Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Młodzi i starzy. Część 1-2: powieść z niedawnych lat - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młodzi i starzy. Część 1-2: powieść z niedawnych lat - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 658 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. MIA­STO PA­MIĄ­TEK.

Gro­blą przez Za­bie­rzow­skie mo­cza­ry pę­dził po­ciąg w stro­nę Kra­ko­wa – w wa­go­nach po­dróż­nych było nie wie­lu. W jed­nym od­dzia­le kla­sy trze­ciej sie­dział przy okien­ku mło­dy czło­wiek.

Nie będę wam opi­sy­wał jak był ubra­ny, bo i poco? – Z ubio­ru moż­na się bar­dzo po­my­lić na czło­wie­ku – nie za­wsze przez dziu­ry płasz­cza prze­glą­da ubó­stwo du­szy i nę­dza mo­ral­na; świat zna ob­dar­tych ge­niu­szów i cno­tę bez bu­tów. – Mło­dy czło­wiek nie miał wpraw­dzie dziur ani łach­ma­nów, tyl­ko sur­du­cik moc­no prze­tar­ty i wy­sza­rza­ny, jed­nak pa­trząc na jego twarz, na jego układ pe­łen god­no­ści, za­po­mnia­ło się o ubio­rze. Twarz miał śnia­da­wą, rysy dość zwy­czaj­ne; ale nie­bie­skie, za­mglo­ne nie­co oczy, przy czar­nych rzę­sach i czar­nych wło­sach, czy­ni­ły tę twarz dziw­nie in­te­re­su­ją­cą, sym­pa­tycz­ną. Resz­tę opi­su: za­wie­rał jego pa­sport, do któ­re­go od­sy­łam cie­ka­wych. Nie­zna­jo­my ten je­chał z War­sza­wy.

Obok nie­go sie­dzia­ło ży­dow­skie mał­żeń­stwo. Na wy­mo­kłej twa­rzy żyda znać było fe­brycz­ne drga­nie musz­ku­łów, zwy­czaj­ne u spe­ku­lan­tów i gra­czów, któ­rzy cią­gle się trwo­żą i cią­gle spo­dzie­wa­ją, go­rącz­ka chci­wo­ści spie­kła mu usta, a ru­chli­we oczy la­ta­ły za ja­kie­miś my­śla­mi, to zno­wu się za­trzy­my­wa­ły, jak czło­wiek, co przy­sta­je i ob­glą­da się.– Żyd my­ślał i ra­cho­wał, po­ma­ga­jąc so­bie cza­sem pal­ca­mi. – Żona jego mi­zer­na i zcho­ro­wa­na cie­ka­wie a za­ra­zem z ro­dza­jem usza­no­wa­nia pa­trza­ła w twarz męża, jak na ra­chun­ko­wą ta­bli­cę – zda­wa­ło się, że na jej żół­tej twa­rzy jest kil­ka zna­ków za­py­ta­nia, taka cie­ka­wość wy­glą­da­ła z jej oczów. Suk­nie ich były nędz­ne, do­łem za­szar­ga­ne. Wi­dać po­tem, jak ten lud przy­wykł do bru­du i bło­ta i nie my­śli o wy­go­dzie, o przy­jem­no­ści ży­cia, jeno o zy­sku. – Ten lud wiecz­nie w ru­chu, w po­dró­ży wśród na­ro­dów. Lu­dzie dzie­lą się u nie­go na tych, z któ­rych jest zysk, i na obo­jęt­nych, z któ­rych nic wy­ci­snąć się nie da; pie­niądz to cel jego ży­cia, to jego je­dy­na żą­dza. Kie­dyś ta żą­dza była tyl­ko środ­kiem do pięk­ne­go celu, tą metą była oj­czy­zna. Dziś po­wi­kła­ły im się nogi i upa­dli w bło­to ulicz­ne, gdzie plu­ga­stwo ochyd­nych, nie­pra­wych za­rob­ków i śli­na ludz­kiej po­gar­dy. Bio­rą jed­no i dru­gie. W ta­kie spodle­nia mu­sie­li ko­niecz­nie upaść ci, co mie­li od­wa­gę wiecz­nie się tu­łać, co nie są nig­dy u sie­bie, na­wet już w zie­mi oj­ców swo­ich nie są u sie­bie. Wie­ki całe leci ten na­ród dro­gą tu­ła­cza, siłą bez­wład­no­ści, jak wa­cha­dło ze­ga­ru po­pchnię­te. Tal­mud bal­sa­micz­na płach­ta, któ­ra ich jak mu­mie bro­ni od ze­psu­cia i roz­sy­pa­nia się w proch, daje im cha­rak­ter lu­dzi umar­łych – żą­dza czy­ni ich po­dob­ny­mi upio­rom. Prze­śla­do­wa­nia śred­nich wie­ków strasz­ne, obu­rza­ją­ce, nie zdo­ła­ły prze­mie­nić tego ludu, zro­bić z upio­ra tru­pa lub czło­wie­ka, roz­wi­nąć mu­mią z sta­rej po­wło­ki. Któż to uczy­ni? Mi­łość i cy­wi­li­za­cya.

Może być, że po­dob­ne my­śli prze­cho­dzi­ły tak­że mło­de­mu czło­wie­ko­wi, sie­dzą­ce­mu w wa­go­nie, bo pa­trząc na ży­dow­ską parę, za­my­ślił się; ale za­ra­zem pa­trzą­ce­go owład­nę­ło ja­kieś nie­wy­raź­ne a przy­kre uczu­cie; plu­ga­wy za­pach szat tych lu­dzi, przy­po­mniał mu coś – coś z prze­szło­ści jego – dusz­no mu było w tej at­mos­fe­rze, ale sam nie wie­dział cze­mu, nie umiał so­bie tego wy­tłu­ma­czyć – przy­po­mnie­nie było za sła­be, by się skry­sta­li­zo­wać mo­gło w sło­wo, w ob­raz. –

Prze­stał więc my­śleć nad tem, wstał i sta­nął przy okien­ku pa­trząc na oko­li­cę, jak ten, co wita zna­jo­me miej­sca.

Po le­wej stro­me rów­ni­ny sze­ro­kie, nud­ne, smęt­ne, gdzie­nieg­dzie za­czer­nio­ne kęp­ka­mi la­sów i wio­sek, ciem­ne smu­gi chmur na koń­czy­nach wid­no­krę­gu prze­dłu­ża­ły rów­ni­nę i to­pi­ły ją w nie­bie, za­dy­mio­nym nad­cho­dzą­cym zmro­kiem. Przez ten lek­ki pół­zm­rok prze­glą­da­ły już gwiaz­dy jak przez za­sło­nę.

Za to z dru­giej stro­ny słoń­ce reszt­ka­mi świa­tła hoj­nie rzu­ca­ło na świat i zło­ci­ło wszyst­ko, cze­go się do­tknę­ło, jak sta­ry chci­wiec fry­gij­ski. – Zie­mia pod­nio­sła się w gar­by, pa­gór­ki le­si­ste – tu i owdzie sina ska­ła pu­stel­ni­ca wy­chy­li­ła się z li­ści. A było to w po­cząt­kach paź­dzier­ni­ka. Na­tu­ra, jak dziew­czy­na po balu, uwię­dła zmę­czo­na; ale za to na jej twarz wy­stą­pi­ły wszyst­kie ko­lo­ry na­mięt­no­ści, wszyst­kie od­cie­nia ma­rzeń, ta­jem­ni­ce ser­ca. – Dzie­wi­cza zie­lo­ność wio­sny za­mie­ni­ła się w zło­to, czer­wo­ność, fio­le­ty. Kwia­tów już nie ma – li­ście wzię­ły wszyst­kie ich ko­lo­ry na sie­bie i lasy uda­wa­ły bu­kie­ty kwia­tów, prze­tka­ne zie­le­nią świer­ków i so­sien. Te nie zwię­dły – bo nie żyły nig­dy peł­no­ścią ży­cia, nie udzie­la­ły się… ży­jąt­kom, – to sa­mo­lu­by.

Im bli­żej Kra­ko­wa, tym pa­gór­ki bar­dziej się zni­ża­ły, jak stop­nie wzo­rzy­stym dy­wa­nem na­kry­te, aż tam gdzie zda­wa­ły się już zstę­po­wać w do­li­nę, pod­nio­sły się jesz­cze do góry dwo­ma wzgó­rza­mi. Na wyż­szym stoi klasz­tor bia­ły – na niż­szym mo­gi­ła. Zda­je się, że to zie­mia wes­tchnę­ła i pier­si pod­nio­sła ku gó­rze. Wes­tchnę­ła ku Bogu i na­tem pod­nie­sie­niu jej pier­si sta­nął ko­ściół – a dru­gi raz wes­tchnę­ła ku wol­no­ści i sta­nę­ła mo­gi­ła bo­ha­te­ra.

Mło­dy czło­wiek pod­niósł się, oparł o okien­ko i uto­pił oczy w tym wi­do­ku, twarz mu się oży­wi­ła, wy­ja­śnia­ła – wi­docz­nie ser­ce roz­tań­czy­ło się w pier­siach; ale wśród ja­sno­ści cza­sem w oczach jego prze­wi­ja­ła się ja­kaś za­du­ma, jak dym po prze­czy­stem nie­bie. I nie dziw. Ser­ce bije żywo, bo czu­je bliz­kość ro­dzin­ne­go mia­sta; ale czę­sto zwal­nia ra­do­sne bi­cie – bo to mia­sto gro­bo­wiec na­ro­du – mia­sto pa­mią­tek.

Stał, pa­trzał i my­ślał – my­śli szły bez­ład­nie, ale gwał­tow­nie jed­na po dru­giej. Były tam ry­cer­skie rap­so­dy, hym­ny, try­um­fal­ne mar­sze, psal­my, bluź­nier­stwa, mo­dli­twy i Bóg wie co. Na­gle w te za­kłó­co­ne, po­gma­twa­ne akor­dy jego du­szy wpadł dźwięcz­ny głos ko­bie­cy, – dwa sło­wa: – Oj­casz­ku – Kra­ków!

Mło­dzie­niec za­drżał – te dwa sło­wa za­trzę­sły nim; tak za­drgnąć mu­siał „gli­nia­ny po­sąg Ada­ma” gdy w nie­go wstę­po­wał duch. Mło­dy czuł, że mu do żaru ktoś ognia przy­rzu­cił, że rze­ka jego my­śli wez­bra­ła przy­pły­wem po­krew­nych my­śli i zdwo­iła pęd. Są sło­wa, co mają w so­bie po­tę­gę jak pio­run, ale ta­kie sło­wa nie czę­sto wy­la­tu­ją, z pier­si ludz­kich, na to po­trze­ba wy­so­kie­go na­stro­ju du­szy, pod­ziem­ny wul­kan musi się prze­peł­nić, by pękł – i pierś ludz­ka musi wez­brać, tak wez­brać, żeby te sło­wa mo­gły roz­wią­zać na­wet nie­me usta, bo gdy­by nie wy­sa­dzi­ły tej bra­my, gdy­by zo­sta­ły w nas, pierś by pęk­nąć mu­sia­ła. Ta­kiem sło­wem za­krzyk­nął nie­my syn Kre­zu­sa, gdy krzyk­nął: „To król”. I sło­wem tem le­piej niż mie­czem za­sło­nił ojca. Ta­kie sło­wo za mi­lion sta­nie, jak są zno­wu mi­lio­ny słów, któ­re nic nie mó­wią. Taką po­tę­gę mia­ły dwa sło­wa, co wy­le­cia­ły z pier­si dziew­czę­cej – ileż tam uczuć mu­sia­ło roz­pły­nąć się, sto­pić na te dwa sło­wa, cór­ki i Po­lki? Te dwa sło­wa trze­ba było ko­niecz­nie sły­szeć, aby uczuć. Na­pi­sa­ne, leżą jak osty­gła lawa, po któ­rej śmiech ludz­ki może stą­pać bez­kar­nie i dzi­wić się, że to kie­dyś pa­rzy­ło, pie­kło. – Ale mło­dy czło­wiek, któ­ry był przy wy­bu­chu tych słów, do­my­ślił się głę­bin, z któ­rych one wy­szły, w tych dwóch gło­sach czuł ty­sią­ce gło­sów. Jemu się zda­wa­ło, że sły­szał ra­dość i płacz, tę­sk­no­tę i dumę. Usły­szał głos swo­jej du­szy, tyl­ko spo­tę­go­wa­ny, sil­niej­szy. Wy­chy­lił się z okna i zo­ba­czył z okien­ka dru­gie­go wa­go­nu wy­sta­ją­cą rącz­kę okry­tą czar­ną rę­ka­wicz­ką i ka­wał ak­sa­mit­ne­go rę­ka­wa. Rącz­ka ta drga­ła jesz­cze w po­wie­trzu, wy­tę­żo­na w stro­nę Kra­ko­wa, jak dro­go­wskaz. Na drzwicz­kach, z któ­rych wy­chy­li­ła się ta rącz­ka, sta­ła rzym­ska I. Z tego i z ak­sa­mit­ne­go rę­ka­wa mło­dy się do­my­ślił, że musi być bo­ga­tą, z drob­niuch­nej rącz­ki wno­sił, że musi być pięk­ną, – a głos jej i sło­wa ka­za­ły mu wie­rzyć, ze ta ko­bie­ta musi być mło­dą i że ma ser­ce.

Ser­ce? al­boż to tak trud­no o ser­ce w ko­bie­cych pier­siach? I bar­dzo, bar­dzo trud­no moje pa­nie. Zna­łem dużo ser­du­szek – serc nie wie­le. A róż­ni­ca mię­dzy temi sło­wa­mi ogrom­na – pierw­sze ma się do dru­gie­go, jak ser­ce dzwon­ka sto­ją­ce­go przy łóż­ku ka­pry­śnej wdów­ki – do ser­ca Zyg­mun­tow­skie­go dzwo­nu, na głos któ­re­go drży zie­mia, drżą mury, drżą ser­ca ludz­kie. Ser­dusz­ko, to coś tak jak ze­ga­rek kie­szon­ko­wy, co od­mie­rza go­dzi­ny jed­nej oso­bie – ser­ce to słoń­ce, ze­gar wie­ków i lu­dów. Z po­rów­na­nia tego za­raz się wy­tło­ma­czę. Ser­ce ob­ja­wia się przez mi­łość –

ser­dusz­ko przez upodo­ba­nie, ko­chać jest po­trze­bą wszyst­kich – nie ma czło­wie­ka, któ­ry­by coś w ży­ciu nie uko­chał, nie przy­lgnął do cze­goś, każ­de ser­dusz­ko drgać musi po­ru­szo­ne ręką tego uczu­cia. To za­spo­ko­je­nie we­wnętrz­ne­go pra­gnie­nia jest, jak po­wie­dzia­łem, po­trze­bą, a więc nie może być za­słu­gą – a zna­mie­niem jego jed­no­stron­ność. Ser­dusz­ka drga­ją taką mi­ło­ścią. Cór­ka ko­cha mat­kę, ko­cha ją bar­dzo, od­da­ła jej ka­pi­ta­lik cały swej mi­ło­ści tak, że dla bied­ne­go ojca za­bra­kło tych fun­du­szów. – Mło­dy czło­wiek ko­cha ko­bie­tę – uko­chał ją mi­ło­ścią sza­lo­ną, bez­mier­ną – ko­cha bez wza­jem­no­ści, lub z wza­jem­no­ścią ale z prze­szko­da­mi – ko­bie­ta idzie za mąż za in­ne­go, a mło­dy czło­wiek dzień jej we­se­la obry­zgał krwią i reszt­ka­mi mó­zgu. To mi mi­łość, – ktoś po­wie. Ale ten mło­dy czło­wiek miał ro­dzi­ców, ro­dzi­ców bied­nych, któ­rzy się wy­nisz­czy­li na wy­kształ­ce­nie syna, któ­rzy te­raz cze­ka­li na po­moc od nie­go, w nim tyl­ko żyli. Czy ten mło­dy czło­wiek miał ser­ce – choć ko­chał? De­wot­ka za­ko­cha­ła się w Bogu, w ko­ście­le, w bi­blio­te­ce na­boż­nych ksią­żek, w co­dzien­nej spo­wie­dzi, ale nie lubi mo­tło­chu ulicz­ne­go, brzy­dzi się ży­da­mi, wście­ka się na he­re­ty­ków. To ser­dusz­ko. Ta­kiem ser­dusz­kiem sta­ra pan­na uko­cha pa­pu­gę, psa, kota – a znie­na­wi­dzi ród ludz­ki; szlach­cic za­ko­cha się w her­bie, a po­nie­wie­ra za­słu­gą lu­dzi no­wych, „dzi­siej­szych.” – Na tych kil­ku przy­kła­dach są­dzę, że do­sta­tecz­nie po­ka­za­łem, co ro­zu­miem pod ser­dusz­kiem: jed­no­stron­ny, sa­mo­lub­ny po­pęd uczu­cia. – Zaś ser­ce – to suma uczuć i naj­do­sko­nal­sza ich har­mo­nia – to nie mi­ło­sne chwi­lo­we po­ry­wy, ale mi­łość w ca­łem zna­cze­niu tego sło­wa, mi­łość, co jak pro­mień sło­necz­ny ła­mie się w war­stwach ludz­ko­ści na róż­ne ko­lo­ry, po­wią­za­ne ze sobą. Ser­ce ko­cha Boga, ludz­kość, oj­czy­znę i ro­dzi­nę, ko­chan­kę, bliź­nich, nie­wier­nych, nie­przy­ja­ciół, zwie­rzę­ta, przy­ro­dę – wszyst­ko. Dla tego nie poj­mu­ję ga­da­ni­ny o ser­cu za­sty­głem, ob­umar­łym wśród za­wo­dów, szcze­gól­niej mi­ło­snych. Jak­żeż ubo­giem by­ło­by ser­ce, gdy­by całe ży­cie mia­ło się ży­wić tem jed­nem uczu­ciem. Kto utrzy­mu­je, że mu ser­ce skrze­pło od ja­kie­goś jed­ne­go cio­su, ten nie miał ser­ca; bo ser­ce jest jak krzak róży mie­sięcz­nej, jed­ne kwia­ty uczuć więd­ną, dru­gie kwit­ną ale krzak trwa. Tak poj­mu­ję ser­ce. Ta­kie ser­ce może mieć tyl­ko chrze­ścia­nin. Na Gol­go­cie pę­kło ta­kie ser­ce, wzór świa­tu; ono pę­kło dla tego, że nie umia­ło nie ko­chać. – Gdzież więc bar­dziej na­le­ży szu­kać choć sła­bej po­do­bi­zny ta­kie­go ser­ca, je­że­li nie w pier­siach ko­bie­ty, któ­rej za­da­niem ca­łe­go ży­cia win­na być tyl­ko mi­łość. A jed­nak jak po­wie­dzia­łem, serc tak nie­wie­le. Na to spa­cze­nie my­śli Bo­żej winy wie­ków się skła­da­ły – w ca­łej ludz­ko­ści trze­ba szu­kać przy­czyn tego grze­chu, któ­ra tak fał­szy­we sta­no­wi­sko wy­zna­czy­ła ko­bie­cie, że prze­na­tu­rze­nie jej jest ko­niecz­ne; że tak trud­no u ser­co­wych istot o ser­ce.

Nie­zna­jo­ma z wa­go­nu mia­ła ser­ce. Tak się przy­najm­niej zda­wa­ło mło­de­mu. Może się my­lił, może pięk­na rącz­ka na­le­ża­ła do ca­ło­ści wca­le nie­pięk­nej, może dźwięcz­ny głos po­cho­dził z ust wca­le nie­ład­nych; ta­kie prze­ci­wień­stwa czę­sto na­su­wa­ją się nam na oczy. A może też in­stynk­to­we prze­czu­cie po­wie­dzia­ło mu praw­dę i z wy­krzy­ku są­dził o ser­cu. Są sło­wa, co wy­cho­dząc z ser­ca, mają na so­bie od­ci­ski jego we­wnętrz­nych ścian, wy­no­szą z głę­bin ta­jem­ni­ce, tak jak rze­ka nur­tu­jąc górę, wy­no­si z niej zło­ty pia­sek.

Mło­dy czło­wiek na­słu­chi­wał, czy nie usły­szy wię­cej słów, a przy­najm­niej czy ten sam głos się nie ode­zwie, tak mu było mało; ale w wa­go­nie ci­cho, usta nie­zna­jo­mej się za­mknę­ły, pew­nie du­sza jej mówi i oczy pa­trzą te­raz na ten Kra­ków, któ­ry z ta­kiem unie­sie­niem po­wi­ta­ła. – Sta­re mia­sto co­raz wy­raź­niej ry­so­wa­ło się na rów­ni­nie. Wie­że jed­na po dru­giej wy­stę­po­wa­ły, zło­cąc szczy­ty reszt­ka­mi sło­necz­nych pro­mie­ni. Mło­dy po­dróż­ny ocza­mi jak ptak szy­bo­wał po tych… wie­ży­cach, czer­wo­nych da­chach, basz­tach, roz­po­zna­wał, wi­tał się. Z po­śród gro­ma­dy mniej­szych, Ma­ry­ac­kie dwie wie­ży­ce wy­strze­li­ły w górę. Jed­na wy­bie­gła nad dru­gą i uko­ro­no­wa­ne ma skro­nie – dru­giej bra­kło sił, przy­zo­sta­ła. W tej nie­sy­me­trycz­no­ści jest coś ta­jem­ni­cze­go, nie­spo­koj­ne­go.. Ta nie sy­me­trycz­ność nie mo­gła zo­stać bez le­gen­dy. – Z za Ma­ry­ac­kich sio­strzyc wy­su­wa się ra­tusz­na – po­tem inne, jak wierz­choł­ki sztan­da­rów, bo też cale mia­sto wi­dzia­ne zda­la za prze­źro­czy­stą osło­ną nie­bie­skiej mgły, co osła­nia je przy za­cho­dzie, ma ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo ja­kiejś pro­ce­syi ol­brzy­mów – sta­re mury i bra­my jak fe­re­tro­ny i ob­ra­zy świę­te. Za świą­ty­nia­mi w otwar­tem miej­scu pod­no­si się za­mek Wa­wel­ski, wła­śnie te­raz bo­ga­to ubra­ny w pur­pu­rę za­cho­du. Koło krzy­ża ka­te­dry kaw­ki jak rój much się uwi­ja­ły. Całe mia­sto bo­ga­to prze­tka­ne zie­le­nią kasz­ta­nów i to­po­li. – Ko­muś, co nie­daw­no za­mknął księ­gę dzie­jów tego mia­sta, mo­gły­by te wie­ży­ce i ta zie­lo­ność dać po­do­bień­stwo kró­lew­skiej ko­ro­ny, ubra­nej w wień­ce, po­ło­żo­ny na nie­bie­skiej wstąż­ce Wi­śla­nej. – Od mia­sta do­la­tu­je gwar dzwo­nów, mó­wią­cych „Anioł Pań­ski” – na zo­ra­nej świe­żo zie­mi sie­dział pa­stuch i śpie­wał kra­ko­wia­ka. Mło­dy nie wi­dział, nie sły­szał tego wszyst­kie­go przez dzie­sięć lat . W tej jed­nej chwi­li chciał wy­na­gro­dzić so­bie stra­tę. Ale po­ciąg wje­chał już do dwor­ca – inne wa­go­ny za­sło­ni­ły wi­dok, ruch ma­szy­ny zwol­niał, wozy za­trzy­mu­jąc się po­sy­ła­ły so­bie ude­rze­nia jak ha­sło – sta­nę­li. Gwar lu­dzi ocze­ku­ją­cych na po­ciąg, bie­ga­nie tra­ga­rzy, krzy­ki, roz­mo­wy, śmie­chy spro­wa­dzi­ły my­śli mło­de­go na zie­mię. Ock­nął się, spoj­rzał, zda­wa­ło mu się że nie w Kra­ko­wie, że Kra­ków wi­dzia­ny był snem. Bo też i rze­czy­wi­ście w dwor­cu ko­lei moż­na tak my­śleć, nie ma on nic kra­kow­skie­go w so­bie, żad­nej we­wnętrz­nej łącz­ni z mia­stem; ale to nie tyl­ko u nas, to wszę­dzie dwor­ce ko­lei mają od­ręb­ną fi­zy­ono­mią od miast, przy któ­rych sto­ją, a zno­wu wiel­kie po­do­bień­stwo do sie­bie. „Są to ko­smo­po­li­ty, jed­na­kie we wszyst­kich kra­jach. Znać, że to sta­cye dro­gi eu­ro­pej­skiej!

Ale kon­duk­tor krzy­czy: Kra­kau – więc to może i Kra­ków. Mło­dy wziął w rękę nie­wiel­ki czar­ny ku­fe­re­czek i wy­szedł. Przed dwor­cem ob­lazł go tłum ulicz­ni­ków i ży­dow­skich fia­krów.

– Do­bro­dzie­ju, mój do­bro­dzie­ju, ja za­nio­sę za do­bro­dzie­jem za szóst­kę, jeść się chce do­bro­dzie­ju, wo­ła­li jed­ni.

– Wiel­moż­ny pa­nie – może do­roż­ka, nie dro­ga do­roż­ka, za­wio­zę gdzie pan każe – wo­ła­li ob­dar­ci żyd­ko­wie, po­ka­zu­jąc bi­cza­mi na swo­je wóz­ki i ko­ści­ste, śle­pe szka­py. Do jed­ne­go ta­kie­go fia­kra jed­no­kon­ne­go sia­dła ży­dow­ska para, któ­rą­śmy po­zna­li w wa­go­nie i jesz­cze kil­ko­ro in­nych bez licz­by. Od­je­cha­li. – Ich wi­dok roz­warł zno­wu przed ocza­mi mło­de­go ja­kąś prze­paść, w któ­rej na­próż­no si­lił się coś ro­ze­znać – same ciem­no­ści. –

– No do­bro­dzie­ju, jak­że bę­dzie – ja we­zmę.

– Nie wierz mu je­go­mość, to zło­dziej.

– Ja ci tu dam…

I za­czę­ła się bit­ka, z któ­rej ko­rzy­sta­jąc trze­ci pod­bie­gnął do mło­de­go po­dróż­ne­go i gwał­tem pra­wie chciał mu wy­rwać ku­fe­rek i po­nieść. Po­dróż­ny opę­dzał się jak mógł od na­tar­czy­wej grzecz­no­ści i rzekł:

– Nie po­trze­bu­ję, sam za­nio­sę – i po­szedł ku mia­stu.

– Dzisz ty, co mi to za pan – fiu, fiu, sam nie­sie – ode­zwał się je­den ulicz­nik.

– Szku­bant, szku­bant – za­wo­łał dru­gi, roz­śmiał się i za­gwizd­nął, w czem mu inni po­mo­gli.

To ulicz­na sa­ty­ra ubó­stwa lub oszczęd­no­ści, i dziw­na rzecz, że po­cho­dzi wła­śnie z ust bied­nych. Mło­dy nie uwa­żał na nią, szedł ku mia­stu.

Mi­nąw­szy plan­ty, zwró­cił się w pra­wo na go­ści­niec wio­dą­cy ku Kle­pa­rzo­wi, wie­czór był ciem­ny, po­chmur­ny, kil­ka la­tar­ni sła­bo oświe­tla­ło dro­gę. Szedł bo­kiem dro­gi, bo środ­kiem pę­dzi­ły do­róż­ki z dwor­ca ko­lei. Do­szedł­szy do most­ku, przy któ­rym prze­dłu­że­nie uli­cy Szpi­tal­nej pro­sto­pa­dle do­ty­ka do go­ściń­ca, za­trzy­mał się, bo wła­śnie jed­na do­roż­ka w tę stro­nę skrę­ca­ła, sta­nął pod la­tar­nią. Ka­wa­łek bło­ta wy­rzu­co­ne­go w górę ko­py­ta­mi koń­skie­mi, padł mu na twarz; cof­nął się nie­co, pod­niósł gło­wę i zo­ba­czył w głę­bi do­róż­ki ak­sa­mit­ny płasz­czyk, ta­kiż ka­pe­lu­sik osło­nię­ty po­pie­la­tą, le­dziuch­ną, pra­wie pa­ję­czą wo­al­ką. Gdy na most­ku po­wóz moc­niej się za­ko­ły­sał i przez to wstrzą­śnie­nie wo­al­ką nie­co się od­chy­li­ła, zo­ba­czył przy świe­tle la­tar­ni twarz, ale tak nie­wy­raź­nie, jak­by ogól­ny szkic na płót­nie ma­la­rza, le­d­wie mógł doj­rzeć, że była ru­mia­na i mło­da. Już nie dziec­ko, jesz­cze nie dzie­wi­ca. Dziw­na rzecz, dla cze­go przy­pad­ko­we, chwi­lo­we zbli­że­nie się do nie­zna­jo­mej – twarz mu bło­tem zwa­la­ło, choć mimo jej wie­dzy i woli, a jed­nak się to sta­ło. – Po­wóz prze­je­chał – a po­dróż­ny kła­piąc po bło­cie, znikł w ciem­nych za­uł­kach przed­mie­ścia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: