeby zagrać w kosza za murem.

Duddie też czuje się lepiej. Dopóki ktoś nie skoczy do szpitala po zapasy, nie będę miała pewności, czy to paciorkowiec, ale jakieś sześćdziesiąt procent z nas ma ich w gardle cały tłum, który tylko czeka, żeby się wydostać. Chciałam go tu przetrzymać, żeby nie zaraził nikogo innego. Poza tym przyjemnie się na niego patrzy.

Po wykonaniu pielęgniarskich obowiązków idę na górę poczytać. Robię magistra z przedapokaliptycznych struktur społecznych na Uniwersytecie Donny. W tej chwili nadrabiam zaległości z lektury magazynów plotkarskich z 2011 roku.

Sypialnia to mój ulubiony pokój. Bo nie ma w nim żadnych cholernych pamiątek z przeszłości. Wiele dziewczyn obwiesza sobie ściany zdjęciami rodziny i dawnych zainteresowań takich jak Disneyland, kucyki, przyjaciele (hurra!), imprezy i tak dalej. Spoko. Jeśli kręcą je bliskie spotkania trzeciego stopnia, nie ma sprawy. Lepsze to niż pornograficzny wystrój u niektórych kolesi. Zdradzę wam pewien sekret, chłopaki. Nic tak nie psuje randki jak przypięty nad łóżkiem plakat z rozkraczoną laską.

Dość szybko robi się ciemno. Pora zapalić świece.

Niektórzy strasznie narzekają na brak elektryczności i różnych udogodnień: sprzętów kuchennych, gorącej wody pod prysznicem i wszystkiego, co wydawało nam się oczywiste.

Ja też zaliczam się do tej grupy.

Mam serdecznie dość tego miejskiego obozu przetrwania. Nie zamierzam udawać, że światło świec nastraja mnie romantycznie na zasadzie: „Och, cudownie się przy nim czyta. W pewnym sensie dużo zyskaliśmy. Dopiero, kiedy się coś straci, można to naprawdę docenić”. Okej, czaję. A ja chcę mieć centralne ogrzewanie. I telewizor. I suszarkę do włosów. I co mi zrobicie?

Zapadający zmrok jest jak śmierć w zwolnionym tempie. Jakby To, Co Się Stało, działo się każdej nocy.

Ale dziś przez okno wpada do pokoju wspaniały zapach…

Świnia.

Chwilę później zbiegam po schodach i wypadam na ulicę, obiecując capjentom, że coś im przyniosę. Obiecuję im surówkę z białej kapusty, domowe ciasteczka, tartę orzechową i różne inne bzdury.

No dobra, nasz plac w blasku ognia wygląda naprawdę całkiem fajnie. Palą się wszystkie pochodnie na latarniach. Rozsiane po naszym półhektarowym czyśćcu nadają wszystkiemu czerwonożółtą poświatę. Ogień nie płonie zbyt jasno, ale przynajmniej oddycha tlenem jak my. Żyje.

Ścieżki wytyczone są ogrodowymi lampami solarnymi z supermarketu Target. Dają słabe światło, ale dzięki nim przynajmniej nie potkniesz się o tyczkę do fasoli. A ja podskakuję z radości. Poważnie, biegnę w podskokach na środek placu ze swoją miską. Gońcy wracają już na stanowiska strzeleckie z jedzeniem dla czujek. Reszta ustawia się grzecznie w kolejce do rożna zrobionego z ławki treningowej, którą musiał skądś wytrzasnąć Mózgowiec. Tam, nad stosem płonących połamanych krzeseł biblioteki, na gryfie sztangi obraca się nasz prosiaczek.

Wszyscy jakoś tak pod koniec podstawówki czytaliśmy Władcę much, więc wiemy, że od niedopieczonego mięsa można się pochorować.

Frank wrzuca ciężkie płaty świńskiego brzucha na tacę.

– Zasypcie je solą – mówi.

Zobaczyłam przyszłość – to bekon.

Na placu stoi mnóstwo starych foteli i kanap. W deszczowe dni śmierdzą stęchlizną, ale teraz są suche i wygodne. Można się na nich wyciągnąć i patrzeć w gwiazdy. Jeśli wiatr wieje w dobrą stronę, unosząc dym z ognisk z Uptown, widać rozgwieżdżone niebo, zupełnie jak na wsi. Tyle gwiazd, a wszystkie jakby miały nas gdzieś.

Ktoś gra na gitarze – na szczęście to Jack Toomey, a nie Jo, który uznaje tylko piosenki Beatlesów. Ktoś skombinował piwo. Bo wiecie, dorosłych już nie ma. Inne dzieciaki palą trawkę hodowaną w ogródkach na dachach. Rośnie jak na drożdżach. Wash zakazał twardych narkotyków i mocnych alkoholi, co ma sens. Musisz być czujny, inaczej ktoś cię napadnie i poderżnie ci gardło.

Mózgowiec wlewa odrobinę drogocennej benzyny do jednego ze swoich drogocennych generatorów. Nazywa je Jenny. Każdej nadaliśmy inne nazwisko: Jenny Jones, Jenny Craig, J-Lo, Jenny Agutter, która grała w jakimś filmie o Australii, który podoba się Jeffowi. Dziś to Jennie Honda Garth zasila projektor, dzięki któremu oglądamy film – w jakości Blu-Ray – na prześcieradle rozpiętym między dwoma drzewami.

Leci plemienny faworyt, Gwiezdne wojny, część IV: Nowa Nadzieja. Trochę mylący tytuł, bo w zasadzie to pierwsza część serii, ale nieważne.

Dziewczyny z reguły nie rozumieją Gwiezdnych wojen albo kojarzą tylko seksowną księżniczkę Leię w złotym bikini, bo chcą się za nią przebrać na Halloween. Ja w dzieciństwie marzyłam, żeby zostać Hanem Solo. Ten koleś to prawdziwy twardziel. I przemytnik narkotyków. W końcu te tajemne skrytki Sokoła Millennium nie służyły do transportu nielegalnych mieczy świetlnych.

Pytam Jeffersona, którym chciałby być bohaterem, a on odpowiada:

– To chyba oczywiste. Lukiem.

Fakt, to oczywiste.

Ja:

– Według mnie bliżej ci do C-3PO.

Rumieni się.

Jefferson i ja wbijamy sobie po przyjacielsku szpile jakby już od przedszkola. Ja wypominam mu, że jest potwornym sztywniakiem. To koleś, który zawsze mówi pełnymi zdaniami. On czepia się, że za dużo przeklinam i stale mówię „jakby”.

I ma rację, ale co z tego? Ja to widzę tak. Wszyscy uważają „jakby” za zwykły zapychacz, puste kalorie i tak dalej, co nie? Ale moim zdaniem to czysta dyskryminacja.

Weźmy metafory i porównania. Je jakby każdy docenia. Bez nich nie istniałaby poezja. A o co chodzi w metaforze? O to, że coś jest takie, jak coś innego. Właściwie można powiedzieć, że cały nasz język opiera się na porównaniach. To jest dobre, to jest złe, podmiot, czasownik, orzeczenie. To dlatego „jakby” jest takim przydatnym słowem. Dzięki niemu podkreślasz, że słowa nie oddają w stu procentach twoich myśli. Oddają je tak jakby. To oznaka lingwistycznej pokory. Uznanie faktu, że świat nie jest czarno-biały, a ludzie rozumieją się nawzajem tylko mniej więcej. Wiecie, co mam na myśli?

W każdym razie Mózgowiec mówi, że chciałby być R2-D2. Co za zaskoczenie. Robotem, którego nie rozumie nikt oprócz C-3PO? Ta.

Jefferson:

– Właściwie to jestem zdania, że prawdziwym bohaterem tego filmu jest właśnie R2-D2.

Ja:

– Jak to?

Jefferson:

– Przecież to on przewozi plany Gwiazdy Śmierci, prawda? To on ucieka z rebelianckiego Łamacza Blokad, to on doprowadza do tego, że Luke go kupuje, a potem to on ucieka i znajduje Obi-Wana. To on naprawia hipernapęd. Na koniec trafia go Darth Vader, ale i tak udaje mu się przetrwać. Poważnie, w całej tej historii jest najbardziej rozwiniętą wewnętrznie postacią.

Ja:

– Nie ma innej opcji, jesteś Sifripioł.

Jefferson z jakiegoś powodu wzdycha i cmoka przez cały film, a kiedy zielony gostek próbuje zastrzelić Hana Solo w barze, ciska w ekran kamieniem. Odległa galaktyka marszczy się lekko. Nawet nie pytam, co mu jest.

Wracam za to myślami do chwili, której wolałabym nie pamiętać. Jestem jak narkoman, który szuka następnej działki.

Cofam się pamięcią o dwa lata, do samych początków Choroby.

Jeszcze niedawno mama spędzała każdą chwilę w szpitalu, usiłując zatamować napływ pacjentów. Ale teraz zachorował też Charlie, więc została w domu. Ledwo udaje jej się dbać o siebie – Choroba dopadła i ją. Mam wrażenie, że wszyscy dorośli w mieście są chorzy. Nikt nie wyłącza telewizora, więc nadaje w salonie jak najęty. W wiadomościach podają, że Choroba rozprzestrzenia się po całych Stanach Zjednoczonych i że w Europie odnotowano już pierwszy przypadek.

Słyszę, że mama gdzieś wymiotuje. Charlie dostaje niesamowicie wysokiej gorączki.

– Czy ja umrę? – pyta łamiącym się głosem.

– Nie, kochanie, nie umrzesz – kłamię, przecierając mu czoło. Nie wiem, dlaczego nic mi nie jest, skoro on jest chory. – Chcesz jeszcze trochę wody?

– Nie – odpowiada cicho. – Chcę, żebyś mnie przytuliła. Poprzytulasz mnie, dopóki nie poczuję się lepiej? – Kiwam głową, a on zaczyna płakać. Kładę się obok niego na łóżku i przyciskam go mocno do siebie. – Boję się zasnąć. Boję się, że już się nie obudzę.

Ja też się tego boję. Ale uspokajam go:

– Nic ci nie będzie, kochanie. Wyzdrowiejesz. Idź spać. Odpocznij trochę. – I tulę go do siebie, a on zasypia na zawsze.Mimo zniekształceń czasoprzestrzennych w nadprzestrzeni stary Jedi czuje agonię planety Alderaan. Chwieje się na nogach, musi usiąść. Luke pyta go, co się stało. „Poczułem wielkie zakłócenie Mocy. Jak gdyby miliony głosów nagle krzyknęły w trwodze… i nagle ucichły. Obawiam się, że zdarzyło się coś strasznego”.

Dobrze powiedziane.

Mózgowiec nie daje mi obejrzeć filmu i zjeść w spokoju. Namawia mnie na jakąś straceńczą misję.

– Stary, to trochę daleko – mówię.

– Co jest trochę daleko? – pyta Donna, wracając z dokładką. Zgarnęła resztki z innych talerzy, udając, że pomaga sprzątać.

– Główny oddział – odpowiada Mózgowiec.

– Czego?

– Biblioteki publicznej.

– Ten budynek z lwami?

– Tak.

Mózgowiec nie patrzy Donnie w oczy. Zamiast tego robi to, co zawsze, czyli kręci korbką swojego plastikowego awaryjnego radyjka i przez chwilę szuka stacji, chociaż w głośniku słychać jedynie szum, bo przecież wszyscy umarli.

– Już przeczytałeś wszystkie książki w Bobście?! – woła Donna.

– Donna, zastanów się – zaczyna Mózgowiec. – Jak mógłbym przeczytać wszystkie książki w Bobście? To ponad milion tomów…

Przerywam jego pedantyczny wywód, zanim my też umrzemy – z nudów:

– Mózgowiec znalazł abstrakt.

– To znaczy przeciwieństwo konkretu?

– Abstrakt to streszczenie artykułu naukowego – wyjaśnia Mózgowiec.

– Mhm. Pogratulować?

– Mózgowiec uważa, że ma to jakiś związek z Tym, Co Się Stało.

– A, z tym – rzuca beztrosko Donna.

– W Bobście jest tylko wykaz abstraktów. A komputery oczywiście nie działają. Więc żeby przeczytać ten artykuł, muszę się wybrać do głównego oddziału biblioteki.

– Powiedz jej, o czym jest abstrakt.

– Jego tytuł brzmi: „Ryzyko wystąpienia efektów Wexelblatta w czynnikach enilikoskotonicznych”.

– Trzeba było tak od razu! – woła Donna z udawanym entuzjazmem.

Mózgowiec nie wie, jak zareagować. W jego towarzystwie ironia traci sens.

– Dwie godziny tam i z powrotem – mówię.

– Yhy, nie, dzięki – odpowiada Donna. – Słyszałam, że biblioteka jest nawiedzona.

– Gdzie to słyszałaś?

– Nie wiem – wzrusza ramionami. – Wszyscy tak mówią.

– Nie ma czegoś takiego jak duchy – zapewniam ją.

– Ta, jasne – odpowiada, a potem dodaje: – Zapytaj wujka Google’a. – To popularny tekst w naszym plemiennym slangu. Mówisz tak, kiedy uświadomisz sobie, jak mało wiesz i jaki mądry wydawałeś się sobie, zanim internetek wziął i zdechł.

– Em, powiedz jej, co znaczy „enilikoskotoniczny”.

– To jest „zabijający dorosłych”.

– Choroba zabiła też małe dzieci.

Mózgowiec wzrusza ramionami.

Donna się nie odzywa, ale po jej minie widzę, że zrobiło to na niej wrażenie. Odczytywanie wyrazu jej twarzy to moja specjalność.

Nie wie o tym, ale uwielbiam na nią patrzeć.

Mózgowiec powiedział wszystko, co miał do powiedzenia, więc znów zaczyna bawić się swoim radiem. Kręci korbką, potem obraca tarczą w lewo i w prawo. Szum.

Na placu pojawia się Wash. Ma na sobie smoking i najwyraźniej chciało mu się zagotować wodę, bo jest ogolony.

Postanowił świętować urodziny z klasą.

Ludzie biją brawo, gość z gitarą zaczyna grać Happy Birthday i wszyscy śpiewają. Ale nie wkładają w to całego serca. Piosenka kończy się przykrą niespodzianką. Nikt nie ma odwagi dośpiewać ostatnich słów: „I wielu kolejnych lat”.

Dociera do nich, że pewnie nie dożyje nawet swoich następnych urodzin. Robi się cicho.

Dlatego wstaję i ryczę: „I wielu kolejnych lat!!!”.

Gitarzysta podchwytuje melodię i znów zaczynamy śpiewać. Ale tym razem szczerze, zdzierając sobie gardła, chociaż to wciąż ten sam beznadziejny tekst. Nagle wszyscy rzucają się sobie w ramiona. Niektórzy płaczą. Mózgowiec obejmuje Washa, to samo robi Peter, później cała reszta, a on odwzajemnia ich uściski: przytula tych, których zna najlepiej, i tych, których nie zna wcale, tych, których kocha, i tych, których nie kocha.

Podchodzi do Donny i zagląda jej w oczy ze słowami: „Żegnaj, nie chcę być sam”. To znaczy, nie mówi tego głośno, ale ja wiem, co znaczy jego wzrok. Obejmuje Mózgowca, a ja słyszę: „Żegnaj, żałuję, że nie mogę cię już chronić”, i podchodzi do mnie, a ja czytam z jego twarzy: „Żegnaj, wiem, że tego nie chcesz, ale to pożegnanie, młodszy braciszku, więc żegnaj”.

Wciąż tylko „żegnaj”, „żegnaj”, „żegnajcie”. Żegnajcie, przyjaciele, kocham was; żegnajcie, żałuję, że nie poznałem was lepiej; żegnajcie, przykro mi, że niedługo też umrzecie; żegnajcie, może jest dla was jakaś nadzieja; żegnajcie, żegnajcie, żegnajcie.

Ciąg dalszy w wersji pełnej.Dziękuję profesorowi Jamesowi Giordanowi, dyrektorowi Center for Neurotechnology Studies, który zajmuje stanowisko Regent’s Fellow w Potomac Institute of Policy Studies, za konsultację w kwestii broni biologicznej i cierpliwość, z jaką znosił mój wolny tok myślenia. Jestem wdzięczny The Science & Entertainment Exchange, programowi realizowanemu przez National Academy of Sciences, że mogłem zostać przedstawiony doktorowi Giordanowi. Należy zaznaczyć, że bardzo swobodnie podszedłem do jego wspaniałych pomysłów, więc ponoszę pełną odpowiedzialność za wynikające z tego nieścisłości i braki. Na moje podziękowania w pełni zasługują również Alvina Ling, moja redaktorka w wydawnictwie Little, Brown; oraz Suzanne Gluck, moja agentka literacka w William Morris Endeavour, za ich życzliwe wskazówki. Bardzo zainspirowały mnie pewne koncepcje na temat pieniędzy, kultury i ekonomii przedstawione w książce Davida Graebera Debt: The First 5,000 Years. Chciałbym również podziękować panu Reifowi Andersonowi, kiedyś z Allen-Stevenson School, za naleganie, żeby jego uczniowie codziennie pisali opowiadania. Dziękuję pani Genny Thomas i pani Leili Thomas za ich pomoc i wsparcie. Na koniec pragnę wyrazić wdzięczność mieszkańcom Black Rock City w stanie Nevada za poruszający przykład tego, jak można przeżyć życie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: