Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Motyle. Opowieści o wymierających gatunkach - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
10 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Motyle. Opowieści o wymierających gatunkach - ebook

Czy wyobrażacie sobie świat bez motyli?

W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat na świecie wyginęło osiemdziesiąt procent motyli. Widok modraszka, polowca szachownicy czy pazia królowej staje się już dzisiaj rzadkością. Czerwończyk żarek i paź żeglarz również znikają z naszych łąk. Zabijają je pestycydy, nawozy sztuczne i uprawy monokulturowe.  

Niemiecki biolog ewolucyjny Josef H. Reichholf przestrzega przed zbliżającą się katastrofą ekologiczną, jednocześnie przybliżając fascynujący świat motyli. Podglądając je w naturze, opowiada o ich niezwykłych zwyczajach, śledzi ich cykl życiowy i tłumaczy, skąd się wzięły ich nazwy. Reichholf proponuje również konkretne rozwiązania, które mogą uchronić motyle przed wyginięciem, jak chociażby budowę w każdej gminie biotopów, czyli specjalnych siedlisk. 

Książka Motyle. Opowieści o wymierających gatunkach oprowadza nas po kolorowym królestwie tych pięknych, kruchych i bezbronnych zwierząt, których wkrótce może zabraknąć.

Czy wiesz, że:

♦ kraśnik sześcioplamek lata bardzo wolno, by odstraszająca drapieżniki trucizna w jego organizmie nie zagroziła jego życiu;
♦ namiotniki czeremszaczki snują pajęczynę, którą potrafią opleść cały krzew czeremchy;
♦ osetniki wykorzystują prądy powietrzne, by w ciągu kilku pokoleń przemierzyć trasę z południa Sahary na północ Europy.

Wielką zaletą tej książki jest spojrzenie na przyrodę oczyma doświadczonego i powściągliwego w osądach naukowca, a jednocześnie pełnego pasji przyrodnika, od najmłodszych lat zafascynowanego życiem motyli. Czytelnik znajdzie tu opisy niecodziennych strategii przetrwania. Autor dzieli się też troską o delikatne ekosystemy w obliczu nasilającej się presji ze strony gospodarki człowieka i nieprzewidywalnych zmian środowiska.
Alicja i Radek Brzezowscy, Motylarnia.pl

Przystępnie i przyjaźnie przekazuje wiedzę i spostrzeżenia zebrane w ramach kilkudziesięciu lat pracy jako entomolog. Zgrabnie przeprowadza przez zagadnienia życia motyli, stawia na bogaty zbiór ciekawostek, zdumiewających odkryć, spektakularnych zjawisk, osobliwych fenomenów, niezwykłych zachowań, dziwnych trybów egzystencji, genetycznych prawidłowości. Udziela się szczerze wybrzmiewający zachwyt, z czasem zrozumienie i uznanie.
Izabela Pycio, http://bookendorfina.blogspot.com


Język Reichholfa jest łagodny, ale rozwiązania, które proponuje, są radykalne.
„Süddeutsche Zeitung”

Ta książka kieruje uwagę na procesy ekologiczne, które zainteresują nie tylko badaczy motyli.
„Frankfurter Allgemeine Zeitung”

 

Josef H. Reichholf, zoolog i biolog ewolucyjny, do 2010 roku kierował zbiorem kręgowców bawarskiego muzeum zoologii. Profesor Ekologii i Ochrony środowiska na Uniwersytecie technologicznym w Monachium.  Laureat Treviranus-Medaille, najwyższego wyróżnienia dla niemieckich biologów, oraz nagrody Grüterów dla popularyzatorów nauki. W 2007 roku otrzymał Nagrodę im. Zygmunta Freuda za najlepszą książkę popularnonaukową przyznawaną przez Niemiecką Akademię Języka i Literatury.
Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8179-581-4
Rozmiar pliku: 28 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

W ciągu ostatnich 50 lat liczebność naszych motyli zmniejszyła się o ponad 80 procent. Jedynie starsi ludzie przypominają sobie może jeszcze łąki pełne barwnych kwiatów i chmary motyli unoszące się nad nimi. Nikomu wówczas nie przyszło do głowy, żeby je liczyć. Bo i po co? Motyle stanowiły część lata, tak jak pszczoły i polne kwiaty. Od wczesnej wiosny aż do pełni lata śpiewały skowronki. Już o brzasku ich radosna pieśń rozbrzmiewała nad polami. Przez cały rok były trznadle, kuropatwy, zające. Nad rowami i sadzawkami mieszkały żaby. Jeszcze w latach siedemdziesiątych rzekotki w stawku na skraju łąki rechotały tak głośno, że ich chór było słychać przez otwarte drzwi tarasu, kiedy udzielałem wywiadu telefonicznego dla bawarskiego radia. Rozmowa dotyczyła postępowania bawarskiego sądu okręgowego w sprawie uciążliwości żabich koncertów.

Motylami interesowałem się od dziecka. Okazałych paziów królowej z czarną kratką na żółtych skrzydłach widywałem całe mnóstwo. Przylatywały do naszego warzywnika, aby składać jaja na liściach marchewki. Z radością odkrywałem tam po paru tygodniach czerwono nakrapiane, zielone gąsienice. Gdy dotykałem je w okolicy głowy, wysuwały ze znajdującego się za nią wgłębienia dziwaczne żółtopomarańczowe czułki wydzielające niezwykły zapach. Jak się później dowiedziałem, miał on działać odstraszająco.

Modraszki różnych gatunków, których wtedy jeszcze nie rozróżniałem, latały nad łąkami rozciągającymi się za naszym domkiem aż do granicy łęgów. Motyle o niebiesko połyskujących skrzydłach występowały tak licznie, że patrząc wstecz, nie potrafiłbym nawet z grubsza ocenić, ile ich było. Na bielinki w ogóle nie zwracało się uwagi. Należały do otaczającej nas natury jak chór świerszczy w maju i w czerwcu albo cykanie koników polnych w pełni lata. Lubiłem połaskotać je źdźbłem trawy, na którym przysiadły. Śmieszyły mnie ich duże, nieforemne, topornie wyglądające głowy. Zdawało się, że nie kryją w sobie zbyt wiele inteligencji, bo tak łatwo dawały się nabrać.

W wierzbach rosnących nad strumieniem wijącym się po łąkach za naszym domem gniazdowały dudki. Kroczyły po pastwiskach, kiwając głowami z rozpostartym czubem, i rozgarniały dziobami krowie placki. Krowy pasły się na łąkach całymi dniami aż do późnej jesieni. Roiło się od szpaków. Te ciemno upierzone, jakby zawsze zaaferowane ptaki podążały za krowami; czasem siadały im na grzbietach. W każdym ogrodzie znajdowała się co najmniej jedna budka dla szpaków osadzona wysoko na długim drągu. Kiedy dojrzewały czereśnie, ptaki przywłaszczały sobie znaczną część z nich, czyniąc przy tym wiele hałasu. Odpędzanie ich stanowiło wielką frajdę dla starszych dzieci, którym pozwalano przy tym wspinać się na gałęzie, gdzie smakowite owoce wisiały na wyciagnięcie ręki. Pod dachem naszego domu żyła cała kolonia szpaków, kilkanaście, a może i więcej. Zawsze tam były. Kot nie zwracał uwagi na domowe ptactwo. Z dużym powodzeniem polował za to na myszy. Wiejska sielanka. Wyidealizowane wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości w dolinie rzeki Inn?

Niewątpliwie rzeczywistość z perspektywy czasu nagina się do naszych fantazji. Musimy mieć tego świadomość od samego początku, gdy próbujemy porównywać to, co „dawniej”, z tym, co „dzisiaj”. Pamięć podsuwa nam to, co chcemy pamiętać. Budzi nostalgię, tęsknotę za przeszłością. Zaczynam jednak tę książkę od opisów doświadczonej niegdyś osobiście urody i różnorodności natury także po to, by pokazać, dlaczego tak bardzo porusza mnie ginięcie motyli. Pierwsza część książki pomyślana jest jako podstawa do rozważań nad wymieraniem gatunków. Przykłady celowo dobieram tak, by nawet ktoś, kto nie jest specjalistą, mógł zaobserwować i prześledzić te same zjawiska.

Dzięki temu można ostatecznie orzec, że choć liczebność motyli z powodów, które jeszcze należy wyjaśnić, przez cały czas podlega wyraźnym wahaniom, to jednak od co najmniej pół wieku daje się zauważyć ogólna tendencja spadkowa. Druga część książki dotyczy przyczyn takiego stanu rzeczy. Zasadnicze znaczenie ma przy tym pojmowanie różnicy między naturalnymi fluktuacjami a stałą tendencją. Nie tylko po to, by rozumieć zachodzące procesy, ale przede wszystkim po to, by podjąć właściwe środki zaradcze. Na przykład samo ograniczenie stosowania trucizn, jakkolwiek pożądane, nie wystarczy. Także to, co zwykle uważamy za „ekologiczne” i „przyjazne naturze”, może nie sprzyjać zachowaniu gatunków. W drugiej części książki poruszyłem zatem z konieczności zagadnienia polityki ekologicznej. Ekologia utraciła swoją naukową niewinność od czasu, gdy – takie przynajmniej jest moje przekonanie – została przekształcona przez wpływowe środowiska polityczne w rodzaj religii naturalnej. Powinienem się więc spodziewać sprzeciwu. Jestem do tego przyzwyczajony, ponieważ na tym polega istota dyskursu naukowego. Od powszechnie wygłaszanych opinii różni się on tym, że akceptuje trafniejsze argumenty, dzięki czemu nauki przyrodnicze rosną w siłę, ale zarazem stają się coraz mniej lubiane. Zachowują relatywizm i elastyczność tam, gdzie chętnie przywołuje się dzisiaj dogmatyczne zasady. Sceptycyzm nie dyskwalifikuje przyrodoznawcy, wyraża za to godną uznania niechęć do zawierzania dogmatom, nawet jeśli akurat są one w modzie.

Niczemu też nie służy ograniczanie wolności wypowiedzi pod naciskiem poprawności politycznej: na jedno wychodzi, czy używamy określenia „środki ochrony roślin”, o co upominają się niektórzy, czy słowa „trucizny”. Ostatecznie nie są one przecież niczym innym jak substancjami zabijającymi to, co należy zniszczyć. Ponadto, pisząc o „rolnictwie”, „zabiegach pielęgnacyjnych” czy „ochronie przyrody”, trudno się ustrzec przed uogólnieniami. Bywają rolnicy, którzy w przeciwieństwie do większości gospodarzą w sposób przyjazny dla owadów, a część firm zajmujących się pielęgnacją zieleni celowo pozostawia na obrzeżach dróg częściowo nieskoszone trawy i kwiaty. Zdarzają się też ogrody urządzone tak, by przyciągały motyle. Na ogół jednak pojęcia „rolnictwo”, „kształtowanie krajobrazu”, a także „ochrona przyrody” oznaczają zorganizowane działania i interwencje państwa prowadzące do określonych skutków. W tym sensie ujmuję je w tej książce w sposób uogólniony. Oddziaływanie moich argumentów będzie zależało również od tego, z jakim nastawieniem zostaną przyjęte. Pisząc, kierowałem się poczuciem odpowiedzialności, jaką powinniśmy się wykazać wobec przyszłych pokoleń. Wielu, bardzo wielu ludzi od dziesiątków lat wypowiada się na temat rolnictwa przemysłowego. Ciągle jednak jest ich za mało, by wywrzeć konieczny nacisk polityczny, który mógłby spowodować zwrot ku lepszemu.Spojrzenie wstecz na pół wieku badań nad motylami

Przed upiększaniem wspomnień o dawnych czasach chronią mnie moje zapiski. Zacząłem je prowadzić 15 grudnia 1958 roku. Dzięki nim wiem, że 60 lat temu nie mieliśmy w bawarskiej dolinie Innu „białego Bożego Narodzenia”, tylko dwa stopnie powyżej zera i mżawkę. 2 stycznia 1959 roku liczyłem ptaki wodne na zupełnie niezamarzniętym jeziorze zaporowym na Innie: 800 krzyżówek, 50 czernic, 69 gęsi zbożowych i 200 łysek. Większość liczb podałem w zaokrągleniu, bo z odległości pół kilometra przy użyciu małej lornetki dokładne obliczenia nie były możliwe. W miarę dobrą lornetkę dostałem dopiero kilka lat później. Przygotowując się do pisania tej książki, wydobyłem i przeglądałem moje stare zapiski, wśród których znalazłem kartkę z narysowanymi własnoręcznie czterema motylami. Zdziwiony obejrzałem rysunki i przeczytałem notatkę o wizerunkach „sporządzonych na podstawie własnych zbiorów”. Oprócz pazia królowej i pary błękitnych modraszków (Polyommatus bellargus) narysowałem dużego motyla o charakterystycznym biało-czarnym ubarwieniu – skalnika prozerpinę. Podpisałem go używaną wówczas nazwą naukową Satyrus circe. Wzruszyłem się tym znaleziskiem, ponieważ już dawno nie spotyka się w mojej ojczyźnie pięknego skalnika prozerpiny poruszającego się eleganckim lotem. Gatunek ten wymarł całkowicie, jak wiele innych motyli, które poznawałem i obserwowałem we wczesnej młodości.

Inne gatunki, wówczas zaliczane do pospolitych, żyją nadal, ale stały się rzadkie, a nawet bardzo rzadkie. Odpowiedni przykład pochodzi również z moich zapisków. Notatka z 12 września 1962 roku opisuje zdarzenie z dzisiejszej perspektywy niezwykłe. Kiedy wczesnym rankiem jechaliśmy do szkoły regionalnym pociągiem, na jednej ze stacji wpadł do wagonu motyl wielkości niemal dłoni i przysiadł na czerwonej koszuli jednego z kolegów. Była to wstęgówka pąsówka (Catocala nupta). Ten pokaźny przedstawiciel rodziny sówkowatych ma przednie skrzydła w szarobrązowych odcieniach kory, w stanie spoczynku zakrywające drugą parę skrzydeł o intensywnej karminowej barwie z czarną zygzakowatą wstęgą na obrzeżu. Nie wiedząc jeszcze, że motyle – jak wszystkie owady – nie widzą koloru czerwonego, wykrzyknąłem: „Czerwona koszula zwabiła wstęgówkę”. W rzeczywistości czerwona koszula motylowi wydawała się raczej ciemna. Postrzegana w tak zwanej skali szarości mogłaby odpowiadać ciemnej korze drzewa i szaremu zabarwieniu przednich skrzydeł. W naturze byłoby to dla aktywnego o zmierzchu przedstawiciela sówkowatych właściwe miejsce do odpoczynku w ciągu dnia. Wstęgówki pąsówki przed pół wiekiem występowały tak licznie, że jedna z nich zbłądziła do pociągu, prawdopodobnie wypłoszona na stacji z miejsca dziennego spoczynku.

Tego rodzaju notatki z lat szkolnych pozostałyby tylko anegdotami, gdyby w owych zapiskach nie kryło się nic więcej. Co prawda wiadomo, że zwykle wybiórczo utrwalamy to, co wydaje się niezwykłe, pomijamy zaś to, co zwyczajne, niemniej jednak można wyczytać wiele ciekawych rzeczy nawet z niesystematycznych notatek. W moich dziennikach znajdzie się dość takich przykładów. Choćby zaobserwowany 1 sierpnia 1960 roku oblaczek granatek (Amata phegea), którego już dawno nie ma w moich okolicach, albo gąsienica niedźwiedziówki babkówki (Arctia plantaginis) z 28 lipca 1960 roku. Dzisiaj jest to gatunek bardzo rzadki. Takie zapiski wskazują tylko, że niegdyś bywały motyle dziś już przez nas niewidywane. Zanikanie poszczególnych gatunków nie pozwala jednak na wyciąganie ogólnych wniosków o rzeczywistej skali spadku liczebności motyli czy innych owadów. Mogły się bowiem pojawić nowe, wcześniej niewystępujące gatunki. Przyroda jest dynamiczna, ciągle dokonują się w niej jakieś zmiany. Wstępne stwierdzenie, że w ostatnim półwieczu wyginęło 80 procent motyli, odnosi się do ich ogólnej liczby i wymaga znacznie solidniejszego uzasadnienia.

Wiarygodne dane udało mi się wcześniej uzyskać dla ptaków, które przez sześć lat co dwa lub trzy dni liczyłem na jeziorach zaporowych dolnego Innu, co w 1966 roku zaowocowało moją pierwszą fachową publikacją z dziedziny ornitologii. Liczbowe ujęcie stanu motyli było jednak zadaniem nieporównywalnie trudniejszym niż liczenie ptaków odpoczywających na brzegach albo unoszących się na wodzie. Zaczątki tej pracy wyłaniały się stopniowo podczas moich studiów zoologicznych na Uniwersytecie Monachijskim. Rozprawa doktorska o motylach wodnych wymagała naukowego podejścia. Szybko nauczyłem się rozpoznawać pięć takich gatunków należących do rodziny omacnicowatych i rozróżniać je w terenie po sposobie lotu.

Ze względu na mnogość gatunków motyli do ich możliwie pełnego udokumentowania konieczne są jednak nieporównywalnie większe umiejętności. Wysiłek i nakład czasu znacznie przekraczają to, co wystarczy do obserwacji świata ptaków. W samej południowo-wschodniej Bawarii można spotkać ponad 1100 różnych gatunków motyli: na terenie całej Bawarii stwierdzono zaś aż 3243 gatunki (stan z 2016 roku). Do oznaczania ptaków były już w latach sześćdziesiątych bardzo dobre przewodniki i nie kosztowały wcale aż tak wiele. Światem ptaków zajmowałem się więc początkowo znacznie intensywniej niż motylami. Powodów nie trzeba daleko szukać – całkiem dosłownie. Jeziora zaporowe i łęgi nad dolnym Innem, do których mogłem dotrzeć pieszo albo na rowerze, były i są nadal rajem dla ptactwa. Należą do najbardziej zróżnicowanych gatunkowo mokradeł w całej Europie Środkowej. Kiedy w 1965 roku zacząłem studiować zoologię na Uniwersytecie Monachijskim, dzięki pochodzeniu z tych okolic zaliczałem się już do uznanych ornitologów, znających różne metody stosowane w przyrodniczych badaniach terenowych.

Owady skupiają się w świetle ultrafioletowym

Podczas studiów poznałem sposób, który jak żaden inny pozwala określić wielkość populacji motyli. Polega on na przyciąganiu światłem ultrafioletowym gatunków aktywnych nocą. Nie trzeba do tego, jak praktykowano dawniej i jak sam na początku próbowałem, tysiącwatowych lamp o świetle mieszanym, oświetlających rozciągnięte białe płótna. Zamiast tego stosuje się pomysłową konstrukcję z zaledwie piętnastowatowymi neonówkami emitującymi światło UV. Światło to wabi motyle i inne owady. Nadlatując, dostają się do lejka umieszczonego pod lampą, na którym rozpina się duży worek. Owady wpadają do środka. Aby miały się gdzie ukryć do rana, można tam włożyć na przykład kartoniki po jajkach. W ten sposób nie wyrządza się motylom żadnej krzywdy. Pozbawione dostępu światła, szybko się uspokajają. Rano oznacza się ich gatunki i liczbę osobników każdego z nich, tak samo jak innych owadów, które uda się rozpoznać. Potem niezwłocznie wszystkie wypuszcza się na wolność. Uzyskuje się dzięki temu rzetelne dane ilościowe, które można poddać analizie statystycznej, a przy jednakowej konstrukcji sprzętu są one najlepiej porównywalne pod wieloma różnymi względami w zależności od postawionego problemu. Pozwala to na przykład określić liczbę i spektrum gatunkowe motyli nocnych w zróżnicowanych typach środowisk. Tym właśnie zajmowałem się od 1969 roku. Metodę dopracował doktor Hermann Petersen. Jemu i Elsbeth Werner z jej wolnym od pestycydów gospodarstwem bardzo wiele zawdzięczam.

Motyli dziennych niestety nie da się zwabić do światła. Aby w porównywalny sposób obserwować zmiany częstotliwości ich występowania, w latach siedemdziesiątych zacząłem je liczyć wzdłuż określonych tras, niezmieniających się przez lata – na przykład na drogach leśnych lub wiodących polami. A także na wałach nadrzecznych, które były już gotowymi „trasami”. Dzięki tablicom kilometrowym rozmieszczonym dokładnie co 200 metrów stwarzają one najkorzystniejsze warunki do tego rodzaju obliczeń. W latach osiemdziesiątych wyniki uzyskane tym sposobem wykorzystywałem głównie podczas wykładów z ekologii i ochrony środowiska na Uniwersytecie Technicznym w Monachium i z geografii ekologicznej zwierząt na Uniwersytecie Monachijskim. W miarę upływu lat widać było wyraźnie, że zarówno wabienie motyli do światła, jak i liczenie na trasach daje coraz niższe wyniki. Z „przyłowów”, jak nazwałem owady łapane przy okazji oprócz motyli, zniknęły nawet niegdyś tak rozpowszechnione chrabąszcze majowe. Ich masowe przyloty powodowały czasem, że worek odrywał się od lejka i spadał, gdy o zmroku dostawało się do niego nawet tysiąc tych owadów. Ponieważ w porze chrabąszczy, czyli na początku maja, motyli jest jeszcze bardzo niewiele, takie wypadki nie zniekształcały sumarycznego wyniku rocznych obliczeń. Niepokoił mnie natomiast gwałtowny spadek liczebności tego gatunku. Był to pierwszy wyraźny sygnał, że moje badania dostarczają ważnych danych o otaczającej nas przyrodzie, ale w latach osiemdziesiątych jeszcze nie przypuszczałem, jak duże zmiany zajdą w świecie motyli i innych owadów. Nie spodziewałem się też, że moje badania dostarczą dowodów na wymieranie ptaków polnych i łąkowych z powodu braku pożywienia.

Motyle miejskie – częstsze niż się wydaje

Na początku lat osiemdziesiątych zacząłem śledzić występowanie motyli w dużych miastach. Monachium, gdzie od 1974 roku byłem pracownikiem naukowym Państwowego Muzeum Zoologicznego, stwarzało ku temu doskonałe warunki. Na terenie miasta znajdowało się wiele miejsc umożliwiających ujęcie występowania i wielkości populacji owadów aktywnych nocą w przekroju sięgającym od śródmieścia do dzielnic peryferyjnych. Poza tym miałem do dyspozycji ogromne zbiory muzealne i kolegów specjalistów, co stanowiło wielkie ułatwienie w oznaczaniu gatunków. Ich pomoc okazała się niezbędna już po pierwszych znaleziskach. Ponieważ gatunków było o wiele więcej, niż się spodziewano, sam bym sobie z tym nie poradził. Zaskoczenie wywołała też niezwykła obfitość połowów. Powszechne przekonanie, że w mieście można znaleźć tylko nędzne resztki z bogactwa gatunków występujących na obszarach wiejskich, zostało nie tylko podważone, ale wręcz zakwestionowane jako przesąd.

Przez lata i dziesięciolecia nagromadził się obszerny zbiór danych naukowych, który przedstawiam w tej książce. Stanowią one bilans 50 lat ilościowych badań entomologicznych.

Chyba nigdy dotąd w tak krótkim czasie zmiany w przyrodzie nie dokonały się w takiej skali i z taką prędkością jak w ciągu ostatniego pięćdziesięciolecia. Wyniki badań są wstrząsające, a wyłaniające się z nich perspektywy jednoznacznie ponure. Trudno bowiem oczekiwać, że główny sprawca zaniku różnorodności gatunków, jakim jest rolnictwo, znacząco się zmieni. Każdy, kto trochę głębiej analizował „problem rolnictwa”, wie, że wcale nie chodzi o rolników. W ostatnim półwieczu bynajmniej ich nie wspierano, jak wmawia się nam, szerokim masom społeczeństwa, aby uzasadnić miliardowe subwencje. Tymczasem liczba rolników zmniejszyła się do jednej dziesiątej. Zwycięzcy – czyli międzynarodowy agrobiznes, zwłaszcza producenci środków ochrony roślin – pozostają dobrze ukryci za kulisami, podczas gdy tradycyjne rolnictwo zanika w zastraszającym tempie, równolegle z wymieraniem motyli i ptaków.

Ostro krytykowane życie w mieście już dawno stało się lepsze niż na wsi, gdzie cuchnie gnojowicą, trucizny rozsiewa się na niewyobrażalną skalę, ptaki zamilkły, a woda gruntowa nie nadaje się do picia. Co będzie dalej? Czy nie ma szans, by wstrzymać pomysły, które zrodziły się niegdyś w dobrej wierze z chęci pomocy rolnikom i ułatwienia im życia? Czy jest do pomyślenia przełom w rolnictwie wywołany „efektem motyla”? Moja opinia przedstawiona na końcu tej książki zakłada – co może zdziwi czytelnika – umiarkowany optymizm. Niewykluczone jednak, że ta ostrożnie wyrażona nadzieja oznacza tylko myślenie życzeniowe. Przyszłe pokolenia nie będą przecież umiały docenić tego, czego nie poznały i nie doświadczyły osobiście: zróżnicowania gatunkowego naszej przyrody i naszych motyli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: