Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mont-Oriol - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mont-Oriol - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 406 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Pierw­si ku­ra­cju­sze – ran­ne (pta­ki – już po ką­pie­li, prze­cha­dza­li się zwol­na, pa­ra­mi lufo sa­mot­nie, pod wiel­ki­mi drze­wa­mi, nad stru­mie­niem spły­wa­ją­cym z wą­wo­zów Enval.

Od stro­ny wio­ski po­ja­wia­li się na­stęp­ni i śpiesz­nym kro­kiem wcho­dzi­li do za­kła­du ką­pie­lo­we­go. Był to duży bu­dy­nek: na par­te­rze mie­ścił urzą­dze­nia wo­da­lecz­ni­cze, na pię­trze – ka­sy­no, ka­wiar­nię i salę bi­lar­do­wą.

Od cza­su gdy dok­tor Bon­ne­fil­le od­krył w głę­bi En-val bo­ga­te źró­dło i ochrzcił je swo­im na­zwi­skiem, kil­ku miej­sco­wych i oko­licz­nych wła­ści­cie­li ziem­skich, pusz­cza­jąc się na nie­śmia­łą spe­ku­la­cję, za­ry­zy­ko­wa­ło bu­do­wę ob­szer­ne­go gma­chu w prze­pięk­nej, dzi­kiej, a mimo to po­god­nej ower­nij­skiej do­li­nie, wśród ol­brzy­mich orze­chów i kasz­ta­now­ców. Dom ten miał słu­żyć wie­lu ce­lom na raz, ku­ra­cji za­rów­no, jak roz­ryw­ce, gdyż na dole sprze­da­wa­no wody mi­ne­ral­ne, na­try­ski i ką­pie­le, na gó­rze zaś piwo, li­kie­ry i mu­zy­kę.

Ogro­dzo­no część do­lin­ki nad stru­mie­niem, by stwe­rzyć park, nie­odzow­ny w każ­dym uzdro­wi­sku, i prze­pro­wa­dzo­no w nim trzy ale­je, jed­ną pro­stą i dwie krę­te. U wy­lo­tu głów­nej alei try­ska­ło sztucz­ne źró­dło: pod ochro­ną sło­mia­nej strze­chy per­li­ła się w wiel­kiej be­to­no­wej mi­sie woda, spro­wa­dza­na z głów­ne­go źró­dła, a nad­zór nad nią peł­ni­ła spo­koj­na ko­bie­ci­na, któ­rą wszy­scy na­zy­wa­li po­ufa­le po imie­niu: Ma­rią. Fleg­ma­tycz­na Ower­niacz­ka, w bie­lut­kim za­wsze cze­pecz­ku na gło­wie, nie­mal cała spo­wi­ta w czy­sty, ob­szer­ny far­tuch okry­wa­ją­cy prze­pi­so­wą suk­nię, wsta­wa­ła po­wol­nym ru­chem, ile­kroć do­strze­ga­ła zbli­ża­ją­ce­go się ale­ją ku­ra­cju­sza. Zna­jąc swych go­ści, dla każ­de­go wyj­mo­wa­ła z ru­cho­mej oszklo­nej szaf­ki jego wła­sną szklan­kę i na­peł­nia­ła ją ostroż­nie przy po­mo­cy cyn­ko­wej cho­chla, osa­dzo­nej na dłu­giej rącz­ce.

Smęt­ny ku­ra­cjusz uśmie­chał się, wy­pi­jał wodę i zwra­cał szklan­kę mó­wiąc: „Dzię­ku­ję, Ma­rio” – po czym od­cho­dził, a Ma­ria znów za­sia­da­ła na wy­pla­ta­nym krze­seł­ku w ocze­ki­wa­niu na­stęp­ne­go pa­cjen­ta.

Nie było ich zresz­tą wie­lu. Uzdro­wi­sko Enval od sze­ściu za­le­d­wie lat zo­sta­ło udo­stęp­nio­ne cho­rym i po sze­ściu la­tach dzia­łal­no­ści nie mia­ło wię­cej go­ści niż w pierw­szym roku. Przy­jeż­dża­ło tu ja­kieś pół set­ki osób, a nę­cił je przede wszyst­kim urok wio­ski to­ną­cej w cie­niu ol­brzy­mich drzew o pniach spę­ka­nych i wiel­kich niby domy, nę­ci­ła sła­wa wą­wo­zów, oso­bli­wość tej do­li­ny, otwar­tej na roz­le­głe rów­ni­ny Ower­nii i nie­spo­dzia­nie za­my­ka­ją­cej się u stóp wy­so­kiej, zje­żo­nej sta­ry­mi kra­te­ra­mi góry, ury­wa­ją­cej się stro­mo nad wspa­nia­łą dzi­ką roz­pa­dli­ną, peł­ną zło­misk skal­nych, gdzie po­tok pie­nił się ka­ska­da­mi na ogrom­nych gła­zach, przed każ­dym z nich roz­la­ny w małe je­zior­ko.

Po­czą­tek był taki sam jak wszyst­kich uzdro­wisk: dok­tor Bon­ne­fil­le opu­bli­ko­wał bro­szu­rę o od­kry­tym przez sie­bie źró­dle. Za­czął sty­lem gór­no­lot­nym i sen­ty­men­tal­nym od po­chwa­ły al­pej­skich uro­ków kra­jo­bra­zu, a do­bie­rał przy tym sta­ran­nie okre­śleń luk­su­so­wych, to jest ta­kich, któ­re dźwię­czą pięk­nie, ale nic nie mó­wią. Wszyst­ko więc w oko­li­cy było ma­low­ni­cze, wi­do­ki im­po­nu­ją­ce, za­kąt­ki cza­row­ne, naj­krót­sze na­wet prze­chadz­ki do­star­cza­ły je­dy­nych w swo­im ro­dza­ju wra­żeń i mo­gły za­chwy­cić ar­ty­stów i tu­ry­stów. Po­tem na­gle, bez żad­ne­go przej­ścia, na­stę­po­wa­ło wy­li­cze­nie zba­wien­nych za­let źró­dła Bon­ne­fil­le; woda ta za­wie­ra­ła dwu­tle­nek wę­gla, sodę, róż­ne sole, szcza­wy, lit, że­la­zo itd. i nada­wa­ła się do le­cze­nia wszel­kich cho­rób. Fi­gu­ro­wa­ły one zresz­tą pod na­głów­kiem: „Chro­nicz­ne i ostre sta­ny cho­ro­bo­we, w któ­rych szcze­gól­nie wska­za­na jest ku­ra­cja wo­da­mi Enval”. A li­sta cier­pień uzdra­wia­nych wo­da­mi Enval była dłu­ga, uroz­ma­ico­na i po­cie­sza­ją­ca dla roz­licz­nych ka­te­go­rii pa­cjen­tów. Bro­szu­rę za­my­ka­ły wska­zów­ki prak­tycz­ne do­ty­czą­ce cen miesz­kań i żyw­no­ści oraz ho­te­li. Trzy tu­tej­sze ho­te­le po­wsta­ły w tym sa­mym cza­sie co i za­kład ką­pie­lo­wy, po­łą­czo­ny z ka­sy­nem. Ho­tel Splen­did, no­wiut­ki gmach, wzno­sił się na zbo­czu do­li­ny i gó­ro­wał nad ką­pie­li­skiem. Ho­tel Ter­my był prze­ro­bio­ny ze sta­rej go­spo­dy, a ho­tel Vi­da­il­let utwo­rzo­no po pro­stu przez za­kup trzech są­sia­du­ją­cych z sobą do­mów i prze­bi­cie ich mu­rów tak, by sta­no­wi­ły ca­łość.

Jed­no­cze­śnie po­ja­wi­ło się pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ka dwóch no­wych le­ka­rzy, choć nikt nie wie­dział, skąd się wzię­li, w uzdro­wi­skach bo­wiem le­ka­rze ro­dzą się nie­ja­ko ze źró­deł, tak samo jak pę­che­rzy­ki po­wie­trza na mu­su­ją­cej wo­dzie mi­ne­ral­nej. Byli to: dok­tor Ho­no­rat, Ower­niak, i dok­tor La­tom­ne – pa­ry­ża­nin. Dok­tor La­ton­ne i dok­tor Bon­ne­fil­le za­pa­ła­li do sie­bie z miej­sca strasz­li­wą nie­na­wi­ścią, dok­tor Ho­no­rat na­to­miast, schlud­ny, do­sko­na­le wy­go­lo­ny gru­bas, uśmiech­nię­ty i zręcz­ny, wy­cią­gnął pra­wi­cę do jed­ne­go, a le­wi­cę do dru­gie­go ry­wa­la i z obu po­zo­sta­wał w do­brych sto­sun­kach. Lecz pa­no­wał nad sy­tu­acją dok­tor Bon­ne­fil­le dzię­ki pia­sto­wa­nej urzę­do­wej funk­cji in­spek­to­ra źró­deł i za­kła­du ką­pie­lo­we­go w Enval.

Urzę­do­wy ty­tuł da­wał mu wła­dzę, za­kład był jego kró­le­stwem. Tu spę­dzał całe dni, a jak po­wia­da­li lu­dzie – nie­kie­dy i noce. Sto razy każ­de­go ran­ka prze­mie­rzał dro­gę z domu, po­ło­żo­ne­go opo­dal we wsi, do swe­go ga­bi­ne­tu le­kar­skie­go, miesz­czą­ce­go się w domu ką­pie­lo­wym u wej­ścia, na pra­wo z ko­ry­ta­rza. Przy­cza­jo­ny tam niby pa­jąk w sie­ci, śle­dził wcho­dzą­cych i wy­cho­dzą­cych, przy czym na wła­snych pa­cjen­tów spo­glą­dał okiem su­ro­wym, a na pa­cjen­tów in­nych le­ka­rzy – z wście­kło­ścią. Do wszyst­kich prze­ma­wiał to­nem ka­pi­ta­na okrę­tu i prze­ra­żał no­wi­cju­szy, z wy­jąt­kiem tych, któ­rych śmie­szył.

Tego dnia, gdy dok­tor Bon­ne­fil­le wbie­gał do za­kła­du kro­kiem tak żwa­wym, że sze­ro­kie poły sta­re­go sur­du­ta fru­wa­ły za nim na kształt skrzy­deł, za­trzy­mał go w roz­pę­dzie okrzyk:

– Pa­nie dok­to­rze!

Dok­tor Bon­ne­fil­le od­wró­cił się. Chu­da, zło­śli­wa twarz, po­ora­na głę­bo­ki­mi czar­ny­mi bruz­da­mi zmarsz­czek, oko­lo­na nie­po­rząd­ną, rzad­ko przy­ci­na­ną szpa­ko­wa­tą bro­dą, zdo­by­ła się na uśmiech. Zdjął wy­so­ki cy­lin­der, po­strzę­pio­ny i wy­pla­mio­ny, od­kry­wa­jąc dłu­gie wło­sy, prze­tka­ne si­wi­zną czy też – jak twier­dził jego ry­wal, dok­tor La­ton­ne – po pro­stu brud­ne.

Cof­nął się o krok, skło­nił i szep­nął:

– Dzień do­bry, pa­nie mar­gra­bio, jak się pan dzi­siaj czu­je?

Drob­ny, wy­pie­lę­gno­wa­ny męż­czy­zna, mar­gra­bia de Ra­ve­nel, wy­cią­gnął do le­ka­rza rękę i od­po­wie­dział:

– Bar­dzo do­brze, pa­nie dok­to­rze, bar­dzo do­brze, a w każ­dym ra­zie nie­zgo­rzej. Ner­ki jak za­wsze do­ku­cza­ją, ale w su­mie le­piej się mie­wam, dużo le­piej, a prze­cież wzią­łem do­pie­ro dzie­sią­tą ką­piel. W ze­szłym roku po­pra­wa na­stą­pi­ła nie wcze­śniej niż po szes­na­stej, pa­mię­ta pan, pa­nie dok­to­rze?

– Oczy­wi­ście, przy­po­mi­nam so­bie do­sko­na­le.

– Ale nie o tym chcia­łem z pa­nem mó­wić. Dzi­siaj rano przy­je­cha­ła moja cór­ka i o niej przede wszyst­kim pra­gnę z pa­nem po­roz­ma­wiać, po­nie­waż mój zięć, pan An­der­matt, Wil­liam An­der­matt, ban­kier.

– Wiem, wiem…

– Otóż zięć przy­wiózł list po­le­ca­ją­cy do dok­to­ra La-ton­ne. Ale ja do pana je­dy­nie mam za­ufa­nie i dla­te­go pro­szę, niech pan zgo­dzi się pójść wraz ze mną do ho­te­lu za­raz, nim. ro­zu­mie pan… Wo­la­łem otwar­cie przed­sta­wić całą sy­tu­ację… Ma pan te­raz chwi­lę cza­su?

Dok­tor Bon­ne­fil­le wło­żył cy­lin­der z po­wro­tem na gło­wę. Był bar­dzo po­ru­szo­ny i za­nie­po­ko­jo­ny. Od­po­wie­dział bez na­my­słu:

– Tak, je­stem w tej chwi­li wol­ny. Ży­czy pan so­bie, że­bym po­szedł od razu z pa­nem?

– O to wła­śnie pro­szę.

Za­wró­ci­li i szyb­kim kro­kiem ru­szy­li w górę ale­ją, któ­ra łu­kiem wio­dła do bra­my ho­te­lu Splen­did, wznie­sio­ne­go na sto­ku góry tak, by go­ście mo­gli się cie­szyć stąd pięk­nym wi­do­kiem.

Na pierw­szym pię­trze we­szli do sa­lo­nu są­sia­du­ją­ce­go z po­ko­ja­mi mar­gra­bie­go de Ra­ve­nel i pań­stwa An­der­matt. Mar­gra­bia zo­sta­wił le­ka­rza sa­me­go i po­szedł po cór­kę.

Przy­pro­wa­dził ją po krót­kiej chwi­li. Pani An­der­matt była mło­dą blon­dyn­ką, drob­ną, bla­dą i bar­dzo ład­ną. Rysy mia­ła jak­by dzie­cię­ce, ale nie­bie­skie oczy spo­glą­da­ły tak śmia­ło, że nada­wa­ły tej de­li­kat­nej i peł­nej wdzię­ku oso­bie po­wab od­wa­gi i zde­cy­do­wa­ne­go cha­rak­te­ru. Nie do­le­ga­ło jej nic po­waż­ne­go, ot, tro­chę osła­bie­nia, skłon­ność do smut­ku, na­pa­dy łez bez po­wo­du lub gnie­wu bez przy­czy­ny, wresz­cie bled­ni­ca. Nade wszyst­ko, pra­gnę­ła mięć dziec­ko, ale od dwóch lat mał­żeń­stwa ocze­ki­wa­ła go da­rem­nie.

Dok­tor Bon­ne­fil­le po­twier­dził, że wody Enval będą w tym przy­pad­ku nie­za­wod­ne, i na­tych­miast wy­pi­sał re­cep­tę.

Jego re­cep­ty za­wsze wy­glą­da­ły prze­ra­ża­ją­co, niby wer­dykt try­bu­na­łu. Za­le­ce­nia, spi­sa­ne na du­żym ar­ku­szu pa­pie­ru, dzie­li­ły się na nie­zli­czo­ne pa­ra­gra­fy, a każ­dy z nich zaj­mo­wał parę li­ni­jek; szpi­cza­ste li­te­ry, kre­ślo­ne z nie­zwy­kłym roz­ma­chem, zda­wa­ły się kłuć jak kol­ce.

Jed­ne za dru­gi­mi cią­gnę­ły się od­stra­sza­ją­ce na­zwy sy­ro­pów, prosz­ków i pi­gu­łek do za­ży­wa­nia na czczo, rano, w po­łu­dnie i wie­czo­rem.

Moż­na by je od­czy­tać tak: „Pan X., jako do­tknię­ty cho­ro­bą chro­nicz­ną, nie­ule­czal­ną i śmier­tel­ną, bę­dzie za­ży­wał:

1. Siar­czan chi­ni­ny, od któ­re­go ogłuch­nie i stra­ci pa­mięć.

2. Bro­mek po­ta­su, któ­ry mu roz­stroi żo­łą­dek, osła­bi wszyst­kie or­ga­ny, okry­je skó­rę prysz­cza­mi i za­ka­zi od­dech wstręt­ną wo­nią.

3. Na­stęp­nie jo­dek po­ta­su, któ­ry wy­su­sza­jąc gru­czo­ły wy­dzie­la­nia we­wnętrz­ne­go, mózg i inne or­ga­ny – wkrót­ce uczy­ni go nie­do­łę­gą i kre­ty­nem.

4. Sa­li­cyl, bo jak­kol­wiek lecz­ni­cze wła­ści­wo­ści tego środ­ka nie zo­sta­ły jesz­cze do­wie­dzio­ne, wszyst­ko wska­zu­je, że pro­wa­dzi on pa­cjen­tów do ry­chłej i na­głej śmier­ci.

Jed­no­cze­śnie panu X. za­le­ca się: chlo­ral, po­wo­du­ją­cy obłęd; bel­la­do­ne, za­bój­czą dla oczu; wszel­kie roz­two­ry ro­ślin­ne i mie­szan­ki mi­ne­ral­ne zdol­ne za­truć krew, sto­czyć na­rzą­dy we­wnętrz­ne, znisz­czyć ko­ści, sło­wem za­bić czło­wie­ka ku­ra­cją, je­śli cho­ro­ba sama nie da mu rady".

Dok­tor Bon­ne­fil­le pi­sał dłu­go, na obu stro­nach ar­ku­sza, w koń­cu na­kre­ślił pod­pis ta­kim ge­stem, jak sę­dzia fe­ru­ją­cy wy­rok śmier­ci.

Mło­da ko­bie­ta sie­dząc na­prze­ciw nie­go przy­glą­da­ła mu się, a ką­ci­ki ust drża­ły jej od po­wstrzy­my­wa­ne­go śmie­chu.

Kie­dy wy­szedł, skło­niw­szy się uro­czy­ście, chwy­ci­ła za­pi­sa­ny pa­pier, zmię­ła go w kul­kę i ci­snę­ła do ko­min­ka śmie­jąc się wresz­cie na cały głos.

– Ach, ta­tu­siu, gdzież ty wy­ka­pa­łeś tego ma­mu­ta? Prze­cież on wy­glą­da zu­peł­nie jak han­dlarz sta­rzy­zny! Ach, ty je­den na świe­cie po­tra­fisz ta­kie sztu­ki! Żeby od­grze­bać le­ka­rza sprzed wiel­kiej re­wo­lu­cji! Jaki pa­rad­ny… jaki bru­das. bru­das okrop­ny, do­praw­dy, zda­je się, że na­wet ob­sad­kę mi za­bru­dził…

W tej sa­mej chwi­li drzwi się otwar­ły i dał się sły­szeć głos pana An­der­mat­ta:

– Pro­szę wejść, pa­nie dok­to­rze.

Uka­zał się dok­tor La­ton­ne. Wy­pro­sto­wa­ny, szczu­pły, po­praw­ny, nie­okre­ślo­ne­go wie­ku, ubra­ny był w wy­twor­ną ma­ry­nar­kę, a w ręku trzy­mał cy­lin­der – na­kry­cie gło­wy od­róż­nia­ją­ce za­zwy­czaj le­ka­rzy w uzdro­wi­skach Ower­nii. Ten pa­ry­ski dok­tor, bez wą­sów i bro­dy, przy­po­mi­nał ak­to­ra na wa­ka­cjach.

Mar­gra­bia, zmie­sza­ny, nie wie­dział, co po­cząć i jak się ode­zwać, na­to­miast jego cór­ka za­sła­nia­ła usta chu­s­tecz­ką uda­jąc atak kasz­lu, by nie wy­buch­nąć śmie­chem pro­sto w twarz go­ścia. Dok­tor La­ton­ne skło­nił się z wiel­ką pew­no­ścią sie­bie i na ski­nie­nie mło­dej pani usiadł. An­der­matt, wszedł­szy tuż za nim, przed­sta­wił mu z wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi stan zdro­wia swe] żony, jej do­le­gli­wo­ści i ich ob­ja­wy, opi­nię le­ka­rzy, któ­rych rad za­się­ga­no w Pa­ry­żu, w koń­cu wła­sne do­my­sły, opar­te na szcze­gól­nych oko­licz­no­ściach, wy­ra­żo­nych ści­śle tech­nicz­ny­mi ter­mi­na­mi.

An­der­matt, Żyd z po­cho­dze­nia, był jesz­cze bar­dzo mło­dy, a zaj­mo­wał się za­wo­do­wo in­te­re­sa­mi. In­te­re­sy ro­bił wszel­kie­go ro­dza­ju i znał się po tro­sze na wszyst­kim, wy­róż­niał się wiel­kim spry­tem, szyb­ką orien­ta­cją i nie­po­spo­li­tą sta­now­czo­ścią de­cy­zji. Tro­chę zbyt tęgi w sto­sun­ku do nie­wy­so­kie­go wzro­stu, py­za­ty, łysy, ze swy­mi pulch­ny­mi rę­ka­mi i na krót­kich no­gach nie­co po­dob­ny do ku­kły, wy­glą­dał za­ra­zem na­zbyt ru­mia­no i jak­by nie­zdro­wo, a mó­wił z osza­ła­mia­ją­cą ła­two­ścią.

Dzię­ki zręcz­nym za­bie­gom po­ślu­bił cór­kę mar­gra­bie­go de Ra­ve­nel, chcąc w ten spo­sób roz­sze­rzyć za­sięg swych in­te­re­sów na śro­do­wi­sko, do któ­re­go przed­tem nie miał do­stę­pu. Mar­gra­bia po­sia­dał zresz­tą oko­ło trzy­dzie­stu ty­się­cy fran­ków do­cho­du i tyl­ko dwo­je dzie­ci. Ale An­der­matt że­niąc się w trzy­dzie­stym roku ży­cia trzy­mał już w gar­ści pięć czy sześć mi­lio­nów ulo­ko­wa­nych tak ko­rzyst­nie, że spo­dzie­wał się wkrót­ce po­mno­żyć je do dzie­się­ciu lub dwu­na­stu. Pan de Ra­ve­nel, czło­wiek nie­zde­cy­do­wa­ny, chwiej­ny, zmien­ny i sła­by, w pierw­szej chwi­li od­rzu­cił z gnie­wem pro­po­no­wa­ny mu zwią­zek, obu­rza­jąc się na myśl wy­da­nia cór­ki za izra­eli­tę. Ale po pół­rocz­nym opo­rze zmiękł i ustą­pił przed siłą na­gro­ma­dzo­ne­go zło­ta, za­strze­ga­jąc tyl­ko wy­cho­wa­nie po­tom­stwa w re­li­gii ka­to­lic­kiej.

Nie­ste­ty, ocze­ki­wa­no da­rem­nie, po­tom­stwo wca­le się nie za­po­wia­da­ło. Wów­czas mar­gra­bia, od dwóch lat za­chwy­co­ny ku­ra­cją w Enval, przy­po­mniał so­bie, że bro­szu­ra dok­to­ra Bon­ne­fil­le mó­wi­ła rów­nież o le­cze­niu bez­płod­no­ści.

Spro­wa­dził więc cór­kę, któ­rą mąż od­wiózł, aby jej po­móc w urzą­dze­niu się na miej­scu i po­le­cić opie­ce dok­to­ra La­ton­ne, zgod­nie z radą pa­ry­skie­go le­ka­rza. To­też za­raz po przy­by­ciu do Enval An­der­matt po­szedł po dok­to­ra La­ton­ne, a te­raz wy­li­czał mu wszyst­kie ob­ja­wy, ja­kie za­uwa­żył u żony. Na za­koń­cze­nie wy­znał, że pra­gnie zo­stać oj­cem i bo­le­śnie od­czu­wa do­tych­cza­so­we za­wo­dy.

Dok­tor La­ton­ne wy­słu­chał go, po czym zwró­cił się do mło­dej ko­bie­ty:

– Czy ze­chce pani coś do­dać od sie­bie? Par­ni An­der­matt od­po­wie­dzia­ła z po­wa­gą:

– Nie, nic nie mam do do­da­nia, pa­nie dok­to­rze. Le­karz pod­jął:

– W ta­kim ra­zie pro­szę, niech pani ła­ska­wie zdej­mie po­dróż­ną suk­nię i gor­set, a wło­ży ja­kiś gład­ki, bia­ły, zu­peł­nie bia­ły pe­niu­ar.

Zdu­mia­ła się, więc dok­tor żywo wy­ja­śnił, na czym po­le­ga jego me­to­da.

– Ależ to zu­peł­nie pro­ste, pro­szę pani! Daw­niej pa­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że wszel­kie cho­ro­by po­cho­dzą z ze­psu­tej krwi lub wady or­ga­nicz­nej; dziś przy­pusz­cza­my, że w wie­lu przy­pad­kach, a zwłasz­cza w tak szcze­gól­nym przy­pad­ku, z ja­kim mamy u pani do czy­nie­nia, nie­okre­ślo­ne do­le­gli­wo­ści drę­czą­ce pa­nią, a na­wet po­waż­ne, śmier­tel­ne za­bu­rze­nia mogą mieć wy­łącz­nie tę przy­czy­nę, ze pod wpły­wem ła­twych do usta­le­nia czyn­ni­ków któ­ryś z na­rzą­dów roz­wi­ja się nie­nor­mal­nie, ze szko­dą są­sied­nich, za­kłó­ca przez to całą har­mo­nię i rów­no­wa­gę or­ga­ni­zmu, ha­mu­je jego funk­cje, utrud­nia pra­cę wszyst­kich or­ga­nów.

Wy­star­czy wzdę­cie żo­łąd­ka, by stwo­rzyć po­zo­ry wady ser­ca, któ­re, krę­po­wa­ne w swych ru­chach, bije gwał­tow­nie, nie­rów­no, a na­wet z prze­rwa­mi. Po­więk­sze­nie wą­tro­by i pew­nych gru­czo­łów może spo­wo­do­wać w or­ga­ni­zmie szko­dy, któ­re nie dość spo­strze­gaw­czy le­karz przy­pi­sze roz­licz­nym in­nym przy­czy­nom.

To­też pierw­szym na­szym obo­wiąz­kiem jest spraw­dze­nie, czy wszyst­kie na­rzą­dy pa­cjen­ta mają nor­mal­ne wy­mia­ry i znaj­du­ją się na wła­ści­wym miej­scu. Byle dro­biazg bo­wiem może za­wa­żyć na zdro­wiu czło­wie­ka. Dla­te­go, je­śli pani po­zwo­li, przy­stą­pię do szcze­gó­ło­we­go zba­da­nia i wy­kre­ślę na pe­niu­arze gra­ni­ce, roz­mia­ry i po­ło­że­nie wszyst­kich pani or­ga­nów. Dok­tor La­ton­ne odło­żył cy­lin­der na krze­sło i prze­ma­wiał ze swo­bo­dą. Gdy przy tym otwie­rał i za­my­kał sze­ro­kie usta, na jego wy­go­lo­nych po­licz­kach two­rzy­ły się dwie głę­bo­kie bruz­dy, na­da­jąc mu nie­co księ­żow­ską minę.

An­der­matt wy­krzyk­nął z za­chwy­tem:

– No no! To nad­zwy­czaj­ne! Nie­zwy­kle po­my­sło­we, zu­peł­nie nowe, bar­dzo no­wo­cze­sne!

Okre­śle­nie „bar­dzo no­wo­cze­sne” wy­ra­ża­ło w ustach ban­kie­ra szczyt po­dzi­wu.

Mło­da ko­bie­ta, szcze­rze uba­wio­na, wsta­ła i prze­szła do sy­pial­ni, by po kil­ku mi­nu­tach po­wró­cić w bia­łym… pe­niu­arze. Le­karz ka­zał jej uło­żyć się na ka­na­pie i do­byw­szy z kie­sze­ni trój­ko­lo­ro­wy ołó­wek z czar­nym, czer­wo­nym i nie­bie­skim ostrzem – przy­stą­pił do osłu­cha­nia i opu­ka­nia no­wej pa­cjent­ki, przy czym po­kry­wał pe­niu­ar drob­ny­mi barw­ny­mi kre­ska­mi i no­to­wał każ­dą ob­ser­wa­cję.

Po kwa­dran­sie tej pra­cy pani An­der­matt wy­glą­da­ła jak mapa, na któ­rej zna­czą się lądy, mo­rza, przy­ląd­ki, rze­ki, kró­le­stwa i mia­sta oraz ich na­zwy, gdyż le­karz na każ­dej li­nii de­mar­ka­cyj­nej wy­pi­sy­wał parę ła­ciń­skich słów, dla sie­bie tyl­ko zro­zu­mia­łych.

Gdy wresz­cie na­słu­chał się wszyst­kich we­wnętrz­nych szme­rów w or­ga­ni­zmie pani An­der­matt i wy­pu­kał wszel­kie głu­che i dźwięcz­ne miej­sca jej oso­by, wy­cią­gnął z kie­sze­ni no­tat­nik opraw­ny w czer­wo­ną skór­kę, ozdo­bio­ny zło­ce­nia­mi i po­dzie­lo­ny we­dług li­ter al­fa­be­tu, spraw­dził coś w sko­ro­wi­dzu i za­pi­sał: „Ob­ser­wa­cja 6347, pani A., lat 21.”

Póź­niej, od­czy­tu­jąc od stóp do głów za­no­to­wa­ne na pe­niu­arze barw­ne uwa­gi, tak jak egip­to­log od­cy­fro­wu­je hie­ro­gli­fy, prze­niósł je do swe­go no­te­su.

Koń­cząc oznaj­mił:

– Nie ma po­wo­du do nie­po­ko­ju, nie zna­la­złem nic nie­nor­mal­ne­go prócz lek­kie­go, bar­dzo lek­kie­go od­chy­le­nia, któ­re znik­nie po trzy­dzie­stu ką­pie­lach kwa­so­wę­glo­wych. Po­nad­to bę­dzie pani piła co dzień przed po­łu­dniem trzy razy po pół szklan­ki wody mi­ne­ral­nej. To wszyst­ko. Za kil­ka dni przyj­dę znów pa­nią zba­dać.

Wstał, ukło­nił się i wy­szedł tak szyb­ko, że całe to­wa­rzy­stwo wpra­wił tym w osłu­pie­nie. Ten spo­sób wy­co­fy­wa­nia się znie­nac­ka sta­no­wił jego spe­cjal­ność, od­ręb­ny styl i znak szcze­gól­ny. Sto­so­wał go w mnie­ma­niu, że jest szczy­tem ele­gan­cji i wy­wie­ra wiel­kie wra­że­nie na pa­cjen­tach.

Pani An­der­matt po­bie­gła przej­rzeć się w lu­strze, cała dy­go­cĄc od gło­śne­go, dzie­cię­ce­go śmie­chu.

– Ach, jacy za­baw­ni, jacy śmiesz­ni! Po­wiedz­cie, czy nie ma jesz­cze jed­ne­go? Chcę go za­raz zo­ba­czyć! Will, idź, po­szu­kaj, na pew­no jest jesz­cze trze­ci, po­każ­cie mi trze­cie­go!

Mąż spy­tał zdu­mio­ny:

– Jaki trze­ci? Trze­ci kto?

Mar­gra­bia mu­siał wy­ja­śnić, uspra­wie­dli­wia­jąc się gę­sto, gdyż bał się tro­chę zię­cia. Opo­wie­dział, jak to dok­tor Bon­ne­fil­le przy­szedł wła­ści­wie do nie­go, a on le­ka­rza przed­sta­wił Chry­stia­nie, cie­kaw jego opi­nii, po­nie­waż ma wiel­kie za­ufa­nie do sta­re­go do­świad­czo­ne­go prak­ty­ka, tu­tej­sze­go czło­wie­ka i od­kryw­cy źró­dła.

An­der­matt wzru­szył ra­mio­na­mi i oznaj­mił, że jego żonę bę­dzie le­czył wy­łącz­nie dok­tor La­ton­ne. Mar­gra­bia, moc­no za­nie­po­ko­jo­ny, za­czął się więc gło­wić, ja­kich użyć wy­bie­gów, aby spra­wę za­ła­go­dzić nie ob­ra­ża­jąc sko­re­go do gnie­wu dok­to­ra Bon­ne­fil­le.

Chry­stia­na za­gad­nę­ła:

– Czy Gon­tran jest tu­taj?

Py­ta­ła o swe­go bra­ta. Oj­ciec od­parł:

– Owszem, jest tu od czte­rech dni, a z nim je­den z jego przy­ja­ciół, o któ­rym nie­raz wspo­mi­nał, pan Pa­weł Bréti­gny. We dwóch zwie­dza­ją Ower­nię. Już byli w Mont-Dore i Bo­ur­bo­ule, a w koń­cu przy­szłe­go ty­go­dnia wy­bie­ra­ją się do Can­tal. Po czym mar­gra­bia za­py­tał cór­kę, czy ma ocho­tę po noc­nej po­dró­ży od­po­czy­wać aż do obia­du; ale Chry­stia­na spa­ła do­sko­na­le w wa­go­nie sy­pial­nym, pro­si­ła więc tyl­ko o go­dzin­kę na za­bie­gi to­a­le­to­we, póź­niej zaś pra­gnę­ła obej­rzeć wio­skę i za­kład ką­pie­lo­wy.

Oj­ciec i mąż po­szli do swych po­koi, by tam po­cze­kać, aż Chry­stia­na bę­dzie go­to­wa. Wkrót­ce na nich za­wo­ła­ła i ra­zem ze­szli na dół. Naj­pierw za­chwy­cił Chry­stia­nę wi­dok wio­ski roz­rzu­co­nej wśród lasu w głę­bo­kiej do­li­nie, któ­rą ze­wsząd za­my­ka­ły drze­wa kasz­ta­no­we, wy­nio­słe jak góry. Ro­sły wszę­dzie, tak jak je los roz­rzu­cił w cią­gu czte­rech stu­le­ci ich ży­wo­ta: u wrót do­mów, na dzie­dziń­cach, wzdłuż ulic. Wszę­dzie też wzrok spo­ty­kał źró­dła uję­te pod czar­nym, pio­no­wo ster­czą­cym ka­mie­niem tak, by stru­mień świe­tli­stej wody try­ska­jąc przez wy­wier­co­ny w ka­mie­niu otwór spły­wał łu­kiem do po­idła. Świe­ży za­pach zie­le­ni i obo­ry uno­sił się pod drze­wa­mi, a Ower­niacz­ki z ką­dzie­lą czar­nej weł­ny za­tknię­tą za pa­sem przę­dły szyb­ki­mi ru­cha­mi pal­ców, czy to idąc sta­tecz­nie uli­cą, czy też sto­jąc w pro­gu domu. Spod krót­kich spód­nic wi­dać było szczu­płe łyd­ki ob­cią­gnię­te nie­bie­ską poń­czo­chą, a sta­ni­ki, przy­trzy­my­wa­ne szel­ka­mi na ra­mio­nach, nie za­sła­nia­ły płó­cien­nych rę­ka­wów ko­szul, z któ­rych wy­su­wa­ły się twar­de, chu­de ra­mio­na i ko­ści­ste ręce.

Na­gle, jak­by na po­wi­ta­nie prze­cha­dza­ją­cych się go­ści, try­snę­ła skocz­na, za­baw­na mu­zy­ka. Moż­na by po – my­śleć, że to pi­skli­we tony sta­rej, dy­cha­wicz­nej ka­ta­ryn­ki. Chry­stia­na aż krzyk­nę­ła:

– Co to?

Mar­gra­bia ro­ze­śmiał się:

– Or­kie­stra ka­sy­na. We czte­rech tyle ro­bią ha­ła­su. I za­pro­wa­dził cór­kę przed czer­wo­ny afisz na­le­pio­ny na mu­rze ja­kiejś fer­my, gdzie czar­ne li­te­ry gło­si­ły:

KA­SY­NO UZDRO­WI­SKA ENVAL

POD DY­REK­CJĄ PE­TRU­SA MAR­TEL, AR­TY­STY TE­ATRU ODE­ON

W so­bo­tą, 6 lip­ca, WIEL­KI KON­CERT pod ba­tu­tą mi­strza Sa­int-Lan­dri, lau­re­ata dru­giej wiel­kiej na­gro­dy Kon­ser­wa­to­rium. Przy for­te­pia­nie p. Ja­vel, lau­re­at we­lkiej na­gro­dy Kon­ser­wa­to­rium. Na fle­cie gra p. No­irot, lau­re­at Kon­ser­wa­to­rium. Na kon­tra­ba­sie

– p. Ni­cor­di, lau­re­at Kró­lew­skiej Aka­de­mii w Bruk­se­li.

PO KON­CER­CIE WIEL­KI SPEK­TA­KLI

ZA­BŁĄ­KA­NI W LE­SIE

Ko­me­dia w jed­nym ak­cie p. Po­in­til­let

OSO­BY:

Pier­re de La­po­in­te – pan Pe­trus Mar­tel z te­atru Ode­on Oskar Léve­il­lé – pan Pe­tit­ni­vel­le z te­atru Wo­de­wil Jean – pan La­pal­me z Te­atru Wiel­kie­go w Bor­de­aux Fi­li­pi­na – pan­na Ode­lin z te­atru Ode­on Pod­czas przed­sta­wie­nia przy­gry­wa or­kie­stra. Dy­ry­gu­je mistrz Sa­int-Lan­dri.

Chry­stia­na na głos od­czy­ty­wa­ła afisz śmie­jąc się i dzi­wiąc. Oj­ciec za­pew­nił ją:

– To cię na pew­no uba­wi, chodź­my, zo­ba­czysz or­kie­strę.

Skrę­ci­li w pra­wo i we­szli do par­ka. Ku­ra­cju­sze prze­cha­dza­li się wzdłuż trzech alei, z po­wa­gą, wol­nym kro­kiem, przy­sta­wa­li, by wy­pić prze­pi­sa­ną szklan­kę wody, i ru­sza­li zno­wu. Kil­ka osób sie­dząc na ław­kach ry­so­wa­ło ja­kieś zna­ki koń­cem pa­ra­so­la lub la­ski. Nie roz­ma­wia­li z sobą, zda­wa­ło się na­wet, że o ni­czym nie my­ślą, jak­by na wpół tyl­ko żywi, odrę­twia­li, obez­wład­nie­ni cha­rak­te­ry­stycz­ną nudą uzdro­wisk. Tyl­ko dzi­wacz­ny ha­łas czy­nio­ny przez or­kie­strę drgał w ła­god­nym, ci­chym po­wie­trzu, pły­nął pod drze­wa­mi nie wie­dzieć skąd, nie wie­dzieć jak wy­twa­rza­ny, i on to chy­ba wpra­wiał w ruch ospa­łych spa­ce­ro­wi­czów.

Głos ja­kiś za­wo­łał: „Chry­stia­no!” Pani An­der­matt od­wró­ci­ła się. To brat biegł ku niej. Uca­ło­wał ją, uści­snął rękę jej męża, a po­tem wziął sio­strę pod ra­mię i po­cią­gnął za sobą, zo­sta­wia­jąc w tyle ojca i szwa­gra.

Za­czę­li ga­wę­dzić. Gon­tran był wy­so­kim, szy­kow­nym mło­dzień­cem, rów­nie jak sio­stra sko­rym do śmie­chu, a jak oj­ciec ru­chli­wym; nie ob­cho­dzi­ło go wie­le z tego, co dzia­ło się wo­kół, za­wsze na­to­miast był w po­go­ni za ty­sią­cem fran­ków.

– My­śla­łem, że śpisz jesz­cze, in­a­czej był­bym wpadł do ho­te­lu, żeby cię przy­wi­tać. A poza tym Pa­weł wy­cią­gnął mnie rano na wy­ciecz­kę do zam­ku w To­ur­no­ël.

– Co za Pa­weł? Ach, tak, twój przy­ja­ciel.

– Pa­weł Bréti­gny. Praw­da, ty nic nie wiesz. Te­raz po­szedł do ką­pie­li.

– Cho­ru­je?

– Nie, ale się le­czy. Bo wła­śnie prze­żył mi­łość.

– Więc bie­rze ką­pie­le kwa­so­wę­glo­we – tak się to na­zy­wa, praw­da?- – żeby się wy­le­czyć z mi­ło­ści…

– Tak. Robi zresz­tą wszyst­ko, co mu po­ra­dzę. Ach,

Pa­weł na­praw­dę cięż­ko to prze­żył. Po­ryw­czy, nie­bez­piecz­ny typ. Omal nie umarł. Chciał za­bić nie­wier­ną. Cho­dzi­ło o pew­ną ak­tor­kę, bar­dzo zna­ną. Ko­chał ją do sza­leń­stwa, ale ona oczy­wi­ście zdra­dza­ła go, ro­ze­gra­ło się to nie­by­wa­le dra­ma­tycz­nie. No, więc wy­cią­gną­łem go w po­dróż. Te­raz już z nim le­piej, cho­ciaż jesz­cze nie za­po­mniał.

Chry­stia­na, któ­ra do­tych­czas słu­cha­ła z uśmie­chem, spo­waż­nia­ła mó­wiąc:

– Chcia­ła­bym go po­znać.

A prze­cież sło­wo „mi­łość” nie­wie­le jej mó­wi­ło. My­śla­ła o niej cza­sa­mi, lecz tak, jak ubo­gie ko­bie­ty my­ślą o na­szyj­ni­ku z pe­reł lub dia­de­mie z bry­lan­tów, z żywą tę­sk­no­tą do przed­mio­tu bar­dzo od­le­głe­go, cho­ciaż moż­li­we­go do osią­gnię­cia. Wy­obra­ża­ła so­bie mi­łość we­dług tego, co o niej mó­wi­ły ro­man­se, któ­re czy­ty­wa­ła z nu­dów, nie przy­wią­zu­jąc do tych spraw więk­szej wagi. Nig­dy nie była skłon­na do ma­rzeń, na­tu­ra dała jej szczę­śli­we uspo­so­bie­nie, spo­koj­ne i po­god­ne, a cho­ciaż Chry­stia­na wy­szła za mąż przed dwo­ma laty, jesz­cze nie zbu­dzi­ła się z tego uśpie­nia ser­ca, my­śli i zmy­słów, w ja­kim żyją na­iw­ne dziew­czę­ta, w ja­kim nie­któ­re ko­bie­ty trwa­ją aż do śmier­ci. Ży­cie wy­da­wa­ło jej się do­bre i pro­ste, nie wi­dzia­ła jego po­wi­kłań. Nig­dy też nie do­szu­ki­wa­ła się jego sen­su, nie za­da­wa­ła mu py­tań. Żyła, spa­ła, ja­dła, wy­bie­ra­ła to­a­le­ty z du­żym sma­kiem, śmia­ła się, była wszyst­kie­mu rada. Cze­góż wię­cej mo­gła­by żą­dać? Kie­dy przed­sta­wio­no jej An­der­mat­ta jako sta­ra­ją­ce­go – w pierw­szej chwi­li od­mó­wi­ła z dzie­cin­nym obu­rze­niem: nie chcia­ła być mał­żon­ką Żyda. Oj­ciec i brat, po­dzie­la­jąc jej od­ra­zę, od­po­wie­dzie­li tak jak i ona – zde­cy­do­wa­nie od­rzu­ci­li pro­po­zy­cję. An­der­matt znikł, nie da­wał zna­ku ży­cia. Ale w trzy mie­sią­ce póź­niej Gon­tran był mu dłuż­ny po­nad dwa­dzie­ścia ty­się­cy fran­ków, a mar­gra­bia, choć z in­nych przy­czyn, rów­nież za­czął mięk­nąć. Przede wszyst­kim dla­te­go, że z za­sa­dy, z sa­mo­lub­ne­go upodo­ba­nia do świę­te­go spo­ko­ju, za­wsze pod na­ci­skiem ustę­po­wał. Cór­ka ma­wia­ła o nim: „Ach, ta­tuś sam nie wie, cze­go chce!” I była to praw­da. Bez sa­mo­dziel­nych po­glą­dów, bez prze­ko­nań, en­tu­zja­zmo­wał się co chwi­la czym in­nym. To za­pa­lał się nie­trwa­łą i po­etycz­ną mi­ło­ścią do sta­rych tra­dy­cji swej rasy i pra­gnął dla Fran­cji kró­la, ale mo­nar­chy świa­tłe­go, in­te­li­gent­ne­go, li­be­ral­ne­go, idą­ce­go z du­chem cza­su; to znów po prze­czy­ta­niu ja­kie­goś dzie­ła Mi­che­le­ta czy in­ne­go de­mo­kra­tycz­ne­go pi­sa­rza wiel­bił na­mięt­nie ha­sło po­wszech­nej rów­no­ści, idee po­stę­pu, do­ma­gał się za­spo­ko­je­nia po­trzeb ubo­gich, uci­śnio­nych i cier­pią­cych. Za­leż­nie od na­stro­ju go­tów był we wszyst­ko uwie­rzyć, to­też kie­dy jego daw­na przy­ja­ciół­ka, pani Icar­don, któ­ra ob­ra­ca­ła się w śro­do­wi­sku izra­eli­tów i pra­gnę­ła do­pro­wa­dzić do mał­żeń­stwa Chry­stia­ny z An­der­mat­tem, za­czę­ła go prze­ko­ny­wać – wie­dzia­ła do­brze, ja­kich użyć wo­bec mar­gra­bie­go ar­gu­men­tów. Wy­tłu­ma­czy­ła mu, że dla rasy ży­dow­skiej na­de­szła go­dzi­na od­we­tu; uci­ska­ni tak, jak przed re­wo­lu­cją uci­ska­ny był lud fran­cu­ski, te­raz ujarz­mią in­nych po­tę­gą swe­go zło­ta. Mar­gra­bia nie był czło­wie­kiem re­li­gij­nym, ale ży­wiąc prze­ko­na­nie, że idea Boga sta­no­wi pod­sta­wę pra­wo­daw­stwa, zdol­ną le­piej utrzy­mać w ry­zach głup­ców, igno­ran­tów i tchó­rzów niź­li idea spra­wie­dli­wo­ści, trak­to­wał wszel­kie do­gma­ty z obo­jęt­no­ścią za­bar­wio­ną sza­cun­kiem; jed­na­kim a szcze­rym po­wa­ża­niem ob­da­rzał Kon­fu­cju­sza, Ma­ho­me­ta i Chry­stu­sa. Dla­te­go ukrzy­żo­wa­nie Chry­stu­sa nie było w jego po­ję­ciu nie­wy­ba­czal­ną zbrod­nią, lecz gru­bym błę­dem po­li­tycz­nym. To­też star­czy­ło kil­ku ty­go­dni per­swa­zji, by za­czął po­dzi­wiać ukry­tą, wy­trwa­łą i po­tęż­ną dzia­łal­ność Ży­dów, prze­śla­do­wa­nych na ca­łym świe­cie. I na­gle, spo­glą­da­jąc in­ny­mi oczy­ma na ich wspa­nia­łe zwy­cię­stwa, uj­rzał w nich słusz­ne za­dość­uczy­nie­nie za dłu­gie wie­ki po­nie­wier­ki. Wi­dział w Ży­dach wład­ców nad kró­la­mi, któ­rzy są wład­ca­mi lu­dów; oni to pod­trzy­my­wa­li tro­ny lub po­zwa­la­li im wa­lić się, mo­gli bo­wiem do­pro­wa­dzić do ban­kruc­twa całe pań­stwa, tak samo jak pierw­sze­go lep­sze­go kup­ca win­ne­go. Dum­ni wo­bec ksią­żąt, upo­ko­rzo­nych przed nimi, rzu­ca­li swe nie­czy­ste zło­to do ode­mknię­tych skarb­ców naj­gor­liw­szych ka­to­lic­kich mo­nar­chów, a ci od­wdzię­cza­li się ty­tu­ła­mi szla­chec­twa lub kon­ce­sja­mi na li­nie ko­le­jo­we.

Tak się sta­ło, że mar­gra­bia de Ra­ve­nel zgo­dził się wy­dać cór­kę za Wil­lia­ma An­der­mat­ta.

Sama Chry­stia­na pod dys­kret­nym na­ci­skiem pani Icar­don, u któ­rej jako u przy­ja­ciół­ki swo­jej zmar­łej mat­ki przy­wy­kła za­się­gać rady w naj­bar­dziej oso­bi­stych spra­wach, pod na­ci­skiem rów­nież ojca i wo­bec obo­jęt­no­ści bra­ta, wraż­li­we­go je­dy­nie na wła­sny in­te­res – przy­sta­ła na mał­żeń­stwo z tym ar­cy­bo­ga­tym i wła­ści­wie nie­szpet­nym gru­ba­sem, jak­kol­wiek nie po­do­bał jej się wca­le. Zgo­dzi­ła się tak, jak­by cho­dzi­ło o spę­dze­nie let­nich mie­się­cy w nie­zbyt przy­jem­nej oko­li­cy.

Obec­nie uwa­ża­ła, że mąż jest po­czci­wym chłop­cem, uprzej­mym i nie­głu­pim, mi­łym na­wet w do­mo­wym po­ży­ciu; ale czę­sto z nie­go po­kpi­wa­ła wraz z bra­łem, któ­ry zo­bo­wią­za­nia wdzięcz­no­ści spła­cał zło­śli­wym dow­ci­pem.

Wła­śnie mó­wił sio­strze:

– Twój mał­żo­nek jest bar­dziej niż za­zwy­czaj ru­mia­ny i łysy. Wy­glą­da jak cho­ry kwia­tu­szek albo jak pro­się świe­żo ogo­lo­ne. Skąd on bie­rze te ko­lo­ry?

Od­po­wie­dzia­ła:

– Za­pew­niam cię, że w ni­czym się do jego ru­mień­ców nie przy­czy­ni­łam. Mam cza­sem ocho­tę przy­le­pie go na pu­deł­ku z cze­ko­lad­ka­mi.

Roz­ma­wia­jąc zna­leź­li się przed za­kła­dem ką­pie­lo­wym. Po obu stro­nach wej­ścia sie­dzie­li na wy­pla­ta­nych krze­słach dwaj męż­czyź­ni i, opar­ci ple­ca­mi o mur, ćmi­li faj­ki.

Gon­tran rzekł:

– Po­patrz, ja­kie śmiesz­ne typy. Ten na pra­wo, gar­bus w grec­kiej cza­pecz­ce, to sta­ry Prin­temps, były do­zor­ca wię­zie­nia w Riom, a te­raz do­zor­ca i nie­mal dy­rek­tor za­kła­dów w Enval. Dla nie­go nic się nie zmie­ni­ło, musz­tru­je ku­ra­cju­szy tak, jak daw­niej swo­ich aresz­tan­tów. Bo pa­cjen­ci są za­wsze więź­nia­mi: ka­bi­ny ką­pie­lo­we za­stę­pu­ją cele, sala na­try­sków – kar­cer, a po­miesz­cze­nie, gdzie dok­tor Bon­ne­fil­le do­ko­nu­je przy po­mo­cy son­dy Ba­ra­du­ka płu­ka­nia żo­łąd­ków, to izba ta­jem­nych tor­tur. Prin­temps ni­ko­mu się nie kła­nia, na tej za­sa­dzie, że ska­zań­cy nie za­słu­gu­ją na sza­cu­nek. Wię­cej wzglę­dów oka­zu­je je­dy­nie pa­niom, trak­tu­jąc je z pew­nym po­wa­ża­niem i z odro­bi­ną zdu­mie­nia, po­nie­waż w Riom nie miał ko­biet pod swą opie­ką. Wię­zie­nie było prze­zna­czo­ne wy­łącz­nie dla męż­czyzn, więc nie przy­wykł od­zy­wać się do płci pięk­nej. Ten dru­gi, z le­wej, to ka­sjer. Spró­buj go po­pro­sić o za­no­to­wa­nie two­je­go na­zwi­ska, zo­ba­czysz, jaką bę­dzie­my mie­li za­ba­wę!

I Gon­tran zwró­cił się do męż­czy­zny sie­dzą­ce­go na lewo od drzwi, mó­wiąc do­bit­nie:

– Pa­nie Sémi­no­is, moja sio­stra, pani An­der­matt, chce na­być abo­na­ment na dwa­na­ście ką­pie­li.

Ka­sjer, męż­czy­zna bar­dzo wy­so­ki, bar­dzo chu­dy i bar­dzo za­bie­dzo­ny, wstał, prze­szedł do swej kan­ce­la­rii po­ło­żo­nej na­prze­ciw ga­bi­ne­tu na­czel­ne­go le­ka­rza, otwo­rzył księ­gę i za­py­tał:

– Pani god­ność?

– An­der­matt.

– Jak pro­szę?

– An­der­matt.

– Prze­pra­sza­ni, jak się to pi­sze?

– A-nd-er-ma-tt.

– Dzię­ku­ję.

Chwi­lę pi­sał. Kie­dy skoń­czył, Gon­tran po­pro­sił:

– Może ze­chce pan nam od­czy­tać na­zwi­sko.

– Słu­żę pań­stwu: An­ter­pat.

Chry­stia­na, śmie­jąc się do łez., za­pła­ci­ła za abo­na­ment i spy­ta­ła bra­ta:

– Co to za ha­łas sły­chać na gó­rze? Gon­tran wziął ją pod rękę.

– Chodź, zo­ba­czy­my.

Z pię­tra do­bie­ga­ły gniew­ne gło­sy. Chry­stia­na i Gon­tran we­szli po scho­dach, otwo­rzy­li ja­kieś drzwi i uj­rze­li ob­szer­ną salę ka­wiar­ni ze sto­łem bi­lar­do­wym po­środ­ku. Dwaj męż­czyź­ni, bez sur­du­tów, z ki­ja­mi bi­lar­do­wy­mi w ręku, kłó­ci­li się wście­kle, roz­dzie­le­ni dłu­go­ścią sto­łu.

– Osiem­na­ście!

– Sie­dem­na­ście!

– Mó­wię panu, że osiem­na­ście!

– Nie­praw­da. Tyl­ko sie­dem­na­ście!

To dy­rek­tor ka­sy­na, pan Pe­trus Mar­tel, ar­ty­sta te­atru Ode­on, roz­gry­wał co­dzien­ną par­tyj­kę z ko­mi­kiem tru­py, pa­nem La­pal­me z Te­atru Wiel­kie­go w Bor­de­aux.

Pe­trus Mar­tel, któ­re­mu po­tęż­ny i mięk­ki brzuch wy­dy­mał ko­szu­lę nad spodnia­mi, nie­od­gad­nio­nym spo­so­bem trzy­ma­ją­cy­mi się w pa­sie, wy­stę­po­wał jako mi­zer­ny ak­to­rzy­na tu i ów­dzie, póki nie ob­jął ka­sy­na w Enval. Od­tąd spę­dzał dni na wy­pi­ja­niu trun­ków prze – zna­czo­nych dla ku­ra­cju­szy. No­sił wzo­rem ofi­ce­rów ol­brzy­mie wąsy, któ­re od rana do wie­czo­ra mo­czył w pia­nie piwa lub w lep­kim sy­ro­pie li­kie­rów. Po­tra­fił też roz­nie­cić w sta­rym ko­mi­ku, zwer­bo­wa­nym do ka­sy­na, nie­po­ha­mo­wa­ną na­mięt­ność do bi­lar­du.

Za­le­d­wie wsta­li rano, już za­czy­na­ła się roz­gryw­ka. Ob­rzu­ca­li się przy tym obe­lga­mi i po­gróż­ka­mi, ście­ra­li za­pi­sy, roz­po­czy­na­li od nowa, ża­ło­wa­li so­bie cza­su na śnia­da­nie i nie zno­si­li, by kto­kol­wiek spo­śród ku­ra­cju­szy od­pę­dził ich od zie­lo­ne­go sto­łu.

W ten spo­sób wy­pło­szy­li stąd wszyst­kich i byli z ży­cia za­do­wo­le­ni, jak­kol­wiek u koń­ca se­zo­nu Pe­tru­sa Mar­tel cze­ka­ło ban­kruc­two.

Przy­gnę­bio­na ka­sjer­ka od rana do wie­czo­ra ob­ser­wo­wa­ła tę nie koń­czą­cą się roz­gryw­kę, od rana do wie­czo­ra słu­cha­ła nie­usta­ją­cej kłót­ni, od rana do wie­czo­ra po­da­wa­ła nie­zmor­do­wa­nym gra­czom ku­fle lub kie­lisz­ki.

Gon­tran wy­pro­wa­dził sio­strę.

– Chodź­my do par­ku, tam bę­dzie chłod­niej.

Tuż za za­kła­dem ką­pie­lo­wym uj­rze­li na­gle chiń­ską al­ta­nę, a pod nią or­kie­strę.

Ja­sno­wło­sy mło­dzie­niec wy­gry­wa­ją­cy za­pal­czy­wie na skrzyp­cach dy­ry­go­wał trze­ma dzi­wacz­ny­mi mu­zy­kan­ta­mi, sie­dzą­cy­mi na­prze­ciw nie­go, a czy­nił to za po­mo­cą gło­wy, wło­sów pod­ska­ku­ją­cych do tak­tu i ca­łe­go tu­ło­wia, pro­stu­jąc się, gnąc w pra­wo i lewo niby żywa pa­łecz­ka dy­ry­gen­ta. Był to mistrz Sa­int-Lan­dri.

On to wła­śnie i jego po­moc­ni­cy: pia­ni­sta, któ­re­mu co dzień ran­kiem z za­kła­du ką­pie­lo­we­go do kio­sku przy­ta­cza­no osa­dzo­ny na kół­kach for­te­pian, ol­brzym-fle­ci­sta, wy­glą­da­ją­cy tak, jak­by ssał za­pał­kę ła­sko­cąc ją jed­no­cze­śnie gru­by­mi, obrzmia­ły­mi pa­lu­cha­mi, oraz su­chot­ni­czy kon­tra­ba­si­sta – pro­du­ko­wa­li w nie­ma­łym tru­dzie ową mu­zy­kę tak łu­dzą­co po­dob­ną do dźwię­ków ze­psu­tej ka­ta­ryn­ki, że za­dzi­wi­ła Chry­stia­na do­la­tu­jąc w uli­ce osie­dla.

Kie­dy pani An­der­matt przy­sta­nę­ła wpa­trzo­na w mu­zy­kan­tów, ja­kiś męż­czy­zna pod­szedł do jej bra­ta.

– Dzień do­bry panu hra­bie­mu.

– Dzień do­bry, dok­to­rze. Gon­tran przed­sta­wił:

– Pan dok­tor Ho­no­rat, moja sio­stra. Chry­stia­na le­d­wie wstrzy­ma­ła wy­buch śmie­chu na wi­dok tego trze­cie­go le­ka­rza.

Dok­tor Ho­no­rat zło­żył ukłon i za­czął od kom­ple­men­tu:

– Mam na­dzie­ję, że pani nie na­le­ży do cho­rych.

– Owszem, tro­chę nie­do­ma­gam. Nie na­le­gał i zmie­nił te­mat:

– Czy pan już wie, pa­nie hra­bio, że cze­ka nas wkrót­ce nie­zwy­kłe wi­do­wi­sko w naj­bliż­szej oko­li­cy?

– Cóż ta­kie­go?

– Sta­ry Oriol bę­dzie wy­sa­dzał w po­wie­trze swo­ją skał­kę. Ach, panu to nic nie mówi, ale dla nas tu­taj to wiel­kie wy­da­rze­nie.

Po czym wy­ja­śnił spra­wę.

Sta­ry Oriol, naj­bo­gat­szy chłop na całą oko­li­cę – li­czo­no jego do­cho­dy na pięć­dzie­siąt ty­się­cy fran­ków z okła­dem – był wła­ści­cie­lem wszyst­kich win­nic po­ło­żo­nych u wy­lo­tu wą­wo­zu Enval na rów­ni­nę. Tuż za wsią, u za­krę­tu do­li­ny wzno­si się nie­wiel­ka góra, a ra­czej roz­le­głe wzgó­rze, na nim zaś znaj­du­ją się naj­lep­sze win­ni­ce ojca Oriol. Po­środ­ku jed­nej z nich, tuż koło dro­gi, nad stru­mie­niem, ster­czy ol­brzy­mi głaz, któ­ry prze­szka­dza w upra­wie roli i rzu­ca cień na część pola u swo­ich stóp.

Od dzie­się­ciu lat sta­ry Oriol nie­mal co ty­dzień za­po­wia­dał, że wy­sa­dzi ów głaz w po­wie­trze, nig­dy jed­nak nie mógł się na to zdo­być.

Ile­kroć któ­ryś z oko­licz­nych chło­pa­ków szedł do woj­ska, sta­ry mó­wił mu: „Jak bę­dziesz przy­jeż­dżał na urlop, przy­wieź mi pro­chu pod moją skał­kę”.

I każ­dy z żoł­nie­rzy­ków tasz­czył w ple­ca­ku tro­chę kra­dzio­ne­go pro­chu dla ojca Oriol. Sta­ry miał już tego peł­ną skrzy­nię, ale głaz jak stał, tak stał.

Te­raz wresz­cie za­uwa­żo­no, że od ty­go­dnia oj­ciec Oriol drą­ży ska­łę, a po­ma­ga mu w tym syn, wiel­ki Ja­kub, prze­zwi­skiem Ko­los – co Ower­nia­cy wy­ma­wia­li Ko­losz. Tego ran­ka na­peł­ni­li pro­chem wy­grze­ba­ną we wnę­trzu ol­brzy­miej ska­ły jamę, po­tem za­tka­li otwór po­zo­sta­wia­jąc na ze­wnątrz lont, a wła­ści­wie zwy­kły knot ku­pio­ny w skle­pie z ty­to­niem. Na dru­gą po po­łu­dniu za­po­wie­dzia­no pod­pa­le­nie lon­tu. Moż­na więc ocze­ki­wać wy­bu­chu w pięć, a naj­póź­niej w dzie­sięć mi­nut po dru­giej, bo knot był dość dłu­gi.

Chry­stia­na, za­in­te­re­so­wa­na opo­wia­da­niem, z góry cie­szy­ła się na myśl o wy­bu­chu, od­naj­du­jąc w tym jak­by za­ba­wy z lat dzie­cin­nych, wciąż jesz­cze miłe jej pro­ste­mu ser­cu.

Do­tar­li do koń­ca par­ku.

– A gdy­by pójść da­lej, do­kąd doj­dzie­my? – spy­ta­ła.

– Na Ko­niec Świa­ta, pro­szę pani. To zna­czy do za­mknię­te­go wą­wo­zu, słyn­ne­go w ca­łej Ower­nii. To je­den z naj­więk­szych dzi­wów przy­ro­dy w na­szej oko­li­cy.

W tej chwi­li od stro­ny wsi za­dźwię­czał dzwon i Gon­tran za­wo­łał:

– Oho, już czas na obiad! Za­wró­ci­li więc.

Ale­ją na ich spo­tka­nie szedł wy­so­ki mło­dy męż­czy­zna. Gon­tran po­wie­dział:

– Chry­stian­ko, po­zwól so­bie przed­sta­wić pana Paw­ła Bréti­gny.

Zwró­cił się z ko­lei do przy­ja­cie­la:

– Moja sio­stra, Paw­le.

Chry­stia­nie Pa­weł wy­dał się brzyd­ki. Wło­sy miał czar­ne, krót­ko ostrzy­żo­ne i pro­ste, oczy zbyt okrą­głe, o wy­ra­zie nie­mal sro­gim, gło­wę rów­nież okrą­głą, moc­no skle­pio­ną, taką gło­wę, któ­ra na­su­wa myśl o ku­lach ar­mat­nich, bary si­ła­cza i całą po­stać tro­chę z gru­ba cio­sa­ną, cięż­ką i bru­tal­ną. Lecz od jego sur­du­ta i bie­li­zny, a może od skó­ry, bił za­pach bar­dzo sub­tel­ny, bar­dzo de­li­kat­ny, któ­re­go Chry­stia­na nie mo­gła roz­po­znać. Py­ta­ła sama sie­bie: „Cóż to za per­fu­my?”

Pa­weł Bréti­gny za­gad­nął:

– Pani przy­je­cha­ła dziś rano? Od­po­wie­dzia­ła:

– Tak, pro­szę pana.

Ale Gon­tran za­uwa­żył wła­śnie ma­gra­bie­go i An­der­mat­ta, któ­rzy z dala da­wa­li zna­ki, by ro­dzeń­stwo po­spie­szy­ło na obiad.

Dok­tor Ho­no­rat po­że­gnał ich… py­ta­jąc, czy na­praw­dę wy­bio­rą się, by zo­ba­czyć wy­sa­dza­nie ska­ły.

Chry­stia­na oświad­czy­ła, że pój­dzie na to wi­do­wi­sko, a po­chy­la­jąc się u ra­mie­nia bra­ta i cią­gnąc go w stro­nę ho­te­lu, szep­nę­ła:

– Głod­na je­stem jak wilk. Bę­dzie mi wstyd jeść tak dużo przy two­im przy­ja­cie­lu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: