Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mobutu - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mobutu - ebook

Biografia jednego z najsłynniejszych dyktatorów afrykańskich, zwanego „królem Zairu”. Przez trzydzieści dwa lata (1965‒1997) Mobutu rządził żelazną ręką Kongiem/Zairem. Przejął władzę pośród narastającego chaosu wojny domowej i oddalił groźbę rozpadu państwa, lecz umacniając swą dyktaturę pogrążył kraj na nowo w morzu krwi, korupcji i bezwstydnym drenażu wszelkich zasobów. Jednocześnie jednak ten władca strojny w skórę lamparta nie był zwykłym tyranem. Przyjmując rolę przyjaciela Zachodu w okresie zimnej wojny odegrał niebagatelną rolę strategiczną, co nie przeszkadzało mu sięgać po wzorce rodem z maoistowskich Chin lub Korei Północnej (by wspomnieć tylko o groteskowym przydomku, który w całości brzmiał: „Wszechmocny wojownik, który pozostawia za sobą ogień i kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa, a nic ani nikt nie może go zatrzymać” czy entuzjastycznym przeprowadzaniu rewolucji kulturalnej w duchu „autentyczności” – oczywiście pod światłym przewodnictwem Najwyższego Przewodnika). W umacnianiu zairskiego systemu, który doczekał się własnej nazwy – kleptokracja – miały swój udział kilkusettysięczne rzesze urzędników, nikt jednak nie mógł się równać z jego twórcą. Doprowadziwszy kraj do zapaści gospodarczej musiał w końcu opuścić ojczyznę w niełasce, by umrzeć na wygnaniu, a wszystko to miało miejsce raptem dwadzieścia lat temu.

Spis treści

 

1. Pod znakiem lamparta

2. Trudne dziedzictwo Leopolda

3. Dziennikarz uniwersalny

4. Joseph i Patrice

5. Niepodległość cza cza

6. Iskra na beczce prochu

7. „Czarny pułkownik” wchodzi na scenę

8. Przyjaciel CIA

9. Zmarły bez pochówku

10. Rezerwowy Republiki

11. Od Katangi do Kwilu

12. Czas terroru

13. Drugi zamach stanu

14. Narodziny dyktatury

15. Zielonoświątkowi wisielcy

16. Neutralizacja Czombego

17. Żegnaj, „tatusine Kongo”

18. Ani na prawo, ani na lewo, ani w centrum

19. Autentyczny Zair

20. Bóg i cesarz

21. Najwyższy Przewodnik

22. W królestwie matabiche

23. Apogeum

24. Kronika katastrofy

25. Bankructwo

26. Przez potoki krwi

27. Dwukrotnie uratowany w Shabie

28. Zair pod kuratelą

29. Opozycja podnosi łeb

30. Wiatr z zachodu, wiatr ze wschodu

31. Człowiek rzeki

32. Dwa pałace w dżungli

33. Trójkąt małżeński

34. Trzecia Republika

35. Dyskusje i grabieże

36. Niekończąca się transformacja

37. Jesień patriarchy

38. Wielki powrót Kabili

39. Samotny zmierzch

40. Ostatnie dni Epilog

Chronologia wydarzeń

Bibliografia

Podziękowania

Przypisy

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-6627-209-5
Rozmiar pliku: 966 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy POD ZNAKIEM LAMPARTA

W 1940 roku w sercu Afryki młody Joseph-Désiré idzie przez las u boku dziadka, kiedy nagle z chaszczy wyłania się sprężony do ataku lampart. Przerażony chłopiec chroni się w ramionach starca, który mruczy rozeźlony pod nosem: „Nie jesteś mężczyzną!”. Oburzony dziesięciolatek bierze się w garść i rzuca swoją włócznią w zwierzę. Boleśnie zraniony lampart się cofa. By przypieczętować swe zwycięstwo, chłopiec podchodzi do niego i wyciąga włócznię, po czym mówi do dziadka, zachwyconego śmiałością wnuka: „Teraz już niczego nie będę się bał!”.

Ten chwalebny młodzieńczy wyczyn, bez wątpienia apokryficzny, stanowi pierwsze wiekopomne wydarzenie przedstawione w ilustrowanej, mało skromnej biografii noszącej tytuł Il était une fois Mobutu (Był sobie pewnego razu Mobutu). Dyktator będzie rozprowadzał ją masowo w wioskach Zairu w 1977 roku, w apogeum swojego panowania¹. W dwustu pięćdziesięciu naiwnie wysłodzonych, utrzymanych w agresywnej kolorystyce obrazkach ten długi komiks prezentuje niekończącą się serię dokonań wojennych, trafnych intuicji politycznych i cnót moralnych przywódcy. Przypisywane mu cechy – inteligencja, siła, odwaga – są także atrybutami lamparta, z którym Mobutu stale się utożsamia. Przez trzydzieści lat będzie się ukazywać publicznie w nakryciu głowy ze skóry tego dzikiego kota. Przywłaszczenie zakorzenionego w tradycji symbolu siły i potęgi pozwala zrobić odpowiednio silne wrażenie na widzach. Przypomina im także afrykańskie przysłowie, głoszące, że „na skórze lamparta nie ma miejsca dla dwóch wodzów”. Przeciwnicy i ofiary dyktatora dodają, że cętkowany kot radzi sobie w dżungli przede wszystkim dzięki fortelom, zdradom i okrucieństwu.

MAMA YEMO

Ten, który miał zostać „Wielkim Lampartem”, przychodzi na świat 14 października 1930 roku w Lisali, małej mieścinie usytuowanej w szerokim i głębokim zakolu Konga. Przez całe życie będzie czuł silną więź z ogromną, dającą poczucie bezpieczeństwa rzeką, jakby ta rzuciła na niego jakiś urok. Jego rodzice należą do ludu Ngbandi, jednego z najmniej licznych spośród mniej więcej dwustu pięćdziesięciu zamieszkujących ówczesne Kongo Belgijskie. To lud spoza grupy Bantu, pochodzący z obecnego Sudanu Południowego, skąd migrował kolejnymi falami ku lasom, uciekając w szczególności przed handlarzami niewolników. Ngbandi osiedlili się na obu brzegach Ubangi, majestatycznego dopływu Konga stanowiącego naturalną granicę z Republiką Środkowoafrykańską. W tym nadrzecznym świecie, nasyconym dawnymi tradycjami i mrocznymi wierzeniami, Ngbandi parają się przewoźnictwem czółnami i rybołówstwem. Spójność rodzin opiera się na kulcie przodków ze strony ojca, którzy w swej dobroci czuwają nad zdrowiem, płodnością, powodzeniem i spokojem społeczności. Ich niewidzialna moc oddziałuje na wszystkie dziedziny życia. Materialną podstawą kultu jest relikwiarz rodowy, zwany tolo, trzymany pod zadaszeniem obok domu rodziny: to skrzynka w kształcie walca wykonana z kory drzew albo worek ze skóry kozy lub antylopy, w których przechowuje się paznokcie, włosy lub palce przodków².

Ngbandi mają raczej radosne usposobienie, chętnie cieszą się przyjemnościami życia³. Jednak najbiedniejsi spośród nich wiedzą, czym jest gorycz istnienia i poniżenie. Wie o tym matka Mobutu, Marie-Madeleine Yemo. Los poniewiera nią, aż wreszcie zostaje przygarnięta wraz z córką i synem przez ciotkę ze strony matki. Ciotka, która jest bezpłodna, doszła do wniosku, że przyda się jeszcze jedna kobieta zdolna rodzić dzieci w haremie jej męża, wodza Ngbaków, innego ludu zamieszkującego tę samą Prowincję Równikową. Piękna „Mama Yemo”, jak później będzie nazywana, daje wodzowi dwoje dzieci i potem jeszcze bliźnięta, które umierają w tajemniczych okolicznościach. Podejrzewając ciotkę o czary, ucieka na piechotę do wielkiej „wsi białych”, do Lisali. Dzielnie znosi pogardliwe traktowanie jako „wolnej kobiety” – ze względu na ten status zmuszona jest na przykład poddawać się okresowej kontroli sanitarnej. Uboga i znów brzemienna, poznaje Albérica Gbémaniego, utalentowanego kucharza, dorywczo pełniącego funkcje katechety. Dawniej pracował u misjonarzy kapucynów w Molegbe, obecnie zatrudnia go belgijski sędzia, zastępca królewskiego prokuratora, Monsieur Delcourt. Albéric i Marie-Madeleine biorą ślub kościelny, dwa miesiące później rodzi się Mobutu. Kilka dni po szczęśliwym wydarzeniu ksiądz z Kongregacji z Scheut⁴ nadaje mu imię Joseph-Désiré.

OJCIEC NIEZNANY

W języku ngbandi mobutu znaczy „pył”. Takie nazwisko będzie nieustannie przypominało temu, kto je nosi, o jego skromnym pochodzeniu. Taka jest wola Mamy Yemo. Do śmierci sama nie pozwoli mu zapomnieć, jakie są jego korzenie: że wywodzi się z rodziny ubogiej, ale dumnej ze swego prastarego dziedzictwa. Kiedy w jej mniemaniu syn będzie zachowywał się zanadto jak biały, będzie na niego wołała złośliwie „Zozefu” – to zniekształcona forma imienia Joseph. Kiedy zaś Mobutu zostanie wszechmocnym prezydentem kraju, sam uzupełni swoje nazwisko dwoma znacznie lepiej brzmiącymi słowami: Sese Seko, to znaczy „wieczny”. Dumny przydomek nie zdoła jednak zaleczyć wciąż bolesnej rany, ponieważ nie wie, kto go spłodził. Mama Yemo nie potrafi mu podać imienia ojca – może zapomniała, może nigdy go nie znała⁵.

Młodziutki Joseph-Désiré sporo podróżuje po kraju. Istotnie, kucharz Albéric towarzyszy swemu pracodawcy, gdy ów zostaje skierowany służbowo w inne miejsce: do Coquilhatville (dzisiejszej Mbandaki), potem do Léopoldville (obecnej Kinszasy), stolicy Konga Belgijskiego. W 1936 roku chłopiec zaczyna uczęszczać do szkoły podstawowej Świętej Anny w Léopoldville, pierwszej szkoły dla tubylców, którą założył w 1917 roku postępowy jak na owe czasy misjonarz Raphaël de La Kethulle⁶. „W tamtych latach życie było bardzo ciężkie”, będzie wspominał Mobutu. Krach na Wall Street w październiku 1929 roku był odczuwalny aż na ubogich przedmieściach kongijskich miast. Przemysł wydobywczy, będący lokomotywą kolonialnej gospodarki, zaczął podupadać, co wywołało silny spadek eksportu i zarobków ludności.

Bardzo wcześnie, już w latach trzydziestych, los się uśmiecha do małego Josepha-Désiré. Żona sędziego, Madame Delcourt, bezdzietna, przywiązuje się do chłopca. Uczy go liczyć, mówić, pisać i czytać po francusku. Pobudza jego ciekawość świata, odpowiada na pytania. Dla chłopca pani Delcourt jest uosobieniem Opatrzności, a więź, jaka między nimi zaistniała, okaże się determinująca dla jego wykształcenia. W późniejszych latach nie spotka jej ponownie, ale złoży jej hołd: „Byłem synem kucharza, ale mogłem chodzić po całym domu. Zabierała mnie na spacery, na zakupy, zapraszała do swojego stołu. Na swój sposób adoptowała mnie. Spójrzcie na to z perspektywy tamtych lat: biała kobieta, Belgijka, trzymająca za rękę małego czarnego chłopca, synka jej kucharza – na ulicy, w sklepie, u znajomych. To było wyjątkowe”⁷.

