Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Mozaika życia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mozaika życia - ebook

Mozaika życia to historia ułożona z bardzo wielu kawałków: miłości, śmierci, seksu, sekretów, rozczarowań, nadziei. I tak opisana, że nie sposób się od niej oderwać.

Lepiej być obcym w ojczyźnie czy na emigracji? Gdzie jest nasz dom – tam, gdzie się rodzimy, czy tam, gdzie chcemy, by zastał nas nowy dzień? Wreszcie jak wiele różnic można pokonać dla miłości?

Jest połowa lat osiemdziesiątych XX wieku. W Związku Radzieckim zaczyna się pieriestrojka. W Australii gospodynie domowe ustępują pola feministkom, a AIDS zagraża seksualnej wolności. Galina Kogan, Rosjanka o żydowskich korzeniach, opuszcza Leningrad bez prawa powrotu i zaczyna nowe życie w Melbourne. Czekają na nią emocje, jakich się nie spodziewała. Nic nie jest proste, ale wszystko obiecujące: miejsca, smaki, ludzie. A zwłaszcza pewien mężczyzna.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66630-28-4
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. ŚMIERĆ I LEK­KO­MYŚLNE ZACHO­WA­NIE W LENIN­GRA­DZIE

1

ŚMIERĆ I LEK­KO­MYŚLNE ZACHO­WA­NIE W LENIN­GRA­DZIE

Galina Kogan skom­ple­to­wała doku­menty dla dopeł­nie­nia for­mal­no­ści po śmierci matki. Wypeł­niła for­mu­la­rze, aby wstrzy­mać wypłaty, anu­lo­wać świad­cze­nia i unie­waż­nić dowód oso­bi­sty. Roz­stała się z czę­ścią mie­sięcz­nych zarob­ków, pła­cąc za trumnę, a gdy jej powie­dziano, że trans­port z miej­skiej kost­nicy na cmen­tarz będzie opóź­niony o kilka dni, kolejny plik bank­no­tów roz­wią­zał pro­blem. Jesz­cze kilka rubli tu, kilka tam i w następ­nym tygo­dniu jej matka zosta­nie pocho­wana.

Teraz urzę­dowo stwier­dzono: Lidija Jur­jewna Kogan zmarła o ósmej trzy­dzie­ści sie­dem rano, w środę, dwu­dzie­stego siód­mego listo­pada tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego pią­tego roku.

Galina zebrała wszyst­kie doku­menty. Wnę­trze torby było wypchane rze­czami zmar­łej, więc papiery wepchnęła do bocz­nej kie­szeni. Jej zega­rek zapięła na wła­snym nad­garstku, z zasko­cze­niem stwier­dza­jąc, że już jest czwarta po połu­dniu – dzień śmierci matki minął nie­zau­wa­że­nie. Zarzu­ciła torbę na ramię i pospie­szyła kory­ta­rzem w stronę scho­dów. W szpi­tal­nym przed­sionku wyko­nała szybki tele­fon, by powie­dzieć, że jest w dro­dze do domu, i wresz­cie wyszła za drzwi na świeże powie­trze.

Zima okrze­pła w ostat­nich nie­koń­czą­cych się tygo­dniach cho­roby matki, gdy śmierć zawzię­cie ata­ko­wała, by roze­rwać kur­czowy uścisk, któ­rym ta trzy­mała się życia. Bez reszty pochło­nięta toczącą się przed nią walką, Galina zupeł­nie nie myślała o pogo­dzie. Teraz, gdy wyszła na ulicę, poczuła ude­rze­nie zimna. Jej zimowy płaszcz wciąż był spa­ko­wany w kufrze – reszta życia pozo­sta­wała tak bez­dusz­nie nie­zmą­cona, gdy chora leżała, umie­ra­jąc – a kurtka, którą nosiła codzien­nie, odkąd matka doznała wylewu, nie była odpo­wied­nia przy tej tem­pe­ra­tu­rze. Jed­nak pomimo chłodu i choć w zasięgu wzroku miała tro­lej­bus, Galina potrze­bo­wała czasu, żeby pomy­śleć, pozbie­rać się, ogar­nąć życie, które wła­śnie stra­ciło opar­cie.

Wło­żyła na głowę chustkę i zawią­zała ją pod szyją, wci­snęła ręce głę­boko w kie­sze­nie i ruszyła w mroczną ulicę. Wciąż czuła szpi­talny zapach i zasta­na­wiała się, czy kie­dy­kol­wiek się go pozbę­dzie. Przy­spie­szyła kroku, ale jej nogi sta­wiły opór. Spró­bo­wała upo­rząd­ko­wać myśli, ale mózg zmie­nił jej się w płynną masę.

Szła do domu, cho­ciaż śmierć matki pozba­wiła to miej­sce domo­wego cie­pła. Cze­kali tam bli­scy przy­ja­ciele i zna­jomi, jedze­nie i alko­hol oraz zalew wspo­mnień. Jed­nak Lidija stwa­rzała poczu­cie domu, które wykra­czało poza ich miesz­ka­nie, poza stare książki i nowy tele­wi­zor, poza stół, przy któ­rym jadły i pra­co­wały, poza zie­mi­ście zie­loną klatkę scho­dową wypeł­nioną ludz­kim odo­rem, poza sam budy­nek, zale­d­wie dwu­dzie­sto­letni, a już zapusz­czony i wysłu­żony. Lidija sta­no­wiła azyl.

I co teraz z przy­szło­ścią – ich wspólną, która wła­śnie skur­czyła się do jej przy­szło­ści? Co z emi­gra­cją? Skła­da­jąc doku­menty, wie­działy, że pod­pi­su­jąc je, zrze­kają się prawa do zmiany zda­nia – nie żeby to miało wtedy zna­cze­nie, ponie­waż nie zamie­rzały się wyco­fać. I w kolej­nych mie­sią­cach, pomimo _gła­sno­sti_ i pie­re­strojki Gor­ba­czowa, pomimo jego zapo­wie­dzi nowych swo­bód i więk­szego dobro­bytu, nie wahały się. Matka drwiła z jego obiet­nic. Pro­blem z Rosją, jak powie­działa, polega na tym, że nic się tu zasad­ni­czo nie zmie­nia. Po odwil­żach nastę­po­wały repre­sje, po repre­sjach odwilże, więc dla­czego za Gor­ba­czowa mia­łoby być ina­czej?

– Mamy szansę wyje­chać. Naj­le­piej wyje­chać, kiedy możemy.

Ofi­cjal­nie emi­gro­wały do Izra­ela, jedy­nego miej­sca wyjazdu dozwo­lo­nego dla sowiec­kich Żydów, ale nie miały żad­nych syjo­ni­stycz­nych cią­got ani nie prze­ży­wały reli­gij­nych wzru­szeń. W rze­czy­wi­sto­ści bra­ko­wało im wszyst­kiego poza naj­bar­dziej pod­sta­wową wie­dzą o tym, jak być Żydem. Jed­nak zwa­żyw­szy na siłę i agre­syw­ność odwiecz­nego rosyj­skiego anty­se­mi­ty­zmu, nie minął choćby dzień bez przy­po­mnie­nia, że pod wzglę­dem etnicz­nym są Żydów­kami. Ten aspekt życia był tak powszechny w Związku Radziec­kim, że Galina akcep­to­wała, bez żalu ani urazy, iż łapówki, które musiała zapła­cić w związku z pogrze­bem matki, były licz­niej­sze i wyż­sze niż te, które brano od Rosjan. Po pro­stu tak się rze­czy miały.

Po dotar­ciu do Wied­nia zamie­rzały zmie­nić cel podróży z Izra­ela na Ame­rykę. A może to w Rzy­mie miały doko­nać tej zmiany? Galina miała zamęt w gło­wie. Wie­deń czy Rzym? Nie mogła sobie przy­po­mnieć. Jej matka umarła i wyglą­dało na to, że pamięć i rozum ucie­kły. Jak da sobie radę? Czy tu, czy gdzie indziej na świe­cie, jak samot­nie pora­dzi sobie z przy­szło­ścią?

Jej oddech stał się płytki i chra­pliwy. Zatrzy­mała się przy kanale, nabrała powie­trza w płuca i z wysił­kiem powoli je wypu­ściła. Zro­biło jej się słabo i oparła się o żela­zne porę­cze. Pod kośćmi bio­der poczuła szorstki i zimny metal. Naparła na niego moc­niej. Powierzch­nia wody była ole­ista, ciemno opa­li­zu­jąca – dziw­nie piękna, pomy­ślała. Śmieci koły­sały się pod ścia­nami kanału, kaczki krą­żyły wokół, szu­ka­jąc zdo­by­czy, barka i mała łódź powoli prze­pły­nęły obok. Galina zamknęła oczy i zanu­rzyła się w łagodny, wyci­szony świat, w któ­rym życie jakby się zatrzy­mało. Była to jed­nak krótka chwila wytchnie­nia, bo w tę strefę zmierz­chu wdarł się jej wła­sny, dobrze sły­szalny głos: „Masz dwa­dzie­ścia cztery lata, Galino Kogan. Jesteś doro­sła i zdana na sie­bie. Weź się więc w garść”.

Otwo­rzyła oczy, ostatni raz głę­boko zaczerp­nęła powie­trza, przy­ci­snęła ręce do piersi, jakby w ten spo­sób mogła wyci­snąć z niej trwogę, po czym ruszyła dalej.

Jesz­cze nie zapadł zmierzch, ale przy nisko wiszą­cych, ciem­nych chmu­rach rów­nie dobrze mogła to być noc. Świa­tła latarń ota­czały oszro­nione aure­ole zapo­wia­da­jące śnieg; dźwięki były stłu­mione, jakby docho­dziły z bar­dzo daleka. Nie było wia­tru. Galina czuła się dziw­nie ode­rwana od świata, który prze­su­nął się w przy­szłość, kiedy ona w sta­nie zawie­sze­nia sie­działa z umie­ra­jącą matką. Mimo to sta­rała się orien­to­wać w bie­żą­cych wyda­rze­niach, codzien­nie czy­tała matce „Lenin­gradzką Prawdę”, a gdy ta prze­stała już reago­wać, czy­tała dla zabi­cia czasu. W Kolum­bii wybuchł wul­kan, zabi­ja­jąc dwa­dzie­ścia pięć tysięcy ludzi – i dla­czego, zasta­na­wiała się, ta poje­dyn­cza śmierć była dla niej o wiele waż­niej­sza niż wszy­scy ci mar­twi Kolum­bij­czycy? Czy­tała o zama­chach bom­bo­wych w Paryżu i porwa­niach stat­ków na Morzu Śród­ziem­nym. Tydzień temu w Gene­wie sekre­tarz gene­ralny Gor­ba­czow i ame­ry­kań­ski pre­zy­dent Reagan spo­tkali się po raz pierw­szy. Krą­żyły pogło­ski, że oprócz kon­troli zbro­jeń roz­mowy doty­czą sytu­acji sowiec­kich Żydów. Nie było spo­sobu, aby się dowie­dzieć, czy fak­tycz­nie o nich dys­ku­to­wano. Jeśli cho­dzi o kon­trolę zbro­jeń, to po pro­stu nie miało sensu, nie po latach mówie­nia o koniecz­no­ści posia­da­nia wiel­kiego radziec­kiego arse­nału jako zabez­pie­cze­nia przed pod­że­ga­ją­cymi do wojny, nie­god­nymi zaufa­nia Ame­ry­ka­nami. Jed­nak w Związku Radziec­kim tyle spraw nie miało sensu. Matka żar­to­wała, że tutejsi oby­wa­tele, cho­ciaż pozba­wieni życio­wych wygód, byli żar­ło­kami, gdy przycho­dziło łykać absurdy.

Już nie będzie żar­tów matki.

Stale powta­rzano im o prze­wa­dze Związku Radziec­kiego w dzie­dzi­nie broni nukle­ar­nej – czy to prawda, było wielką nie­wia­domą – ale wszy­scy bez cie­nia wąt­pli­wo­ści wie­dzieli, że Ame­ryka to kra­ina obfi­to­ści, emi­granc­kie eldo­rado. Mówiono im, że ubó­stwo jest w Ame­ryce powszechne, że edu­ka­cja i warunki miesz­ka­niowe są w opła­ka­nym sta­nie, że tylko bar­dzo sko­rum­po­wani albo bar­dzo bogaci mogli sobie pozwo­lić na cho­ro­wa­nie, że zdję­cia obfi­tu­ją­cych we wszel­kie dobra skle­pów raczej nie przed­sta­wiają praw­dzi­wych skle­pów, lecz zostały zain­sce­ni­zo­wane. Jed­nak pomimo ofi­cjal­nej linii pro­pa­gan­do­wej każdy wie­dział, że w Ame­ryce jest mnó­stwo jedze­nia, a ogromne domy towa­rowe są wypeł­nione ubra­niami i arty­ku­łami gospo­dar­stwa domo­wego. I nie tylko ame­ry­kań­skie filmy, które oglą­dali, ale kwit­nący czarny rynek w Związku Radziec­kim dowo­dziły jako­ści i sze­ro­kiego wyboru ame­ry­kań­skich pro­duk­tów.

W gaze­cie była foto­gra­fia Gor­ba­czowa i Reagana sto­ją­cych razem w oto­cze­niu dorad­ców. Radziecka dele­ga­cja wyraź­nie odróż­niała się od Ame­ry­ka­nów. W dzien­niku _Wrie­mia_ poka­zano rela­cję fil­mową ze spo­tka­nia, zatem ta część wia­do­mo­ści – że przy­wódcy się spo­tkali – była prawdą. Gor­ba­czow, ele­gancki we wło­skim gar­ni­tu­rze, wyglą­dał jak czło­wiek Zachodu. A jeśli cho­dzi o to, o czym dys­ku­to­wano, od matki nauczyła się zawsze podejrz­li­wie trak­to­wać donie­sie­nia w ofi­cjal­nej pra­sie.

Rok wcze­śniej takie spo­tka­nie przy­wód­ców byłoby nie do pomy­śle­nia, ale z dru­giej strony rok wcze­śniej wyda­wało się rów­nie nie­wy­obra­żalne, że matka dozna roz­le­głego wylewu krwi do mózgu. Nie­które zmiany sytu­acji, jak naprawa kranu w łazience w komu­nal­nym miesz­ka­niu czy przy­dział osob­nego lokum, zda­wały się trwać latami. Inne, jak wybuch gazu w bloku w pobliżu jej sta­rej szkoły czy śmierć pięć­dzie­się­cio­sied­mio­let­niej matki, były szo­ku­jące w swo­jej nagło­ści.

Nie cho­dziło o to, że chciała, by matka znów żyła, nie w tym strasz­nym sta­nie, jaki wywo­łał wylew. Pra­gnęła, by wró­ciło życie sprzed wylewu, gdy ich doku­menty w związku z emi­gra­cją zostały zło­żone, a one dwie prze­glą­dały doby­tek, pró­bu­jąc zde­cy­do­wać, co zabrać. Obie zdo­łały jak naj­wię­cej zaosz­czę­dzić, bo wie­działy, że gdy tylko ich wnio­sek o emi­gra­cję będzie zatwier­dzony, zostaną zmu­szone do odej­ścia z pracy (i tak by ją stra­ciły, gdyby poda­nie odrzu­cono). Krótko mówiąc, żyły dniem dzi­siej­szym, przy­go­to­wu­jąc się do jutra: do nowej egzy­sten­cji w Ame­ryce, gdzie wszy­scy byli równi, gdzie matka – tłu­maczka i nauczy­cielka języ­ków obcych – zna­la­złaby pracę zgodną ze swoim doświad­cze­niem i umie­jęt­no­ściami i gdzie Galina mogłaby ryso­wać to, co jej się podoba, ogra­ni­czana jedy­nie przez wła­sne arty­styczne sła­bo­ści, a nie przez pań­stwo. Była radziecką Żydówką i rosyj­ską ilu­stra­torką. Od dawna ude­rzała ją iro­nia tej sytu­acji: zarówno Żydzi, jak i arty­ści byli tu cen­zu­ro­wani.

Galina wysu­nęła dłoń z kie­szeni i prze­tarła nią twarz. Wła­śnie teraz, gdy myślała, że już nie może być gorzej, zaczął padać śnieg. Na razie tylko kilka wil­got­nych płat­ków, ale gęst­nie­jący. Gdyby wie­rzyła w Boga, pomy­śla­łaby, że jest karana. Ale za co? Nic w jej dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nim życiu nie tłu­ma­czyło cho­roby i śmierci wciąż mło­dej matki ani dwu­dzie­sto­let­niej nie­obec­no­ści ojca, któ­rego nie pamię­tała, ani nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cej się zamieci w dniu, kiedy całą ener­gię pochło­nął już wysi­łek, by trzy­mać się pro­sto i poru­szać.

Nacią­gnęła moc­niej chustkę na głowę, wci­snęła ręce głę­biej w kie­sze­nie kurtki i szła dalej. I nagle zna­la­zła się na ziemi, pada­jąc do przodu na nie­rów­nej kostce chod­ni­ko­wej. Poczuła przy­pra­wia­jący o mdło­ści ból w kola­nie.

Musiała się pod­nieść, ale nie była w sta­nie się ruszyć.

Galina leży w smro­dzie moczu i wie­ko­wego brudu. Chce znik­nąć, nie być tutaj. Gdzie zna­leźć zapo­mnie­nie?, zasta­na­wia się. I co jest z tym lenin­gradz­kim bru­kiem, że kamienne kostki wysu­wają się z beto­no­wego pod­łoża? Może w całym mie­ście trwają drobne trzę­sie­nia ziemi?

Pochyla się nad nią dziwny męż­czy­zna. Wyma­chuje rękami, zasy­pu­jąc ją gra­dem słów rosyj­skich zmie­sza­nych z angiel­skimi. Życie, jakie znała, zatrzy­mało się dziś rano, a teraz, na oczach wszyst­kich, stała się obiek­tem ataku roz­hi­ste­ry­zo­wa­nego obco­kra­jowca.

– Pro­szę. – Udaje jej się przy­po­mnieć tro­chę angiel­skiego. – Pro­szę, nic mi nie jest.

Męż­czy­zna przy­kuc­nął nad nią, Galina czuje zapach cebuli.

– Pro­szę pana, pro­szę się odsu­nąć. Potrze­buję powie­trza.

On wylewa z sie­bie potok prze­pro­sin, ściąga z szyi sza­lik, zwija go w rulon i pod­kłada jej pod głowę. Wstaje i cofa się ze spur­pu­ro­wiałą twa­rzą. Jest wyraź­nie spe­szony i powi­nien taki być. Galina się tym nie przej­muje i uświa­da­mia sobie, że wła­ści­wie już nic jej nie obcho­dzi. Odwraca się do niego ple­cami, zamyka oczy i zwija się w kłę­bek. Sze­lest opon, ostre dźwięki klak­so­nów, sapa­nie hamu­ją­cych i rusza­ją­cych auto­bu­sów dobie­gają do niej stłu­mione, jakby poprzez wodę. Wra­że­nie nie jest nie­przy­jemne, to jakby zatoka ocze­ki­wa­nia dla życia i Galina pró­buje umie­ścić tam swoją matkę – zdrową, pełną ener­gii. Jed­nak przy­kuta do łóżka postać z ostat­nich strasz­nych tygo­dni, z opi­na­jącą czaszkę zwię­dłą twa­rzą, wykrzy­wio­nymi war­gami, z któ­rych nie­ustan­nie cie­kła ślina, nie chce zostać usu­nięta z miej­sca. I nagle ta okropna myśl: być może ni­gdy nie zosta­nie.

Jesteś zdana na sie­bie, powta­rza znów sobie. Leżysz na brud­nej ziemi, pew­nie zbliża się zamieć, jakiś cudzo­zie­miec ska­cze wokół cie­bie i jesteś zdana na sie­bie. I cho­ciaż bar­dzo chce zostać tam, gdzie jest, Galina zmu­sza się, by wstać. Nie­zna­jomy jej się przy­gląda. Rumie­niec znik­nął z jego twa­rzy; cerę ma gładką i bez skazy – zdrową cerę, która z jakie­goś powodu przy­wo­dzi jej na myśl poma­rań­cze.

Pod­cho­dzi do niej.

– Pro­szę mi pozwo­lić sobie pomóc.

Wysoki i bez wąt­pie­nia pocho­dzący z Zachodu, jest ubrany w levisy i krótki kożuch. Jasne, falu­jące włosy, czy­ste i gęste, ma zacze­sane do tyłu, nie nosi czapki. Galina zga­duje, że jest w tym samym wieku co ona, cho­ciaż ludzie z Zachodu zawsze wyglą­dają mło­dziej, niż wska­zy­wa­łyby na to ich lata. Nie wia­domo, kim jest ani co robi, czy to przy­ja­ciel, czy wróg. Nie żeby to miało zna­cze­nie. W przed­szkolu, w szkole, w dru­ży­nie Pio­nie­rów, w Kom­so­mole, na uni­wer­sy­te­cie, w pracy, gdzie­kol­wiek jesteś w sowiec­kim ustroju, mówią ci, że wszy­scy cudzo­ziemcy są podej­rzani i wszyst­kich należy uni­kać. Cho­ciaż teraz, w tym momen­cie, jeśli kto­kol­wiek ją obser­wuje – a wszy­scy poten­cjalni emi­granci mogą się spo­dzie­wać, że będą obser­wo­wani – jest po pro­stu zbyt wyczer­pana, żeby się tym przej­mo­wać.

Życie bez matki nie będzie już dłu­żej cze­kać. Galina prze­staje myśleć o bólu, wyciąga rękę, a cudzo­zie­miec ją chwyta. Gdy się pochyla, ona widzi skórę jego szyi. Jest opa­lona i nie­ska­zi­telna. Pach­nie czymś – nie cebulą, ale czymś świe­żym i pikant­nym. Galina wdy­cha ten zapach. On pod­piera ją ramie­niem, dopóki nie udaje jej się odzy­skać rów­no­wagi. Prze­pra­sza ją wylew­nie, jego dotyk jest deli­katny i ku swemu prze­ra­że­niu Galina czuje wzbie­ra­jące łzy. Prze­łyka ślinę i czeka chwilę, by opa­no­wać głos. Prze­ko­nuje, że się nie zra­niła. Jed­nak żadne zapew­nie­nia go nie uspo­koją.

– Mogła się pani przeze mnie mocno potłuc – mówi.

– Nic mi się nie stało. – Jest zasko­czona łatwo­ścią, z jaką mówi po angiel­sku, kiedy wszystko inne ogar­nął chaos. – To nie pań­ska wina. Bruk jest w strasz­nym sta­nie, a ja nie patrzy­łam pod nogi.

– Ja też. – Męż­czy­zna milk­nie, po czym dodaje: – Zatrzy­ma­łem się, żeby popa­trzeć na śnieg.

Nie tylko cudzo­zie­miec, ale sza­lony, skoro w taki mróz przy­staje, żeby przy­glą­dać się kilku nędz­nym płat­kom śniegu.

– Wcze­śniej widzia­łem śnieg tylko raz. – Jego twarz znów pokrywa się głę­bo­kim rumień­cem.

– W całym życiu? – Ten czło­wiek z pew­no­ścią nie jest szpie­giem ani żad­nym wro­giem.

Cudzo­zie­miec kiwa głową.

– Skąd pan pocho­dzi?

Galina sły­szy: „Austria”. Ale nie, bo on powta­rza to słowo: „Austra­lia”, wielki kraj na końcu świata.

– Nie­wiele tam śniegu – mówi. I po chwili dodaje: – Więk­szość Austra­lij­czy­ków reaguje na śnieg jak Rosja­nie na kan­gury.

Galina czuje, że mię­śnie jej szczęki pro­te­stują: od dawna się nie uśmie­chała. Jej pierw­sza książka w języku angiel­skim, która była rów­nież pierw­szą angiel­ską książką jej matki, nosiła tytuł _Malu­chy w zoo_. A ona ze wszyst­kich opi­sa­nych w niej zwie­rząt naj­bar­dziej lubiła kan­gura. Każ­dej ilu­stra­cji towa­rzy­szył krótki wiersz zna­ko­mi­tego Samu­ela Mar­szaka. Wciąż potra­fiła wyre­cy­to­wać ten o kan­gu­rze.

I nagle widzi matkę, Lidiję sprzed wylewu, jak sie­dzi z młod­szą nią i razem czy­tają tę ksią­żeczkę. Tak mocno kusi ją, żeby prze­dłu­żyć ten obraz, pochwy­cić życie w matce, ale wie, że nie może, nie w tej chwili. Jed­nak jutro i za tydzień, i za rok ten obraz – ma roz­pacz­liwą nadzieję, że inne też – zdro­wej Lidiji do niej wróci. Przez chwilę pró­buje coś robić, by ode­rwać się od tych myśli. Zawar­tość torby się wysy­pała. Galina wrzuca ją z powro­tem, wygła­dza na sobie ubra­nie, wsuwa włosy pod chustkę i rusza dalej.

– Czy mogę pójść z panią? – Austra­lij­czyk mówi w pośpie­chu, jak ktoś, komu brak wprawy w roz­mo­wie.

Galina przy­pusz­cza, że doznała szoku, a może tak prze­żywa się smu­tek i żałobę? I wie, że musi myśleć o przy­szło­ści, ale w tym momen­cie to ją prze­ra­sta. Spo­gląda na Austra­lij­czyka – naprawdę wydaje się nie­szko­dliwy, a poza tym gdy zapada wie­czór i pogoda się psuje, nie­wielu ludzi zauważy, że brata się z cudzo­ziem­cem. I znów odkrywa, że nie obcho­dzi jej, kto się przy­gląda, bo jest jej obo­jętne, co się z nią sta­nie teraz, gdy wyda­rzyło się naj­gor­sze. Wzru­sza ramio­nami i kiwa głową. To wystar­cza­jące przy­zwo­le­nie i wszystko, na co znaj­duje siłę.

– Pro­szę opo­wie­dzieć mi o sobie – pro­po­nuje, wie­dząc, że pora­dzi sobie lepiej, jeśli nie będzie musiała mówić.

Zaczer­wie­nił się jesz­cze moc­niej i splótł dło­nie, kur­czowo je zaci­ska­jąc. Naj­wy­raź­niej czuje się bar­dzo nie­zręcz­nie, a może jest nie­śmiały. Nie­śmiały czło­wiek Zachodu: tak mało praw­do­po­dobna kom­bi­na­cja, wyda­wa­łoby się.

Wyja­śnia, że nazywa się Andrew Mor­row, że ma dwa­dzie­ścia pięć lat, pocho­dzi z Mel­bo­urne w Austra­lii. Mówi z waha­niem i dopiero po dłuż­szej chwili dodaje:

– Przy­je­cha­łem do Lenin­gradu, żeby stu­dio­wać mozaiki.

– Jest pan arty­stą moza­icy­stą?

Andrew wzru­sza ramio­nami.

– Pró­buję być.

Ze wszyst­kich pla­stycz­nie uzdol­nio­nych uczniów w gim­na­zjum, a potem na uczelni arty­stycz­nej, nikt nie chciał zostać moza­icy­stą, jed­nak to bar­dzo rosyj­ska sztuka i zwa­żyw­szy na obec­ność Austra­lij­czyka tutaj – naj­wy­raź­niej słynna na całym świe­cie. Andrew mówi jej, że jest w Lenin­gra­dzie od mie­siąca. Wyja­śnia, że ma pozwo­le­nie na zwie­dza­nie wielu miejsc, ale kolejne trzy mie­siące spę­dzi głów­nie z moza­icy­stami, któ­rzy restau­rują sobór Zmar­twych­wsta­nia Pań­skiego.

– Cer­kiew Zba­wi­ciela na Krwi, jak ją nazy­wa­cie. – Milk­nie. – Zna ją pani, oczy­wi­ście?

Galina kiwa głową. Jak więk­szość peters­bur­żan darzy szcze­gól­nym sen­ty­men­tem tę wielką świą­ty­nię w rosyj­skim stylu sto­jącą w cen­trum baro­ko­wego i neo­kla­sy­cy­stycz­nego Lenin­gradu. Odporna jak rosyj­ski naród, prze­trwała wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom.

Cudzo­zie­miec spo­gląda na nią wycze­ku­jąco. Jak ona ma się zacho­wać? Roz­ma­wiać czy nie roz­ma­wiać? I czy to teraz robi jakąś róż­nicę? A potem poja­wia się myśl, że teraz już nic nie ma zna­cze­nia.

– Ta cer­kiew, w któ­rej pan będzie pra­co­wał, ma burz­liwą histo­rię. – W gar­dle jej zaschło i Galina prze­łyka powie­trze. – Na pew­nym eta­pie słu­żyła jako maga­zyn rekwi­zy­tów teatral­nych. Póź­niej, pod­czas wiel­kiej wojny ojczyź­nia­nej, była kost­nicą, a po woj­nie, gdy zmie­niono ją w maga­zyn warzyw, stała się znana jako cer­kiew Zba­wi­ciela na Ziem­nia­kach. – I wtedy wymyka jej się zuchwały komen­tarz. – Bez względu na to, czy cho­dzi o pałac, cer­kiew czy czło­wieka, w Związku Radziec­kim wszystko wal­czy o prze­trwa­nie.

Straszne słowa zasty­gają w cichym, nie­ru­cho­mym powie­trzu. Co ona, u licha, sobie myśli, żeby wypo­wia­dać tak nie­ostrożne słowa? I aku­rat do cudzo­ziemca? Ale nie myśli. W tym pro­blem.

– Pani cer­kiew została ura­to­wana – mówi Austra­lij­czyk, naj­wy­raź­niej nie­świa­domy popeł­nio­nego przez nią błędu. – Wkrótce zosta­nie przy­wró­cona do daw­nej świet­no­ści.

Galina roz­gląda się dokoła, w zasięgu słu­chu nie ma nikogo. Tym razem miała szczę­ście, ale raczej nie dosta­nie dru­giej szansy. Musi być ostroż­niej­sza. Męż­czy­zna paple dalej o cer­kwi Zba­wi­ciela na Krwi. Uważa, że gdy prace się zakoń­czą, będzie jedną z naj­pięk­niej­szych na świe­cie świą­tyń. I być może ma rację, ale ona i jej matka, jak wielu peters­bur­żan, obser­wo­wały, jak cer­kiew jest przy­wra­cana do życia, pod­czas gdy ich nędzne bloki miesz­kalne nisz­czały. Na przy­wró­ce­nie świą­tyni do daw­nego stanu wydano miliony rubli. Trudno było to podzi­wiać bez zazdro­ści. Kopuły były już odre­stau­ro­wane, sześć czy osiem z nich wyło­żono jaskra­wo­nie­bie­ską i sło­necz­nie żółtą ema­lią, mówi się, że rów­nież praw­dzi­wym zło­tem. Nie­dawno – wie­działa o tym, nawet zanim powie­dział jej to Austra­lij­czyk – roz­po­częto prace nad mozai­kami, które pier­wot­nie pokry­wały całe wnę­trze cer­kwi.

– Uwiel­biam rosyj­skie mozaiki – mówi nagle męż­czy­zna. – Tę róż­no­rod­ność mate­ria­łów: szkło, por­ce­lanę, nawet szla­chetne kamie­nie. I detale, i skalę pro­jek­tów. – Galina sły­szy krótki, ner­wowy śmiech. – Rosjan wydaje się pocią­gać roz­mach.

Nastę­puje pauza tak długa, że Galina for­mu­łuje następne pyta­nie, a wtedy on znów zaczyna mówić, wyrzu­ca­jąc z sie­bie zda­nia jak z kara­binu maszy­no­wego:

– Wasz Boris Anrep. – Nazwi­sko wydaje jej się jakby zna­jome. – Boris Anrep, uro­dzony tutaj, w Lenin­gra­dzie, Sankt Peters­burgu, w latach osiem­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku, został jed­nym z naj­słyn­niej­szych moza­icy­stów w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Jego prace znaj­dują się w Natio­nal Gal­lery, w kate­drze West­min­ster­skiej. On i wasza Anna Ach­ma­towa byli… – Zawie­sza głos – Byli ze sobą bli­sko.

I teraz Galina przy­po­mina sobie, dla­czego sły­szała o Bori­sie Anre­pie, cho­ciaż ten cudzo­zie­miec, czy to z powodu wła­snej wsty­dli­wo­ści, czy przez sza­cu­nek dla niej, nie jest w sta­nie powie­dzieć, że Anrep i Ach­ma­towa byli kochan­kami.

Idzie wol­niej i mówi rów­nież wol­niej.

– Gdy­bym mógł, został­bym tu dłu­żej, jesz­cze tak wiele można się dowie­dzieć, a sty­pen­dium wystar­czy­łoby mi na kolej­nych parę mie­sięcy. Ale muszę być w domu po naszych let­nich waka­cjach, kiedy roz­pocz­nie się nowy semestr.

– Więk­szość zagra­nicz­nych stu­den­tów przy­jeż­dża tutaj w cza­sie naszego lata. Wła­ści­wie więk­szość obco­kra­jow­ców przy­jeż­dża latem.

– Przy­je­cha­łem, kiedy mia­łem wolny czas. I nie jestem stu­den­tem. Wykła­dam w pla­cówce edu­ka­cyj­nej dla doro­słych. – Potem ciszej dodaje: – Podoba mi się pomysł spę­dze­nia tu zimy.

– Gwa­ran­tuję, że za kilka tygo­dni nie będzie się panu podo­bał.

– Może pani się o tym prze­kona.

To brzmi jak zapro­sze­nie i kiedy ona już szy­kuje wymi­ja­jącą odpo­wiedź – ostat­nie, czego potrze­buje, to samotny cudzo­zie­miec, który pogłębi jej przy­gnę­bie­nie – zegar na wieży wybija piątą. Andrew nagle przy­staje, spo­gląda na zega­rek w świe­tle ulicz­nej latarni i się uspra­wie­dli­wia.

– Bar­dzo prze­pra­szam. O pią­tej trzy­dzie­ści mam spo­tka­nie. – Podaje jej wizy­tówkę. – Prze­pra­szam – powta­rza. – Muszę się spie­szyć. Wska­zuje głową wizy­tówkę. – Rosyj­ski kon­takt po jed­nej stro­nie, austra­lij­ski po dru­giej.

Galina kie­ruje go do naj­bliż­szej sta­cji metra i obser­wuje, jak Andrew pędzi do rogu ulicy. Nagle się zatrzy­muje, a potem odwraca.

– Pani imię? – krzy­czy. – Jak pani ma na imię?

Jeśli jesz­cze nie została zauwa­żona w towa­rzy­stwie cudzo­ziemca, teraz na pewno będzie.

– Galina! – odkrzy­kuje. – Galina Kogan.

Nic już nie ma zna­cze­nia.

Cudzo­zie­miec znika z pola widze­nia. Galina wsuwa jego wizy­tówkę do kie­szeni i idzie dalej. Śnieg pada moc­niej, jed­nak ona się nie spie­szy. Tak jakby życie bez matki miało się zacząć w chwili, gdy znaj­dzie się w domu. Do tego czasu będzie w sta­nie zawie­sze­nia.

Więk­szość dziew­czyn w wieku Galiny polu­zo­wała więzi z mat­kami, ale ponie­waż jej ojciec znik­nął dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, były tylko we dwie. Dziad­ko­wie ze strony ojca wyco­fali się z jej życia wkrótce po znik­nię­ciu ojca, a rodzice Lidiji od dawna nie żyli, oboje aresz­to­wani w strasz­nych dniach tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego siód­mego roku, gdy sama Lidija była jesz­cze dziec­kiem.

Przez całe lata po tym, jak ojciec prze­padł, wie­czo­rami, zanim matka poszła spać, Galina wymy­ślała opo­wie­ści o nim. Musiała wytłu­ma­czyć sobie jego nie­obec­ność i, co waż­niej­sze, potrze­bo­wała wiary, że w końcu wróci. W jed­nej z tych histo­rii kazała mu pra­co­wać nad radziec­kim pro­gra­mem kosmicz­nym, w innej widziała go w jakimś odle­głym regio­nie, zaan­ga­żo­wa­nego w bada­nia nad tajną bro­nią. Do ulu­bio­nych nale­żała wer­sja, że był admi­ra­łem na łodzi pod­wod­nej, któ­rego misja pole­gała na pozo­sta­wa­niu przez kilka lat pod powierzch­nią. Wyobra­żała sobie jego rado­sny powrót, dumę z jej wyni­ków w szkole i pochwały jej rysun­ków, a zwłasz­cza jego obiet­nicę, że już wię­cej nie odej­dzie. Dzień po dniu, mie­siąc po mie­siącu, rok po roku fan­ta­zjo­wała o tym, jak szczę­śliwi będą we troje: matka, ojciec i córka znów razem. Kiedy ona i matka wciąż miesz­kały w _komu­nałce_, czę­sto sobie wyobra­żała, że za swoją tajną pracę ojciec po powro­cie zosta­nie nagro­dzony miesz­ka­niem dla rodziny: z kuch­nią, łazienką i toa­letą tylko dla nich. Gdy wkrótce po jej dwu­na­stych uro­dzi­nach wresz­cie przy­dzie­lono im osobne miesz­ka­nie, Galina tak bar­dzo się bała, że ojciec ich nie znaj­dzie, że nie chciała się prze­pro­wa­dzić. Lidija musiała użyć znacz­nej siły per­swa­zji, by ją prze­ko­nać, że jeśli ojciec się pojawi, wła­dze z pew­no­ścią poda­dzą mu ich nowy adres.

Nadzieja, że ojciec wróci, była trwa­łym ele­men­tem jej dzie­ciń­stwa, ponie­waż naprawdę znik­nął. Pew­nego dnia, około jej trze­cich uro­dzin, po pro­stu nie wró­cił z pracy do domu, a naza­jutrz nie poja­wił się w Mini­ster­stwie Edu­ka­cji, gdzie był zatrud­niony jako urzęd­nik. Póź­niej przy­znała, że ojciec nie miał kwa­li­fi­ka­cji do żad­nej z taj­nych prac, które przy­dzie­lała mu w swo­ich fan­ta­zjach, ale dla dziew­czynki te wyobra­żone histo­rie były nie­zbędne, zwłasz­cza w _komu­nałce_ w ich sta­rym domu. Miały tam z matką dwa pokoje i na szczę­ście po znik­nię­ciu ojca pozwo­lono im zatrzy­mać oba. (Spe­cy­ficz­ność radziec­kiej biu­ro­kra­cji ten jeden raz zadzia­łała na ich korzyść: ponie­waż ścianka dzia­łowa mię­dzy ich poko­jami nie się­gała do sufitu, ofi­cjal­nie stwier­dzono, że jest to poje­dyn­czy pokój). Dzie­liły łazienkę i kuch­nię z sied­mioma innymi rodzi­nami, dwu­krot­nie więk­szą liczbą osób niż miesz­ka­jące w cza­sach, gdy pokoje naj­pierw przy­dzie­lono rodzi­com Lidiji. Było tłoczno, gło­śno i wszy­scy wie­dzieli wszystko o sąsia­dach. Galina w mło­dym wieku nauczyła się, że dzięki fan­ta­zjom, wszel­kiego rodzaju ilu­zjom można mieć prze­strzeń i inne luk­susy nie­obecne w praw­dzi­wym życiu.

Ojciec znik­nął i nikt nie wie­dział, co się z nim stało – ani przy­ja­ciele, ani kole­dzy, nawet jego rodzice, a przy­naj­mniej ona i matka tak sądziły w tam­tym cza­sie. Póź­niej, gdy prawda o jego nie­obec­no­ści wyszła na jaw, domy­śliły się, że rodzice od początku wie­dzieli, gdzie prze­bywa, ponie­waż w ciągu kilku mie­sięcy od jego znik­nię­cia uzy­skali pozwo­le­nie na prze­pro­wadzkę – aku­rat do Gru­zji.

Po odej­ściu ojca zostały we dwie w komu­nal­nym miesz­ka­niu. W dziwny spo­sób ota­cza­jące je tłum i gwar zda­wały się jesz­cze bar­dziej wzmac­niać ich więź. Galina i matka czę­sto żar­to­wały, że ich dwu­po­ko­jowy dom – mię­dzy sobą zawsze mówiły o dwóch poko­jach – trzy pię­tra nad ulicą, z oknem wycho­dzą­cym na połu­dnie, był jak ich wła­sna pły­wa­jąca wyspa.

W _komu­nałce_ spały razem, ale kiedy przy­dzie­lono im osobne miesz­ka­nie, dwa tap­czany stały się prak­tycz­niej­sze. Matka godzi­nami sie­działa na swoim, z maszyną do pisa­nia bez­piecz­nie usta­wioną na drew­nia­nym bla­cie, ze słow­ni­kami leżą­cymi z jed­nej strony i książką, którą tłu­ma­czyła, umiesz­czoną na sto­jaku. A na tap­cza­nie bli­żej okna, ple­cami oparta o ścianę, Galina odra­biała lek­cje. Gdy je skoń­czyła, ryso­wała i malo­wała na papie­rze przy­cze­pio­nym do tablicy, z far­bami i ołów­kami na para­pe­cie. Cza­sami matka czy­tała na głos frag­ment tłu­ma­czo­nej książki – roz­wi­nęło to zain­te­re­so­wa­nie Galiny zarówno angiel­skim, jak i wło­skim – albo recy­to­wała rosyj­skie wier­sze.

Jed­nym z ulu­bio­nych poetów matki był Jew­tu­szenko. To wielki obrońca rosyj­skich Żydów, mówiła, a jego _Babi Jar_ jest jed­nym z naj­waż­niej­szych poema­tów, jakie kie­dy­kol­wiek napi­sano. Powie­działa, że nawet jeśli Jew­tu­szenko pisał marną poezję – z czego był znany, dodała – ona na­dal będzie kupo­wać jego tomiki i cze­kać w kolejce, w razie potrzeby godzi­nami, by usły­szeć, jak czyta swoje wier­sze. Lidija to kobieta o sil­nych namięt­no­ściach, a raczej była kobietą o sil­nych namięt­no­ściach – Galina jesz­cze nie miała w sobie goto­wo­ści, by ode­słać matkę w prze­szłość. Wąt­piła, czy kie­dy­kol­wiek ją w sobie znaj­dzie.

Sześć lat temu przy­szły wia­do­mo­ści na temat jej ojca. Zmarł w Tbi­lisi, w Gru­zji, gdzie miesz­kał, odkąd wyje­chał z Lenin­gradu. Jego nowa żona (cho­ciaż nie taka znów nowa, skoro przy­rod­nia sio­stra Galiny była tylko kilka lat od niej młod­sza) zna­la­zła małe pudełko zaadre­so­wane do Lidiji i wysłała je do ich nowego miesz­ka­nia. Lidija zasta­na­wiała się, dla­czego Osip zawra­cał tym sobie głowę. Pudełko zawie­rało spinkę do kra­wata, którą dała mu w ślub­nym pre­zen­cie, angiel­ską fajkę, którą kupiła na czar­nym rynku i która kosz­to­wała małą for­tunę, kopertę zaadre­so­waną do niej odręcz­nym pismem Osipa, zawie­ra­jącą plik rubli tak chudy, że nie kupi­łoby się za niego jedze­nia na tydzień, oraz nale­żący do Lidiji zaczy­tany egzem­plarz _Dwu­na­stu krze­seł_, który odzie­dzi­czyła po swoim ojcu i opa­trzony był jego pod­pi­sem – jedyny przed­miot, poza pie­niędzmi, który zatrzy­mała. Była tam chustka, któ­rej nie mogła sobie przy­po­mnieć, lecz ani prze­pro­sin, ani wyja­śnień.

Potwier­dzona śmierć Osipa miała jedną dobrą stronę. Gdyby żył, a dokład­niej, gdyby nie były w sta­nie udo­wod­nić, że zmarł, potrze­bo­wa­łyby jego pisem­nej zgody jako męża i ojca na emi­gra­cję z ZSRR. Skoro teraz ofi­cjal­nie nie żył, zgodę musia­łaby wyra­zić tylko jedyna żyjąca babka, matka Osipa. Ta od lat nie miała z nimi kon­taktu i przy­pusz­czały, że jako bez­względ­nie lojalna radziecka oby­wa­telka nie zechce mieć nic wspól­nego z dwiema przy­szłymi dezer­ter­kami z ojczy­zny. W końcu pod­jęły wkal­ku­lo­wane ryzyko: wycho­dząc za mąż, Lidija nie zmie­niła nazwi­ska, a Galina też nazy­wała się Kogan, więc jaki­kol­wiek zwią­zek z rodziną Osipa powi­nien być nie­moż­liwy do zna­le­zie­nia.

– A co z twoim bra­tem? – zapy­tała matkę Galina. – Co z Micha­iłem?

– Odszedł dawno temu – odparła Lidija. – I mało praw­do­po­dobne, żeby teraz się poja­wił.

Zatem wpro­wa­dziły w życie swój plan, by wyemi­gro­wać. To było pod­nie­ca­jące, stre­su­jące, cał­ko­wi­cie je pochła­niało. Łago­dze­nie wyma­gań doty­czą­cych wiz emi­gra­cyj­nych dla Żydów zaczęło się pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych, ale trudno było zgad­nąć, jak długo potrwa. Pod­sta­wowy wymóg, jak sły­szały, to bycie mało zna­czą­cym Żydem. Fizycy i inni naukowcy, dysy­denci i pisa­rze praw­do­po­dob­nie do końca życia dosta­wa­liby odmowy – nie dla­tego, że Zwią­zek Radziecki chciał wyko­rzy­stać ich umie­jęt­no­ści (było powszech­nie wia­domo, że więk­szość z nich zmu­szono do wyko­ny­wa­nia pośled­niej pracy, a nie­któ­rych ska­zano na zesła­nie), ale z powodu ryzyka zwią­za­nego z wypusz­cze­niem tych ludzi z kraju. Wnio­ski zwy­czaj­nych ludzi, takich jak one, ludzi mało przy­dat­nych dla Związku Radziec­kiego i nie­sta­no­wią­cych abso­lut­nie żad­nego zagro­że­nia dla radziec­kiej wła­dzy, były roz­pa­try­wane sto­sun­kowo szybko i pozy­tyw­nie.

Roz­py­tały się, zasię­gnęły infor­ma­cji i wypeł­niły doku­menty, by wyemi­gro­wać do Izra­ela. Jed­nak ich praw­dzi­wym celem był raj w Ame­ryce. Nie­ustan­nie mówiły o ame­ry­kań­skich ubra­niach i jedze­niu, ame­ry­kań­skich tele­wi­zo­rach i wie­żach ste­reo, ame­ry­kań­skich toste­rach i mik­se­rach. Roz­ma­wiały o swoim ame­ry­kań­skim miesz­ka­niu z cen­tral­nym ogrze­wa­niem, zsy­pem na śmieci, nie­za­wod­nych dosta­wach wody i prądu oraz o osob­nych poko­jach dla nich obu. Roz­ma­wiały o ame­ry­kań­skim „tyglu”, w któ­rym mie­szali się Euro­pej­czycy i czar­no­skó­rzy, Laty­nosi i Azjaci, kato­licy i żydzi, wszy­scy razem, wszy­scy równi, wszy­scy mający takie same moż­li­wo­ści. Ame­ryka je zachwy­cała, wpra­wiała w unie­sie­nie, była wyma­rzo­nym celem.

Ame­ryka, myśl o Ame­ryce, powta­rza sobie Galina, idąc przez mrocz­nie­jące ulice. Jed­nak nie jest w sta­nie wyobra­zić sobie Ame­ryki bez matki. Znów czuje napły­wa­jące łzy i staje, żeby się opa­no­wać – nie ma czasu na łzy, nie ma miej­sca na sła­bość. Przy­ci­ska dło­nie do oczu, oddy­cha wol­niej i uspo­kaja nerwy.

Po chwili skręca w swoją ulicę. Śnieg prze­stał padać, ale niebo na­dal jest cięż­kie od chmur. Mała owalna smuga, nieco jaśniej­sza od reszty, wska­zuje poło­że­nie księ­życa. Galina nagle czuje w sobie potrzebę jakiejś reli­gii, nie­ko­niecz­nie zwią­za­nej z Bogiem, ale z życiem pośmiert­nym, z prze­my­ka­jącą w kosmo­sie matką wyzwo­loną z ciała dotknię­tego wyle­wem.

Rów­nie dobrze mogłaby pra­gnąć skrzy­deł.

Prze­kra­cza ulicę i prze­cho­dzi ostat­nie kilka metrów do swo­jego budynku. Przy­staje na progu, a potem z wysił­kiem wcho­dzi po scho­dach. Sły­szy każdy swój krok, czuje wszech­obecny smród _kar­bołki,_ po omacku poko­nuje ciemne odcinki klatki scho­do­wej, gdzie ukra­dziono żarówki. Gdy dociera do miesz­ka­nia, które już nie jest jej domem, staje, nie­zdolna wyko­nać następ­nego ruchu.

Drzwi się otwie­rają – czyżby zapu­kała? – i Galina natych­miast zostaje wcią­gnięta do środka i jest obej­mo­wana przez życz­liwe osoby. Wszy­scy są smutni, wszy­scy pra­gną pocie­sze­nia, ale wszy­scy wie­dzą, że strata córki jest więk­sza niż ich. Poja­wia się coraz wię­cej ludzi i wkrótce miesz­ka­nie wypeł­niają życz­liwe twa­rze i poru­sza­jące wspo­mnie­nia. Pomimo zimna drzwi na bal­kon są otwarte, by wywie­trzyć dym papie­ro­sów i wnę­trze pełne roz­grza­nych ciał. Jest mnó­stwo jedze­nia i kilka bute­lek gru­ziń­skiego wina, nie bra­kuje wódki wbrew absur­dal­nym zaka­zom Gor­ba­czowa. („Nawet sam Lenin nie ośmie­liłby się roz­łą­czyć Rosja­nina z jego wódką”, mawia Nadia, naj­bliż­sza przy­ja­ciółka matki). Ludzie dzielą się opo­wie­ściami o Lidiji. Są śmiech i smu­tek, ale z upły­wem godzin zaczyna domi­no­wać śmiech. Zapada noc, jedze­nie zostaje zje­dzone, alko­hol wypity.

Zbliża się jede­na­sta, gdy wszy­scy w końcu wycho­dzą. Nadia pomaga sprząt­nąć, a potem parzy im świeżą her­batę. Sie­dzą przy stole, przy któ­rym ona, Galina i jej matka spę­dziły tak dużo czasu, przy któ­rym Nadia i Lidija tak czę­sto prze­sia­dy­wały, ale jesz­cze ni­gdy nie było tak, by Galina i Nadia sie­działy przy nim same. I Galina odkrywa, że wła­śnie te drobne, codzienne wyda­rze­nia uświa­do­mią jej, że życie zmie­niło się okrut­nie i nie­od­wra­cal­nie.

Nadia wtyka w usta nowego papie­rosa i bie­rze Galinę za ręce. Jak tylko Lidija zosta­nie pocho­wana, mówi, Galina wróci do pracy, nawet wcze­śniej, jeśli będzie na to gotowa. Praca pomoże, radzi, praca roz­pro­szy myśli. Zaciąga się głę­boko, popiół spada na stół.

– I skończ z opo­wia­da­niem o emi­gra­cji, Galia. Lepiej zostać w kraju, który znasz. Gdzie cie­bie znają. – A gdy nie sły­szy odpo­wie­dzi, dodaje: – Życie musi toczyć się dalej, Gali­noczka. A życie tutaj nie jest takie złe. Nie tak jak kie­dyś.

Nadia na­dal mówi o przy­szło­ści, ale Galina nie słu­cha. Jej uwagę przy­kuwa twarz kobiety, tak zna­joma, że ni­gdy wcze­śniej naprawdę jej się nie przy­glą­dała. Wygląda tak, jakby do czaszki i szyi przy­kle­jono worek jutowy, pozo­sta­wia­jąc otwory na oczy i usta. Ta szorstka, żół­tawa tka­nino-skóra, opa­da­jąca w fał­dach i zmarszcz­kach, jest mapą życia Nadii. Ujaw­nia złe odży­wia­nie i zbyt dużo wypa­lo­nych papie­ro­sów, zbyt mało pie­nię­dzy i zbyt dużo wódki, zbyt dużo pracy dają­cej zbyt mało zado­wo­le­nia. Galina kocha Nadię, ale teraz nagle widok tej kobiety, którą znała całe życie, wywo­łuje strasz­liwy lęk: mia­łoby to być obli­cze jej wła­snej przy­szło­ści?

Co jej tu zostało? Nawet gdyby było można wyco­fać emi­gra­cyjne doku­menty, uni­ka­jąc kary, nawet gdyby pozwo­lono jej zacho­wać posadę ilu­stra­torki ksią­żek, ni­gdy nie awan­suje w zawo­dzie. Noce i week­endy będzie spę­dzać w domu – o ile pozwolą jej tu miesz­kać samej – malu­jąc obrazy, któ­rych nikt poza nią ni­gdy nie zoba­czy. Pew­nie poja­wią się jakiś mąż i dziecko lub dwoje, któ­rych czeka przy­szłość rów­nie pozba­wiona per­spek­tyw i nazna­czona jak jej wła­sna. Jako Żydówka ni­gdy nie pozna swo­bód przy­na­leż­nych innym radziec­kim oby­wa­te­lom, a tym bar­dziej tych, z któ­rych korzy­sta Zachód. Reformy Gor­ba­czowa, jak wszyst­kie, które je poprze­dzały, nie prze­trwają. Jeśli tu zosta­nie, wtedy to, co ma teraz – życie cią­gnące się aż do śmierci – to naj­lep­sze, na co może liczyć.

Nadia musiała zauwa­żyć, że myśli Galiny są gdzie indziej, bo w końcu prze­staje mówić. Dolewa im obu her­baty, zapala kolej­nego papie­rosa i gdy znów się odzywa, jej głos brzmi łagod­nie, życz­li­wie.

– Więc jak, Galia, co pla­nu­jesz zro­bić?

– Na­dal mam zamiar wyemi­gro­wać. – Słowa wypły­wają z niej samo­ist­nie.

Nadia wpa­truje się w nią. Smu­tek i współ­czu­cie malują się na zmię­tej twa­rzy i nagle zaczyna prze­pra­szać. To nie­wła­ściwe z jej strony, że poru­szyła sprawę przy­szło­ści. Na pod­ję­cie decy­zji jest o wiele za wcze­śnie. Lidija dopiero co zmarła, Galia jest w szoku.

Teraz Galina bie­rze Nadię za ręce. Trzyma je deli­kat­nie w swo­ich dło­niach. Jed­nak jej głos brzmi zde­cy­do­wa­nie.

– Mam zamiar wyemi­gro­wać… do Austra­lii.

To słowo z tru­dem układa się w jej ustach. Posta­no­wiła wyje­chać do kraju, któ­rego nazwy ni­gdy wcze­śniej nie wypo­wia­dała.

Austra­lia.3. ODPO­WIED­NIA PRACA DLA NIE­ŚMIA­ŁEGO MĘŻ­CZY­ZNY

3

ODPO­WIED­NIA PRACA DLA NIE­ŚMIA­ŁEGO MĘŻ­CZY­ZNY

Andrew Mor­row daje głową znak tech­ni­kowi, żeby umie­ścił w rzut­niku ostatni karu­ze­lowy maga­zy­nek do prze­zro­czy. W sali panuje atmos­fera wycze­ki­wa­nia. Kobieta w pierw­szym rzę­dzie na­dal dzierga na dru­tach, jej ręce wydają się poru­szać samo­ist­nie, gdy na niego patrzy. (Orga­ni­za­to­rzy go ostrze­gli: „Przy­cho­dzi na wszyst­kie publiczne wykłady, zawsze siada w pierw­szym rzę­dzie i zawsze dzierga na dru­tach”.). W pucha­tym kar­di­ga­nie spły­wa­ją­cym od koł­nie­rza do łydek wygląda jak miękka różowa pira­mida. Tylko dwie osoby przy­snęły: star­szy męż­czy­zna, któ­rego głowa opa­dła w bok, by spo­cząć nie­bez­piecz­nie bli­sko faceta sie­dzą­cego przy nim, i bar­dzo zadbana kobieta zaj­mu­jąca miej­sce za dzie­wiarką. Zwa­żyw­szy, że to w więk­szo­ści publicz­ność w doj­rza­łym wieku i że jest późne popo­łu­dnie upal­nego dnia, Andrew uważa, że dwoje śpią­cych spo­śród około osiem­dzie­się­ciu osób jest do przy­ję­cia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: