Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Młodzi gwardziści. Powieść z oblężenia Warszawy przez Prusaków w roku 1794 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młodzi gwardziści. Powieść z oblężenia Warszawy przez Prusaków w roku 1794 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 292 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

W któ­rym jest mowa o Tom­ku, pani An­to­nio­wej i pe­ru­ce pana Gu­gen­mu­sa.

Uli­cą zwa­ną Ka­mien­ne Schod­ki cięż­ko po­su­wał się mło­dy chło­pak, dźwi­ga­jąc na ra­mie­niu ogrom­ny kosz z ży­wy­mi ry­ba­mi, któ­re cią­gle się rzu­ca­ły i tym spo­so­bem utrud­nia­ły jesz­cze bar­dziej mo­zol­ne pod­no­sze­nie się po scho­dach wą­skich, a po wczo­raj­szym desz­czu dość śli­skich. Było to dnia 13 lip­ca 1794 r.

Wła­śnie dnia po­przed­nie­go ze­rwa­ła się nie­zwy­kła bu­rza nad War­sza­wą, z ulew­nym desz­czem, wi­chrem i pio­ru­na­mi. Mnó­stwo da­chów po­zry­wa­ła, ko­mi­nów po­wyw­ra­ca­ła, a na­wet, jak lu­dzie mó­wi­li, na przed­mie­ściach wie­le drzew po­wy­ry­wa­ła z ko­rze­nia­mi, kil­ka­na­ście par­ka­nów na­oba­la­ła, a dwóch chło­pa­ków pod Ma­ry­mon­tem pio­run za­bił. W sa­mym mie­ście pio­run ude­rzył w wie­żę zam­ko­wą, a choć szczę­śli­wie po niej spły­nął, ze­rwaw­szy tyl­ko kil­ka da­chó­wek i osma­liw­szy mury, jed­nak lu­dzie uwa­ża­li to za bar­dzo zły znak i róż­ne stąd wy­pro­wa­dza­li wnio­ski. Za to dzień dzi­siej­szy, 13 lip­ca, był prze­ślicz­ny i cie­pły, i ja­sny. Po­wie­trze od­świe­żo­ne wczo­raj­szą bu­rzą było lek­kie i czy­ste; słoń­ce, choć to go­dzi­na była dość wcze­sna, bo za­le­d­wie szó­sta rano, do­pie­ka­ło moc­no. Po­cił się też bied­ny chło­pak wspi­na­ją­cy się na Ka­mien­ne Schod­ki i dźwi­ga­ją­cy na ra­mie­niu cięż­ki kosz z ry­ba­mi. Na ko­niec z wiel­kim mo­zo­łem wy­do­był się na Ry­nek Sta­ro­miej­ski, kosz po­sta­wił na zie­mi, ode­tchnął, cięż­ko ob­tarł rę­ka­wem ko­szu­li pot z czo­ła i spoj­rzał przed sie­bie. Był to chło­pak sma­gły, zręcz­ny, może 18 lat li­czą­cy, z twa­rzą otwar­tą i szcze­rą, moc­no opa­lo­ną od słoń­ca, z bar­ka­mi sze­ro­ki­mi, rę­ka­mi ży­la­sty­mi, zna­mio­nu­ją­cy­mi nie­zwy­kłą siłę. Stał i pa­trzał na rześ­ki ruch, jaki się na Ryn­ku Sta­ro­miej­skim roz­wi­jał. Był to pią­tek, dzień tar­go­wy i na ob­szer­nym pla­cu sta­ło mnó­stwo fur wło­ściań­skich z na­bia­łem, ja­rzy­na­mi i ptac­twem do­mo­wym. War­szaw­skie prze­kup­ki, ry­bacz­ki, tak zwa­ne zie­le­niar­ki sprze­da­ją­ce włosz­czy­znę roz­ta­so­wa­ły się do­ko­ła ra­tu­sza i gwar pa­no­wał tu nie lada.

Gdy tak chło­piec pa­trzył, na­gle ude­rzył go ktoś lek­ko w ra­mię i za­raz też roz­legł się głos sil­ny i mę­ski.

– To­mek! A cóż to ty nie idziesz bić Pru­sa­ków?

Chło­pak żwa­wo się ob­ró­cił. Przed nim stał za­kon­nik jesz­cze mło­dy, w bru­nat­nym ha­bi­cie fran­cisz­kań­skim, w bu­tach wy­so­kich juch­to­wych, w ciem­nej kon­fe­de­rat­ce na gło­wie, z dwo­ma pi­sto­le­ta­mi za pa­sem i sza­blą u boku. Na ra­mio­na miał rzu­co­ny lek­ki płaszcz kam­lo­to­wy.

Stał i pa­trzał czar­ny­mi, su­ro­wy­mi ocza­mi na chło­pa­ka, któ­ry zdjął ka­pe­lusz, po­ca­ło­wał księ­dza w rękę i rzekł:

– Pro­szę księ­dza ka­pe­la­na, ja bym był już daw­no po­le­ciał, bo mi się aż na płacz zbie­ra, kie­dy so­bie po­my­ślę, że inni Niem­ców biją, a mnie tam nie ma, ale cóż, kie­dy nie mogę.

– Dla­cze­go nie mo­żesz? Cóż to! nie je­steś zdrów i rześ­ki?

– Zdrów to ja je­stem i Niem­ców bym tłukł, żeby aż wió­ry le­cia­ły, ale któż zo­sta­nie przy sta­rej ba­bu­si? Ksiądz ka­pe­lan prze­cie wie­dzą, że ja je­stem je­dy­ną jej pod­po­rą. Jak­że ją osta­wić samą?

– Hm! do­bry z cie­bie chło­pak. Pan Je­zus ci to wy­na­gro­dzi, że tak dbasz o swo­ją bab­kę – od­rzekł ksiądz i po­my­ślaw­szy chwi­lę, a wi­dząc łzy w oczach chło­pa­ka, do­dał:

– No, no! nie martw się, ja­koś to bę­dzie. Te­raz w War­sza­wie je­steś po­trzeb­ny, bo jeno pa­trzeć, jak Pru­sa­ki tu przyj­dą. Już ja po­my­ślę o tym… Bądź­że mi zdrów. Ja tam, jak mi tyl­ko czas po­zwo­li, zaj­rzę do two­jej bab­ki. Nie becz, bo gdzież to kto wi­dział, żeby taki chło­pak duży be­czał?

To rze­kł­szy, ksiądz po­kle­pał Tom­ka po ra­mie­niu i ru­szył żwa­wo na­przód. To­mek po­stał jesz­cze chwi­lę, ob­tarł oczy zro­szo­ne łza­mi, pod­niósł kosz z ry­ba­mi i pu­ścił się pod ra­tusz.

Tam, za du­żym sto­łem, z dwo­ma wiel­ki­mi ce­bra­mi obok, w któ­rych plu­ska­ły się ryby, sie­dzia­ła nie­mło­da już, ale czer­stwa ko­bie­ta, ubra­na z wa­sze­cia i pil­nie pa­trzy­ła na zbli­ża­ją­ce­go się chłop­ca.

– Je­steś na ko­niec! – za­wo­ła­ła gło­sem krzy­kli­wym i do­no­śnym. – Ju­żem my­śla­ła, że nie przyj­dziesz. Cie­ka­wam, gdzieś się włó­czył? A tu do mnie cią­gle przy­cho­dzą: – An­to­nio­wa, ma­cie żywe kar­pie, ma­cie żywe liny? A ja nie mam nic, jeno cze­kać mu­szę, aż ten gu­łaj ra­czy przyjść…

– A prze­cie, bab­ko, śpie­szę!

– Śpie­szysz, śpie­szysz! Już ja znam twój po­śpiech. O czym ci ga­dał ks. Ka­ro­le­wicz?

– Wi­dzie­li­ście i to?

– A co nie mia­łam wi­dzieć? Ja wszyst­ko wi­dzę. Już cię pew­ni­kiem na­ma­wiał do woj­ska…

Nie skoń­czy­ła, bo na­gle na gan­ku ra­tu­szo­wym uka­zał się pa­cho­łek miej­ski z bęb­nem i po­czął na nim bęb­nić i wo­łać gło­sem do­no­śnym:

– Mo­ści pa­no­wie, schodź­cie się!

Bęb­nił z ca­łej siły, tak że za­głu­szył gwar miej­ski.

Wszy­scy zwró­ci­li oczy na ra­tusz i zbie­gać się po­czę­li. Obok pa­choł­ka stał z jed­nej stro­ny ka­pi­tan mu­ni­cy­pal­ny, pan Trau­gutt, z dru­giej ta­kiż ka­pi­tan, pan Ma­jew­ski, obaj w ko­le­tach gra­na­to­wych, w ka­pe­lu­szach i przy sza­blach.

– Mo­ści pa­no­wie, schodź­cie się! – krzy­czał, co miał sił pa­cho­łek miej­ski.

Wtem na scho­dy pro­wa­dzą­ce na ga­nek ra­tu­szo­wy wsko­czył ja­kiś oso­bliw­szy człe­czy­na, mały, chu­dy, z dużą gło­wą w pe­ru­ce, ubra­ny z nie­miec­ka w ka­po­tę ko­lo­ru pia­sko­we­go, któ­rej dłu­gie poły się­ga­ły mu pra­wie do ko­stek, w ka­mi­ze­lę czer­wo­ną ze świe­cą­cy­mi gu­zi­ka­mi, w ob­wi­słe, czar­ne, je­dwab­ne plu­der­ki, w poń­czo­chy i trze­wi­ki ze srebr­ny­mi sprzącz­ka­mi. Na gło­wie miał ma­leń­ki ka­pe­lu­sik sto­so­wa­ny, a przy boku szpa­dę. Twarz miał dużą, wy­go­lo­ną, ospo­wa­tą, oczy ma­leń­kie, czar­ne, ro­zum­nie pa­trzą­ce i cały krę­cił się jak fry­ga. Wsko­czyw­szy na scho­dy przy­padł do ka­pi­ta­na Ma­jew­skie­go i kła­nia­jąc mu się zręcz­nie, za­py­tał:

– Jak­że to, oby­wa­te­lu ka­pi­ta­nie, po­zwa­lasz temu kpu wo­łać: "mo­ści pa­no­wie "?

Ka­pi­tan, któ­ry był ogrom­ne­go wzro­stu, bar­czy­sty, z wą­sa­mi jak wiech­cie, spoj­rzał z góry na ma­leń­kie­go czło­wiecz­ka i spy­tał wol­no, gło­sem ba­so­wym:

– A jak­że on ma wo­łać, mo­ści Gu­gen­mu­sie?

– Przede wszyst­kim, ja nie je­stem ża­den mo­ści, jeno oby­wa­tel i…

– Aha…. to o to idzie!

– A o to! On po­wi­nien wo­łać: oby­wa­te­le! schodź­cie się!

Dwa ostat­nie wy­ra­zy czło­wie­czek na­zwa­ny Gu­gen­mu­sem wy­krzyk­nął z ca­łych sił, gło­sem pi­skli­wym i cien­kim, tak że ka­pi­tan uśmiech­nął się, ale za­raz spo­waż­niał i rzekł:

– Idź no ac­pan do swo­ich ze­ga­rów, a w spra­wy, któ­re do cie­bie nie na­le­żą, nie wtrą­caj się, ra­dzę ac­pa­nu…

Gu­gen­mus chciał coś jesz­cze od­rzec, ale w tej chwi­li wy­su­nął się na­przód ka­pi­tan Trau­gutt i ze wszyst­kich sił wo­łał:

– Z roz­ka­zu Ja­śnie Wiel­moż­ne­go Na­czel­ni­ka oznaj­miam wszem wo­bec i każ­de­mu z osob­na, że za da­niem zna­ku alar­mu na oko­pach i od ar­ma­ty pod Zyg­mun­tem wszy­scy oby­wa­te­le mają się brać do bro­ni, zgro­ma­dzać pod swy­mi set­ni­ka­mi po cyr­ku­łach i ru­szać za mia­sto, na oko­py, a to pod naj­su­row­szą od­po­wie­dzial­no­ścią. Sło­wa te po­wtó­rzył trzy­krot­nie, po czym ra­zem z do­bo­szem i ka­pi­ta­nem Ma­jew­skim ze­szli z gan­ku i wy­ru­szy­li na Nowe Mia­sto, jak mó­wio­no, żeby tam to samo ogło­sić. Tym­cza­sem To­mek stał nie­ru­cho­my i jak­by za­słu­cha­ny w sło­wa ka­pi­ta­na Trau­gut­ta, gdy z tej za­du­my obu­dził go krzy­kli­wy głos bab­ki.

– I cze­go sto­isz, ga­mo­niu? cze­go się ga­pisz? Czy to cie­bie do­ty­czy? Ta­kich kpów jak ty na woj­nie nie po­trze­bu­ją.

– Cóż też oby­wa­tel­ka mówi? – za­pisz­czał przy niej głos Gu­gen­mu­sa – jak­że to może być, żeby taki dziel­ny mło­dzie­niec nie po­szedł na oko­py, kie­dy trze­ba bro­nić Pol­ski!

– A nie pój­dzie, bo jest on jesz­cze mło­kos i mnie słu­chać musi, a acan nie wściu­biaj nosa, gdzie nie trza! – za­wo­ła­ła An­to­nio­wa..

– Moja pani An­to­nio­wa – ozwie się nowy, gru­by głos – co też to ga­da­cie? Do­praw­dy, wstyd mię za was i gdy­by nie­bosz­czyk An­to­ni a mój kum to usły­szał, toby się skrę­cił z hań­by i dru­gi raz umarł… jako żywo, dru­gi raz by umarł.

Usły­szaw­szy to An­to­nio­wa, choć była już ko­bie­tą nie­mło­dą, ze­rwa­ła się z ławy na rów­ne nogi i nuż wo­łać:

– Pa­nie Wie­przow­ski, że­byś acan nie był przy­ja­cie­lem mego nie­bosz­czy­ka, to­bym ci na­wy­my­śla­ła tak, że­byś uciekł aż na Pod­wa­le. Cóż to?! bun­tu­jesz mi chło­pa­ka? taki to przy­kład da­jesz?

– Do­bry przy­kład, do­bry przy­kład ten oby­wa­tel daje – za­pisz­czał Gu­gen­mus..

– Ej, ty plu­drze, nie od­zy­waj się, kie­dy do cie­bie nie ga­da­ją! pa­trz­cie go! jaki mi mą­dra­la!

Ale w tej­że chwi­li zja­wi­ła się nowa oso­ba. Był to za­kon­nik Ka­ro­le­wicz, ten sam, któ­ry nie­daw­no z Tom­kiem roz­ma­wiał. Zbli­żył się nie­znacz­nie i za­py­tał:

– O cóż to idzie? cze­go to pani An­to­nio­wa tak się gnie­wa?

Od­po­wie­dzia­no mu, choć zra­zu trud­no przy­szło zro­zu­mieć, bo wszy­scy tro­je na­raz mó­wi­li, a An­to­nio­wa naj­gło­śniej.

W koń­cu wy­słu­chaw­szy wszyst­kie­go, ksiądz rzekł:

– Moja jej­mość, ja to do­brze ro­zu­miem, że To­mek jest je­dy­ną two­ją pod­po­rą w sta­ro­ści, ale pa­mię­taj też, że oj­czy­zna jest pierw­szą niż mat­ka na­wet ro­dzo­na. A przy tym To­mek ma lata od­po­wied­nie i pan Adam Blum, któ­ry jest set­ni­kiem, z pew­no­ścią go we­zwie na oko­py, choć jej­mość nie po­zwo­lisz.

– A jak­że to może być, prze­cie ja bab­ka ro­dzo­na?

– Będą się tam oby­wa­tel­ki py­tać o to! – za­pisz­czał Gu­gen­mus..

– Ci­cho byś był, ty plu­drze! – krzyk­nę­ła An­to­nio­wa – Hi! hi! hi! – śmiał się Gu­gen­mus, ma­cha­jąc swy­mi chu­dy­mi i dłu­gi­mi rę­ka­mi, przy czym wsku­tek gwał­tow­nych ru­chów mąka mu się sy­pa­ła z pe­ru­ki, tak że pan Wie­przow­ski po­czął ki­chać, jak­by za­żył ta­ba­ki.

Tym­cza­sem ksiądz mó­wił da­lej:

– Wsze­la­ko po­ło­że­nie jest ta­kie, że trze­ba coś dla jej­mo­ści zro­bić, bo in­a­czej z gło­du byś umar­ła bez Tom­ka.

l ob­ra­ca­jąc się do Wie­przow­skie­go i Gu­gen­mu­sa, rzekł:

– Oby­wa­te­le! ja pro­po­nu­ję, by­śmy co ty­dzień skła­da­li się na utrzy­ma­nie pani An­to­nio­wej.

Ja dam dwa zło­te!

– A ja dam trzy! – za­pisz­czał Gu­gen­mus – To i ja dam trzy – ode­zwał się Wie­przow­ski – prze­cie to wdo­wa po moim ku­mie. Dam trzy… co nie mam dać… a bo­daj aca­na, mo­ści Gu­gen­mus, z tą mąką! ahu!… ahu!…

– To nie mąka, to taki pu­der!

– Bo­daj ac­pa­na, ahu!… ahu!… idź ac­pan tro­chę da­lej, bo mi co pęk­nie jesz­cze w brzu­chu.. ahu!…

Ksiądz Ka­ro­le­wicz zwró­cił się do An­to­nio­wej.

– Więc bę­dziesz jej­mość mia­ła osiem zło­tych na ty­dzień… i bez Tom­ka dasz so­bie radę.

Cóż, do­brze?

An­to­nio­wa po­czę­ła pła­kać i ca­ło­wać księ­dza po rę­kach.

– A do­brze, do­brze, mój do­bro­dzie­ju i je­że­lim się opie­ra­ła co do Tom­cia, to jeno z oba­wy o nie­go. Niech Pan Je­zus da do­bro­dzie­jo­wi zdro­wie!

Uło­żo­no się szcze­gó­ło­wo, że pan Gu­gen­mus bę­dzie zbie­rał pie­nią­dze i od­da­wał An­to­nio­wej i że To­mek za­raz pój­dzie do pana Ada­ma Blu­ma na Pod­wa­le i za­pi­sze się u nie­go do stra­ży oby­wa­tel­skiej. Po czym wszy­scy się ro­ze­szli, tyl­ko pan Wie­przow­ski rzekł do Gu­gen­mu­sa:

– Że­bym był aca­nem, to­bym po­szedł do Pru­sa­ków i tak im tam trząsł łbem, żeby się wszy­scy od tej mąki za­ki­cha­li. Ahu! ahu!

ROZ­DZIAŁ II

Jako To­mek je­dząc fla­ki do­wie­dział się o wiel­kiej ta­jem­ni­cy.

Pan Adam Blum, maj­ster ślu­sar­ski i wła­ści­ciel ka­mie­ni­cy na Pod­wa­lu, był set­ni­kiem stra­ży oby­wa­tel­skiej. Był to już czło­wiek nie­mło­dy, li­czył koło pięć­dzie­się­ciu lat, ale jesz­cze rześ­ki, czer­stwy jak rydz i go­rącz­ka wiel­ki. Do nie­go to To­mek, po ukła­dzie za­war­tym przez księ­dza Ka­ro­le­wi­cza z bab­ką, wy­ru­szył wprost z ryn­ku, żeby za­pi­sać się do stra­ży oby­wa­tel­skiej pierw­sze­go cyr­ku­łu. Biegł, co miał sił, przez uli­cę Pie­kar­ską, pod­ska­ku­jąc z ra­do­ści. Taki był kon­tent, że bę­dzie mógł na ko­niec bić Pru­sa­ków i że o bab­kę może być spo­koj­ny, jak gdy­by dru­gi raz na świat się na­ro­dził. Le­ciał więc jak sza­lo­ny, we­so­ło po­gwiz­du­jąc. Na­gle na skrę­cie na pla­cyk zwa­ny Pie­kieł­ko na­tknął się, a ra­czej wpadł na du­że­go chłop­ca, cien­kie­go jak tyka, wy­so­kie­go, ubra­ne­go w mun­dur gwar­dii mu­ni­cy­pal­nej, z wiel­ką sza­bli­cą przy boku i rusz­ni­cą przez ple­cy prze­wie­szo­ną. Po­pchnię­ty sil­nie przez Tom­ka duży chło­piec po­to­czył się aż w rynsz­tok, przy czym le­d­wie utrzy­mał się na swych cien­kich i nie­zwy­kle dłu­gich no­gach. Obu­rzy­ło go to, wy­pro­sto­wał się, chwy­ta­jąc na­gle za sza­blę, krzyk­nął cie­niut­kim i za­baw­nym w tak wy­so­kim chło­pa­ku gło­sem, wy­trzesz­cza­jąc przy tym ma­leń­kie, czar­ne oczy:

– A to co, do stu pa­ra­lu­szów!

Ale wi­dać po­znał za­raz Tom­ka, bo za­wo­łał:

– Tom­ku, wa­ria­cie, a ty gdzie le­cisz?

To­mek za­trzy­mał się na miej­scu, a przy­pa­trzyw­szy się dłu­go­no­gie­mu mło­dzień­co­wi od­rzekł:

– Wier­te­le­wicz! jak się masz? no, bądź zdrów!

I za­wró­cił, chcąc biec da­lej. Ale Wier­te­le­wicz wy­cią­gnął swe chu­de, dłu­gie ręce i chwy­ciw­szy Tom­ka za połę ku­bra­ka, za­trzy­mał na miej­scu:

– Cze­kaj no, nie śpiesz się! Gdzie ci tak pil­no? Mam ci coś rzec.

– Nie mam cza­su.. Lecę do pana Blu­ma.

– Po co?

– Za­pi­sać się do gwar­dii..

– Ta­kich smy­ków jak ty do gwar­dii nie za­pi­su­ją, jeno do stra­ży.

– To wszyst­ko jed­no..

– Otóż nie jed­no – Bądź zdrów.. nie mam cza­su!

– Cze­kaj no, mam ci rzec coś waż­ne­go.

– Nie mogę, śpie­szę się!

– No, to idź, niech cię gęś kop­nie. Do­brze, że się za­pi­su­jesz. Więc ci bab­ka po­zwo­li­ła?

– A po­zwo­li­ła – Na ko­niec! idź więc. Ale wróć za­raz; cze­kam na cie­bie u fla­czar­ki No­wa­kow­skiej, na uli­cy Piw­nej. Przyjdź, ku­pię ci fla­ków i po­ga­da­my. Mam ci po­wie­dzieć coś bar­dzo waż­ne­go.

Do­brze?

– Do­brze!

– Przyj­dziesz?

– Przyj­dę..

To rze­kł­szy To­mek kop­nął się da­lej, co miał sił, wy­padł na Pod­wa­le i zna­lazł się wkrót­ce przed ka­mie­ni­cą pana Blu­ma. We­wnątrz niej, na nie­wiel­kim po­dwó­rzu sta­ła gro­mad­ka mło­dych lu­dzi. Pan Blum sie­dział na zy­dlu przy sto­le i do du­żej księ­gi wpi­sy­wał obec­nych. To­mek wmie­szał się mię­dzy nich i gdy wszy­scy byli za­pi­sa­ni, wy­su­nął się na­przód i po­kło­niw­szy się panu set­ni­ko­wi, mnąc czap­kę w rę­kach rzekł:

– I ja bym też chciał się za­pi­sać

Pan Blum spoj­rzał na nie­go su­ro­wo i spy­tał:

– A dla­cze­go tak póź­no, mo­cium­dziu? Taki zdro­wy chło­pak daw­no już po­wi­nien być w stra­ży. Jak się zwiesz, mo­cium­dziu?

– To­mek Lan­di­kier..

– A! Lan­di­kier. cze­kaj no, mo­cium­dziu… a, to ja cię znam. Wnuk ry­bacz­ki An­to­nio­wej?

– Tak, wiel­moż­ny pa­nie.

– Nie je­stem, mo­cium­dziu, wiel­moż­nym pa­nem, te­raz nie ma wiel­moż­nych pa­nów, jeno oby­wa­te­le… ro­zu­miesz, mo­cium­dziu!

– Ro­zu­miem, pro­szę pana.

– Otóż, mo­cium­dziu, je­steś ko­ron­ny głu­piec. Ja mu mó­wię, że te­raz nie ma pa­nów, a on swo­je. Masz mię, mo­cium­dziu, na­zy­wać oby­wa­te­lem set­ni­kiem.

– Do­brze, oby­wa­te­lu set­ni­ku.

– Tak.. Więc zwiesz się… jak? bom za­ba­czył.

– To­masz Lan­di­kier..

Pan Blum uma­czał ogrom­ne gę­sie pió­ro w wiel­kim ka­ła­ma­rzu, zro­bił żyda na czy­stym pa­pie­rze księ­gi i za­klął gło­śno; po czym po krót­kim wa­ha­niu zli­zał go ję­zy­kiem i splu­nął ener­gicz­nie. Na­resz­cie wzdy­cha­jąc i sa­piąc cięż­ko, z wiel­kim tru­dem wy­pi­sał nie­kształt­ny­mi li­te­ra­mi na­zwi­sko Tom­ka.

– Gdzie miesz­kasz?

– Na Sta­rym Mie­ście w ka­mie­ni­cy pana Ga­gat­kie­wi­cza..

Na te sło­wa pan Blum szarp­nął się nie­cier­pli­wie i krzyk­nął:

– Mó­wi­łem ci, ba­ra­nie ja­kiś, mo­cium­dziu, że te­raz nie ma żad­nych pa­nów, jeno oby­wa­te­le.Cóż to, mo­cium­dziu, za łeb za­ku­ty! Zrób­że tu co z ta­ki­mi osła­mi! Ma tu być wol­ność i Pol­ska! Jak śmiesz na­zy­wać mnie, Ga­gat­kie­wi­cza, pa­nem? Masz mó­wić, mo­cium­dziu, oby­wa­tel Ga­gat­kie­wicz albo Ga­gat­kie­wicz. Ro­zu­miesz?

– Do­brze, oby­wa­te­lu set­ni­ku! – od­rzekł To­mek nie­co prze­stra­szo­ny tym wy­bu­chem na­głe­go gnie­wu oby­wa­te­la.

Oby­wa­tel Blum uspo­ko­ił się, mru­cząc coś pod no­sem, wziął pió­ro do cięż­kiej i spra­co­wa­nej ręki i zno­wu za­py­tał:

– Więc gdzie miesz­kasz?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: