Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mój przyjaciel kot. Prawdziwa historia futrzaka, samotnego faceta i ich niezwykłej podróży - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mój przyjaciel kot. Prawdziwa historia futrzaka, samotnego faceta i ich niezwykłej podróży - ebook

Historia niesamowitej przyjaźni, która wydarzyła się naprawdę

Michael King to bezdomny, zagubiony i smutny człowiek, który od wielu lat żyje na ulicach Portland. Pewnej deszczowej nocy znajduje zaniedbaną i ranną kotkę, którą postanawia przygarnąć. Michael wydaje ostatnie pieniądze na karmę i leki dla futrzaka, któremu nadaje imię Tabor.

Od tej chwili jego życie zaczyna zmieniać się na lepsze – wreszcie staje się zauważalny dla innych ludzi, którzy widząc ten nietypowy duet, chętniej dzielą się jedzeniem i pieniędzmi. Kiedy do Portland zbliża się zima, Michael postanawia zabrać Tabor w stronę ciepłej Kalifornii. Tak zaczyna się ich niesamowita podróż.

Na swojej drodze spotykają wiele życzliwych osób, ale także mnóstwo trudności do pokonania. W chwilach zwątpienia Tabor obdarza Michaela radością i nadaje jego życiu sens. Mężczyzna wreszcie ma kogoś, o kogo się troszczy i inspiruje go do bycia lepszym człowiekiem oraz uporania się z traumami przeszłości.

W trakcie podróży para staje się nierozłączna, ale kiedy Michael zabiera Tabor do weterynarza, okazuje się, że kotka ma chip identyfikacyjny i właściciela, który bardzo za nią tęskni. Michael stanie w obliczu trudnej decyzji. Czy zdobędzie się na to, aby rozstać się z Tabor i znaleźć nowy cel w życiu?

Ciepła i wzruszająca opowieść o uzdrawiającej więzi między człowiekiem i zwierzakiem, która może odmienić życie na lepsze

__

Spotkanie bezdomnego człowieka i zbłąkanego kotka daje początek pięknej odysei, która zmieniła ich życie na zawsze.

– „The New York Post”

Pięknie napisana, wzruszająca opowieść o tym, jak zwykłe zwierzę może zmienić człowieka oraz pryzmat postrzegania bezdomnych przez resztę społeczeństwa.

– „Booklist”

__

O autorce

Britt Collins – angielska dziennikarka. Jej teksty publikowane są między innymi w „The Guardian”, „Sunday Times”, „Independent” i „Harper’s Bazaar”. Jest wolontariuszką w wielu rezerwatach zwierząt na całym świecie. Dzięki jej publikacjom na temat okrucieństw wobec zwierząt udało się zebrać setki tysięcy dolarów. Jako aktywistka pomagała również w zamykaniu kontrowersyjnych hodowli zwierząt laboratoryjnych.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66074-40-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Gdy wracam pamięcią do najszczęśliwszych chwil mojego życia, przypominają mi się spacery o północy wzdłuż naszej plaży w Auckland w Nowej Zelandii. Nasz dom, otoczony morzem i lasem deszczowym, znajdował się jedynie piętnaście minut drogi od centrum miasta, ale równie dobrze mogłyby to być setki mil. Do złożonego z dziesięciu domów osiedla nie prowadziła żadna szosa, więc w okolicy nie było ani jednego samochodu, a żeby się tu dostać, należało przejść przez las. Gdy znaleźliśmy ten skrawek ziemi, moją pierwszą myślą było: „To idealne miejsce dla kotów”. Mieszkaliśmy wówczas z pięcioma kotami oraz psem, Benjym (bohaterem mojej książki The Dog Who Couldn’t Stop Loving), i te pierwsze największą frajdę miały wtedy, gdy okolica świeciła pustkami, a ja zabierałem Benjy’ego na jego ostatni spacer po plaży. Najpiękniejsze były wieczory o pełni księżyca, który oświetlał fale łagodnie rozbijające się o brzeg, a morze połyskiwało od bioluminescencyjnych ryb. Pięć kotów – Yossie, Minna, Miki, Moko i Megala – uwielbiało wyprzedzać nas, chować się za wydmą i znienacka wyskakiwać na Benjy’ego, by wciągnąć go w pułapkę, a on zawsze przyłączał się do zabawy, udając całkowicie zaskoczonego i przerażonego zasadzką: uciekał w stronę ciepłego oceanu, a w pogoń za nim ruszało całe kocie towarzystwo. One to uwielbiały. On to uwielbiał. Ja to uwielbiałem. Potem podchodziliśmy do kępy pohutukaw, ogromnych, stuletnich drzew o ogniście czerwonych koronach, które świetnie radzą sobie w warunkach brzegowych. Koty wspinały się wysoko na ich gałęzie, po czym zaczynały żałośnie miauczeć, zupełnie jakby w żaden sposób nie umiały same zejść na ziemię. Wtedy wkraczałem do akcji, udając, że zaczynam wchodzić na drzewo, a one szybko zbiegały po pniu i jednym susem zeskakiwały na piasek. Były w siódmym niebie. Następnie wszyscy stawaliśmy w milczeniu nad brzegiem oceanu i spoglądaliśmy w dal na pewną wysepkę, a ja wiedziałem, że spokój, który odczuwam, jest również udziałem sześciu zwierzaków u mojego boku. Zdawało się, że wszystko na świecie jest w porządku, nawet jeśli wtedy, tak jak i dziś, nic nie było w porządku. W takich przebłyskach upojnego szczęścia rozumiałem często powtarzany truizm, że zwierzęta żyją tu i teraz, nie martwiąc się tym, co było, ani tym, co będzie, lecz zwyczajnie rozkoszując się chwilą doskonałego spokoju.

Jednakże wiedziałem przy tym, że coś jeszcze daje mi niewymowne szczęście, a była to świadomość, że koty, pies i ja cieszymy się czymś wspólnie i w podobny sposób. To było jak porozumienie międzygatunkowe: wszyscy rozkoszowaliśmy się chwilą bardziej, ponieważ rozkoszowaliśmy się nią razem. Zrozumiałem wtedy w związku z kotami coś, co – jak wiedziałem – zadaje kłam ich złej reputacji zdystansowanych powściągliwców, rozpowszechnianej w niektórych kręgach. Poczułem to tak mocno, że wiedziałem, iż muszę napisać o ich złożonym i bogatym życiu emocjonalnym, co w końcu mi się udało. Swoją książkę zatytułowałem nieco ckliwie (większość moich tytułów jest ckliwa!): The Nine Emotional Lives of Cats. Rzecz w tym, że trzeba wejść w świat kotów, zamiast zmuszać je, by to one weszły w nasz. Uświadomiłem to sobie po przeczytaniu książki Elizabeth Marshall Thomas The Hidden Life of Dogs. Każde zwierzę wiedzie sekretne życie, a żeby je odkryć, trzeba chcieć żyć na ich warunkach, a nie zmuszać je do czegoś odwrotnego.

Czytając piękną, prawdziwą historię Micheala Kinga i Tabor, rannej kotki, którą Michael przygarnął z ulic Portland, zrozumiałem, że było dokładnie tak, jak opisała to Britt Collins: zarówno kot, jak i człowiek postanowili żyć życiem tego drugiego. Dzięki temu pojawia się osobliwa więź, której być może nie da się zadzierzgnąć w inny sposób. Poznając kocie zwyczaje, Michael odnajduje sens życia w opiekowaniu się innym stworzeniem i otwiera swoje serce bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Co więcej, zażyłość i głęboka relacja, jakie życie rodzi w drodze, również pozwalają poznać zwierzę w sposób, w jaki nie poznamy go, tylko mieszkając z nim pod jednym dachem. (Uważam, być może niesprawiedliwie, że zamykanie kotów w czterech ścianach pozbawia je możliwości życia w zgodzie z ich prawdziwą naturą, choć znam statystyki, które pokazują, że te zamknięte cieszą się znacznie dłuższym życiem). Michael i Tabor prawie się nie rozstawali i spali razem każdej nocy podczas swojej niemalże rocznej wędrówki przez zachodnie Stany Zjednoczone. Sama radość, tak dla kota, jak i dla człowieka. Przy okazji polecam każdemu, kto mieszka z kotem, by podzielił się z nim łóżkiem – spanie z kotami bez wątpienia należy do największych radości życia. Choć nie może się obyć bez trudności: wiele lat spałem w jednym łóżku z moim kotem, Megalą (oraz naturalnie z żoną, Leilą, która była tak dobra, że zaryzykowała i dzięki ciągłym kontaktom z kocią sierścią pozbyła się alergii na nią), a on w zimne noce wślizgiwał się pod kołdrę, wyciągał swoje małe ciałko tuż przy mnie i głośno mruczał, dopóki nie zasnął (zgłaszam prawa do następującego odkrycia: koty mruczą tylko wtedy, gdy obok nich przebywa żywe stworzenie, nigdy na własną łapę, ale mogę się mylić, gdyż wielu czytelników pisało do mnie, że widziało, jak koty mruczały, gdy nikogo nie było w pobliżu). To samo powiedziała mi genialna pisarka Doris Lessing, która bez wątpienia zna się na kotach lepiej ode mnie, a mimo to była tak uprzejma, że napisała do „Guardiana” recenzję mojej książki, pomijając wzmiankę o tym i innych możliwych błędach, bo tak podziwiała moją miłość do tych zwierzaków. Ale wracając do tematu: spanie z kotami bywało w moim przypadku o tyle trudne, że zdarzało mi się zrobić coś, co drażniło Megalę (choć nie mam najmniejszego pojęcia co – być może poruszałem się nie tak, jak trzeba), a wtedy on karał mnie szybkim ugryzieniem w nogę. To bolało. I raniło moje uczucia, więc wyganiałem go z łóżka, a on porzucał je, fukając na odchodne. Jednak po godzinie wracał, a ja, wiedząc, jaka przyjemność mnie czeka, jakże mogłem mu odmówić wstępu! Takie atrakcje zdarzały się przynajmniej dwa lub trzy razy w nocy i Leila zachodziła w głowę, dlaczego raz na zawsze nie przegoniłem go jeszcze z łóżka. Ale któż mógłby oprzeć się miękkiemu futerku (Megala był rasy bengalskiej, a wyglądem i zachowaniem przypominał małego geparda), wyciągniętemu kociemu ciałku i mruczeniu z czystego zadowolenia?

Czy można kochać kota i się dzięki temu nie zmienić? Nie sądzę. Psy też uwielbiam i sporo o nich pisałem (w tym książkę Dogs Never Lie About Love – kolejny ckliwy, acz prawdziwy tytuł), ale między nimi a kotami istnieje pewna zasadnicza różnica: nie potrzebujemy pozwolenia psów, by wejść do ich wymiaru, ponieważ już żyjemy z nimi w jednym świecie. Z kotami jest inaczej. Uważam, że nigdy nie zostały one prawdziwie udomowione. Z sobie tylko znanych powodów po prostu raczyły z nami zamieszkać. Ale gdy już pozwolą nam poznać swój świat, przenosimy się nagle do innej krainy. Postrzegamy koty jako tajemnicze, ponieważ właśnie takie są, a kiedy uchylą przed nami rąbka swojego sekretnego królestwa, na zawsze się zmieniamy. Być może nie umiemy wyjaśnić, w jaki sposób, być może nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale tak właśnie jest. Michael poczuł to z całą mocą, oddając całego siebie osobie (tak, koty z całą pewnością są osobami – stworzeniami z wykształconym w pełni charakterem i podmiotowością, jak w swoich licznych książkach przypomina nam pisarz i wielki obrońca praw zwierząt Tom Regan), którą obdarzył być może największą i bezwarunkową miłością, i odnajdując przy tym głębszy sens życia. Jak stary marynarz z poematu Coleridge’a Michael nauczył się troszczyć o słabszych, bezbronnych i tych, którzy mieli w życiu mniej szczęścia, mimo że sam był bezdomny. Nauczył się pomagać im na tyle, na ile tylko mógł, tak jak jemu pomogła ta mała, zagubiona kotka, której nadał imię Tabor. Wkraczając w jej świat, dostrzegł to, czego wcześniej nie był w stanie pojąć.

Rzeczą, która najbardziej urzekła mnie w Moim przyjacielu kocie, a raczej w opisie perypetii Michaela i Tabor podczas ich wędrówki, była niezwykła chęć przygody, tak u człowieka, jak i u kota, a ponadto sposób, w jaki ożywali oni w obliczu zagrożeń, z którymi większość z nas nigdy nie będzie musiała się zmierzyć. Czytając o ich podróży autostopem, rozciągniętej na tysiące mil, chwilami zastanawiałem się, jak mogli być tak ufni w stosunku do ludzi oferujących im podwózkę, jak mogli wsiąść do samochodu prowadzonego przez uzbrojonego i wytatuowanego mężczyznę, który ostatecznie uratował ich od nieznośnego upału, w jakim utknęli na cały tydzień w jednym z konserwatywnych stanów. Jeszcze bardziej zaskakujące były niespodziewane akty dobroci, które – mogłoby się zdawać – spotykały tę dwójkę na każdym kroku, ratując przed szalejącymi śnieżycami, fanatycznymi kaznodziejami, wygłodzonymi niedźwiedziami i kojotami czy pędzącymi stadami bydła.

Być może ta opanowana, urocza kotka o duszy wędrowca była dokładnie tym, czego Michael potrzebował, tak jak ona potrzebowała jego ochrony i opieki. Ale zanim ich wspólna podróż dobiega końca, Michael przechodzi transformację. Bez tego jakże mógłby postąpić słusznie i odwieźć Tabor do jej prawdziwego domu? Opowieść o Ronie Bussie, pierwszym opiekunie kotki, który przez niemal rok z dnia na dzień popadał w coraz większą rozpacz po jej stracie, i o bracie Tabor, Crecie, który co wieczór czekał na nią na werandzie, sprawia, że ta prawdziwa historia staje się jeszcze bardziej wciągająca. À propos: sama książka napisana jest w taki sposób, z taką dbałością o szczegóły, że można poczuć się naocznym świadkiem zdarzeń. Wszystko jest barwne: trawa, drzewa, zapach morza, odcienie światła, zmieniające się uczucia i nastroje Michaela i Tabor w obliczu ciężkich warunków i życia w drodze. A tu jeszcze autorka, Britt Collins, skromnie usuwa się w cień, co samo w sobie jest dużym pisarskim osiągnięciem. Odwiezienie Tabor do jej domu w Portland było zapewne najtrudniejszą rzeczą w życiu Michaela, ale też zdolność wyrzeczenia się tego, co najbardziej kochał, to najcenniejsza nauka uzyskana od Tabor, i w ten sposób wprowadził ją w życie. Mimo że ból i cierpienie Michaela nie rozwiały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w chwili, gdy przygarnął bezdomną kotkę, to jestem pewien, że Tabor stała się jego zbawieniem, i to w pełnym tego słowa znaczeniu: był już na najlepszej drodze do zatracenia, pijąc na umór, dopóki ona nie wniosła do jego codziennego życia spokoju i nie nadała temu życiu sensu.

Jestem pod wielkim wrażeniem ogromu pracy, jaki Britt włożyła, by nakreślić tę ciepłą, dowcipną i wciągającą opowieść w całej jej złożoności i barwności, ukazując przed czytelnikami trudy życia na ulicy, których doświadczają zarówno bezdomni ludzie, jak i bezpańskie koty. Podziwiam to, jak wiele serca i umiłowania dla prawdy poświęciła temu zadaniu, ile widać w nim troski o los Tabor i innych kotów. Z każdej strony emanują jej zrozumienie i miłość do tych zwierząt, która przejawia się w sposób najlepszy z możliwych: Britt pozwala im być sobą. Niemal każdy, kto mieszka z kotem, kocha koty. Jakże moglibyśmy nie czuć się dziwnie wyróżnieni, że te dzikie stworzenia wybrały życie u naszego boku, jakkolwiek krótkie (a zawsze jest zbyt krótkie) by ono nie było? A jednak wydaje się, że dopiero teraz jesteśmy bardziej skłonni pozwalać im na życie w pełnej zgodzie z własną naturą.

Wydaje się też, że świat ledwie zaczyna naprawdę okazywać swoją wielką miłość do tych czworonogów – bo jak inaczej wyjaśnić nagły wybuch zainteresowania wszystkim, co ich dotyczy? Książki podobne do tej, filmy, programy telewizyjne, memy internetowe, obsesja mediów społecznościowych na ich punkcie, kocie gwiazdy (Grumpy Cat, Bob i inne osobowości), niezliczone nagrania szaleństw kotów i kociaków wszelkich maści, gabarytów i stylów życia. Moja żona uparcie twierdzi, że gdybym tylko mógł, to spędzałbym całe dnie na ich oglądaniu. (Istnieją gorsze sposoby na życie). Jestem pewien, że to nie przelotna moda; to świat, który wreszcie uświadamia sobie kocią rzeczywistość: one nas akceptują. Kochają nas. Jesteśmy szczęściarzami. Dla tych z nas, którzy również je kochają, to ogromne wyróżnienie. Bo z żadnym innym zwierzęciem porozumienie międzygatunkowe nie jest łatwiejsze i urokliwsze niż z kotem.

Jeffrey Moussaieff Masson

Berlin, Niemcy

28 grudnia 2016 r.Rozdział pierwszy Portland, Oregon: około północy

Było tuż po północy, ulice już opustoszały, a Michael King znowu był pijany. Padał rzęsisty deszcz, dość zimny jak na połowę września. Z długich, siwiejących włosów i przerzedzonej brody Michaela kapała woda, a jego obdarte ubrania przemokły do suchej nitki. Chodnik był tak zalany, że on i jego towarzysz czuli, jakby przedzierali się przez moczary. Michaelowi to zbytnio nie przeszkadzało. Nie padało już od pięćdziesięciu jeden dni, co stanowiło nowy rekord długości suszy, więc zimny deszcz przyniósł miłą ochłodę. A żyjąc na ulicy, Michael był przyzwyczajony do tego, że czuje się brudny.

Niemal dekadę wcześniej pracował jako szef kuchni w St. Louis, dobrze zarabiał i mieszkał w ładnym domu. Potem stracił kogoś ukochanego i został włóczęgą. Teraz, mając czterdzieści siedem lat, wyglądał na starszego, zmęczonego życiem człowieka, z brakującym przednim zębem i pokaźnym zbiorem blizn. Jego żywe niebieskie oczy były zacienione przez worki pod nimi, a po latach ostrego picia i sypiania na poboczu bądź w kartonowych pudłach pod wiaduktami wyraźnie zarysowane policzki Michaela zapadły się i pokryły zmarszczkami. Cały jego majątek nie przekraczał sumy trzech dolarów w monetach, brzęczących mu w kieszeniach.

Zatrzymując się pod jedną ze sklepowych markiz, otworzył puszkę four loko, a jej zawartość przelał do na wpół opróżnionej butelki taniego piwa słodowego, którą już zdążył napocząć. Dolał coś jeszcze z butelki cydru, którą wygrzebał wcześniej ze śmietnika, i tak przyrządzoną miksturę nazwał Chodnikowym Łomotem. Po kilku haustach poczuł odrętwienie.

Podał butelkę swojemu przyjacielowi Joshowi Stinsonowi, szczupłemu, nieogolonemu dwudziestosiedmiolatkowi ubranemu w postrzępioną czerwono-czarną flanelową koszulę i brudne, podarte czarne dżinsy spięte w pasie agrafką.

Stinson pociągnął głęboki łyk mikstury Michaela.

– Dobre, co? – zapytał Michael.

Stinson przełknął z trudem i skrzywił się.

– Można się przekręcić – odparł, oddając butelkę. – Wypompowałeś to z baku czyjegoś samochodu?

Szli dalej Hawthorne Boulevard, a Michael dopijał swój alkohol. Nocą na bulwarze co kilka przecznic pojawiały się obozowiska bezdomnych.

Nagle Michael potknął się o przemoczony materac wystający z bramy.

– A niech to – mruknął. Zamiast na chodniku, wolał sypiać w zaroślach i w odosobnionych miejscach, gdzie nikt mu nie przeszkadzał.

Przedzierając się przez ulewę, Michael i Stinson zmierzali w stronę swojej zwyczajowej noclegowni obok rampy załadunkowej UPS przy opuszczonym skrzyżowaniu Hawthorne i SE 41st Avenue. Zwolnili, gdy mijali Tabor Hill Cafe, zapuszczoną, staroświecką restauracyjkę, o tej porze już zamkniętą. Michael poczuł ukłucie głodu, które jakoś zdołało przedrzeć się przez mgłę upojenia alkoholowego. Na widok rysunków jajecznicy, gofrów, burgerów i frytek w witrynie ślina napłynęła mu do ust.

Nagle pod jednym ze stojących na zewnątrz stolików zauważył coś białego. Pochylił się i zaczął wpatrywać w ciemność, myśląc, że to może reszki jakiegoś jedzenia w koszu. Fantazjował o makaronie z serem i purée ziemniaczanym z sosem grzybowym. Miał zmysł do znajdowania niezwykłych skarbów: monety, zepsuta biżuteria, nadjedzone kanapki i tym podobne na ulicy miały wartość nie do przecenienia. Był w tym tak dobry, że inni bezdomni nadali mu przydomek Węszyciel.

– Na co tak patrzysz? – zapytał Stinson, przyklękając obok Michaela.

Spojrzenie bezdomnych odwzajemniła para jarzących się w ciemności oczu. Ich właścicielką była przemoknięta, drżąca z zimna kotka, która siedziała skulona, chowając się przed deszczem. Michael był rozczarowany – jedzenie byłoby lepszym znaleziskiem – ale coś w spojrzeniu zwierzęcia zaniepokoiło go. Jej białe, ozdobione prążkami futerko całe było powalane brudem i olejem silnikowym. Jedno z oczu miała opuchnięte, a na jej pyszczku zobaczył otwartą ranę. Kotka była przerażona i wyglądała jeszcze nędzniej od Michaela.

– Łap tego kota – powiedział do Stinsona, który był bliżej zwierzęcia. – I postaraj się go nie wystraszyć.

Nawet o tak późnej porze ulicą przejeżdżały jeszcze samochody, więc jeśli kotka wyskoczy na drogę, najpewniej dostanie się pod czyjeś koła.

Stinson sięgnął po nią, ale odskoczyła do tyłu, nie spuszczając z niego wzroku. Gdy towarzysz Michaela ponownie wyciągnął rękę, tym razem zrobiła unik w bok, przygotowując się, by ominąć ich jednym susem.

Michael odwrócił się i zobaczył nadjeżdżający samochód; we mgle zamigotały jego reflektory.

– A niech to – powiedział.

Stinson rzucił się szybko i pochwycił kotkę, zanim ta zdążyła umknąć na chodnik. Zwierzątko sapało, gdy przytulił je do piersi, ale nie próbowało się wyswobodzić. Spojrzał na kotkę, na zabłocone futerko, które przylepiało się jej do pyszczka, i delikatnie przesunął brudną dłonią po jej główce. Kotka natychmiast schowała w nią pyszczek.

Stinson podniósł wzrok i spojrzał na Michaela zza swoich zaparowanych okularów w drucianych oprawkach.

– Myślę, że powinniśmy ją ze sobą zabrać.

– Niech zerknę – odparł Michael, biorąc kotkę na ręce. Była tak wychudzona, że prawie nic nie ważyła. Michael mieszkał na ulicy dłużej od Stinsona i uważał, że jeśli nie miało się nic do zaoferowania, lepiej było nikomu nie pomagać. Ale kochał koty i chciał zabrać tę biedną, wynędzniałą koteczkę z deszczu i z dala od ruchliwej ulicy.

– Może weźmy ją na noc – podsunął Stinson. Ten bezdomny, młody weteran z małego miasteczka na Środkowym Zachodzie zawsze instynktownie wiedział, jak należy postąpić, zwłaszcza jeśli chodziło o bezbronne zwierzęta.

Kotka spojrzała na Michaela dużymi, błyszczącymi oczami, żałośnie drżąc z zimna w jego ramionach.

– Hej, kiciu – odezwał się łagodnym, uspokajającym tonem. – Co ci się stało?

Schował ją sobie za pazuchę i razem ze Stinsonem zabrali kotkę do małej wnęki za punktem UPS, którą nazywali domem. To było dobre miejsce, by spędzić noc bez strachu przed rabunkiem, pobiciem czy przepędzeniem przez policję. W ciągu dnia wrzała tu praca, a samochody dostawcze wciąż wjeżdżały i wyjeżdżały. Michael i Stinson musieli wstawać przed otwarciem i chować śpiwory w pobliskich zaroślach, mogąc wrócić dopiero po zamknięciu. Ale wtedy, w cieniu wielkiego klonu czerwonego, panowały tu cisza i spokój. Po drugiej stronie ulicy znajdował się supermarket New Seasons, pod którym Michael i jego znajomi niekiedy żebrali.

– Jesteśmy na miejscu, kiciu – oznajmił Michael, sadzając kotkę na suchym skrawku ziemi w bramie, po czym wyciągnął z zarośli swój plecak i śpiwór. Myślał, że kotka ucieknie, ale trzymała się go blisko, obwąchując okolicę, podczas gdy on rozstawiał obóz.

Stinson też wyjął plecak i rozłożył śpiwór na spłaszczonym kartonowym pudle, które schował pod rozłożystymi gałęziami klonu. Usiadł po turecku, poszperał w swoich rzeczach i znalazłszy w nich bluzę z kapturem, wsunął ją na siebie przez głowę. Deszcz przemoczył jego skołtunione rudoblond dredy wystające spod grubej ciemnoniebieskiej czapki. Pachniały wilgocią.

Kotka przywędrowała do jego śpiwora. Wyglądała, jakby tułała się już od jakiegoś czasu, zupełnie jak oni. Nie miała obróżki i od czasu do czasu drapała się po brzuchu, polując na pchły. Stinson wyciągnął dłoń, by pogłaskać ją po wilgotnym, zmatowiałym futrze na grzbiecie. Na widok otwartej, sączącej się rany na pyszczku kotki posmutniał.

– Masz za sobą trudne przejścia, co? – zapytał z litością.

Mała pręguska spojrzała na niego zdrowym okiem i zamiauczała, raz jeszcze wciskając mu tył głowy w dłoń, po czym wdrapała mu się na kolana i zasnęła.

Stinson pogłaskał ją.

– Skóra i kości – powiedział, odwróciwszy się do Michaela.

Ten nic nie odpowiedział, ale po chwili wstał.

– Co robisz?

– Idę kupić kocią karmę.

Stinson patrzył, jak Michael się oddala. Po raz pierwszy od bardzo dawna chciał wydać ostatnie pieniądze na coś innego niż alkohol.

Michael i Stinson poznali się, kiedy wpadli na siebie w pewnej bramie w Santa Barbara wiosną owego roku, a tym, co ich połączyło, był niespokojny duch, który w nich obu drzemał, sarkastyczne poczucie humoru i miłość do zwierząt. Stinson służył w marynarce, ale po czterech latach został z niej wyrzucony za palenie marihuany. Tuż przed przeprowadzką do Portland pracował w Japonii jako listonosz – wciąż miał swoje japońskie prawo jazdy.

Michael wrócił kwadrans później z półlitrowym kartonem mleka i puszką Meow Mix. Kotka obudziła się, a kiedy zobaczyła jedzenie, aż otworzyła z wrażenia pyszczek, wydając z siebie ciche kwilenie głodnego kota. Michael podniósł ją z kolan Stinsona i postawił na chodniku. Otworzył puszkę, wylał papkę do pudełka po burgerze i postawił je przed kotką. Zamiauczała słabo i zaczęła skubać jedzenie, ale już po kilku sekundach łapczywie je pochłaniała. Michael wlał mleko do plastikowej pokrywki, którą znalazł na ziemi, a ona równie szybko je wychłeptała.

Obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu, przyglądając się kotce. Po skończonym posiłku trąciła nosem ich obu i pougniatała łapkami ich klatki piersiowe, by okazać swoją wdzięczność, a następnie znów ułożyła się na kolanach Stinsona, głośno mrucząc. Potem przeszła na kolana Michaela, jeszcze chwilę pomruczała i ponownie zasnęła.

– To skaleczenie na jej policzku wygląda dość paskudnie – powiedział Michael, przyglądając się ranie bitewnej kotki.

Nie budząc jej, sięgnął do plecaka, z którego wyjął garść serwetek z Taco Bell i miniapteczkę. Jeden z jego przyjaciół kupił mu ją, bo Michael ciągle miał jakieś obtarcia po pijackich upadkach. Delikatnie oczyścił czerwoną rankę na pyszczku kotki, a następnie odrobiną jodyny przemył też jej uszy. Podczas tych zabiegów zaspana kotka nawet się nie wzdrygnęła. Wydawała się dobrze wiedzieć, co robi jej nowy przyjaciel.

Jeszcze raz sięgnął do plecaka, gdzie znalazł olejek z wiesiołka – prezent od kolejnego znajomego – który dostał na wypryski na przedramionach. Nigdy go nie używał, ale teraz stwierdził, że może pomóc zaleczyć ranę kotki.

– Nie jest zbyt głęboka – powiedział, muskając odrobiną olejku rozcięcie na jej pyszczku. – Pewnie zaatakował ją inny kot. A przynajmniej mam nadzieję, że to był kot.

Michael przekazał kotkę Stinsonowi, a sam rozłożył na kartonie swój zniszczony śpiwór i zmęczony, wślizgnął się do środka. Od lat spał na twardej ziemi – było na niej wygodnie tylko po pijanemu, ale opróżnił już całą butelkę Chodnikowego Łomotu, a za pieniądze przeznaczone na napitek „na dobranoc” kupił jedzenie dla kotki.

Gdy obaj przygotowywali się do snu, mała się obudziła, a kiedy Michael był już zdecydowany się położyć, podkradła się do brzegu jego śpiwora i zaczęła go dookoła obwąchiwać.

Potem podeszła jeszcze bliżej i usiadła przy twarzy Michaela z lekko drgającym ogonem.

– Czego pani sobie życzy? Nie mam więcej kociej karmy.

– Chyba chce, żebyś ją wpuścił do śpiwora – odezwał się Stinson.

„Musi być nieźle zdesperowana, skoro chce mi wskoczyć do łóżka”, pomyślał Michael. Alkohol przestawał działać, a on chciał tylko odpłynąć. Zamknął na chwilę oczy, ale sen nie przychodził. Gdy znowu je otworzył, zobaczył, że kotka wciąż siedzi przy jego głowie, wpatrując się w niego zawzięcie.

– No dobra, kiciu – powiedział, unosząc połę. – Dziś możesz ze mną spać.

Kotka wpełzła do śpiwora i wtulając się w pierś Michaela, zaczęła cicho, hipnotyzująco mruczeć, zupełnie jakby była jego osobistą farelką.

Michael spojrzał na Stinsona, który wzruszył ramionami.

– Lubi cię – powiedział.

„Nieważne”, pomyślał Michael, „i tak zniknie przed wschodem słońca”.

Jednakże o poranku poczuł na policzku coś szorstkiego, a gdy otworzył oczy, zobaczył, że to kotka stoi na chodniku i liże go po twarzy. Na wpół przebudzony, wysunął rękę ze śpiwora i potarł małą za uchem. Spojrzała na niego, jednym okiem zdrowym, a drugim wciąż opuchniętym, i zamiauczała, najwyraźniej dając mu do zrozumienia, że jest głodna.

– Powinnaś znaleźć sobie innego opiekuna – powiedział, wstając. Już nie miał jej co dać. Uprzątnął swoje rzeczy, wziął ją na ręce i przez chwilę głaskał. Potem postawił kotkę na ziemi przy krzakach i poszedł na żebry. Myślał, że nigdy jej już nie zobaczy.

Ale gdy po południu wrócił do swojej miejscówki, kotka wciąż na niego czekała. Miał mglistą nadzieję, że tak będzie, więc przyniósł ze sobą kilka puszek kociej karmy z supermarketu, środek na pchły i kompres na jej opuchnięte oko.

Po wspólnym obiedzie oboje położyli się w śpiworze, by spędzić razem kolejną noc, czując się ze sobą jak w domu.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: