Moi rodzice - ebook
Moi rodzice - ebook
Najbardziej wyczekiwana książka ostatnich lat. O Lechu i Marii Kaczyńskich opowiada ich córka. To przede wszystkim historia wielkiej, czułej miłości. Poza tym to saga rodzinna - dowiemy się z niej, jakim ojcem i dziadkiem był Prezydent RP i jakie ubranka dla lalek szyła Pierwsza Dama. Ale Marta Kaczyńska nie unika też tematów politycznych. Opowiada o dawnych przyjaciołach ojca, którzy stali się jego wrogami. I kreśli portret Lecha Kaczyńskiego jako wizjonerskiego męża stanu. Szczególnie poruszające są wspomnienia Autorki z tragicznego kwietnia 2010 roku. Książkę ilustruje ponad 120 unikatowych zdjęć, głównie z prywatnego archiwum Marty Kaczyńskiej.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-50-3 |
Rozmiar pliku: | 28 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To była sobota rano. Jak zawsze wstałam, żeby przygotować śniadanie dla dzieci. Mąż był za granicą. Planowałam spokojny dzień z córkami. Włączyłam telewizor. Chciałam zobaczyć transmisję z uroczystości w Katyniu. Nie miałam zamiaru oglądać całości, bo zawsze denerwowałam się publicznymi wystąpieniami taty, choć on wypadał bardzo dobrze – miał fenomenalną pamięć i zazwyczaj mówił bez kartki. Być może, paradoksalnie, zamiast niego odczuwałam tremę i w związku z tym miałam taki dziwny zwyczaj: przeważnie oglądałam początek i koniec wystąpienia, a ewentualnie już po wszystkim odtwarzałam sobie środek. Nagle usłyszałam, jak dziennikarz mówi, że rozpoczęcie uroczystości opóźnia się z powodu problemów z lądowaniem. W tamtej chwili przypomniałam sobie wizytę rodziców w Mongolii, gdzie z uwagi na kłopoty techniczne Tu-154M byli zmuszeni wypożyczyć samolot tamtejszego rządu. Zaczęłam zmieniać kanały telewizyjne, by sprawdzić, czy dziennikarze z innych stacji nie przekazują bardziej aktualnych informacji. Wierzyłam, że za chwilę usłyszę, że samolot z prezydencką delegacją właśnie wylądował.
W mediach pojawiały się jednak kolejne niepokojące sygnały, więc postanowiłam zadzwonić do funkcjonariuszy BOR-u. Wydawało mi się wówczas, że przekaz informacji w służbach odpowiedzialnych za bezpieczeństwo głowy państwa jest błyskawiczny. W BOR-ze nic nie wiedzieli. Zatelefonowałam więc do jednego z osobistych oficerów mojej mamy, ale on również nie miał żadnych dodatkowych wiadomości.
Zaczęłam telefonować do rodziców. Kiedy nie udało mi się do nich dodzwonić, tłumaczyłam sobie, że na pokładzie samolotu wyłączyli komórki. Gdy pojawiła się informacja o pożarze, wciąż wierzyłam, że rodzicom nic poważnego nie mogło się stać. Na kolejną informację, tym razem o śmierci kilkudziesięciu pasażerów, zareagowałam podobnie, cały czas wypierając negatywny scenariusz i próbując zapanować nad lękiem. Nadal dzwoniłam do rodziców. Wybierając numery jak automat, wciąż wierzyłam, że przeżyli. A potem w telewizji powiedziano, że wszyscy pasażerowie zginęli. Gdy odczytywałam po raz kolejny tekst wyświetlany na żółtym pasku informacyjnym, nadzieja gasła. Nagle zamknął się pewien rozdział życia, choć w tamtych chwilach nie mogłam w to uwierzyć. Przecież katastrofy z parą prezydencką na pokładzie i delegacją najwyższych przedstawicieli państwa się nie zdarzają, przecież wymagania dotyczące bezpieczeństwa lotów z takimi osobami są tak rygorystyczne, że nic złego nie ma prawa się stać…
Tego dnia nikt oficjalnie nie poinformował mnie o śmierci moich rodziców.
Babusik
Podobno miała pani być Kasią?
Rzeczywiście, rodzice chcieli mi dać na imię Kasia. Okazało się jednak, że Kaś w tamtym czasie było sporo i zostałam Martą. Domyślam się, że wpływ na decyzję o imieniu miała moja babcia Dada¹, która przyjaźniła się wówczas z Martą Fik². Podejrzewam, że moje imię wzięło się właśnie od tamtej Marty. Z opowieści wiem też, że babcia przysłała rodzicom całą listę imion, które należałoby rozważyć jako właściwe.
Ze względu na problemy z moim tętnem mama trafiła do szpitala wcześniej, niż wskazywał termin porodu. Okazało się, że konieczne będzie cesarskie cięcie. Tata bardzo przeżył moje przyjście na świat. Do tego stopnia, że zaraz po moim urodzeniu rozbolał go brzuch. I to wcale nie dlatego, że urządził szalone „pępkowe”, tylko z emocji. Mama żartowała, że współodczuwał z nią fizyczny ból.
Spędziłyśmy z mamą w szpitalu jeszcze kilka dni. Z uwagi na ówczesne rygorystyczne zasady tata nie mógł być obecny przy porodzie ani nas odwiedzać, więc przychodził pod szpitalne okna, by choć w ten sposób mnie zobaczyć. Rodzice pisali do siebie krótkie liściki, które przekazywały im pielęgniarki. Tata nazywał w nich mamę „Babusikiem” i „Maluszkiem”. Mnie z czasem zaczął nazywać „małym Babusikiem” albo także „Maluszkiem”. Tata był dla mamy „Leszkiem”, „Leszeczkiem” albo „Leszuńkiem” – i tak już pozostało na zawsze.
Pierwsze miesiące życia spędziłam w dwóch pokojach wynajmowanych przez rodziców w willi przy ówczesnej Armii Czerwonej (dziś Armii Krajowej). Rodzice nie mieli w Trójmieście rodziny, więc wszystkie obowiązki związane ze mną wykonywała mama i od czasu do czasu tata. Od początku mama prawie wszędzie zabierała mnie ze sobą. Jeździła wówczas czerwonym fiatem 126p, na którego przydział odziedziczyła po moim dziadku. Ojciec mamy zginął w wypadku krótko po tym, jak rodzice się poznali. Maluszek był na włoskich częściach, z jednym lusterkiem i małymi trójkątnymi szybkami, które trudno było domknąć. Mama jeździła nim przeszło trzynaście lat. Często się psuł i gdy tak się działo, to zawsze mówiłam, że to może świeca. A mama śmiała się, że jestem ekspertem od samochodów. Nie pamiętam prawie żadnych numerów rejestracyjnych, mam kłopot nawet z numerem swojego samochodu, ale rejestrację tamtego auta pamiętam do dziś: GDT 2618.
Kierowcą była mama. Tata zrobił prawo jazdy dopiero w latach dziewięćdziesiątych i tak naprawdę nigdy nie miał okazji z niego skorzystać. W ostatnich latach żartował, że kiedy będzie już na politycznej emeryturze, wróci do samodzielnej jazdy samochodem. Rodzice z przymrużeniem oka nazywali swój pojazd „pomidorem”. Mama poruszała się nim głównie w obrębie Sopotu. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa, że mentalną granicą był dla mnie postój taksówek za tablicą z napisem „Gdańsk”, na skraju dzielnicy Żabianka. Kiedy tata jeździł do Lecha Wałęsy, właśnie tam go podwoziłyśmy. Początkowo myślałam, że Wałęsa mieszka w tamtej okolicy, potem dowiedziałam się, że tata w dalszą drogę udaje się taksówką.
Z czerwonym maluszkiem wiąże się jeszcze jedno moje wspomnienie, które zapewne dziś wielu osobom może wydawać się wręcz surrealistyczne. Są jednak z pewnością tacy, którzy pamiętają kłopoty z kupowaniem towarów w latach osiemdziesiątych, na przykład papieru toaletowego. W naszym domu zawsze czytało się mnóstwo gazet, więc mama w swojej zaradności postanowiła zbierać je na tak zwaną makulaturę. Nie zapomnę pewnego popołudnia, gdy po szkole pojechałyśmy z mamą do skupu makulatury i w zamian za zgromadzone gazety otrzymałyśmy kilka rolek papieru toaletowego. Tamtego dnia nasz maluszek został wypełniony papierem niemal po brzegi, a ja przez całą podróż bałam się, że zatrzyma nas milicja.
Z opowiadań rodziców wiem, że byli bardzo szczęśliwi z powodu mojego przyjścia na świat. Nie byłam jednak dzieckiem szczególnie długo wyczekiwanym czy planowanym. Rodzice nie mieli wówczas mieszkania, wynajmowali wspomniane dwa pokoje bez kuchni i z łazienką dzieloną z pozostałymi lokatorami. Ojciec działał w Wolnych Związkach Zawodowych, pracował nad swoim doktoratem. Nie ulega wątpliwości, że przyszłam na świat w ciekawym czasie – tuż po pierwszym zwycięstwie w sprawie Anny Walentynowicz, na kilka miesięcy przed powstaniem „Solidarności”.
I to dlatego tata nie mógł zbyt długo w spokoju się panią cieszyć…
Względny spokój rodzice mieli do sierpnia 1980 roku. Później tata bardzo zaangażował się w „Solidarność” i miał znacznie mniej czasu dla nas obu. Tak pozostało właściwie na zawsze. Mama była na szczęście osobą niezwykle samodzielną. Zawsze też otaczało ją wielu przyjaciół, którzy ją wspierali i którym ona pomagała. Przez długie lata nie mieliśmy pralki, więc mama woziła pranie do swojej przyjaciółki, a ponieważ ciocia nie miała samochodu, to mama pomagała jej robić zakupy. Mama nigdy się nie zmieniła. Do końca pozostała osobą niezwykle otwartą i chętną do udzielania pomocy ludziom, nawet w najbardziej prozaicznych sprawach.
Przez wiele lat byłyśmy właściwie nierozłączne. Nie chodziłam do przedszkola, bo nie mieliśmy na nie szans. Po pierwsze dlatego, że mama zrezygnowała z pracy, żeby się mną zajmować, po drugie – ze względu na aktywność opozycyjną ojca.
Na zdjęciach z mojego najwcześniejszego dzieciństwa widać tatę, który mnie karmi i usypia. Wiem jednak, że gdy byłam niemowlakiem, obawiał się zostawać ze mną sam na sam. Rodzice opowiadali mi na przykład, że pewnego dnia, gdy tata przejął nade mną całkowitą opiekę, po powrocie mama zastała mnie siedzącą na rozłożonej pieluszce. Tata poradził sobie z pozbyciem się brudnej pieluchy i higieną, ale nie był w stanie prawidłowo zawiązać świeżej. Zupełnie nie wiem, jak udało mu się mnie przekonać, żebym z tej pieluszki nie zeszła.
Najtrudniejsze chwile dla mojej mamy to grudzień 1981 roku. W nocy z 12 na 13 grudnia zapukano do naszych drzwi. Byli to funkcjonariusze, którzy przyszli po tatę. Pozwolili mu zabrać jedynie kilka podstawowych rzeczy. Mama była przerażona. Nie pozwoliła, by przy niej tatę skuto kajdankami. Wyobrażała sobie, że ojca zamknięto w więzieniu w Czarnym. Z kolei tata podczas transportu najbardziej bał się o rodzinę, co będzie z nami, jeśli nie wróci. Mama, odcięta od świata, bez telefonu, następnego dnia rano zapakowała mnie na sanki i zabrała do państwa Padlewskich³, którzy byli dla mnie później jak przyszywani dziadkowie. Prowadzili bardzo otwarty dom i bez wahania przyjęli nas do siebie. O tym, że ojciec jest w ośrodku odosobnienia w Strzebielinku, mama dowiedziała się dopiero 23 grudnia. Cały okres internowania ojca przemieszkałyśmy z mamą właśnie u państwa Padlewskich. Mama czuła się tam bezpiecznie. Wiem, że odwiedzałyśmy tatę tak często, jak było to możliwe.
Tata opowiadał pani bajki?
Najlepiej pamiętam te, które opowiadał wspólnie ze stryjem, gdy miałam cztery–pięć lat. Ojciec i stryj wymyślali różne historie. Najwięcej było jednak opowieści o wielkim kocurze. Obaj uwielbiali koty, więc i bajki opowiadali o kotach. Perypetie kocura ciągnęły się przez kilka lat. Kocur przeżywał przygody, większe i mniejsze dramaty. Czasem się bałam, ale zawsze chciałam usłyszeć więcej i nigdy nie miałam dość. Kiedy już trochę podrosłam, a ojcu i stryjowi skończyła się wena twórcza do wymyślania kolejnych opowieści, kot wyjechał do Afryki i został tam na zawsze.
Tata wieczorami dużo mi czytał, choć często zdarzało się, że był już zmęczony i zasypiał w nogach mojego łóżka. Byłam jednak nieprzejednana i gdy widziałam, że już za chwilę zaśnie, upominałam go słowami: „Tata, poczytkaj jeszcze”. Nie „poczytaj”, tylko właśnie „poczytkaj”. Czasami kazałam masować sobie stopę. Zresztą to był bardzo czuły człowiek. Miał zwyczaj prosić mnie o najmniejszego na świecie całusika i ja wtedy, traktując to zupełnie poważanie, całowałam go w policzek.
Gdy byłam mała, grywaliśmy też w piłkę. Z tego powodu szczególnie w pamięć zapadło mi podwórko w Sopocie przy ulicy Mierosławskiego. Były tam dwa sąsiadujące ze sobą bliźniaki wybudowane przed wojną dla pracowników zakładów mięsnych. Mieszkaliśmy na parterze jednego z nich. W centralnym punkcie podwórka stał śmietnik, o którym mama mawiała, że był królestwem kotów. Stał tam też wysoki trzepak, który miał tę wadę, że nie dało się na nim wisieć, bo był po prostu za wysoki. To było zwykłe klepisko, ale graliśmy tam z tatą w piłkę. Podczas tej zabawy tata nie zajmował się niczym innym, zupełnie go to pochłaniało. Kiedyś, broniąc, rzucił się za piłką na ziemię. Zmartwiłam się, że może sobie zrobić krzywdę. Miałam wtedy może z sześć lub siedem lat, ale pamiętam, że ujęło mnie to, że jest taki zaangażowany w zabawę. Ze wszystkim tak było. Kiedy już wygospodarował dla mnie czas, nie zajmował się niczym innym. Jak bronił, to całym sobą.
Mieszkanie na Mierosławskiego było waszym trzecim lokum z kolei?
Tak. Najpierw mieszkaliśmy na Armii Czerwonej, ale tego miejsca zupełnie nie pamiętam. Później było mieszkanie w bloku na Mickiewicza (z przerwą na okres stanu wojennego, który spędziłyśmy z mamą u państwa Padlewskich), a w następnej kolejności – kamienica na Mierosławskiego.
Moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa wiążą się z osiedlem przy ulicy Mickiewicza. Pamiętam jak dziś – stoję na swoim osiołku na biegunach, opieram się o balustradę i patrzę w dół. Widzę mnóstwo kolorów – każdy z balkonów jest inny. Kwiaty, sznurki od prania, rowery… Wielu sąsiadów podobnie jak ja spogląda na trawnik pod blokiem. W jaskrawej, późnowiosennej zieleni tłoczy się kilkanaście warchlaków. Pilnują ich dwa dorosłe dziki. Ludzie rzucają im chleb.
Mieszkaliśmy na dziesiątym piętrze. Z balkonu, na który lubiłam wychodzić, był piękny widok na morze i las. Mieszkanie było niewielkie, nawet z mojej perspektywy. Choć miałam zaledwie kilka lat, pamiętam przedpokój w kształcie litery L. Pokój na wprost od wejścia był mój. Służył także jako miejsce pracy mojego taty. Pod oknem stało biurko, w poprzek ustawione było łóżko dla gości. Najczęściej spała tam babcia Lidia, która mieszkała w Rabce, ale przyjeżdżała do nas nawet na kilka tygodni. Co najmniej jedna ze ścian w tym pokoju była brązowa. Przy niej ustawione było moje łóżeczko ze szczebelkami. W nocy często chodziłam spać do rodziców. Na brązowej ścianie był zaciek, który w ciemnościach wydawał mi się straszny. Mówiłam mamie i tacie, że to „sztylt”. Kładłam się między rodzicami i po kilku sekundach mocno zasypiałam.
Kuchnia na Mickiewicza była ślepa. Sąsiadowała z łazienką. Tam też nie było pralki. Mama w dalszym ciągu jeździła z praniem do przyjaciółki, która mieszkała niedaleko nas. Mieliśmy wielu zaprzyjaźnionych sąsiadów. Państwo Straszewscy zza ściany często wyjeżdżali. Zostawiali rodzicom klucz, by tata mógł popracować w ich mieszkaniu. Tata miał taki zwyczaj, że gdy zabierał się do pracy, lubił zdejmować obrączkę. Któregoś dnia ją zgubił. Do końca swoich dni zdejmował obrączkę po powrocie do domu i odkładał ją w miejsce, które już po kilku chwilach okazywało się trudne do odnalezienia. A więc tata nie wiedział, gdzie zostawił obrączkę. Szukał jej, prosił o pomoc mamę i mnie. Oglądałam mieszkanie sąsiadów z perspektywy błyszczącego parkietu. Znalazłam obrączkę pod krzesłem. Robiłam to w dzieciństwie wiele razy. Tata nie potrafił bez niej wyjść z domu.
Bałam się jeździć windą w tamtym bloku. Winda zatrzymywała się co drugie piętro, zdarzały się awarie. Tata rozumiał moje obawy i nigdy nie narzekał na nadprogramowe spacery po schodach. Po jakimś czasie lęk minął. Gdy miałam jedenaście lat, a tata został ministrem stanu w Kancelarii Prezydenta, zamieszkał w hotelu przy ulicy Klonowej. Budynek miał najwyżej trzy piętra i nowoczesną windę. Tamtej już się nie bałam.
Z ulicą Mickiewicza kojarzą mi się jeszcze jarzębiny, zatrzymujący się przy szkole czerwony autobus i kiosk, do którego zaglądałam z rodzicami niemal codziennie, bo jak już wspominałam, zawsze czytali dużo prasy. Pamiętam, że pewnego dnia wracałam z tatą do domu i zobaczyłam na wystawie w kiosku żółty długopis. Byłam pewna, że można nim pisać na żółto. Poprosiłam tatę, żeby mi go kupił. On zapewniał mnie, że długopis z pewnością nie pisze w tym kolorze. Ale ja zawsze byłam uparta. Wtedy też. Wróciliśmy do domu z długopisem, który pisał na niebiesko. Gdy po latach myślę o tym zdarzeniu, widzę jego drugie dno. Tata nie należał do oszczędnych. Nie odmawiał mi niczego. Na długopis jednak nie chciał się zgodzić. Po latach stryj uświadomił mi, jak trudną sytuację finansową mieli wówczas moi rodzice. Mama nie pracowała, a uczelniana pensja taty była niewielka. Jako dziecko zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z istnienia tego rodzaju problemów, bo rodzice zawsze starali się, by nigdy niczego mi nie brakowało.
Czy w mieszkaniu na Mickiewicza pojawiali się działacze „Solidarności”?
Tata zazwyczaj prowadził rozmowy poza domem. Po ponad trzydziestu latach dowiedziałam się od Sławomira Cenckiewicza, że w wynajmowanym przez rodziców mieszkaniu był zainstalowany podsłuch. Tata słusznie nie chciał rozmawiać w domu o swojej działalności. Pamiętam pewien piękny dzień. Do taty przyjechał wtedy Jacek Merkel. Fascynował mnie jego samochód – czerwony trzydrzwiowy golf. W tamtym czasie jeden z niewielu synonimów dobrobytu. Poszliśmy na spacer na Łysą Górę. Panowie byli bardzo zaaferowani rozmową, a mnie zajmował widok wejścia do lasu ze szczytu góry. Sprawiał wrażenie bardzo tajemniczego. Chciałam tam tylko zajrzeć. Poprosiłam tatę, żebyśmy poszli na skraj lasu. Weszliśmy do niego. Tata i pan Jacek wciąż rozmawiali. Zagłębialiśmy się coraz bardziej w las, by po kilku godzinach krążenia odnaleźć ścieżkę, która zaprowadziła nas na znacznie oddaloną od naszego domu ulicę Reja. Jeszcze wiele lat później tata wspominał, jak szukając drogi powrotnej, niósł mnie na rękach.
W naszym mieszkaniu nie było meblościanki typowej dla lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Mieliśmy najprostszy regał z Ikei ściągnięty przez mamę od przyjaciół ze Szwecji, stół, krzesła. W większym z pokoi, który pełnił funkcję sypialni rodziców i pokoju dziennego, przez lata leżały na podłodze dwa materace jeden na drugim, które w zupełności im wystarczały. Dopiero po przeprowadzce do domu przy ulicy Mierosławskiego materace zostały ułożone na drewnianym stelażu. Żyliśmy skromnie. W kuchni na Mierosławskiego był piec węglowy. Mama kilka razy dziennie schodziła z wiadrem do piwnicy po węgiel. Pamiętam też tapety w tamtym mieszkaniu, takie chropowate, ze wzorkiem, zostawione przez byłych właścicieli. Przed oknem sypialni rodziców był piękny bez, który prześlicznie pachniał. Rósł też orzech, na którym uwielbiałam przesiadywać i bawić się z małymi kotkami. Mama hodowała truskawki, porzeczki, agrest i kwiaty. W ogrodzie rosła też stara śliwa. Właściwie kwalifikowała się do wycięcia, ale nikt nie miał oczywiście serca, by skrócić życie drzewu. Często przyjeżdżała do nas babcia Lidia, czyli mama mojej mamy. Nocowała wówczas na kanapie, która stała w salonie. Na tej samej kanapie zdarzało się też nocować Barbarze Labudzie czy Władysławowi Frasyniukowi.
Kto jeszcze u was bywał w latach osiemdziesiątych?
Część przyjaciół rodziców to byli ludzie związani z „Solidarnością”, a część po prostu popierała idee solidarnościowe, nie angażując się jednak bezpośrednio w działalność związkową. Pamiętam, że bywał u nas Witold Marczuk, Krzysztof Dowgiałło, Adam Michnik, Jan Krzysztof Bielecki, Bogdan Lis, Jerzy Trzciński, Róża Janca-Brzozowska z mężem. To przez tych ostatnich rodzice poznali Bogdana Borusewicza i to oni wciągnęli ojca w działalność na Wybrzeżu. Na ulicy Mickiewicza byliśmy sąsiadami. W latach osiemdziesiątych bywał u nas także Andrzej Gwiazda.
Pojawiał się u was Donald Tusk?
Nie przypominam sobie. Być może odwiedził nas za czasów, gdy mieszkaliśmy na Armii Krajowej. Wcześniej przez dobrych kilka lat byliśmy sąsiadami z jednej dzielnicy. Pamiętam, że kiedyś mama zwróciła się z prośbą do Małgorzaty Tusk o przekazanie tacie koszuli, kiedy był w Warszawie.
Trzeba jednak przyznać, że ojciec lubił z Tuskiem rozmawiać. Porównując opowieści taty z zachowaniem Donalda Tuska w mediach, miałam wrażenie, że to człowiek o dwóch twarzach. Można z nim było kilka godzin o czymś rozmawiać, umawiać się na konkretne rozwiązania, a potem okazywało się, że ustalenia nie były dotrzymywane. Taka sytuacja miała miejsce kiedyś w Juracie. Tata spotkał się z Donaldem Tuskiem w 2008 roku. Rozmawiali o traktacie lizbońskim i o tym, żeby nie popierać referendum w sprawie przyjęcia traktatu. Rozmowa trwała wiele godzin. Ojciec był bardzo zadowolony, a potem okazało się, że Donald Tusk nie dotrzymał słowa. Podobnie zresztą było przed wyborami w 2005 roku. Było dużo rozmów, wydawało się, że koalicja PO–PiS jest pewna, jednak wszystko prysło po przemówieniu Donalda Tuska na Torwarze. Po śmierci rodziców pewien prominentny polityk usiłował mi tłumaczyć, że w polityce się gra, a więc – w domyśle – wszystkie chwyty są dozwolone. Ojciec był zawsze sobą.
1.1. Babcia Lidia i dziadek Czesław
1.2. Babcia Dada
1.3. Dziadek Rajmund
1.4. Tata i stryj na planie filmu O dwóch takich, co ukradli księżyc
1.5. Mama za czasów liceum
1.6. Tata pod koniec lat 70.
1.7. Mama w Paryżu, lata 60.
1.8. Rodzice w Rabce, 1978
1.9. Zawiadomienie o ślubie rodziców
1.10, 1.11. Ślub rodziców, Warszawa, 27 kwietnia 1978
1.12. Ślub rodziców
1.13. Mama, Sopot 1980
1.14. Jeden z wielu liścików taty do mamy krótko po moim urodzeniu, 22 czerwca 1980
1.15. Liścik taty do mamy, 22 lub 23 czerwca 1980
1.16. Na balkonie willi przy ulicy Armii Czerwonej (obecnie Armii Krajowej) w Sopocie, lato 1980
1.17. Rodzice i ja na spacerze, Sopot, lato 1980
1.18. Tata i ja, Sopot, zima 1981
1.19. Tata, stryj i ja, Sopot, lato 1980
1.20. Tata i ja, Sopot, jesień 1980
1.21. Rodzice, ulica Mierosławskiego w Sopocie, początek lat 90.
1.22. Tata i kocica Klara w mieszkaniu przy ulicy Mierosławskiego w Sopocie, 1989O dwóch takich… braciach
Jaka była babcia Jadwiga?
Babcia Dada była niezwykłą osobą. Miała w sobie wiele energii i radości życia. Była prawdziwą erudytką i kochającą matką. Synowie byli dla niej najważniejsi, ale na nich świat się nie kończył. Babcia urodziła mojego tatę i stryja na studiach i nie zrezygnowała z polonistyki, którą uwielbiała. Potrafiła przyjeżdżać na zajęcia z wózkiem. Zdarzało się, że wspólnie z profesorami musiała uspokajać płaczące dzieci. Babcię bardzo zaskoczyło to, że urodziła bliźnięta. Po pierwsze – spodziewała się jednego dziecka, a po drugie – była przekonana, że to będzie córka.
Całe życie towarzyszyła jej literatura. Uwielbiała dziewiętnastowieczne powieści, a spośród nich najbardziej ceniła Anię z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery, do której wielokrotnie wracała. Dziś wielbicielką Ani jest moja starsza córka. W ostatnich latach swojego życia babcia Dada często mawiała, że książki pozwalają jej choć trochę oderwać się od rzeczywistości, na chwilę o niej zapomnieć, i chyba dlatego czytała przede wszystkim powieści z dawnych epok. Ceniłam ją bardzo za intelekt. Zawsze umiała trafnie ocenić bieżącą sytuację polityczną, była świetnym obserwatorem ludzi. Pięknie mówiła i miała w sobie niezwykłą kobiecą delikatność.
Z pewnością bardzo przeżywała medialne ataki na swoich synów. Uważała, że są one niesprawiedliwe. Była dumna ze swoich dzieci przede wszystkim dlatego, że – jak mawiała – udało się jej wychować dobrych ludzi. Nie rozumiała natomiast, dlaczego uważa się mojego stryja za politycznego radykała i człowieka niezwykle brutalnego w życiu publicznym. W jej ocenie stryj był osobą wyjątkowo łagodną. Zdawała sobie oczywiście sprawę z tego, że w polityce trzeba być wyrazistym, mimo to z brutalnymi atakami pogodzić się nie mogła. Stryj opiekował się babcią z niezwykłym zaangażowaniem. Był kochającym synem, podobnie jak mój ojciec, który też był na każde zawołanie. Tata wpadał do babci choćby na pięć minut, gdy tylko miał wolną chwilę. Dzwonił też często i pytał, czy babci czegoś nie potrzeba. Chciał wiedzieć, jak się czuje. Przed katastrofą tata rozmawiał ze stryjem o stanie zdrowia babci.
A dziadek Rajmund?
W dzieciństwie taty i stryja dziadek ciężko pracował na kilku etatach, chcąc zapewnić rodzinie jak najlepszy byt. Był bardzo opiekuńczym ojcem. Może nawet trochę nadopiekuńczym. Sądzę, że było to spowodowane tragicznymi doświadczeniami z dzieciństwa. Jego rodzeństwo odeszło przedwcześnie, dlatego dziadek tak bardzo dbał o zdrowie synów. Dziadek Rajmund starał się dużo z tatą rozmawiać, podobnie jak mój tata ze mną. Zawsze bardzo współczułam dziadkowi, bo u prawej ręki nie miał kciuka. Stracił go w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego, w którym dowodził drużyną⁴.
Dziadek uwielbiał czytać i często strofował mnie, gdy okazało się, że którejś z jego lektur nie znam. Zdenerwował się na przykład, że nie przeczytałam Wojny i pokoju, a on czytał tę książkę wielokrotnie i uważał ją za bardzo ważną. Był inżynierem, więc miał też zwyczaj przepytywania mnie z matematyki, czego, szczerze przyznam, trochę się obawiałam. Wiele razy chciał się też przekonać, na jakim poziomie jest mój angielski, ale nie zawsze udawało mu się wciągnąć mnie w rozmowę w tym języku. Pod koniec życia dziadek ciężko zachorował. Mnóstwo palił i to bardzo zaszkodziło jego zdrowiu. Dzwonił do mnie ze szpitala, narzekając, jak bardzo nie chce w nim być. Zmarł, nie doczekawszy wyborów prezydenckich w 2005 roku. Tata i stryj bardzo przeżyli jego odejście. Wtedy pierwszy i ostatni raz widziałam, jak tata płacze.
Będąc dzieckiem, oglądała pani film O dwóch takich, co ukradli księżyc?
Oglądałam. To podobno właśnie na planie tego filmu tata postanowił zostać politykiem. Gdy uczęszczałam do zerówki, byłam bardzo dumna z tego, że mój tata wystąpił w filmie. Inne dzieci też o tym wiedziały i od czasu do czasu ktoś o tym wspomniał. Pierwszy raz widziałam O dwóch takich, co ukradli księżyc w telewizji, a potem, gdy pojawiły się odtwarzacze video, oglądałam go kilkakrotnie. Szczerze przyznam, że są takie momenty w tym filmie, że do dziś mam wątpliwości, który z braci to mój tata, a który stryj. W rzeczywistości nigdy ich nie myliłam. Wyjątkiem była sytuacja, gdy byłam malutka, ale już trochę mówiłam. Stryj przyjechał do nas wówczas w odwiedziny. Najpierw zobaczyłam tatę i podobno zawołałam radośnie: „Tata!”. A potem ujrzałam stryja i powiedziałam z lekkim zaskoczeniem: „O! Druga tata”. Poza tym zdarzało mi się kilka razy nie rozpoznać taty przez telefon. Tata i stryj mieli podobny ton głosu. Łączyły ich także pewne gesty, mimika, ale byli jednak różni. Mylić ich z wyglądu mogły tylko osoby, które ich nie znały.
Po śmierci ojca zdarzyła się kilkakrotnie taka sytuacja, że gdy zobaczyłam stryja z tyłu, pomyślałam przez sekundę: „tata”. Podobieństwo jest uderzające. Zawsze jednak staram się szybko uciekać od takich skojarzeń, bo łączą się z nimi zbyt duże emocje.
Stryj jest mi bardzo bliski. Jest sam, ale bije od niego ogromna siła. Potrafi do późnych godzin nocnych pracować, by następnego dnia wstać wcześnie i sprawiać wrażenie wypoczętego. Co najważniejsze, ma w sobie ogromną wiarę i determinację, by aktywnie działać dla Polski. Nie jest typem człowieka, który chce mówić o swoich emocjach. Natomiast ja z tembru jego głosu, z tego, jak się zachowuje, wiem, jakie uczucia towarzyszą mu w danym momencie. Stryj jest dla mnie, podobnie jak ojciec, autorytetem. Jest dobrym człowiekiem, niezwykle skromnym i bezinteresownym. Ma ogromną wiedzę, którą stale poszerza, mnóstwo czytając. Słuchanie go jest przyjemnością. Opowiada barwnie i zawsze z pewną dozą poczucia humoru. Jest też ciągle ciekaw moich spraw i problemów mojego pokolenia.
Wspomniała pani o bajkach, w których występował straszny kocur. Może bała się pani stryja?
Nigdy w życiu. Zdarzało mi się bać postaci, które z ojcem wymyślali w bajkach, ale nigdy stryja. Uwielbiałam układane przez nich opowieści. Każde dziecko lubi się czasem bać. Stryj był zawsze bardzo blisko taty, jednak nie mieliśmy stałego, codziennego kontaktu. My mieszkaliśmy w Trójmieście, on w Warszawie. Widywaliśmy się w święta, spędzaliśmy wspólnie wakacje. W latach osiemdziesiątych bardzo pomagał nam finansowo. W jednym z listów, które tata napisał do mamy tuż po moim urodzeniu, widnieje informacja: „PS Jarek przywiózł forsę”. Trudno w to dziś uwierzyć, ale w latach osiemdziesiątych stryj przywoził nam także jedzenie. Tata pracował wówczas na uczelni, mama zrezygnowała z pracy, żeby być ze mną w domu. Stryj pomagał również później, ale wówczas już głównie mnie. To było po urodzeniu Ewy. Gdy na świat przyszła moja córka, jeszcze nie pracowałam. Studiowałam podobnie jak mój mąż. Wtedy stryj co miesiąc pakował część swojej poselskiej pensji w kopertę i przysyłał do Sopotu.
Ojciec i stryj świetnie się rozumieli. Myślę, że tej relacji nie pojmie nikt, kto nie ma brata bliźniaka. To jest specyficzny rodzaj więzi. Oni byli sobie bezwzględnie oddani. W dzieciństwie tata mówił na stryja Jarkacz. Tata był Lechkaczem, a ich brat cioteczny Jan Tomaszewski nazywany był Jantomem. Tak pozostało na zawsze. Tata i stryj bardzo lubili ze sobą rozmawiać. Tata zawsze mówił, że stryj ma większą wiedzę, a stryj twierdził, że jest dokładnie odwrotnie. To chyba normalny stan w kochającym się rodzeństwie.
Na oddawanie się ulubionym rozmowom tata i stryj najwięcej czasu mieli przeważnie w wakacje. Gdy tata był już prezydentem, spotykaliśmy się wszyscy w ośrodku w Juracie. Wtedy oni zakładali wygodne swetry, spodnie, sportowe buty i chodzili na spacery po lesie. Lubili szybkie marsze, to była dla nich okazja, żeby choć trochę zadbać o formę. Tata lubił też jeździć na rowerze. Zdarzyło mi się kiedyś widzieć ich z oddali spacerujących po lesie. Zdałam sobie wtedy sprawę, że patrzę na prezydenta oraz premiera i że jest to jednak dość wyjątkowa sytuacja.
Stanowiska ich zmieniły?
Nie zmieniły się ich wzajemne relacje, nie zmienili się oni. Zawsze pozostawali serdecznymi, skromnymi osobami o dużym poczuciu humoru i ogromnej erudycji. Poza okresem wakacyjnym tata i stryj nie mieli jednak czasu na długie rozmowy. Częściej niż osobiście rozmawiali przez telefon. Tata był wobec stryja bardzo opiekuńczy, martwił się o niego, więc często dzwonił „kontrolnie”, żeby zapytać, ot tak, po prostu, co słychać, czy wszystko w porządku. Przeważnie robił to późnym wieczorem, przed zaśnięciem. Ich kontakty wbrew obiegowej opinii nie sprowadzały się do gorącej linii politycznej, regularnych konsultacji. Ośrodek prezydencki był odrębny i niezależny od partii.
Zresztą tata i stryj w działalności publicznej, choć podzielali wspólną wizję Polski, to jednak inaczej rozkładali akcenty. Stryj od zawsze był „zwierzęciem partyjnym”, lubił partię, lubił jeździć w teren. Ojca to aż tak nie pociągało. Działał bardziej indywidualnie lub otoczony kameralną grupą współpracowników.
Rodzice próbowali swatać stryja?
Nie przypominam sobie. W młodości stryj był z kimś związany, a później działalność publiczna pochłonęła go do tego stopnia, że chyba nie myślał o założeniu rodziny. Wiem, że do dziś ma powodzenie. Czasem słyszę różne plotki i przekazuję je stryjowi, a on zawsze żartuje, na przykład mówiąc, że „jedna z pań rozbiła się pod domem w namiocie, a druga śpi na kanapie w salonie”. Stryj wybrał samotną drogę i tak zostanie. Nie jest to łatwe, zwłaszcza gdy straciło się najbliższą rodzinę. Ma jednak wielu przyjaciół i znajomych.
Jesteśmy także my. Żałuję, że dzieli nas ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów. Stryj nie jest wprawdzie typem dziadka, który pobawi się z dziewczynkami w berka, ale lubi z nimi rozmawiać i żartować. Jest bezkonkurencyjny w opowiadaniu wymyślonych, śmiesznych historii z kamienną twarzą tak, że ci, którzy go słuchają, są przekonani, że opowiada o zdarzeniach, które miały miejsce. Za każdym razem, kiedy się spotykamy, stara się mieć dla dziewczynek prezent. Ewa darzy stryja ogromnym szacunkiem, czuje jego charyzmę. Martynka zagaduje go swoimi historyjkami. Można mieć wręcz wrażenie, że to stryj wówczas nie wie, co jest prawdą, a co owocem wyobraźni jego młodszej wnuczki. Dziewczynki nie mówią do stryja „dziadku”, tylko tak jak ja – „stryju”. Od zawsze byłam nauczona, że brat ojca to stryj. W mojej rodzinie był wujek Konrad, brat mamy, i stryj, czyli brat taty. To nazewnictwo wydaje się niektórym staroświeckie, ale jest jak najbardziej prawidłowe i nie widzę powodu, by rezygnować z jego używania. Za staroświeckie można by też uważać dyganie, którego uczyła mnie w dzieciństwie mama. Początkowo bardziej tupałam, ale potem nauczyłam się dygać i uważam, że był to urokliwy zwyczaj.
Stryj i tata kłócili się czasem?
Z opowiadań taty wiem, że w dzieciństwie kłócili się często. Zdarzało się, że się też bili. Jednak w dorosłym życiu, z którego ich znam, był tylko jeden moment, kiedy naprawdę się poróżnili. Chodziło o sytuację, gdy Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory parlamentarne, a stryj zdecydował, że nie może zostać premierem, żeby nie stanąć tacie na drodze do prezydentury. Tata był wtedy taki zły, że przestali nawet rozmawiać ze sobą przez telefon. Ojciec był przekonany, że stryj powinien bezwzględnie zostać premierem, bo jest do tego odpowiednio przygotowany, i powinien objąć to stanowisko dlatego, że jest szefem partii, która wygrała wybory. Tata był w stanie nawet zaryzykować porażkę w drugiej turze wyborów prezydenckich, byle tylko stryj stanął na czele rządu. Taka była relacja między nimi – jeden drugiego pchał do przodu i jeden mówił o drugim w samych superlatywach, obniżając niejednokrotnie swój autorytet na rzecz brata. Moim zdaniem wówczas nie było innego wyjścia niż powołanie na premiera kogoś innego niż Jarosława Kaczyńskiego, chociaż akurat co do Kazimierza Marcinkiewicza miałam spore wątpliwości. Z czasem okazało się, że to człowiek nastawiony przede wszystkim na popularność, a powierzona mu misja go przerosła.
Trzeba też pamiętać o tym, że wszyscy byli wtedy przekonani, że powstanie koalicja PO–PiS i utworzenie tego gabinetu przebiegnie szybko i sprawnie. A stało się zupełnie inaczej. To był cios. Stało się jasne, że Platforma Obywatelska ma niewiele wspólnego z tym, co publicznie głosiła. Później okazało się, że trwanie w koalicji z Samoobroną i LPR-em nie było możliwe na dłuższą metę. To była bardzo trudna sytuacja. Dlatego stryj uznał, że lepiej rozpisać nowe wybory. Kampania została źle przeprowadzona, można mieć wiele zastrzeżeń do ówczesnych spin doktorów. W tym czasie ojciec i stryj znaleźli się w centrum politycznych napięć dodatkowo podsycanych przez media. Jednak obaj potrafili ten trudny czas przetrwać. Mieli pomysł na Polskę i dążyli do jego realizacji.