W 1937 roku państwo Delcourt wracają do Belgii. Albéric podejmuje pracę u sióstr ze Szpitala Kongijczyków. Umiera 11 sierpnia 1938 roku, zostawiając trzy sieroty – trzech braci – i żonę w zaawansowanej ciąży. Najmłodszy z rodzeństwa przychodzi na świat zaledwie kilka dni po pogrzebie kucharza. Najstarszy Joseph-Désiré jeszcze nie skończył ośmiu lat. Mama Yemo nie ma z czego żyć. Z czwórką dzieci wchodzi na pokład statku płynącego w górę rzeki i szuka schronienia w Kawele, swej rodzinnej wiosce, o rzut kamieniem od Republiki Środkowoafrykańskiej i kilka kilometrów od Gbadolite, gdzie urodził się jej mąż. Na znak szacunku dla przodków dzieci muszą pożegnać się z miejskimi ubraniami i butami. Małym Mobutu zajmują się dziadek i jego brat. Uczą go polować, łowić ryby i uprawiać ziemię. Nie ma mowy o nauce. W tym właśnie okresie miało miejsce słynne spotkanie z lampartem.

Przez kilka lat mała rodzina błąka się po regionie. Mama Yemo musi ciężko pracować, by wyżywić dzieci. Proponuje swoje usługi w coraz to innym klasztorze. Mobutu znów trafia do szkoły, a to za sprawą piłki nożnej. Jest bowiem dobrym bramkarzem. Ojcowie kapucyni wysyłają go do Molegbe, gdzie swego czasu pracował Albéric. Jednak chłopiec nie zagrzewa tam miejsca. Pieszo pokonuje dwieście kilometrów dzielących go od Bwamandy, gdzie znajduje schronienie u ciotki ze strony matki. Ma jedenaście lat. Czeka go jednak srogi zawód: tutejsi misjonarze uczą w miejscowym dialekcie. Joseph-Désiré zna doskonale francuski dzięki pani Delcourt, w szkole podstawowej w Léopoldville przeskoczył od razu dwie klasy, wie, że jest inteligentny, energiczny, zdeterminowany i ciekawy wszystkiego – nie chce się cofać. Więc znów ucieka. „Moje młode lata były niespokojne – przyzna – nie byłem łatwym młodzieńcem”. Istotnie, był chełpliwy, skory do bitki, niezdyscyplinowany⁸.

Rok później w Mawuyi odkrywa rygory internatu. Koniec wagarów! Daje mu to przedsmak wojskowego drylu. Każdego ranka, po mszy, uczniowie idą pracować na polach misji. Wcześniej wspomniany komiks w tej kwestii jest wierny wobec faktów: ukazuje chłopców ruszających gęsiego do pracy, z motyką na ramieniu. Początek i koniec pańszczyzny obwieszcza dźwięk trąbki. Mobutu nie znosi tych przymusowych robót. I wścieka się, bo umieszczono go w klasie, do której chodził trzy lata wcześniej. Protestuje, ale na darmo, przeklina więc na czym świat stoi. Spada na niego kara, aby jej uniknąć, ucieka, lecz zostaje schwytany: przez osiem dni będzie musiał kosić łąki i sadzić kapustę. Potem jednak jego żądanie zostaje spełnione i przechodzi do innej klasy, ale w innej misji, w Libenge. Rusza tam nowa szkoła dla sanitariuszy i do niej właśnie się zapisuje. Lecz nie chce nikogo słuchać i wkrótce jest skłócony ze wszystkimi, również z chorymi. Zostaje wyrzucony. Kara jest ze wszech miar rozsądna, bo nastolatek już nie znosi wiejskich szkół⁹.

Płynie na gapę w dół rzeki, aż do Coquilhatville, gdzie zapisuje się do instytucji prowadzonej przez Zgromadzenie Braci Szkół Chrześcijańskich. Bracia nie chcą uznać jego świadectwa, więc znów musi powtarzać klasę. W szkole Mobutu odnosi same sukcesy. Wysoki na swój wiek, jest urodzonym atletą, wszechstronnym sportowcem. W nauce lokuje się w pierwszej trójce, często jest najlepszy. Lubi w szczególności historię, geografię i literaturę francuską. Uwielbia czytać, często pożycza książki z misji – i nie oddaje. Jest redaktorem naczelnym szkolnej gazetki „Perspectives laborieuses” (Pracowite Perspektywy). Jeff – tak wołają na niego koledzy – jest także rozrabiaką, zawsze gotowym do żartów i kpin. Kiedy nauczyciel odwraca się plecami do uczniów, rzuca strzałkę umazaną atramentem, co wzbudza wesołość całej klasy. Naśladuje flamandzki akcent jednego z misjonarzy, który kończy zdania donośnym „Nieprawdaż?” – cała klasa parska śmiechem¹⁰. Doskonałe wyniki w nauce zapewniają mu pewną pobłażliwość braciszków. Nadużyje jej o jeden raz za dużo.

ŻOŁNIERZ MIMO WOLI

Pod koniec roku szkolnego, w grudniu 1949, brat dyrektor przypomina uczniom o zakazie udawania się do Léopoldville, siedliska rozpusty, w którym piwo leje się strumieniami i roi się od kobiet. Następnego dnia Mobutu dostaje pozwolenie na odwiedzenie wuja, który mieszka na jednej z sąsiednich wysp, i natychmiast wyrusza do… Léopoldville. Bary, muzyka, kobiety zawracają w głowie przystojnemu młodemu mężczyźnie, który właśnie skończył dziewiętnaście lat. Przeżywa pierwsze uniesienia seksualne w objęciach Rosalie Eyengi¹¹ i samowolnie przedłuża o kilka dni trzytygodniowe wakacje, do których ma prawo. Ledwo wrócił do Coquilhatville, brat dyrektor, niewątpliwie zadowolony, że nareszcie może się pozbyć nazbyt niesfornego ucznia, wzywa go do siebie i rzuca: „Jesteś niedobrym chrześcijaninem!”. To kolega Mobutu, Eketebi Mondjolomba, nieopatrznie się wygadał¹². Sławetny komiks ukazuje w zbliżeniu zagniewaną twarz misjonarza, który wykrzykuje: „Pakuj swoje manatki. Zostałeś wyrzucony ze szkoły!!!”. Następny obrazek przedstawia powrót Mobutu na łono rodziny. Krewni mówią mu: „Znasz prawo. Każdy uczeń, który porzuca szkołę średnią przed jej ukończeniem, jest przymusowo wcielany do belgijskiego wojska kolonialnego”. „Wiem – odpowiada młodzieniec. – Jeszcze jedna niesprawiedliwość!”¹³.

Siedem lat służby w kongijskiej Force Publique – taka jest kara dla tych, których władze kolonialne, wodzowie plemienni lub misjonarze uznali za niepoprawnych niepokornych. Trzynastego lutego 1950 roku Mobutu dostaje wezwanie na komisariat policji w Coquilhatville, gdzie zostaje zatrzymany i stamtąd natychmiast odstawiony do obozu wojskowego. Jest przydzielony do specjalnego plutonu wykształconych rekrutów, w którym ma być zastępcą księgowego. Podczas pierwszej przepustki usiłuje dostać od czarownika zaświadczenie, że jest niezdolny do służby. Bezskutecznie. I tak rozpoczyna się okres w jego życiu, który później oceni jako „najszczęśliwszy”¹⁴. Jedenastego grudnia 1950 roku zaczyna uczęszczać do Szkoły Centralnej w Luluabourgu (obecnej Kanandze), gdzie kształci się czarnych podoficerów.

Ćwiczenia wojskowe nie interesują go zanadto. Dobrotliwa srogość przełożonego, starszego sierżanta Louisa Bobozo – który po uzyskaniu przez kraj niepodległości będzie głównodowodzącym kongijskiej armii – nieco poskramia buntownicze ciągoty Mobutu, niemniej wciąż jest on prowodyrem, opierającym się wszelkiej dyscyplinie organizatorem żartów i wybryków. Kiedy już będzie prezydentem, powie belgijskim dziennikarzom: „Poznałem na własnej skórze, co to chicotte¹⁵, bo odmawiałem wykonywania rozkazów, których nie rozumiałem…”¹⁶. Prowodyr czy przywódca? Później będzie się chwalił, że to wówczas odkrył w sobie przywódczą żyłkę. Podczas mityngu sportowego trzydziestu kolegów wybiera go na kapitana drużyn piłki nożnej, siatkówki, koszykówki i biegu przełajowego… A gdy belgijski starszy adiutant każe mu się wytłumaczyć z tej kumulacji funkcji, Mobutu broni się: „To oni mnie wybrali. Ja o nic nie prosiłem!”¹⁷. Niemniej dostaje mu się osiem dni aresztu.

Po dwóch latach Mobutu błyskotliwie kończy korespondencyjne kursy sekretarski i księgowości, które podsyłali mu dawni koledzy, między innymi skruszony donosiciel, Eketebi. W tym okresie pożera też najróżniejsze książki, czyta wszystko, co mu wpadnie w ręce: Biblię, Woltera, lokalną prasę i stare belgijskie gazety, które dają mu oficerowie. W styczniu 1953 roku opuszcza szkołę jako drugi najlepszy uczeń rocznika, a w kieszeni ma dyplom sprawnie piszącego na maszynie sekretarza i księgowego oraz świadectwo ukończenia szkoły wojskowej, zawierające bardzo pochlebne opinie („osobnik bardzo towarzyski, spontaniczny, lubiący porządek i czystość, z otwartym umysłem”) i świetne oceny, aczkolwiek nieco rozmijające się z prawdą: chcąc nadać większą spójność charakterystyce młodego obiecującego wojskowego, przełożeni, w tym Louis Bobozo, podwyższyli mu stopień za „dyscyplinę”¹⁸.

Tak więc żołnierz Mobutu, oficjalnie uznany za „bardzo zdyscyplinowanego”, z niekłamaną radością ponownie trafia do Léopoldville – do miasta, prawdziwego miasta! W sztabie generalnym zostaje skierowany do Działu Mobilizacji, Operacji i Szkolenia, gdzie wykazuje się pracowitością i kompetencjami. Pod koniec roku kapral Mobutu błyskotliwie zastępuje swojego belgijskiego przełożonego, który wyjechał na urlop. W nagrodę 1 kwietnia 1954, rok wcześniej niż planowano, awansuje na sierżanta. Awans popierał pewien człowiek – pułkownik Louis Marlière. Sam przeciwko wszystkim, pułkownik walczy o afrykanizację Force Publique, popiera szkolenie Kongijczyków i powierzanie im odpowiedzialnych funkcji¹⁹. Proponuje młodemu Mobutu redagowanie dwumiesięcznika armii w języku lingala, „Nsango Ya Bisu” (Nasze Wiadomości). Mobutu jest zachwycony. Marlière będzie to wspominał tak: „Ten młody, bardzo szczupły kapral był sympatyczny. Zwerbowaliśmy go do gazety, bo świetnie znał lingali. Byliśmy z niego bardzo zadowoleni. Na potrzeby pracy pozwoliliśmy mu na kontakty ze środowiskiem dziennikarskim Léopoldville. W ten sposób poznał liczne lokalne osobistości”²⁰.

Pułkownik Marlière będzie wywierał duży wpływ na Mobutu przez kilka lat, przed uzyskaniem niepodległości przez Kongo, a także potem. Za kulisami będzie jego najchętniej słuchanym doradcą, oddali się od niego po zamachu stanu z 1965 roku²¹. Jednak na razie dwaj mężczyźni są ze sobą tak blisko zaprzyjaźnieni, że w końcu 1955 roku belgijski oficer zostaje ojcem chrzestnym pierwszego dziecka Mobutu, chłopczyka o imieniu Jean-Paul. Trzeba bowiem powiedzieć, że dziarski sierżant zdobył serce Marie-Antoinette Gbiaténé, liczącej sobie czternaście lat, czyli jedenaście mniej niż ukochany. Ona też wywodzi się z ludu Ngbandi. Żołd narzeczonego jest skromny. Jego udział finansowy w weselu ogranicza się do skrzynki dwudziestu czterech butelek piwa²². I pomimo nacisków „dobrych ojczulków” nie chce ślubu kościelnego²³ – dowodzi to, że żywi zapiekły żal do kolonialnego Kościoła i jego ciasnego paternalizmu. Młody mężczyzna, który długo uczęszczał do katolickich szkół, był ministrantem i potem kantorem, śpiewał w wojskowych kaplicach i zna na pamięć obrzęd mszy świętej – ten młody mężczyzna nie chce, by ksiądz pobłogosławił jego związek.

Na zdjęciu z tamtych lat widzimy go wraz z młodziutką małżonką i dzieckiem na rękach: jest bardzo wysoki, ma na sobie wojskowe szorty i bluzę, na nosie okulary i na głowie regulaminową furażerkę. Wygląda jak skaut, który zbyt szybko wydoroślał i został ojcem²⁴. W wolnych chwilach, kiedy nie pochłaniają go służba i obowiązki rodzinne, Mobutu nadal dużo czyta i zdobywa informacje o świecie. Zbliża się data jego powrotu do cywila i dokładnie wie, co zamierza potem robić: chce zostać dziennikarzem.Rozdział drugi TRUDNE DZIEDZICTWO LEOPOLDA

Ambitny Joseph-Désiré Mobutu obrał dziennikarską karierę nie tylko ze względu na upodobanie do pisarstwa i do reportaży. Chodzi mu przede wszystkim o wyrwanie się z wojska, do którego został wcielony wbrew własnej woli i które oferuje mu mało atrakcyjną w jego mniemaniu przyszłość. W połowie lat pięćdziesiątych XX wieku dla czarnego kongijskiego żołnierza nieprzekraczalnym pułapem kariery wojskowej, zwieńczeniem podoficerskiego żywota jest stopień sierżanta majora – żaden czarny nie może zajść wyżej. W 1956 roku generał Émile Janssens, głównodowodzący Force Publique, przewiduje, że pierwsi afrykańscy oficerowie pojawią się… „za dziesięć lat”. Żadna to perspektywa dla kongijskiego żołnierza równie błyskotliwego i niecierpliwego jak Mobutu. Aby ominąć barierę rasową, musi zrezygnować z munduru.

Jednak zanim zaczniemy śledzić losy Mobutu w cywilu na ulicach Léopoldville, warto na chwilę cofnąć się w czasie, tak by lepiej zrozumieć kolonialne Kongo, w którym żyli jego dziadkowie, rodzice i w którym on sam dorastał. Zajrzyjmy na drugą półkulę. W latach osiemdziesiątych XIX wieku królem małej i wciąż młodziutkiej Belgii jest Leopold II. To człowiek inteligentny, pełen osobistego uroku, ambitny i uparty, i w tej samej mierze chciwy, podstępny, cyniczny i obłudny. Owemu królikowi marzy się zostanie cesarzem. Jest przekonany, że aby jego kraj osiągnął wielkość, musi posiąść zamorskie kolonie. A jest to epoka najazdu Europejczyków na Czarny Ląd. Wybór Leopolda pada na ogromną połać Afryki leżącą na południe od Konga, rzeki, którą Joseph Conrad przyrównał do „olbrzymiego, wyciągniętego węża, ze łbem w morzu, z tułowiem wijącym się poprzez rozległą krainę, z ogonem zagubionym w głębi lądu”²⁵.

Pewien człowiek właśnie przepłynął rzekę na całej jej długości, od ogona po głowę węża – Henry Morton Stanley. Podczas niebezpiecznej wyprawy, która trwała dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć dni w latach 1874–1877 i w której życie stracili wszyscy biali poza nim samym, jak również znaczna część Afrykanów, anglo-amerykański podróżnik przebył Afrykę ze wschodu na zachód, podążając z nurtem Konga, od jego źródeł do ujścia, i w ten sposób rozwikłał dawną geograficzną zagadkę. Już wcześniej, w 1871 roku, Stanley zasłynął na całym świecie, bo odnalazł szkockiego misjonarza Davida Livingstone’a, którego powitał czterema legendarnymi już słowami: Doctor Livingstone, I presume? Belgijski król nadskakuje i schlebia nieustraszonemu poszukiwaczowi przygód, zawiedzionemu z powodu nikłego zainteresowania Brytyjczyków odkrytymi przez niego ziemiami, i w końcu go werbuje. Przez pięć lat, od 1879 do 1884 roku, Stanley będzie człowiekiem Leopolda w Kongu. Podczas dwóch długich pobytów eksploruje krainę i opracowuje jej mapy, przeciera szlaki, zakłada wzdłuż rzeki „stacje”, między innymi Léopoldville, zawiera traktaty z miejscowymi władcami.

Chcąc zawładnąć tym, co sam nazywa „wspaniałym, afrykańskim tortem”²⁶, Leopold podejmuje liczne inicjatywy, wykazując się sprytem i determinacją. Już w 1876 roku przyjmował w Brukseli dyplomatów i uczonych, przybyłych na Międzynarodową Konferencję Geograficzną, która zaowocowała utworzeniem komitetu badawczego, przemianowanego w 1882 roku na Międzynarodowe Stowarzyszenie Konga²⁷. Leopold kreuje się – we własnych oczach i oczach świata – na władcę filantropa, który szlachetnie wyruszył na wojnę z afroarabskimi handlarzami niewolników, na oświeconego monarchę, który z czystego altruizmu niesie Afrykanom naukę, postęp i wartości chrześcijańskie. Przymierze ze Stanleyem pozwala mu skonkretyzować jego ambicje w terenie. Misje protestanckie i potem katolickie już działające w Kongu dają mu swoje błogosławieństwo. Leopold, wytrawny dyplomata, schlebia rywalizującym ze sobą mocarstwom i uzyskuje poparcie Stanów Zjednoczonych, Francji oraz Niemiec. W zamian wszystkim przyznaje wolność handlu, ale szybko zapomni o tej obietnicy. Kiedy w lutym 1885 roku w Berlinie dobiega końca konferencja, na której główne państwa kolonialne dzielą między siebie dużą część Afryki, Leopold II ze Stanleyem u boku otrzymuje dwa i pół miliona kilometrów kwadratowych Konga – czyli obszar mniej więcej osiemdziesięciu Belgii – wraz z dwudziestoma milionami mieszkańców. Oficjalnie Wolne Państwo Kongo powstaje 1 sierpnia 1885 roku²⁸.

NIEWOLNICZY SYSTEM

Tak to Leopold osiągnął swój cel. W wieku pięćdziesięciu lat ten krzepki mężczyzna z gęstą brodą i wydatnym nosem, będący monarchą konstytucyjnym małego, coraz bardziej demokratycznego kraju, zostaje totalitarnym władcą rozległego zamorskiego imperium. Przez dwadzieścia trzy lata będzie jedynym panem tych ogromnych włości, gdzie zresztą nigdy jego stopa nie postanie. Apetyt króla na ziemie i bogactwo wzburzy nawet bardzo cynicznego Stanleya, zdumionego „taką żarłocznością” ze strony „gardzieli nazbyt wąskiej, by przełknąć śledzia”. Leopold – wynalazca, właściciel i główny użytkownik Konga – będzie bezwzględnym drapieżcą. Przez długie lata pod humanitarną przykrywką będzie ukrywał najbardziej brutalny system kolonialny w Afryce, sankcjonujący, jak rzecz ujął Joseph Conrad, najwystępniejszą pogoń za zyskiem, jaka kiedykolwiek oszpeciła sumienie ludzkości.

W imieniu państwa Leopold przywłaszcza sobie ziemie „ani zabudowane, ani zamieszkane”, czyli 99 procent kraju. Wykrawa na własny użytek ładny kawałek dziewiczej dżungli, Domaine de la Couronne (Domenę Korony), resztę dzieli na parcele, które wydzierżawia koncesjonowanym towarzystwom w zamian za część ich zysków. Przyświeca mu jeden cel: zdobyć jak najwięcej kości słoniowej. Kongo zostanie ograbione z tego cennego surowca – będzie dostarczało nawet połowę produkcji światowej, trafiającą w całości do portu w Antwerpii. Pierwsze pięć lat jest najmniej uciążliwe dla ludności: państwo jest jeszcze zbyt słabe, by zaprowadzić rządy terroru. Koszmar zaczyna się po 1890 roku, kiedy świat ogarnia kauczukowe szaleństwo. Dla Leopolda to prawdziwy dar niebios: w tym momencie jego skarbiec świeci pustkami, a Kongo jest na skraju bankructwa²⁹. Jednak jego lasy pełne są dziko rosnących kauczukowców, tych „płaczących drzew”, przez które tyle łez wyleje ludność, zmuszana do zbierania ich soku mlecznego, by uiścić nałożony przez państwo podatek w naturze.

Kongijski system, oparty na przymusowej pracy, wymaga militaryzacji. Już w 1885 roku Leopold tworzy Force Publique. Ta kolonialna armia, składająca się najpierw z ochotników, a potem także z rekrutów wcielonych siłą, będzie liczyła około dziewiętnastu tysięcy żołnierzy i podoficerów, stacjonujących w ponad trzystu garnizonach³⁰. Ponadto każde koncesjonowane towarzystwo ma własną milicję, zwaną Sentinelles (Wartownicy). Trzeba też wiedzieć, że Kongo nie utrzymuje prawdziwych stosunków handlowych z metropolią. Statki, które przywożą kauczuk i kość słoniową do Antwerpii, ruszają w drogę powrotną z ładowniami wypełnionymi skrzyniami z bronią i amunicją – do Konga nie wraca żadna zapłata za to, co jest z kraju wywożone. Oczywiście, jest to polityka niewolnictwa. Leopold wyciska kraj jak cytrynę, w ogóle go nie rozwijając.

Zbieracze i tragarze kauczuku wycieńczają się podczas forsownych marszów w dżungli, by wywiązać się z kwot narzuconych przez władzę, tymczasem kobiety często są trzymane w charakterze zakładniczek, a bywa, że gwałcone. Biada nie dość zdyscyplinowanym! Chicotte świszczy w rękach capita, afrykańskiego majstra, i zostawia krwawe ślady na czarnych ciałach³¹. Nikt się nie patyczkuje z niepokornymi: wioskę zrównuje się z ziemią, jej wodza grzebie żywcem, zbiory się podpala, zakładników głodzi, a uciekinierów ściga. W różnych miejscach wybucha z dziesięć rebelii przeciwko władztwu Leopolda; zostają krwawo stłumione przez najprawdziwsze ekspedycje karne. To reżim strachu, o którym tak pisze Mario Vargas Llosa: „Żołnierze i milicjanci owej Force Publique byli zachłanni, brutalni i nienasyceni, gdy chodziło o jadło, napitek, zwierzęta, skóry, kość słoniową, kobiety, jednym słowem, o wszystko, co mogło zostać zjedzone, wypite, zrabowane, sprzedane, zgwałcone”³².

PRAKTYKA UCINANIA RĄK

Makabrycznym symbolem tego wyjątkowego reżimu jest praktyka obcinania rąk. Po przeprowadzeniu operacji przeciwko rebeliantom czy innym stawiającym opór żołnierze i milicjanci muszą dowieść, że użyli amunicji we właściwym celu. Odcinają więc trupom prawe dłonie, następnie wędzą je, by zakonserwować i móc później okazać dowódcom. Zdarza się jednak, że obcinają ręce żywym ludziom, by usprawiedliwić kule, które chybiły, które ukradli lub bezprawnie użyli do polowania³³. Na szczęście ta okrutna praktyka, potwierdzona przez zdjęcia z epoki, jest mało rozpowszechniona. Jednak masowe kaleczenie zwłok dowodzi przede wszystkim, że w Kongu w tym czasie zabija się z kryminalną łatwością³⁴. O tych i innych okropnościach bardzo wcześnie alarmują misjonarze amerykańscy i szwedzcy, lecz w Europie nikt ich nie słucha. Leopold pała świętym oburzeniem na te kalumnie i przez długi czas nikt nie będzie wątpił w jego zapewnienia. Jednak w miarę upływu lat będzie mu coraz trudniej tuszować kongijski skandal.

Wreszcie na przełomie XIX i XX wieku uporczywa kampania prowadzona przez dwóch Brytyjczyków o szlachetnych sercach, dziennikarza Edmunda Dene Morela oraz dyplomatę Rogera Casementa, przynosi efekty. W 1904 roku Leopold zmuszony jest powołać komisję śledczą, a ta zbiera liczne obciążające go świadectwa, co oczywiście nie w smak monarsze. Mimo to upiera się, dalej kręci, dopiero w 1908 roku, na rok przed śmiercią, kapituluje i odstępuje Kongo Belgii. Nie ma jednak mowy o darowaniu – Leopold sprzedaje Kongo Belgii. I to za pokaźną kwotę, przerzucając na kraj część własnych długów. „Oddam im moje Kongo – zwierzył się ze swoich zamiarów adiutantowi – ale nie mają prawa wiedzieć, co tam robiłem”³⁵. Zatem na rozkaz króla większość archiwów państwowych dotyczących Konga pójdzie z dymem. Podobnie jak dokumenty przechowywane na Czarnym Lądzie. Ile było ofiar tego okrutnego reżimu? Szacuje się, że za panowania Leopolda II wskutek zabójstw, głodu, wyczerpania, spadku przyrostu naturalnego związanego z rozdzielaniem rodzin i przede wszystkim wskutek pandemii, takich jak śpiączka, Kongo straciło połowę ludności³⁶.

Rząd belgijski przyjmuje królewski „dar” bardzo niechętnie. Obawia się, że to przedsięwzięcie nie będzie przynosiło zysków. Ze względu na te początkowe lęki przygoda kolonialna nigdy nie uzyska w Belgii statusu przedsięwzięcia narodowego. Metropolia narzuca swej kolonii oddzielny budżet, oddzielną rachunkowość i odrębne kadry. „Kongo nie może nas kosztować choćby franka”, mówi się w tym czasie w Brukseli. Rzeczywistość będzie zupełnie inna – Belgia będzie się bogacić na swej kolonii, i to przez długie lata³⁷. Albowiem Kongo jest „geologicznym skandalem”, zwłaszcza Katanga, prowincja zaanektowana za czasów Leopolda. Tamtejsza ziemia obfituje w skarby: kobalt, srebro, diamenty… i przede wszystkim miedź. I to jaką miedź! Tutejsza ruda zawiera 15, 20, a czasami nawet 50 procent czystego metalu. W 1906 roku Leopold powierzył eksploatację tych złóż Union Minière du Haut Katanga. Organizacja ta, będąca własnością Société Générale de Belgique, przez sześćdziesiąt lat będzie prawdziwym państwem w państwie. Poza tym są złoża uranu, które zapewnią kolonii okres dobrobytu i pozwolą na wyprodukowanie dwóch bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki.

KOLONIALNA TRÓJCA

W 1908 roku, kiedy Kongo zmienia oficjalnego właściciela, Force Publique jest zmuszona co prawda do utemperowania swego okrucieństwa, ale zachowuje dotychczasową nazwę. A przede wszystkim nie zmienia się fundament systemu, czyli praca przymusowa. Jest zbyt opłacalna, by z niej zrezygnować. Za jej sprawą śmierć ponownie zbiera obfite żniwo w 1916 roku, kiedy Kongo atakuje niemiecką Afrykę Wschodnią: napaść wymaga mobilizacji nie tylko żołnierzy, lecz także dwustu sześćdziesięciu tysięcy tragarzy, którzy tysiącami umierają z wyczerpania lub chorób. W kopalniach, w których panują katastrofalne warunki bezpieczeństwa, używanie chicotte jest legalne. Chcąc zwalczyć „rolniczą gnuśność tubylców”, którzy sadzą tylko to, co zaspokaja ich własne potrzeby, w latach trzydziestych XX wieku władze Konga wprowadzają uprawy obowiązkowe – w szczególności bawełny i palmy olejowej – co chłopi odbierają jako karę. Na dłuższą metę ten system odstręczy Kongijczyków od pracy na roli³⁸.

Przed II wojną światową i w latach powojennych Kongo Belgijskie rozwija się pod egidą „kolonialnej trójcy”: ściśle ze sobą powiązanych państwa, kapitału i Kościołów. Władze kolonialne powierzają gospodarkę przedsiębiorcom, edukację i opiekę zdrowotną zaś misjom. Pozornie belgijska administracja jest dyskretna – liczy dziewięć tysięcy urzędników terytorialnych, czyli stosunkowa mało, zważywszy na ogrom obszaru – jednak cechuje ją daleko posunięty interwencjonizm. Krótko mówiąc: nieliczne kadry, liczne reguły³⁹. Dekada po dekadzie setki belgijskich misjonarzy opuszczały lodowate klasztory flandryjskie, by dać upust swej apostolskiej żarliwości w Kongu, będącym od końca XIX wieku centralnym punktem w globalnej strategii chrześcijańskiego podboju Afryki. Braciszkowie skupili się na ewangelizacji dzieci. Misje dostały wyłączność na nauczanie i zachowają ten przywilej do 1954 roku. Żeby rozpocząć pobieranie szkolnych nauk, trzeba być ochrzczonym. Szkolnictwo średnie i wyższe jest zastrzeżone dla Europejczyków. Nie można się wybić bez błogosławieństwa „dobrych ojczulków”. Czarny, którego kusi wyższe wykształcenie, ma tylko jedną opcję: wstąpić do małego seminarium⁴⁰. Dla wielu Kongijczyków skromnego pochodzenia wdzianie sutanny jest jedynym sposobem na zapewnienie sobie wyższego poziomu życia. Doprawdy, nie ma zbawienia poza Kościołem.

W latach pięćdziesiątych XX wieku Kongo Belgijskie aspiruje do rangi wzorowej kolonii. Od kiedy siła robocza osiedliła się na stałe w miastach, zaniechano pracy przymusowej. Rozkwit gospodarczy, napędzany rozwojem górnictwa, transportu i infrastruktury, pociąga za sobą postęp społeczny. Przykładem niech będzie fakt, że kraj liczy więcej łóżek szpitalnych niż reszta Czarnej Afryki⁴¹. Lecz poza tym system kolonialny trwa w niezmienionej postaci. Kongijczycy nie mają żadnej władzy politycznej. Afrykanizacja kadr jest znikoma. Rasizm i paternalizm cechują umysłowość przytłaczającej większości białych. „Nasi czarni”, „nasi Kongijczycy”, mówią o tubylcach, za których „są odpowiedzialni”. Wcale nierzadko Belg zwraca się do Kongijczyka: „Hej! Makaku! Chodź no tutaj!”⁴².

Rasizm białych i jego pochodna, autodeprecjacja Afrykanów, to postawy bardzo rozpowszechnione podczas ostatniego dziesięciolecia kolonizacji. Pewna ówczesna gazeta przytacza pełną pokory wypowiedź młodego, wykształconego czarnego: „Biali twierdzą, że są dla nas rodzicami. I po części rzeczywiście nimi są. Dlatego muszą zrozumieć, że my oczekujemy od nich więcej, niż oni mogą oczekiwać od nas”⁴³. W miarę upływu lat wyłania się pierwsza czarna klasa średnia, klasa évolués, „ewoluowanych” – to kategoria prawna wprowadzona w 1952 roku. „Ewoluowani” są immatrykulowani i posiadają Kartę Zasługi Obywatelskiej. Oczekuje się od nich, że stopniowo będą się integrować z uprzywilejowanym światem białych i zachowywać odpowiedzialnie: założą wielodzietną rodzinę, będą mieszkać w dobrze utrzymanym domu i zajmować ważne stanowisko.

REALNY APARTHEID

„Ewoluowani” korzystają w życiu codziennym z paru przywilejów: mogą kupować wino, podróżować w pierwszej klasie na pokładzie parowców pływających po rzece Kongo, a także, co najważniejsze, posyłać dzieci do „szkół białych”. Jednak system poddaje ich także poniżającym kontrolom ich domów, albowiem prawo stanowi: „Immatrykulacja zostaje przyznana tylko tym, którzy wykażą, że mają dość prześcieradeł, poszewek na poduszki, noży i widelców, by móc spać i jeść tak, jak ich panowie”⁴⁴. „Ewoluowanym” nie przysługują żadne szczególne prawa polityczne. Do końca kolonizacji pozostaną nieliczni⁴⁵.

W tych latach Afryka marzy o wolności, tymczasem w Kongu Belgijskim nadal de facto panuje apartheid. W 1955 roku młody król Baldwin I, niemal z czułością nazywany przez Kongijczyków Bwana kitoko (Piękny Pan), po raz pierwszy odwiedza kolonię założoną przez pradziadka. Podróż jest prawdziwym triumfem. Mimo to towarzyszący monarsze zagraniczni dziennikarze, w tym francuscy, zwracają uwagę na „anachroniczną segregację” panującą w kraju i zadają kłopotliwe pytania. „Dlaczego – dziwi się specjalny wysłannik «Le Monde» Georges Penchenier – dzieci z obu społeczności nie mogą siedzieć w klasie w tej samej ławce? Dlaczego czarni nie mogą pić takiego piwa jak biali, tylko specjalne piwo zawierające 2 procent alkoholu? Dlaczego w Léopoldville żaden czarny nie ma prawa chodzić po mieście po wpół do dziewiątej wieczorem, z wyjątkiem boyów, którzy nadal pracują i mają przepustkę? O tej samej porze na drugim brzegu rzeki Brazzaville jaśnieje światłem lampionów rozwieszonych pod palmami, a ulice zapełniają tłumy, w których ludzie różnych ras mieszają się ze sobą bez kompleksów i lęków”⁴⁶.

W 1959 roku młody belgijski dziennikarz, który właśnie przybył do Léopoldville, Francis Monheim, zazna goryczy tej dyskryminacji rasowej. Zaprasza dwóch kolegów po fachu, białego i Kongijczyka, na drinka do renomowanego baru. Klienci wyzywają ich od „makaków” i opluwają, dziennikarze zmuszeni są opuścić lokal. Następnego dnia królewski prokurator odmawia zarejestrowania skargi reportera i radzi mu, by poszedł ze swoimi czarnymi przyjaciółmi na drinka do dzielnicy tubylców, „gdzie jest wystarczająco dużo knajp”⁴⁷. Spośród belgijskich dziennikarzy właśnie Francis Monheim zostanie najlepszym przyjacielem Josepha-Désiré Mobutu⁴⁸.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: