Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja cytrynowa Sycylia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Moja cytrynowa Sycylia - ebook

Kiedy życie daje ci cytryny, nigdy nie jest za późno na drugą szansę.

Piszę romantyczne powieści o jedzeniu, miłości, rodzinie i radości. Wierzę, że każda historia powinna mieć happy end. O moich książkach ktoś powiedział, że są jak cudowne mocne przytulenie. Więc jeśli szukasz czegoś „sunny and funny”, to witaj w moim świecie.

JO THOMAS

Czy sycylijski gaj cytrynowy to dobre miejsce, żeby zacząć wszystko od nowa?

Nowy początek na Sycylii, w pięknym miasteczku na wzgórzach, razem z najlepszym przyjacielem – czy tego właśnie trzeba Zeldzie?

W końcu przy kim lepiej się ustatkować niż przy mężczyźnie, który zna cię jak nikt inny?

Jednak słoneczne niebo, połyskujące morze i cytrynowy gaj nie są w stanie rozproszyć cienia wiszącego nad Città d'Oro. Marzenia o rozpoczęciu nowego życia coraz bardziej się oddalają, kiedy niespodziewanie na horyzoncie pojawiają się nowe możliwości.

Czy lato na Sycylii nauczy Zeldę ufać intuicji i słuchać głosu serca?


JO THOMAS była reporterką i producentką radia BBC. Od 2013 roku pisze bestsellerowe nagradzane powieści.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-7997-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 2

Pakt… – powtarzam w zamyśleniu i wskakuję w skórę nastoletniej siebie, słuchającej Britney Spears i jej _Oops!… I Did It Again_. Ten refren towarzyszy mi całe życie. Odwracam się i widzę chudego, nastoletniego Lenniego. Z tym samym co dziś wariackim uśmiechem. I takimi samymi rozczochranymi włosami, odmawiającymi trzymania się swoich stron przedziałka.

– Tak, pakt! – Uśmiecha się szeroko, jakby znalazł receptę na szczęście, która przez cały czas była równie prosta.

– Mieliśmy po siedemnaście lat. Prawie osiemnaście. – Doskonale to pamiętam.

– I mieliśmy rację! Spójrzmy prawdzie w oczy, nic więcej się nie wydarzy. Nie czekają na nas partnerzy idealni. Gdyby czekali, już byśmy ich znaleźli.

– Tak, ale… – Patrzę na wychodzącą z imprezy parę. Jedno dziecko trzyma się kostki ojca, a drugie, tulące spranego pluszowego króliczka, spoczywa w ramionach matki. Czuję ukłucie zazdrości. Chciałabym mieć dzieci. I dużą rodzinę przy jadalnianym stole. Miałabym dla kogo gotować. Robienie carbonary wyłącznie dla siebie nigdy nie było dość kuszące, więc od lat żywię się ziemniakami w mundurkach i tylko zmieniam farsze.

Lenni przerywa moje rozmyślania.

– Zawsze mówiliśmy, że gdyby nie brak chemii, bylibyśmy parą idealną!

Wybuchamy śmiechem, ale zaraz milkniemy, spoglądamy na siebie i robi się poważnie. Czy mogłabym pożądać Lenniego? Zakochać się w nim? Spoglądam w twarz, którą tak dobrze znam. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby go zabraknąć w moim życiu. Wie o mnie wszystko. Co czuję, jak mi poprawić humor. Umie zrobić jajka po mojemu: włożyć do zimnej wody i gotować trzy minuty. Ale bycie parą? Moglibyśmy? Potrafiłabym na niego spojrzeć w inny sposób? Nie ma fajerwerków, iskry, magnetycznego przyciągania do jego ust czy lędźwi, spopielającego pragnienia dotknięcia jego nagiej skóry, jak z tym facetem, z którym ostatnio byłam na randce. Ale tamten nie tylko nie wie, jakie lubię jajka, ale nawet nie odbiera od mnie telefonów! Lenni nigdy by tak nie postąpił. Dzwoni praktycznie codziennie, co najmniej raz, czasem częściej. Przysyła głupie esemesy i zawsze o mnie myśli. A ja o nim. Zagryzam wargę. Może po prostu nie można mieć wszystkiego…

– Myślę, że nie można mieć wszystkiego, Zeld… – Wypowiada na głos moje myśli i tym samym potwierdza wszystko, za co go kocham. – Są związki, które w danej chwili wydają się najwspanialsze. Jak burger, kiedy jesteś naprawdę głodna. Ale już godzinę później zapominasz, że w ogóle go jadłaś. I są potrawy gotujące się długo. Składniki wydają się nudne, ale im dłużej się z sobą mieszają, tym pyszniejsza i bardziej satysfakcjonująca wychodzi potrawa. I dłużej się ją pamięta.

Patrzę na niego. Widzę, że długo się nad tym zastanawiał.

– Ale… – Próbuję ogarnąć myśli, które wpadają jedna na drugą i uniemożliwiają mi skupienie. Muszę się poważnie zastanowić. – Ale jeszcze nie mamy czterdziestu lat! W każdym razie ja. Zostały mi trzy miesiące!

Spogląda na mnie. Wpatruje się z napięciem, a ja się rumienię.

– Nic z tego, Zeld. Nie ma Idealnego Mężczyzny ani Idealnej Kobiety. Jest to, co jest. Świetnie się dogadujemy. Lubimy te same rzeczy. Kłócimy się, ale zawsze możemy na siebie liczyć. My jesteśmy idealni. Na tyle, ile to możliwe.

Jeszcze mocniej zagryzam wargę. Chyba ma rację. Ale nie jestem przekonana, czy mi się to podoba.

– Ty i ja… Wspólne życie i rodzina.

– Rodzina? – Samo słowo grzęźnie mi w gardle. Moja ostatnia szansa na to, czego zawsze pragnęłam. Zaczynam drżeć, a on zdejmuje marynarkę i narzuca mi na ramiona. – Prawdziwy związek? Jak dziewczyna i chłopak? – Chcę się upewnić, czy dobrze go rozumiem.

Ostrożnie kiwa głową.

– Może trochę potrwać, zanim się przyzwyczaimy do… bycia razem w ten sposób, ale na pewno się uda. – Patrzy na mnie szczerze i wprost.

– Ale… – Nie mogę uwierzyć, że o to pytam. – Jak? Jak by to miało działać? Nie możesz się do mnie po prostu wprowadzić. A ty mieszkasz z Valerie. To nie tak powinno wyglądać. To nie jest moje marzenie. Nawet jeśli zaczniemy się nazywać parą, nic się nie zmieni. Żadne z nas nie ma pieniędzy na wynajęcie mieszkania. – Czuję, że narasta we mnie frustracja. – Straciłam wszystkie oszczędności, próbując się utrzymać na rynku. Nie stać mnie nawet na drinka!

Ale Lenni uśmiecha się jeszcze szerzej.

– Coś ci pokażę, ale chodźmy stąd.

Bierze butelkę prosecco ze stolika powitalnego, łapie mnie za rękę i prowadzi wyjściem ewakuacyjnym na dwór w wieczorny chłód. Chichramy się jak nastolatki. Siadamy na falochronie, a on wyciąga komórkę. Podświetla się strona internetowa. Sadowię się wygodnie i zrzucam buty.

– „Rodziny, pary, wykwalifikowani pracownicy i zdeterminowani single chcący zamieszkać w sielankowym sycylijskim miasteczku na zboczu wzgórza w zamian za subwencję na czynsz i zasiłek na zagospodarowanie” – czytam powoli, przesuwając palcem pod każdym słowem, bo inaczej literki mi się rozjeżdżają.

– Pomyśl! – woła Lenni. – Słońce, morze… I dobre wino! Będziemy szukać pracy, a i tak dostaniemy pieniądze na urządzenie się i dom. To ich oferta, widziałem w wiadomościach. Zaczniemy od nowa!

– Ale my nie jesteśmy rodziną… Nawet parą nie jesteśmy!

– Nie, ale możemy być… Pamiętaj o pakcie! To jest odpowiedź! Nasza szansa na… – Odwraca się w kierunku sali bankietowej. – Na uniknięcie takiego losu! Czterdzieste urodziny z pięcioma osobami na krzyż. – Spogląda na port, a ja robię to samo. Czy to może być nasza szansa? – Ja bym się nie obraził za nowe źródło dochodów. Wszyscy się boją brexitu i nikt nie kupuje domów. Prowizje jeszcze nigdy nie były tak niskie.

Zabieram mu telefon i czytam jeszcze raz.

– To niemal zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Gdzie to ma być? – Mrużę oczy i przeszukuję tekst wzrokiem.

– Na Sycylii! – W jego oczach widzę iskierki. – Pomyśl o tym, Zeld.

– Ale za co byśmy tam żyli?

– Za co chcemy! – wykrzykuje. – Po przyjeździe poszukamy pracy. Zobaczymy, co mają. Wszystko mi jedno. Może będą potrzebowali agenta nieruchomości z angielskim? Ale mogę robić wszystko. A ty wrócisz do prowadzenia sklepu. Znajdziesz lokal. Zaczniesz od nowa. – Jego entuzjazm jest zaraźliwy. – Jeśli nie teraz, to kiedy? Pomyśl! Na czterdzieste urodziny możesz mieć wszystko: dom, nową firmę, rodzinę… A to wszystko w słońcu! Twoje prywatne rzymskie wakacje!

Zabieram mu prosecco i żłopię. Zerkam na światła zatoki Cardiff i próbuję sobie wyobrazić, że to Sycylia.

– Chcę się zgodzić – mówię, patrząc przed siebie.

– Więc czemu nie? – Jest tuż obok i słyszę w jego głosie uśmiech.

– Bo zawsze tak robię. Zgadzam się bez namysłu. Działam pod wpływem impulsu. Przez całe życie miałam z tego powodu kłopoty.

– Ale to co innego. Przecież jesteś ze mną! Zawsze mówiliśmy, że to zrobimy. W zasadzie planowaliśmy ten ruch całe życie. To nie impuls!

Patrzę na niego. Może mieć rację. Ale jeśli nie ma? A co, jeśli… Jeśli…

Czuję, że w torebce wibruje mi komórka. Przewracam wszystko, żeby ją znaleźć i cieszę się, że mogę się na chwilę oderwać od namolnych myśli. Lenni zabiera mi butelkę i pije, nie wycierając ustnika. To chyba dobry znak. Uśmiecha się i wiem, że robi to samo, co ja przed chwilą: patrzy na światła portu i wyobraża sobie, że to Sycylia. Może, ale tylko może, to jego najlepszy pomysł w życiu!

Zerkam na telefon i zaczynam się głupawo uśmiechać.

Od razu zauważa.

– Kto to?

– Pan Idealny! – Przeszywa mnie zdradziecki dreszcz.

– Żartujesz! Ten, który cię olewał?

– Aha. – Kiwam głową i niespiesznie czytam esemesa z przeprosinami.

Lenni popija prosecco.

– Twój wybór, Zeld. Jeśli tego chcesz, to śmiało. Albo… – Wskazuje na światła po drugiej stronie zatoki, najwyraźniej nadal sobie wyobrażając naszą potencjalną wspólną przyszłość. – Postaw na Sycylię. Ty, ja i nowe życie, w którym nie ma miejsca na olewanie telefonów. Gdzie ważna jest lojalność i wspólne marzenia. Jak już mówiłem, tak naprawdę planowaliśmy to, odkąd się znamy. To wcale nie jest szaleństwo. Po prostu ty i ja! Drużyna marzeń!

Przychodzi kolejny esemes.

„Spotkamy się później?”

Kładę palce na klawiszach i czekam na podpowiedź, co robić.

Patrzę na wyświetlacz. Czy to ten jedyny?

Wtedy przychodzi następna wiadomość.

„Nie musimy się bardzo angażować, to nic poważnego. Możemy się po prostu od czasu do czasu bzyknąć. Co Ty na to?”

Bezgłośnie powtarzam jego słowa i prawda wylewa się na mnie jak kubeł zimnej wody. Wygląda na to, że nie mogę wybrać swojego ideału. Ciskam komórkę do torebki i zabieram Lenniemu jego telefon.

– Masz rację. Po co tracić czas na frajerów? Przecież jesteśmy fajni, tak? Zasługujemy na szczęście. I planowaliśmy to od zawsze.

– Właśnie! – Aż promienieje.

Myślę o jednej wielkiej stracie czasu i nieodpowiadających na telefony draniach, których poznałam za pośrednictwem tej przeklętej appki. O błędach, które popełniłam, czekając na idealnego mężczyznę, podczas gdy Lenni cały czas był obok. Kochany, lojalny Lenni. Mój przyjaciel, najlepszy ze wszystkich. Oczywiście, że to z nim chcę dzielić życie!

Oddycham głęboko.

– Zróbmy to! – mówię i czuję znajome uderzenie adrenaliny, które przychodzi po spontanicznych decyzjach. Haj i podniecenie, bo nie wiem, co będzie. Wznoszę butelkę w geście toastu. – Za pakt! – wołam i popijam tanie wino. Jesteśmy w tym razem. Zaplanowaliśmy to wiele lat temu.

– Za pakt! – odpowiada Lenni. – I za dobre wino, do cholery!

Odchylamy głowy i wybuchamy śmiechem, rozkoszujemy się uczuciem ulgi i ekscytacji. Koniec czekania na cud. Czas postawić na to, co jest tu i teraz. Co przez cały czas mieliśmy pod nosem. Zaczyna się nasze wspólne życie i czuję, że przyjemnie mnie łaskocze w żołądku. Patrzę na Lenniego z nadzieją, że to zapowiedź fajerwerków, które wystrzelą z czasem.

Wiem, że podjęłam słuszną decyzję. Miałam inne marzenie, ale przeszło bokiem. Muszę działać. Wycofać się z kolein, w których tkwię. To przez chciwych radnych, którzy podnieśli czynsze i wykolegowali mnie z biznesu, przez nieodbierających telefonów facetów oraz menadżerów sklepów, którzy każą mi wyglądać jak cała reszta – przez was to robię!

Jestem podniecona, przerażona, ale i w dziwny sposób wyzwolona. Jakby ktoś mi zdjął z ramion wielki ciężar. Znalazłam to, czego szukałam i co cały czas było obok. To nie jest poryw chwili; jak mówi Lenni, planowaliśmy ten ruch od wieków. Potrawa gotowana na wolnym ogniu będzie wyśmienita!ROZDZIAŁ 3

Ostatni raz rozglądam się po pokoju, który był moim domem przez dwa lata, odkąd straciłam mój cudowny sklep i mieszkanie. Już raz Lenni sprawił, że spełniłam marzenie i teraz miał to zrobić po raz drugi. Myślę o nim z czułością. Zawsze był przy mnie, gotowy pomóc, jeśli tego potrzebowałam.

Patrzę na pojedyncze łóżko, na którym leży walizka. Wynajmowanie pokoju od obcej osoby to nie był mój plan na późną trzydziestkę. Ale teraz mam szansę na wszystko, czego chciałam. Dom z własnym wejściem i może nawet nowy biznes, bez szefa nad głową. A w pakiecie całe litry słońca.

Na wszelki wypadek znów sprawdzam, czy w bagażu podręcznym mam paszport i kartę pokładową. Nie jestem mistrzynią organizacji, a tym razem zamierzam niczego nie zgubić ani się nie spóźnić. Wyjeżdżam z jedną wielką walizą z dyskontu. Nie wygląda na bardzo trwałą, ale ma przed sobą lot tylko w jedną stronę. Musi przeżyć jedynie tę podróż.

Zerkam w lusterko i aż się krzywię. Umaluję się, jak dotrzemy na miejsce, ale robienie tego w środku nocy wydaje mi się zbrodnią. Za to zawiązuję chustkę na włosach. Potem owijam się kardiganem i wymykam się z pokoju, a przy okazji straszę kota, który siedzi na podeście i przygląda mi się z pogardą.

Staram się możliwie jak najciszej ściągnąć walizę ze schodów i uniknąć dziesiątego od dołu stopnia, który skrzypi. Ostatnie, czego bym chciała, to obudzić Maureen i znów wysłuchać jej tyrady na temat tego, jak wielką robię głupotę. To nie głupota! No dobrze, może i tak. Ale także szansa, żebym coś zrobiła ze swoim życiem. Drugie rozdanie. Nadzieja na własny dom. Może sobie być wielkości pudełka po butach. Po prostu nie chcę więcej mieszkać z kimś. Nie licząc oczywiście Lenniego. Bo teraz będziemy razem jako para.

Ulżyło mi. Nie jestem już do wzięcia. Trochę potrwa, zanim się przyzwyczaimy do nowej sytuacji, ale uśmiech nie schodzi mi z twarzy.

Kończy się maj, ale na dworze i tak jest zimno, ciemno i mokro.

A jeśli nie przyjedzie? Może stchórzył? Nagle go olśniło, że nie chce ze mną spędzić reszty życia, bo może gdzieś tam jest ktoś lepszy?

Czuję narastającą panikę, ale w tej samej chwili zza rogu wyjeżdża taksówka. Patrzę, jak się zbliża. Otwiera się okno z tyłu. W środku siedzi Lenni i się uśmiecha. Jak zawsze punktualny. Jak zawsze niezawodny. Nie powinnam była w niego wątpić.

– Może panią gdzieś podrzucić? – pyta z uśmiechem.

– Jeśli to nie problem. – Wchodzę w rolę.

– Jedzie pani w jakieś miłe miejsce?

– Tak się składa, że na Sycylię. Przeprowadzam się na Sycylię! – Wypowiadam te słowa na głos i nagle wszystko staje się prawdziwsze, a ja zaczynam chichotać z radości.

Kręci mi się w głowie z emocji i nerwów, ale nie boję się aż tak, żeby się wycofać. Nasze zgłoszenie zostało przyjęte, wypowiedziałam mieszkanie u Maureen i rzuciłam pracę, a przez ostatnie tygodnie przekonywałam wszystkich wkoło, że to naprawdę dobry pomysł. Tylko Valerie była zachwycona, że wreszcie się z Lennim zeszliśmy. Podobno zawsze miała nadzieję, że to się wydarzy, ale uważa, że powinniśmy wyjechać tylko na rok, a potem wrócić.

Lenni wysiada, otwiera bagażnik i umieszcza moją walizę obok swojej. Spogląda na mnie i zastanawiam się, czy powinnam go pocałować. On chyba myśli o tym samym. Nachyla się, ale w ostatniej chwili postanawiam go po prostu przytulić, jak zwykle, a ponieważ on najwyraźniej celował w policzek, trafia ustami w czubek mojej głowy. Ja z kolei cmokam kieszonkę na jego piersi. Potem niezdarnie się odsuwamy. Szczegóły trzeba będzie dopracować. Lenni zawsze mówił, że jestem ostatnią ofermą, ale jeśli zamierzamy mieć rodzinę, musimy zacząć od podstaw i udoskonalić przede wszystkim całowanie. Wszystko w swoim czasie, mówię sobie.

Niezręczna chwila minęła, Lenni przytrzymuje drzwiczki, a ja się uśmiecham. Znów jesteśmy sobą. Po raz ostatni zerkam na mój dom i za poruszającą się zasłoną widzę Maureen. Taksówka rusza w kierunku lotniska, a ja się czuję jak więzień pozostawiający za sobą celę. Mam szczęście, że wyszłam i znów jestem wolna.

W samolocie próbuję spać, ale ciągle na nowo przeżywam ten nieszczęsny pocałunek i nie mogę się nie zastanawiać, co będzie, kiedy przyjdzie nam ze sobą spać. Raz, na studiach, mieliśmy małą sytuację po pijanemu, kiedy po imprezie wylądowaliśmy w jednym łóżku. Po wszystkim doszliśmy do wniosku, że za dużo wypiliśmy i to był zły pomysł. Po co psuć idealną przyjaźń? Ale wspomnienia nie dało się wymazać, a wszyscy i tak uważali, że albo jesteśmy parą, albo w końcu nią zostaniemy.

To po tej imprezie zawarliśmy pakt. I oto jesteśmy. Ale tym razem parę drinków chyba nie zaszkodzi. Alkohol i słońce. Jestem pewna, że jak już dotrzemy na miejsce i się odprężymy, ogarniemy i sprawy łóżkowe. Nie potrzebuję iskier i dzikiej żądzy, wystarczy parę miłych chwil. Przyglądam się dobrze znanemu profilowi Lenniego. Śpi i głowa mu opadła do tyłu. Usiłuję z siebie wykrzesać odrobinę pożądania, ale bez skutku. Składam to na karb zmęczenia. Opieram głowę o jego mocne ramię i zamykam oczy.

Budzę się, gdy kapitan poleca personelowi pokładowemu złożyć siedzenia przed podejściem do lądowania.

– Proszę podnieść rolety – rzuca jedna z przechodzących stewardes. Spełniam jej polecenie i natychmiast oślepia mnie poranne słońce. Chwilę trwa, zanim oczy mi się przyzwyczają, wyglądam na zewnątrz i aż mi zapiera dech. Okienko wypełnia imponująca Etna, w samym środku kadru, jakby pozowała do zdjęcia. Stoi wysoka i dumna, jakby spoglądała na swoich poddanych. Powoli wydmuchuje kłęby dymu, tworzące białą koronę wokół przysypanej śniegiem głowy.

– Rany! – Nic więcej nie mogę wydusić. Czuję ciężar Lenniego, który opiera się na mnie, żeby też wyjrzeć.

– Rany, faktycznie! – mówi i po chwili lądujemy na zalanej słońcem sycylijskiej ziemi, na której zaczniemy nowe, wspólne życie.

Wchodzimy przez przesuwne drzwi do hali przylotów i mam wrażenie, że wkraczam do nowego świata, a motylki szalejące w moim żołądku chyba się z tym zgadzają. Stoimy z wózkiem bagażowym, rozglądamy się wśród oczekujących i próbujemy wypatrzeć wśród trzymanych przez nich kartek nasze nazwiska. Mam wrażenie, że wpatruję się w morze okularów przeciwsłonecznych, są na głowach, na czołach i za kołnierzykami koszul. Wszędzie widzę też błyszczące adidasy na platformie i chociaż na zewnątrz świeci słońce, wszyscy są w płaszczach i puchówkach. Dla nas to pełnia lata, ale widocznie Sycylijczykom jest zimno. Słychać warczenie małych piesków wystawiających głowy spod pach swoich właścicieli, a halę wypełnia zapach gorącej kawy i słodkich ciastek. Burczy mi w brzuchu.

Naszych nazwisk ani widu, ani słychu.

– A jeśli to ściema? – wypalam, bo mój znerwicowany umysł wypełnia fala nowych wątpliwości.

– Przecież jak na razie nikt nie chciał od nas pieniędzy. – Lenni jak zawsze jest głosem rozsądku.

Ma rację, nikt nas nie prosił o pieniądze, wręcz przeciwnie, zapłacili nam, żebyśmy tu przylecieli. Niewielki ryczałt zaraz po dotarciu na miejsce i kolejny po trzech miesiącach, jeśli się zdecydujemy zostać. Za dom płacimy symboliczny czynsz.

Rozglądam się po przyjaciołach, rodzinach i znajomych, którzy całują się na powitanie i powraca uczucie szczęścia. Muszę się podszkolić w całowaniu, stanowczo.

– Napiszę pod numer, który dostałem i dowiem się, o co chodzi – oznajmia Lenni. – A może ty w tym czasie kupisz nam kawę i coś do jedzenia? – proponuje i wyciąga z portfela kilka banknotów euro.

– Dobra. Potem ci oddam – obiecuję. – Jak tylko dostanę moją wypłatę.

Kiedy wypowiedziałam mieszkanie, Maureen wycyckała mnie do zera, upierając się, że zgodziłam się na pokrycie kosztów prania dywanów i zasłon.

– Nie musisz – zapewnia Lenni, wyciąga długą rękę i obejmuje mnie. – Jesteśmy parą. Drużyną. To, co moje, jest twoje! – Promienieje, a ja odpowiadam uśmiechem. Jesteśmy drużyną, robi mi się od tego ciepło.

Gdy po jakimś czasie wracam z dwiema mocnymi czarnymi kawami i ciastkami, czuję, że jestem w niebie. Trzymam ciepłą, smażoną w głębokim tłuszczu bułeczkę ze słodką i kremową ricottą i czekoladowymi chrupkami w środku, a Lenniemu kupiłam _ciambellę_, słodką oponkę przypominającą pączka. Lenni kocha pączki. Już widzę, że Sycylijczycy się znają na łakociach!

– Proszę. – Podaję mu kawę i papierową torebkę z ciastkiem. – Ale najpierw spróbuj tego. – Wyciągam swoją bułeczkę, a on odgryza kawałek. Ciepła ricotta wypływa z ciastka i zalewa mu usta.

– Matko! – Przewraca oczami z rozkoszy. – Już choćby po to warto tu było przyjechać! – oznajmia z ustami pełnymi sera i czekolady.

– Mów, czego się dowiedziałeś – pytam i wracam do śniadania. – Aha, mam jeszcze to. – Wyciągam z torby dwie butelki jaskrawego soku pomarańczowego i podaję mu jedną.

– Rozmawiałem z samym burmistrzem. Bardzo przeprasza za spóźnienie, niedługo będzie. Powiedziałem, że zaczekamy na zewnątrz. Ma nasze zdjęcia, więc nas rozpozna. Chodź, zjemy na słońcu.

Ciągniemy nasz wózek z bagażami i usiłujemy nie upuścić kubków z kawą, zatłuszczonych papierowych torebek i serwetek. Otwieramy szklane drzwi i wychodzimy na słońce. Stajemy jak wmurowani, patrzymy na siebie i nie wierzymy, że naprawdę tu jesteśmy. Etna pręży się dumnie, a ja kiwam jej głową na powitanie. Znajdujemy wolną ławkę i zabieramy się do ciastek, kawy i soku. Już nie mam wątpliwości, że wszystko będzie jak powinno.

– _Mi dispiace! Mi dispiace!_

Podnosimy głowy, które odchyliliśmy, wystawiając twarze do słońca. Założyliśmy okulary słoneczne i zamknęliśmy oczy. Teraz Lenni podnosi okulary na czoło, jak wielu mężczyzn tutaj. No proszę! Jesteśmy prawie tutejsi! Lawirując między samochodami, zmierza ku nam mężczyzna w granatowym garniturze i jasnej koszuli z rozpiętymi górnymi guzikami i poluzowanym krawatem. Ma ciemnobrązową twarz z głębokimi zmarszczkami wokół oczu i po obu stronach dużego nosa.

– Zelda i Lenni, witajcie! – Wyciąga do nas rękę, a my wstajemy, żeby się przywitać. Ujmuje moją dłoń, ściska żywiołowo i całuje mnie w oba policzki. Takie powitanie przychodzi mi bez problemu. Znów myślę, że jestem po prostu stworzona do życia tutaj! Lenni wydaje się nieco speszony, ale daje się ponieść i przy drugim buziaku głośno cmoka. – Witajcie, obywatele Sycylii! – Mężczyzna uśmiecha się równie ciepło jak słońce, a potem przygładza siwe włosy. – Przepraszam za spóźnienie. Miałem… pewne problemy. Proszę, chodźmy. – Wskazuje w stronę parkingu. – Chodźcie ze mną. Zawiozę was do naszego miasteczka. Waszego nowego domu.

– Jakie problemy? – pytam.

Wygląda, jakby nagle zrobiło mu się gorąco, czoło mu lśni od potu. Szybko jednak przywołuje szeroki uśmiech.

– Nic, czego nie dałoby się naprawić. A teraz proszę… – Prowadzi do nas do samochodu, a kiedy ruszamy za nim, Lenni mruga i się uśmiecha.

Samochód to zakurzony srebrny fiat z masą wgnieceń. Spodziewałam się czego innego. Takie auto nie pasuje do burmistrza, ale z drugiej strony mówił, że się spóźnił, bo miał problemy. Może właśnie z samochodem i ten jest pożyczony.

Opuszczamy teren lotniska i wjeżdżamy na autostradę, a ja patrzę, jak mój nowy świat przelatuje za oknami. Potem zjeżdżamy na węższe drogi. Gdziekolwiek spojrzę, zwieszają się gałęzie obsypane żółtymi kwiatami.

– Co to za roślina? – pytam, bo moja ciekawość wchodzi w tryb turbo. Chcę wiedzieć wszystko o moim nowym otoczeniu.

– Janowiec etneński – odpowiada burmistrz. – Rośnie tu i na Sardynii. Lubi słońce, otwarte przestrzenie i ubogie, kamieniste podłoże.

Mkniemy dalej, a do samochodu oprócz kurzu z drogi wpada również zapach podobny do jaśminu. Zerkam na Etnę, która cały czas jest w zasięgu wzroku, jakby obserwowała każdy nasz ruch.

– Dalej, na polach, rośnie dziki koper włoski. Świetnie się nadaje na pesto – informuje burmistrz i wskazuje pola na pagórkach zarośnięte zjawiskową zielenią i żółcią. Chociaż zjadłam cudowne śniadanie, na myśl o pesto z kopru włoskiego do ust napływa mi ślinka.

Przejeżdżamy przez kolejne miasteczka. Mówię, że przejeżdżamy, ale to jak jazda samochodzikami w wesołym miasteczku albo gra w szachy: każdy kierowca chce za wszelką cenę utrzymać swoje zamiary w tajemnicy i przejazd przez ronda i skrzyżowania przypomina negocjacje wojenne. Długie wąskie ulice zastawione są zaparkowanymi prostopadle samochodami, które trzeba wymijać. Za to za miastami rosną gaje pomarańczowe i cytrynowe. Wypielęgnowane drzewka stoją w równiutkich rzędach, przez co okolica lśni jak złoto.

Wjeżdżamy coraz wyżej, zbliżamy się do Etny, a oddalamy od wybrzeża. Znaki drogowe są teraz bardziej zdezelowane. Po jakiejś godzinie docieramy do miasteczka wyglądającego na bardzo stare. Mury domów kruszeją, a gaje cytrynowe są równie zaniedbane jak drogi i budynki. Wygląda na to, że pozostawione same sobie za bardzo się rozrosły i zdziczały. Sosny i palmy rosną radośnie obok siebie, a wspomagają je wielkie figowce i orzechy rozkładające gałęzie nad murami domów w kolorze wyblakłego łososiowego różu. W tym miasteczku przycupniętym na zboczu góry nikt się nie zatrzymuje. Wszyscy tylko przejeżdżają. Z wyjątkiem nas.

– _Benvenuto!_ – woła burmistrz. – Witajcie w Città d’Oro!

Patrzymy na siebie z Lennim i oboje się zastanawiamy, czy to ma być żart. Miasto nie ma nic wspólnego ze zdjęciami, które nam przysłano. Na widok naszych twarzy we wstecznym lusterku nawet burmistrzowi rzednie mina. Obserwujemy samochody mknące przez miasto po wyłożonych kocimi łbami ulicach. Chcą się jak najszybciej oddalić.

– Jadą zobaczyć Etnę i winnice wyżej na zboczu – próbuje tłumaczyć burmistrz, ale widzę, że po prostu nikt nie ma ochoty się zatrzymać w Città d’Oro. Bo niby po co, myślę po wyjściu z samochodu. Jest ciemno i wilgotno. Po obu stronach ulicy stoją domy ze zwieszającymi się nad nią balkonami, a w oddali widać Etnę.

– To nasz sklep spożywczy – oznajmia burmistrz, wskazując na samotny sklepik pod zniszczoną biało-zieloną markizą. Wychodzi z niego kobieta z długimi kręconymi włosami farbowanymi henną i się na nas gapi.

– _Ciao!_ – wołam i z uśmiechem podnoszę rękę.

Kobieta morduje mnie wzrokiem i szybko zagania kogoś do środka, ku jego wyraźnym protestom. Z ciemnego wnętrza rozlega się śpiew kanarka. Powoli opuszczam dłoń i się odwracam. Widzę, że zasłony w oknach się poruszają, ale nikt nie wychodzi.

Burmistrz desperacko się rozgląda w poszukiwaniu innych punktów zaczepienia.

– Przed nami nasze miejskie _piazza_ – mówi wreszcie – a wyżej kościół i ratusz.

Patrzę w górę wzgórza. Nad miastem góruje wielka czerwona posiadłość, rozłożysta i dumna, patrząca na nas wszystkich z góry.

– A rynek? – pytam z nadzieją.

– Nie ma rynku, niestety, już nie.

– Ach.

– Ten bruk jest chyba z lawy? – pyta Lenni, który przygląda się zniszczonej ulicy i murom.

– Tak! – Burmistrz od razu podchwytuje jego zainteresowanie. – Mamy też restaurację. Bardzo dobrą! Wprawdzie nie ma wielu gości, ale jeśli damy znać wcześniej, otworzą… – Milknie i wzrusza ramionami. Najwyraźniej jego entuzjazm się wyczerpał. – Ostatnio nic więcej tu nie ma – dodaje, a ja się zastanawiam, czy wie, że powiedział to na głos.

Rozglądam się po podupadającym miasteczku: zniszczone mury i dachy z terakoty, odłażąca zielona farba na okiennicach, krzywe bramy oraz zaniedbane, rozrośnięte gaje cytrynowe. Czego ja się spodziewałam? Wszyscy mówili, że to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. I wygląda na to, że mieli rację. Miasteczko jest w tak opłakanym stanie, że chyba burmistrz nas tu ściągnął, byśmy w nie tchnęli nowe życie. Ale choćbyśmy stanęli na głowie, nie wiem, czy uda się wskrzesić to miasto. Wygląda, jakby dogorywało już od dłuższego czasu.

– Chodźmy, pokażę wam, gdzie będziecie mieszkać. To mój dom rodzinny – zapowiada po drodze do samochodu. – Il Limoneto. Możecie się czuć jak u siebie.

Rozglądam się po pustych ulicach, rozsypujących się domach, zamkniętych sklepach i nie wiem, czy kiedykolwiek poczuję się tu jak w domu. Maureen i reszta mieli rację. To jeden z moich najgłupszych nieprzemyślanych pomysłów. Jestem zmęczona, spływam potem i zastanawiam się, w co myśmy się, na litość boską, wpakowali.ROZDZIAŁ 4

Wracamy do samochodu i ruszamy po wyślizganych kocich łbach. Lenni kładzie rękę na mojej dłoni. To kojący, braterski gest, ale i tak dobrze mi robi. Po prawej stronie mijamy _piazzę_. Kamienne schody są tak zużyte, że niemal widać ślady stóp. Prowadzą do wielkiego kościoła z ogromnym mosiężnym dzwonem. Obok jest ratusz.

Ostro zawracamy na końcu głównej ulicy i kierujemy się tam, skąd przyjechaliśmy. Mijamy rząd domów, całkowicie opustoszałych i chylących się – całkiem dosłownie – ku upadkowi, ale z obłędnym widokiem na miasto na zboczu i morze.

W końcu zjeżdżamy z wybrukowanej ulicy na wiejską drogę. Samochód podskakuje i się kołysze, a my razem z nim. Chwytam mocno rękę Lenniego. Po obu stronach drogi ciągną się skłębione chaszcze. Podejrzewam, że to drzewka cytrynowe. Wśród nich kwitną dzikie kwiaty, a na jednym z pni pyszni się glicynia, rosnąca tam pewnie od lat. Te gaje nie mają nic wspólnego z wypielęgnowanymi drzewkami, które mijaliśmy po drodze z lotniska. Może to uprawa organiczna, przechodzi mi przez myśl, ale jestem zbyt zajęta wczepianiem się w rączkę nad drzwiczkami, żeby się na tym skupić.

Zatrzymujemy się przed wielką rdzewiejącą bramą, a burmistrz, trochę zdenerwowany, wysiada i otwiera oba skrzydła. Jedziemy dalej i zauważam, że gaj po obu stronach drogi ogrodzony jest płotem elektrycznym. Na tabliczkach są jakieś napisy, ale jedziemy za szybko, żebym mogła je odczytać.

W końcu stajemy przed wiejskim domem.

– Witajcie w Il Limoneto! – woła burmistrz. Wygląda na to, że kiedyś ściany były jaskrawożółte, ale teraz upodobniły się do reszty miasta, są wyblakłe i zaniedbane jak starzejąca się gwiazda filmowa, która straciła już czar, a dni jej chwały należą do przeszłości.

Powoli wysiadamy. Moje stawy są tak wytrzęsione jazdą, że desperacko próbują wskoczyć z powrotem na swoje miejsca.

Burmistrz podchodzi do bagażnika i upiera się, że sam zaniesie moją walizkę do domu. W środku panuje cudowny chłód bijący od wytartych, ale bardzo czystych płyt podłogowych. Przed nami pyszni się wielki drewniany stół zastawiony ciastami i tartami oraz serem i zimnym mięsem. Są też misy pełne pomarańczy i cytryn, okrągłych i jaskrawożółtych, spoczywających na kołderce z zielonych liści. Najbardziej rzucają się w oczy wypieki. Sycylijczycy chyba kochają słodycze.

– Proszę bardzo, nalejcie sobie wina i zjedzcie coś. Ja mam jeszcze kilka spotkań. – Nerwowo przeczesuje włosy.

– Dziękujemy, _signor_… E…

– Mówcie do mnie Giuseppe, bardzo proszę.

– Giuseppe! – kończymy chórem i się uśmiechamy.

– Teraz jesteśmy rodziną, częścią jednej społeczności – oznajmia Giuseppe. Rozkłada ramiona, ale nie rzucam mu się w objęcia ani sama go nie przytulam. To by było dziwne. Nie jesteśmy rodziną. Dopiero przyjechaliśmy. – Jak wszystko załatwię, odbiorę z lotniska pozostałych, wpadnę później. Na razie odpoczywajcie, jedzcie i cieszcie się życiem – poucza, a następnie znika za drzwiami.

Rozglądamy się z Lennim po kuchni z ciemnego drewna, patrzymy na uginający się stół, a następnie spoglądamy na siebie.

– Rany! – mówimy jednocześnie, a potem ja się śmieję i próbuję znów się przytulić, jakbyśmy byli prawdziwą parą, ale kończy się na tym, że zawisam na jego ramieniu. Po prostu nie jestem do tego przyzwyczajona. Chociaż przecież nigdy nie unikaliśmy kontaktów fizycznych. Brał mnie pod rękę, poza tym masował mi stopy, kiedy kupowałam na wyprzedaży kolejne niewygodne buty i wiecznie tarmosił mnie za włosy. Jego zdaniem był to przejaw czułości. Moim zdaniem można było od tego dostać szału. Ale przytulanie to coś nowego. Jako para musimy się zgrać. Praktyka, praktyka czyni mistrza, powtarzam sobie i rozglądam się po moim nowym pięknym domu.

– Mówili, że załatwią nam dom, ale czegoś takiego się nie spodziewałam – wyznaję.

– Ja też nie. Myślałem, że wylądujemy w którejś z tych ruin. Trochę pracy i to może być cudowne miejsce! – ocenia Lenni jak rasowy agent nieruchomości, który natrafił na nieoszlifowany klejnot.

Myślę, że będziemy tu szczęśliwi. Nawet bardzo! Wszyscy, którzy w nas wątpili i mówili, że głupio robimy, powinni to teraz odszczekać.

– Musi być jakiś haczyk! – mówię jednak. – Zawsze mi mówiłeś, że jeśli coś jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, to prawdopodobnie nie jest.

– Niechętnie to przyznaję – stwierdza z szerokim uśmiechem i wzrusza ramionami – ale niewykluczone, że się myliłem.

Przyciskam rękę do piersi i patrzę z udawanym przerażeniem.

– Ty? Mylić się? Nie pamiętam, kiedy się ostatnio myliłeś, odkąd, hmm, graliśmy w Trivial Pursuit, ty przegrałeś i zapowiedziałeś, że już nigdy więcej w to nie zagrasz i odtąd będziemy grać w Twistera, w którego zawsze wygrywasz, bo masz dłuższe kończyny niż ja i twoja mama.

Znów jesteśmy sobą. Przytulanie to nowe terytorium, do którego trzeba po prostu jakoś przywyknąć. Zwłaszcza jeśli mamy zamiar wejść na kolejny poziom i zacząć ze sobą sypiać.

Lenni zagląda do kredensów.

– Może to miasteczko jest haczykiem – zastanawia się. – Tam się kompletnie nic nie dzieje. Turyści nawet się nie zatrzymują, tylko pędzą byle dalej.

Ma rację. Miasto nie ma wiele do zaoferowania. Ale przecież nie przyjechałam tu, żeby stać się członkiem jakiejś wielkiej zżytej społeczności. Zamierzam założyć firmę – jeśli będzie trzeba, to internetową – i stworzyć dom dla siebie i Lenniego.

Znajduje dwa kieliszki i nalewa wino.

– A teraz, wsuwajmy! – zachęca, wpatrzony w ucztę.

– _Benvenuto!_ Witam! Zapraszam!

Głos Giuseppego sprawia, że się podrywamy z drzemki, w którą zapadliśmy na sofce w ogromnej otwartej kuchni z jadalnią. Spałam z głową na ramieniu Lenniego. Po przepysznym lunchu i myszkowaniu po domu z kieliszkami zjawiskowego czerwonego wina w rękach, zanieśliśmy torby na górę i zaczęliśmy się rozpakowywać. Jest tu pięć sypialni i dwa dwuosobowe pokoje w stodole z częścią mieszkalną. Lenni zasugerował, żeby każde z nas wybrało sobie pokój i poczuło się jak u siebie. Mamy tyle miejsca, że nikt nam nie zabroni. W końcu nie jesteśmy rodziną. Jeszcze…

– Nie śpieszy się – powiedział i muszę przyznać, że kamień spadł mi z serca. W pełni się z nim zgadzałam. Nie chciałam czuć przymusu, że oto tego samego wieczoru musimy coś udowodnić. Przecież jeszcze nawet nie opanowaliśmy przytulania! – Wszystko w swoim czasie – dodał. – Niech się toczy naturalnie.

Po raz nie wiem który jestem wdzięczna za jego rozsądek. Gdyby nie on, pewnie czułabym się w obowiązku już tej nocy zostać boginią seksu i tak bym zawaliła, że nigdy więcej nie chciałby iść ze mną do łóżka. Może to był mój błąd podczas poszukiwań Pana Idealnego. Brak pośpiechu to rozważne podejście. Chociaż jeśli zmierzamy mieć dziecko, to czasu nie ma aż tak dużo. W moim wieku i tak może nie być łatwo. Ale nawet, jeśli się nie uda, już samo życie z Lennim tutaj będzie wystarczającą radością.

– Poznajcie swoją nową rodzinę! – Giuseppe się śmieje i dociera do nas, że mamy towarzystwo. Mam nadzieję, że nauczą się pukać. Nie jestem przyzwyczajona do włażenia do mojego domu bez uprzedzenia. Nigdy nie mieszkałam w miejscu, gdzie nie zamyka się drzwi. A ta „nowa rodzina” śmierdzi jakąś komuną!

– Lenni, Zeldo, pozwólcie, że przedstawię. – W podwójnych drzwiach prowadzących na dziedziniec pojawia się Giuseppe. Otacza go grupka ludzi, wyglądają jak wycieczka z przewodnikiem.

Oboje z Lennim podrywamy się na równe nogi i przewracamy opróżnione do połowy kieliszki, które postawiliśmy na podłodze. Za wszelką cenę usiłujemy nie wyglądać, jak byśmy się lekko wstawili i kimnęli, choć przecież tak się właśnie stało.

– Cześć, jestem Tabitha – odzywa kobieta w moim wieku, może trochę młodsza, mówiąca z bardzo wyrafinowanym akcentem. – Cóż mogę powiedzieć, moja mama kochała seriale – dodaje.

Ach, _Ożeniłem się z czarownicą_, ten amerykański sitcom. Czarownica bierze ślub ze śmiertelnikiem i próbuje być zwykłą gospodynią domową. Tabitha to ich córka. Moja mama mówiła, że gdy się urodziłam, uważała mnie za czarownicę. Czasem sama w to wierzyłam. W domu dziecka często marzyłam, żeby tylko zmarszczyć nos i przenieść się gdziekolwiek, byle nie zostać tu.

Skoro jej mama lubiła ten serial, a moja go znała, musimy być równolatkami. Tabitha ma kapelusz w panterkę, ciemne okulary przeciwsłoneczne, wielki szal, chociaż jest gorąco, znoszone dżinsy i martensy. Skórzaną kurtkę przewiesiła przez ramię i dzięki temu widzę jej mięśnie. Rockowa laska. Wymieniamy sztywne uściski dłoni.

– Bardzo tu … wiejsko – zauważa.

– Tak – zgadzam się. A czego się spodziewała na sycylijskiej wsi? Moim zdaniem jest cudownie! No dobrze, może trzeba to i owo naprawić, ale potencjał jest ogromny. Myślę zupełnie jak Lenni i aż się uśmiecham. Podoba mi się to. Widać, że się dogadujemy. Mam straszną ochotę spytać Tabithę, co tu robi, najwyraźniej sama, ale się powstrzymuję i jestem z siebie całkiem dumna.

– Ja jestem Barry – przedstawia się starszy mężczyzna, po pięćdziesiątce, może nawet koło sześćdziesiątki, czerwony i spocony. Ubrany jest w spraną koszulkę ze Stonesami i równie wyblakłe dżinsy. Pasek podtrzymuje je tuż pod piwnym brzuszkiem.

– Ralph. – Ten z kolei jest ubrany bardzo elegancko i najwyraźniej nie raz był na egzotycznych wakacjach. Widzę go w domu w Toskanii albo Umbrii. Albo na jachcie na Morzu Śródziemnym. Ma starannie wyprasowaną koszulkę polo, wykrochmalone kremowe chinosy i skórzane mokasyny.

– A my jesteśmy Sherise i Billy – mówi uśmiechnięta kobieta, sporo po sześćdziesiątce. Koszulka bez rękawów odsłania jej mocne ramiona i ciemną, mahoniową opaleniznę. Ma szorty, zabudowane buty i kapelusz z szerokim rondem, żeby ją chronił od słońca. Wskazuje na swojego partnera, drobnego, żylastego facecika, także w szortach, buciorach i kapeluszu. Jest chudziutki, ale widać, że silny jak byk.

Przyglądam się tej dziwacznej ekipie i zastanawiam się, czemu chcą zacząć od nowa na Sycylii. Czego szukają? Naprawdę wszystkim czegoś brakowało w życiu? Nagle zadaję sobie pytanie, czy jestem taka sama. Mnie też czegoś brakowało? No tak. Ale ja już to coś znalazłam: przyjechałam z Lennim. Jesteśmy parą, drużyną.

Znów na nich patrzę. Czuję się jak pierwszego dnia w nowej pracy, otoczona stadem ludzi, z którymi się raczej nie dogadam, ale muszę ich znieść. Cóż, przynajmniej nie będziemy razem pracować. Tabitha węszy po domu i robi zdjęcia. Mojego domu, przypominam sobie z nagłym odruchem zaborczości. Nowego domu mojej przyszłej rodziny.

– Witajcie w Il Limoneto – mówi Giuseppe. – Tutaj się wychowałem, ale teraz mieszkam w mieście, przy _piazza_, koło kościoła. – Rozgląda się i widzę, że puchnie z dumy. Potem składa dłonie i oddycha głęboko. – No więc, niestety wynikło kilka problemów. Budowniczy pracujący przy waszych domach mają małe zaległości.

– Jak to? – pyta szybko Tabitha.

– No tak. – Giuseppe składa dłonie jak do modlitwy i lekko dotyka palcami ust. – Domy, które dla was przeznaczyliśmy, wymagają… remontu. Trzeba przy nich odrobinę popracować…

– Ale są bezpieczne? – wtrąca się zaniepokojony Barry.

– …żeby zrobiły się przytulniejsze. Można to nazwać unowocześnianiem – wyjaśnia Giuseppe.

– Ale nadają się do zamieszkania? – docieka Sherise.

Giuseppe kiwa głową z boku na bok.

– Jeszcze nie do końca, ale będą się nadawać. Wkrótce.

– Aha… Czyli nie zostaniemy tutaj? – pytam cicho, bo docierają do mnie fakty i próbuję ukryć rozczarowanie.

– Na razie tak – zapewnia Giuseppe. Humor trochę mi się poprawia. – Do zakończenia prac remontowych zostaniecie tutaj, oczywiście za darmo. Rozgośćcie się, a ja zajmę się organizowaniem domów w mieście. Będą gotowe bardzo niedługo.

– Czyli… Wszyscy zamieszkamy tutaj? – Patrzę na naszą małą grupkę.

– Będzie milusio! – zauważa Tabitha i uśmiecha się z rozbawieniem.

I tu jest ten haczyk, myślę. Dom nie jest tylko dla mnie i Lenniego. Jest dla wszystkich. Będę mieszkać z całkiem obcymi ludźmi, jak wtedy, gdy byłam dzieckiem. Nienawidziłam tego i zdecydowanie nie chcę powtórki.

– Jak długo to potrwa? – pytam.

– Aż domy będą gotowe.

– Czyli? Może nam pan podać jakieś terminy? – dołącza Ralph. Ściąga łopatki i wygląda jak biznesmen.

– Jakbym wróciła do internatu! – zauważa Tabitha i pada na sofkę, a nogi kładzie na podłokietniku.

– Musimy wyszykować kilka rzeczy. To nie potrwa długo.

– I wtedy dostaniemy własne domy? – upewniam się.

– Tak, tak, jak obiecywałem. Mamy fundusze na remont. – Giuseppe uśmiecha się sztucznie, a na jego czole perli się pot.

– W takim razie na pewno jakoś się pomieścimy! – oznajmiam radośnie. W końcu każde z nas zamieszka u siebie, a przecież po to przyjechaliśmy.

– Chodźmy wybrać sypialnie! – woła Tabitha i wstaje.

– A później zapraszam na kolację do restauracji w mieście. Na powitanie i na przeprosiny, że domy nie są jeszcze gotowe. Zaraz zadzwonię do Luki, właściciela.

Kolacja! Nie sądzę, żebym wepchnęła w siebie jeszcze cokolwiek po tym wszystkim, co zjedliśmy przed chwilą.

– Będziemy mogli się lepiej poznać – cieszy się Sherise.

– Właśnie! – Giuseppe promienieje.

– Nie mogę się doczekać. – Tabitha uśmiecha się szeroko i ściąga okulary i kapelusz, pod którym są krótkie, poczochrane włosy. Mierzwi je, żeby wyglądały, jakby dopiero co wstała z łóżka. Wygląda seksownie. Sprawdzam ukradkiem, czy Lenni zauważył. Na szczęście nie! Co za szczęście, że nie będę już musiała z nikim konkurować.

– Świetnie – rzuca Ralph i nie mogę nie słyszeć potężnej dawki sarkazmu w jego głosie.

Lenni unosi brew, a ja tłumię nerwowy chichot. Czuję się nie tylko jak pierwszego dnia w nowej pracy, ale jakbym weszła do domu _Big Brothera_. A jeśli się nie polubimy? I znów będę bezdomna?

_Koniec wersji demonstracyjnej._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: