Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein - ebook

Porywający i mroczny retelling „Frankensteina”, który przyprawi cię o dreszcze.

Co to znaczy być potworem?

Elizabeth Lavenza jest skazana na marne życie. Bita i poniżana przez swoją opiekunkę, spędza dzieciństwo w skrajnej biedzie. Do dnia, w którym zostaje sprzedana rodzinie Frankensteinów.

Ma jedno zadanie – być wierną przyjaciółką Victora Frankensteina, samotnego, niestabilnego emocjonalnie chłopca. Mała Elizabeth wie, że musi zrobić wszystko, żeby zapewnić mu rozrywkę – to jej najlepsza szansa na ucieczkę od nędzy. Wszystko jednak ma swoją cenę.

Z upływem lat niebezpieczny temperament Victora coraz bardziej ją niepokoi. Gdy chłopak wyjeżdża na studia i nie daje znaku życia, Elizabeth obawia się, że nie jest już potrzebna rodzinie, i postanawia go odnaleźć. Nie wie jeszcze, że to początek mrożącej krew w żyłach podróży do odkrycia mrocznej i szokującej prawdy o jej przyjacielu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66436-52-7
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Błyskawica rozdarła niebo, znacząc chmury siecią żył i eksponując puls samego wszechświata.

Westchnęłam z zadowoleniem, gdy deszcz zaczął zacinać w okna powozu, a grzmoty dudniły tak głośno, że nie słyszałyśmy terkotu kół, kiedy wiejska dróżka zamieniła się w brukowane obrzeża Ingolstadtu.

Justine ukryła twarz w moim ramieniu, drżąc jak świeżo urodzony króliczek. Kolejny piorun rozświetlił jaskrawą bielą wnętrze powozu, nim na krótką chwilę ogłuszył nas huk tak gromki, że o mało szyby nie powypadały z okien.

– Jak możesz się śmiać? – spytała Justine. Do teraz nie byłam świadoma, że się śmieję.

Pogładziłam kosmyki jej ciemnych włosów, które wymknęły się spod kapelusza. Justine żywiła awersję do głośnych dźwięków. Do trzaskających drzwi. Burzy. Krzyku. Zwłaszcza do krzyku. Przez ostatnie dwa lata dbałam o to, by nie musiała ich znosić. To osobliwe, że nasze różne pochodzenie – cierpiałyśmy wprawdzie niemal równie okrutnie, ale nie równie długo – wydało tak odmienne owoce. Justine była najbardziej otwartą, pełną miłości i dobroci osobą, jaką w życiu znałam.

Ja zaś byłam…

Cóż. Nie taka jak ona.

– Opowiadałam ci już, jak razem z Victorem wdrapywaliśmy się na dach domu, aby przyglądać się burzom z piorunami?

Pokręciła głową, nie podnosząc jej.

– Błyski igrały wśród gór, które nagle wyrastały nam przed oczami, jakbyśmy oglądali stwarzanie świata. Albo nad jeziorem, gdzie błyskawice zdawały się tańczyć na niebie i w wodzie. Na koniec byliśmy zawsze przemoczeni, aż dziw bierze, że żadne z nas się nie zaziębiło na śmierć. – Na to wspomnienie znów się zaśmiałam. Pod wpływem zimna moja skóra, równie jasna jak włosy pomimo włoskiego pochodzenia, przybierała najdziksze odcienie czerwieni. Victor ze swoimi ciemnymi lokami przyklejonymi do ziemistego czoła i wiecznie podkrążonymi oczami wyglądał jak śmierć. Ależ stanowiliśmy parę! – Pewnej nocy – ciągnęłam, wyczuwając, że Justine się uspokaja – piorun uderzył w drzewo rosnące niespełna dziesięć długości ciała od miejsca, w którym siedzieliśmy.

– To musiało być straszne!

– Raczej wspaniałe. – Uśmiechnęłam się i przycisnęłam dłoń do zimnej szyby, czując chłód przez białą koronkową rękawiczkę. – Niezwykły obraz potęgi i grozy natury. Jakbym ujrzała Boga.

Justine cmoknęła językiem i oderwała się od mojego boku, aby rzucić mi srogie spojrzenie.

– Nie bluźnij.

Pokazałam jej język, aż jej surową minę zastąpił uśmiech.

– A co Victor o tym sądził?

– Och, przez kilka miesięcy był okropnie przygnębiony. Albo, jak sam to ujął, „usychał w dolinie niepojętej rozpaczy”.

Justine uśmiechnęła się szerzej, choć z lekkim zdziwieniem. Z jej twarzy można było wyczytać więcej niż z książek Victora, które zawsze wymagały szerszej wiedzy i wnikliwych studiów. Justine była jak iluminowany manuskrypt – piękny, cenny i w pełni zrozumiały.

Niechętnie zasunęłam zasłonki w oknach powozu, dla jej komfortu odgradzając nas od burzy. Nie opuszczała domu nad jeziorem od naszej ostatniej katastrofalnej wyprawy do Genewy, na koniec której zaatakowała nas jej szalona osierocona matka. Ta podróż do Bawarii była więc dla niej wyczerpująca.

– Ja w tamtym akcie zniszczenia drzewa widziałam piękno natury, a Victor dostrzegł w nim moc. Zdolną rozświetlić i przepędzić nocny mrok, zdolną zakończyć wielowiekowe życie jednym uderzeniem. Moc, do której nie miał dostępu i nad którą nie mógł zapanować.

– Szkoda, że nie poznałam go lepiej, zanim wyjechał na studia.

Poklepałam ją po dłoni odzianej w rękawiczkę z brązowej skórki – dostałam je od Henry’ego – po czym uścisnęłam jej palce. Te rękawiczki były znacznie miększe i cieplejsze niż moje. Ale Victor wolał mnie w bieli. A ja lubiłam obdarowywać Justine. Zamieszkała w naszym domu dwa lata temu, gdy miała lat siedemnaście, a ja piętnaście. Była z nami jednak zaledwie dwa miesiące, kiedy Victor wyjechał. Właściwie go nie znała.

Oprócz mnie nikt go zresztą nie znał. I to mi się podobało. Pragnęłam jednak, żeby byli sobie bliscy, tak jak oboje byli bliscy mnie.

– Wkrótce go poznasz. I wtedy wszyscy, Victor, ty, ja… – Urwałam, bo mój zdradziecki język już chciał wymienić Henry’ego. Nie pozwoliłam na to. – Znów będziemy razem i już niczego nie będzie mi brakowało do szczęścia. – Mówiłam radosnym tonem, by zamaskować lęk, którym podszyte było całe to przedsięwzięcie.

Nie mogłam pozwolić, aby Justine się martwiła. Tylko dzięki jej gotowości towarzyszenia mi w tej podróży zdołałam doprowadzić ją do skutku. Początkowo sędzia Frankenstein był przeciwny, gdy prosiłam o zgodę na odwiedziny u Victora. Myślę, że z ulgą powitał jego wyjazd i brak wiadomości mu nie wadził. Sędzia Frankenstein zwykł powtarzać, że Victor wróci do domu, gdy będzie gotowy, ja zaś nie powinnam się o niego martwić.

A jednak się martwiłam. I to bardzo. Zwłaszcza gdy znalazłam listę wydatków opatrzoną moim imieniem. To było rozliczenie kosztów mojego utrzymania i nie miałam wątpliwości, że wkrótce zostanę uznana za niewartą dalszej fatygi. Spełniałam swoje zadanie, gdy skutecznie zajmowałam się Victorem. Kiedy wyruszył w świat, stałam się dla jego ojca zbędna.

Nie mogłam pozwolić, aby się mnie pozbył. Nie po tylu latach ciężkiej pracy. Nie po tym wszystkim, co zrobiłam. Szczęściem sędzia Frankenstein sam musiał wyruszyć w jakąś tajemniczą wyprawę, a wówczas ja, nie prosząc go więcej o zezwolenie, również wyjechałam. Jednak Justine o tym nie wiedziała, a jej obecność zapewniała mi niezbędną swobodę w podróży bez wzbudzania podejrzeń czy potępienia. William i Ernest, jej podopieczni, zostali pod opieką służącej do naszego powrotu.

Echo kolejnego grzmotu zadudniło nam w piersiach i przeszyło serca.

– Opowiedz mi, jak poznałaś Victora – pisnęła, ściskając moją dłoń tak mocno, że aż zabolały mnie kości.

Kobieta, która nie była moja matką, uszczypnęła mnie i pociągnęła za włosy z brutalnie skuteczną złośliwością.

Nosiłam zdecydowanie za dużą sukienkę. Rękawy sięgały nadgarstków, a nie tak ubierano dzieci. Ale zakrywały sińce na rękach. Przed tygodniem zostałam przyłapana na kradzieży dodatkowej porcji jedzenia. Choć moja opiekunka często okładała mnie pięściami do krwi, tym razem biła mnie dopóty, dopóki nie zrobiło mi się ciemno przed oczami. Przez następne trzy noce ukrywałam się w lasach nad jeziorem, żywiąc się jagodami. Znalazła mnie jednak. Myślałam, że mnie zabije, a często groziła, że to zrobi. Zamiast tego wpadła na inny sposób, abym była użyteczna.

– Nie popsuj tego – wysyczała. – Szkoda, żeś nie umarła razem z matką, gdy cię urodziła, bo nie musiałabym cię tu trzymać. Samolubna za życia i po śmierci. Oto twoje pochodzenie.

Uniosłam wysoko podbródek i pozwoliłam jej dokończyć szczotkowanie moich włosów, aby błyszczały jak złoto.

– Mają cię pokochać – nakazała, gdy rozległo się delikatne pukanie do drzwi tej nędznej rudery, którą dzieliłam z opiekunką i czwórką jej własnych dzieci. – Jeśli cię nie wezmą, utopię cię w beczce z deszczówką jak ten ostatni miot cherlawych kociąt.

Za progiem stała kobieta otoczona oślepiającym słonecznym blaskiem.

– A otóż i ona – rzekła moja opiekunka. – Elizabeth. Mój mały aniołek. Zły los odebrał jej matkę, duma uwięziła ojca, a Austria pozbawiła ją majątku. Lecz nie straciła nic ze swej urody i dobroci.

Musiałam się powstrzymać, by nie nastąpić jej na stopę albo nie uderzyć za tę kłamliwą miłość.

– Czy chciałabyś poznać mojego syna? – spytała ta nowa pani. Jej głos drżał, jakby to ona się bała.

Poważnie skinęłam głową. Ujęła mnie za rękę i zabrała stamtąd, a ja nie oglądałam się za siebie.

– Mój syn Victor jest tylko o rok czy dwa lata starszy od ciebie. To wyjątkowe dziecko. Bystre i dociekliwe. Trudno mu jednak znaleźć przyjaciół. Inne dzieci są… – Urwała, jakby szukała w półmisku ze słodyczami najlepszego cukierka, który mogłaby mi włożyć do ust. – Czują się przy nim onieśmielone. Jest samotny. Ale myślę, że taka przyjaciółka jak ty przyda mu łagodności, której mu potrzeba. Czy możesz to zrobić, Elizabeth? Czy zostaniesz przyjaciółką Victora?

Gdy przybyłyśmy do ich letniego domu, stanęłam jak wryta. Byłam zdumiona tym, co zobaczyłam. Ona szła dalej, pociągając mnie za sobą.

Kiedyś wiodłam normalne życie. Nim znalazłam się w tej norze z podłymi i kąśliwymi małymi czortami. Nim oddano mnie pod opiekę kobiecie, która pięściami nabijała mi siniaki. Zanim udręczona głodem, chłodem i lękiem musiałam się tłoczyć w mroku i brudzie wśród obcych ciał.

Ostrożnie nastąpiłam na próg willi, którą Frankensteinowie wynajęli na czas pobytu nad jeziorem Como, spodziewając się, że zaraz zniknie jak moje fantazje. Potem ruszyłam za madame Frankenstein i szłam przez piękne pokoje pełne zieleni i złota, okien i światła, zapomniawszy o bólu, gdy tylko wkroczyłam do tego świata ze snu. Kiedyś tu mieszkałam. Bywałam tu co noc, gdy tylko przymykałam powieki.

Choć straciłam dom i ojca ponad dwa lata wcześniej, a pamięci dziecka brakuje klarowności, ja wiedziałam. To było kiedyś moje życie. Te piękne przestronne pokoje były częścią mojego wczesnego dzieciństwa. Nie tyle chodziło o tę konkretną willę, ile raczej o ogólne wrażenie, jakie na mnie wywarła. W jej czystości wyczuwałam bezpieczeństwo, a w pięknie – komfort.

Madame Frankenstein wyrwała mnie z mroku i przywiodła z powrotem do światła.

Pocierałam swoje kruche i posiniaczone, chude jak szczapy ramiona, a w moim dziecięcym ciele wzbierała determinacja. Będę wszystkim, czego potrzeba jej synowi, jeśli tylko dzięki temu odzyskam to życie. Dzień był słoneczny, dłoń pani wydawała mi się delikatniejsza niż wszystko, czego dotykałam od lat, a pokoje wypełniała nadzieja na nową przyszłość.

Madame Frankenstein prowadziła mnie korytarzami, aż doszłyśmy do ogrodu.

Victor był sam. Ręce trzymał splecione za plecami i choć był ode mnie starszy nie więcej niż o rok, wydał mi się niemalże dorosły. Poczułam się tak skrępowana, jakbym stała przed obcym mężczyzną.

– Victorze – rzekła jego matka, a ja znów rozpoznałam w jej głosie lęk i niepokój. – Victorze, przyprowadziłam ci przyjaciółkę.

Odwrócił się. Pierwsze, co zauważyłam, to jaki był czysty. Zawstydziłam się swojej połatanej, za dużej sukienki. Włosy wprawdzie miałam czyste – moje opiekunka mawiała, że to jedyna rzecz, jaka może się we mnie podobać – lecz wiedziałam, że odziane w pantofle stopy są brudne. Gdy na mnie spojrzał, byłam pewna, że i on o tym wie.

Tak jak ja przywdziewałam używane ubrania po przyrodnim rodzeństwie, tak on przywdziewał uśmiech, starając się jako tako dopasować go do twarzy.

– Dzień dobry – powiedział.

– Dzień dobry – odparłam.

Oboje staliśmy bez ruchu, obserwowani przez jego matkę.

Musiałam sprawić, aby mnie polubił. Cóż jednak mogłam zaoferować chłopcu, który miał wszystko?

– Chciałbyś poszukać ze mną ptasiego gniazda? – spytałam, pospiesznie wyrzucając z siebie słowa. Byłam lepsza w znajdowaniu gniazd niż inne dzieci. Victor nie wyglądał na chłopca, który kiedykolwiek wdrapał się na drzewo w ich poszukiwaniu. To była jedyna rzecz, jaka przyszła mi do głowy. – Jest wiosna, więc pisklęta szykują się już do wyklucia.

Victor zmarszczył czoło, a jego ciemne brwi przybliżyły się do siebie. Potem skinął głową i wyciągnął do mnie rękę. Zrobiłam krok naprzód i ujęłam ją. Jego matka westchnęła z ulgą.

– Pobawcie się. Ale nie odchodźcie za daleko od domu – poprosiła.

Opuściliśmy ogród i poprowadziłam Victora do wiosennego zielonego lasu, który otaczał posiadłość. Niedaleko było jezioro. Czułam jego niesiony przez bryzę zapach, chłodny i mroczny. Szliśmy krętą ścieżką, a ja wodziłam wzrokiem wśród gałęzi nad naszymi głowami. Znalezienie obiecanego gniazda wydawało mi się konieczne. Jakby to była próba, której pomyślny wynik mógł mnie zatrzymać w świecie Victora.

Wynik niepomyślny zaś…

Lecz oto jak nadzieja zbudowana z gałązek i błota: gniazdo! Wskazałam na nie rozpromieniona.

Victor zmarszczył brwi.

– Wysoko.

– Mogę je zdjąć!

Przyjrzał mi się uważnie.

– Jesteś dziewczyną. Nie powinnaś wspinać się na drzewa.

Robiłam to, odkąd nauczyłam się chodzić, ale jego oświadczenie napełniło mnie takim samym wstydem jak brudne stopy. Wszystko robiłam nienależycie.

– Może nie – powiedziałam, miętosząc sukienkę. – Ale może wdrapię się jeszcze tylko na to jedno i już nigdy więcej na żadne inne? Dla ciebie?

Przez chwilę rozważał moją propozycję, po czym rzekł z uśmiechem:

– Dobrze.

– Policzę jajka i powiem ci, ile ich jest!

Już wdrapywałam się na pień. Wolałabym mieć bose stopy, lecz wiedziałam, że nie mogę zdjąć butów.

– Nie, przynieś je na dół.

Zatrzymałam się w połowie drogi.

– Ale jeśli to zrobię, matka może nie znaleźć gniazda.

– Powiedziałaś, że mi je pokażesz. Kłamałaś? – Wyglądał na rozzłoszczonego, że go oszukałam. A tego pierwszego dnia zrobiłabym wszystko, aby tylko skłonić go do uśmiechu.

– Nie! – odparłam, czując, że brakuje mi tchu w piersi. Dotarłam do właściwej gałęzi i przysunęłam się bliżej gniazda. W środku były cztery maleńkie doskonałe jajka, bladoniebieskie jak skrawki nieba.

Najostrożniej, jak mogłam, odczepiłam gniazdko od gałęzi. Pokażę je Victorowi, a potem odniosę na miejsce. Trudno było schodzić, trzymając je tak, by pozostało nietknięte, ale udało się. Pokazałam mu je z triumfem, uśmiechając się promiennie.

Zajrzał do środka.

– Kiedy się wyklują?

– Niedługo.

Wyciągnął ręce i zabrał mi gniazdo. Potem znalazł wielki płaski kamień i położył je na nim.

– To chyba rudziki. – Dotknęłam gładziutkich niebieskich skorupek. Wyobraziłam sobie, że to drobinki nieba i że gdybym mogła ku niemu sięgnąć, okazałoby się równie gładkie i ciepłe jak te jajeczka.

– Może – powiedziałam, chichocząc – to niebo je złożyło. I kiedy się rozpękną, wyklują się z nich miniaturowe słoneczka i wzniosą w powietrze.

Spojrzał na mnie.

– To absurd. Jesteś bardzo dziwna.

Umilkłam, próbując się do niego uśmiechnąć, aby wiedział, że jego słowa mnie nie uraziły. W odpowiedzi posłał mi niepewny uśmiech i powiedział:

– Są cztery jajka, a słońce jest tylko jedno. Może z pozostałych wyklują się chmurki. – Poczułam przypływ ciepłych uczuć do niego. Sięgnął po jedno z jajek i uniósł je pod światło. – Spójrz. Widać pisklę.

Miał rację. Skorupka była półprzezroczysta i prześwitywał przez nią zarys zwiniętego pisklaka. Roześmiałam się z zachwytem.

– To jakby widzieć przyszłość! – zawołałam.

– Prawie.

Gdyby któreś z nas ujrzało przyszłość, wiedzielibyśmy, że następnego dnia jego matka zapłaci mojej okrutnej opiekunce i odda mnie Victorowi w prezencie.

Justine uśmiechnęła się radośnie.

– Uwielbiam tę historyjkę.

Lubiła ją, bo była przeznaczona tylko dla niej. Nie stanowiła do końca prawdy. Ale tak niewiele z tego, co komukolwiek opowiadałam, było prawdą. Dawno przestałam czuć się z tego powodu winna. Słowa i opowieści były narzędziami do wywoływania u innych pożądanych uczuć, a ja posługiwałam się nimi po mistrzowsku.

Ta historia była jednak niemal w całości prawdziwa. Trochę ją upiększyłam, zwłaszcza wspomnienie o willi – w tej części musiałam skłamać. I nigdy nie opowiadałam jej do końca. Nie zrozumiałaby, a ja sama nie lubiłam do tego wracać.

– Czuję jego serce – wyszeptał Victor w mojej pamięci.

Uniosłam lekko zasłonkę i ujrzałam, jak Ingolstadt nas połyka; domy z ciemnego kamienia wyglądały jak zęby w zamykającej się paszczy miasta. Pożarło już mojego Victora. Wysłałam Henry’ego, by go skusił do powrotu do domu, i straciłam ich obu.

Teraz przybyłam tu sama. I nie wyjadę, dopóki nie odzyskam Victora.

Nie skłamałam, mówiąc Justine, co mną kieruje. Swoją zdradą Henry zranił mnie do żywego. Ale to zniosłam. Tym, czego znieść nie mogłam, była utrata Victora. Potrzebowałam go. Dziewczynka, która wówczas zrobiła to, co musiała, aby zdobyć jego serce, teraz zrobi wszystko, aby je zatrzymać.

Ostrzegawczo wyszczerzyłam zęby w stronę miasta, żeby nie ośmieliło się mnie powstrzymać.Rozdział 2

Ciemne burzowe chmury zasnuwające niebo utrudniały stwierdzenie, kiedy zaszło słońce. Gdy jednak dotarłyśmy do kwatery, którą zawczasu zarezerwowałam listownie, od zapadnięcia zmroku nie mogło upłynąć zbyt wiele czasu. Nie wiedziałam, czy Victorowi wolno przyjmować w swoich pokojach gości ani w jakich warunkach mieszka. Choć do dnia jego wyjazdu mieszkaliśmy pod jednym dachem, oczekiwanie, że będziemy mogły się u niego zatrzymać, wydawało się zbyt ryzykowne. Z pewnością Victor jest innym człowiekiem niż ten, który opuścił nasz dom przed dwoma laty. Musiałam go zobaczyć, aby się przekonać, kim mam dla niego być. Justine zaś nie pochwalałaby zamieszkania w kwaterze młodego studiującego kawalera.

I tak oto stałyśmy w strugach deszczu, osłaniając się parasolkami i pukając do drzwi Domu Zajezdnego dla Pań Frau Gottschalk. Za nami czekał powóz, a konie nerwowo stukały kopytami w bruk. Byłam równie zniecierpliwiona jak one. Wreszcie znalazłam się w tym samym mieście co Victor, ale poszukiwanie go będę mogła rozpocząć dopiero rano.

Załomotałam, aż zapiekła mnie odziana w rękawiczkę pięść. Drzwi otworzyły się w końcu ze skrzypnięciem i stanęła w nich kobieta oświetlona żółtym blaskiem lampy, który nadawał jej wygląd raczej woskowej kukły niż istoty ludzkiej. Rzuciła nam srogie spojrzenie i spytała po niemiecku:

– Czego chcecie?

Przywołałam na twarz przyjemny, pełen nadziei uśmiech.

– Dobry wieczór. Nazywam się Elizabeth Lavenza. Pisałam w sprawie wynajmu pokoi dla…

– Mamy tu swoje reguły! O zachodzie słońca zamykam drzwi i nikogo do domu nie wpuszczam.

Z oddali dobiegł nas grzmot, a stojąca obok mnie Justine zadrżała. Wygięłam usta, przybierając skruszoną minę, i zgodnie przytaknęłam.

– Tak, naturalnie. Ale przybyłyśmy ledwie przed chwilą i jeszcze tych reguł nie znamy. Niemniej wymóg to bardzo rozsądny i wdzięczna jestem, że jako dwie podróżujące kobiety będziemy mogły powierzyć się opiece damy tak doskonale dbającej o bezpieczeństwo i dobro swoich gości! – Przycisnęłam dłonie do serca i posłałam jej promienny uśmiech. – Wyznam, że przed przyjazdem żywiłam pewne obawy, czy nie postąpiłyśmy zbyt pochopnie, szukając tu kwatery, lecz teraz widzę, że jest pani aniołem zesłanym ku naszej ochronie!

Zamrugała, marszcząc nos, jakby wyczuwała moją nieszczerość, lecz nie zdołała mnie przeniknąć. Bruzda na jej czole jeszcze się pogłębiła, gdy na zmianę świdrowała spojrzeniem nas i czekający za naszymi plecami powóz.

– Pospieszcie się więc i zejdźcie z tego deszczu. I pamiętajcie, że więcej tej reguły nie złamię!

– Och, tak! Bardzo dziękujemy! Ależ mamy szczęście, prawda, Justine?

Justine stała ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w schodki. Zachowywała się jak skarcony za nieposłuszeństwo szczeniak. Znała głównie francuski, więc nie byłam pewna, ile zrozumiała z rozmowy po niemiecku, ale ton i postawa gospodyni nie wymagały tłumaczenia. Już znienawidziłam tę kobietę.

Poleciłam woźnicy zanieść nasze kufry do holu, lecz gospodyni wciąż zastępowała mu drogę, nie pozwalając mu postawić w środku dwóch stóp naraz. Opłaciłam go sowicie za usługę z nadzieją, że wynajmiemy go również na podróż powrotną – kiedykolwiek miałaby nastąpić.

Gospodyni zatrzasnęła za nim drzwi i zasunęła dwie zasuwy. Na koniec wyjęła z kieszeni fartucha wielki żelazny klucz i przekręciła go w zamku.

– Czy to miasto jest niebezpieczne po zmroku? Nie słyszałam o tym. – Miejscowość skupiała się wokół uniwersytetu. W ośrodku akademickim nie mogło być tak niespokojnie. Od kiedy to pogoń za wiedzą wymaga aż tylu zamków?

– Wątpię, by w tych waszych czarownych górach wiele się mówiło o Ingolstadcie – burknęła. – Jesteście siostrami?

Justine się wzdrygnęła. Przesunęłam się, by być pomiędzy nią a gospodynią.

– Nie. Justine pracuje u moich dobroczyńców. Ale kocham ją jak własną siostrę. – Nie łączyło nas podobieństwo tak wielkie, by mogło świadczyć o pokrewieństwie. Ja miałam jasną skórę, niebieskie oczy i złote włosy, o które wciąż dbałam, jakby zależało od tego moje życie. W zeszłym roku przestałam rosnąć; pozostałam drobna i delikatnie zbudowana. Czasem zastanawiałam się, czy gdybym w dzieciństwie dostawała więcej jedzenia, byłabym wyższa? Silniejsza? Jednak mój wygląd przynosił mi korzyści. Wydawałam się krucha, słodka, niezdolna kogoś skrzywdzić czy oszukać.

Justine była wyższa ode mnie niemalże o dłoń*. Miała szerokie ramiona i sprawne silne ręce. Jej gęste brązowe włosy mieniły się w słońcu czerwienią i złotem. Bił od niej blask. Z natury była istotą łagodną i serdeczną. W jej pełnych ustach i skromnie spuszczonych oczach krył się jednak cień smutku i cierpienia, który trzymał mnie przy niej, przypominając, że nie jest tak silna, na jaką wygląda.

Gdybym mogła wybrać sobie siostrę, byłaby nią Justine. W istocie wybrałam ją. Ale Justine miała kiedyś inne siostry. Żałuję, że przez tę obmierzłą kobietę ich duchy znalazły się w tym posępnym holu wraz z resztą naszego bagażu. Schyliłam się i złapałam za jeden uchwyt kufra, gestem pokazując Justine, by chwyciła za drugi.

Wpatrywała się w naszą gospodynię szeroko otwartymi oczami i z przerażonym wyrazem twarzy. Przyjrzałam się tej kobiecie raz jeszcze, uważniej. Choć nie łączyło jej fizyczne podobieństwo z matką Justine, ostry, kąśliwy ton jej głosu i pogardliwy sposób, w jaki odpowiedziała na moje niewinne pytanie, wystarczyły, by wstrząsnąć biedną Justine. Czułam, że będę musiała trzymać je od siebie z daleka, bo inaczej przyjdzie mi szukać nowych kwater. Żywiłam nadzieję, że po dzisiejszej nocy nie będziemy już niczego potrzebowały od tej harpii o woskowej twarzy.

– Tak się cieszę, że panią znalazłyśmy! – powtórzyłam rozpromieniona, a ona głośno odchrząknęła, prowadząc nas ku wąskiej klatce schodowej. Odwróciłam się przez ramię i mrugnęłam do Justine. Odpowiedziała bladym uśmiechem z twarzą tak zaciśniętą jak portfel naszej gospodyni.

– Możecie zwracać się do mnie Frau Gottschalk. Oto reguły. Żaden mężczyzna nie przekracza progu tego domu o żadnej porze. Śniadanie równo o siódmej, po tej godzinie nikogo nie obsługujemy. We wspólnych częściach domu obowiązuje odpowiednia prezencja.

– Czy gości pani kogoś jeszcze? – Manewrowałam naszym pokaźnym kufrem za róg licho wytapetowanego korytarza.

– Nie, nikogo. Jak mówiłam, wspólne pomieszczenia przeznaczone są do cichych wieczornych zajęć, takich jak robótki ręczne.

– Albo lektura? – rzekła Justine z nadzieją, łamiąc sobie język na niemczyźnie. Wiedziała, jak bardzo lubię czytać, i to o mnie pomyślała w pierwszej kolejności.

– Lektura? Nie. W tym domu nie ma biblioteki. – Frau Gottschalk łypnęła na nas takim wzrokiem, jakbyśmy były niespełna rozumu, skoro nam się wydaje, że w domu dla pań znajdziemy książki. – Jeśli chcecie książek, idźcie do księgarzy albo do jednej z uniwersyteckich bibliotek. Nie wiem, gdzie się mieszczą. Tu jest ubikacja. Nocniki opróżniam raz dziennie, więc ich nie przepełniajcie. A oto wasz pokój. – Pchnęła ciężkie drzwi ozdobione niezdarnie wyrzeźbionymi kwiatami, które miały w sobie tyle uroku co twarz Frau Gottschalk życzliwości. Zawiasy zaskrzypiały na znak protestu.

– Obiad to wasza sprawa. Do kuchni nie wolno wchodzić pod żadnym pozorem. Kolację podaję równo o szóstej i o tej samej porze zamykam drzwi na noc. Nie liczcie, że moja dzisiejsza dobroć się powtórzy! Gdy zamknę drzwi, pozostaną zamknięte. – Uniosła swój ciężki żelazny klucz. – Wy także nie możecie ich otwierać. Więc żadnego wymykania się. Obowiązuje cisza nocna.

Obróciła się z żałosnym szelestem sztywnych spódnic, ale jeszcze przystanęła. Czym prędzej przywołałam na twarz uśmiech, aby podziękować nim za życzenia „dobrej nocy” lub „miłego pobytu”, a może, na co najbardziej liczyłam, za zaproszenie na późną kolację.

Jednak zamiast tego Frau Gottschalk rzekła:

– Radzę wetknąć sobie w uszy waciki, które leżą na nocnych stolikach. Żeby zagłuszyć… odgłosy.

To powiedziawszy, zniknęła w nieoświetlonym korytarzu, zostawiając nas same w progu naszego pokoju.

– Cóż. – Upuściłam kufer na wytartą drewnianą podłogę. – Ciemno tu. – Ostrożnie ruszyłam przed siebie. Uderzywszy palcem u nogi w łóżko, zaczęłam iść dalej po omacku, aż dotarłam do zamkniętego na głucho okna. Szarpnęłam za okiennice, ale blokował je jakiś zatrzask, którego nie widziałam.

Zawadziłam biodrem o stół i znalazłam lampę. Na szczęście knot wciąż się tlił, choć ledwo, ledwo. Zwiększyłam gaz. W pokoju powoli się rozjaśniło.

– Może lepiej jednak przygaśmy światło – powiedziałam ze śmiechem. Justine wciąż stała w drzwiach, nerwowo zacierając ręce.

Podeszłam do niej i ujęłam jej dłonie.

– Nie kłopocz się Frau Gottschalk. To tylko nieszczęśliwa dusza, a my nie zabawimy tu długo. Jutro odnajdziemy Victora, a on zapewni nam lepsze kwatery.

Skinęła głową i widoczne na jej twarzy napięcie nieco zelżało.

– A Henry będzie znał kogoś miłego.

– Henry na pewno zna już wszystkie miłe osoby! – zgodziłam się rozpromieniona, ale to było kłamstwo. Justine myślała, że on nadal jest w mieście. Łącząca ich przyjaźń pomogła mi skusić ją do przyjazdu tutaj. Przekonanie, że Henry na nas czeka, dodawało jej otuchy.

Ale jego wcale tu nie było. W przeciwnym razie bez wątpienia byłby już zaprzyjaźniony z całym miastem. Victor natomiast wciąż znałby tylko Henry’ego. To ja ich rozdzieliłam. I choć wiedziałam, że powinnam współczuć Victorowi, za bardzo byłam zła i na niego, i na Henry’ego. Zrobiłam, co było konieczne.

Henry dostał to, czego pragnął, przynajmniej po części. Obaj mogli sobie prowadzić badania, studiować i pracować, jak tylko chcieli, bo przyszłość mieli zabezpieczoną z racji urodzenia. Niektórzy potrzebowali do tego celu innych. Byli zmuszeni uciekać się do kłamstwa i oszustwa, aby móc podróżować do innego kraju, odnaleźć tych innych i ściągnąć ich z powrotem do domu.

Rozejrzałam się po naszym ponurym pokoju.

– Wolisz narzutę całą w pajęczynach czy tę, która wygląda, jakby uszyto ją z całunu pogrzebowego?

Justine się przeżegnała zniesmaczona moim żartem. Potem jednak zdjęła rękawiczki i pokiwała głową ze zdecydowaniem.

– Doprowadzę ten pokój do porządku.

– Obie to zrobimy. Nie jesteś moją służącą, Justine.

Uśmiechnęła się do mnie.

– Ale jestem twoją dłużniczką. I lubię ci pomagać.

– Nie zapominaj tylko, że pracujesz dla Frankensteinów, nie dla mnie. – Chwyciłam za drugi koniec narzuty, którą już podnosiła, i pomogłam ją złożyć. Znajdujące się pod spodem koce były w lepszym stanie, bo kapa chroniła je przed zakurzeniem. – Zaczekaj, aż otworzę to okno, a potem wypędzimy stąd diabła.

Justine upuściła swój koniec narzuty. Jej oszołomione spojrzenie świadczyło o tym, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. Przeklęłam swój bezrozumny dobór słów.

Victor jeszcze leżał złożony gorączką, która często go dręczyła, ale już wracał do zdrowia, choć przed ocknięciem się z maligny zawsze spał jak zabity przez dwa dni. Pielęgnowałam go od tygodnia, nie opuszczając domu. Henry odciągnął mnie od jego łóżka obietnicą słońca i świeżych truskawek, a także znalezieniem jakiegoś prezentu dla Victora.

Gdy przewoźnik wysadził nas przy najbliższej bramie miasta, poszliśmy uliczką do głównego rynku, a potem spacerowaliśmy oświetlonymi słońcem wąskimi dróżkami między uroczo tłoczącymi się domami z drewna i kamienia. Do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo potrzebowałam tego słonecznego, wolnego od zgryzot dnia. Henry był przyjemnym towarzyszem, mimo że coś między nami zaczęło się zmieniać. Tego dnia jednak znowu poczuliśmy się jak małe dzieci, roześmiane i beztroskie. Upajałam się słońcem i powiewem bryzy na skórze, świadomością, że przez tę krótką chwilę nikt mnie nie potrzebuje.

Ale wkrótce to się zmieniło.

Nie zdawałam sobie sprawy, że zmierzam w stronę źródła krzyku, dopóki go nie znalazłam. Jakaś kobieta, chuda jak szczapa, stała nad dziewczyną mniej więcej w moim wieku, a ona kuliła się w sobie, zasłaniając rękami głowę w czepku, spod którego wystawały brązowe loczki. Kobieta krzyczała, a jej słowa spływały na dziewczynę wraz z kropelkami śliny.

– …wypędzę z ciebie diabła, ty mała, nic niewarta dziwko! – Chwyciła za miotłę opartą o drzwi i uniosła ją wysoko nad głowę.

Nagle na miejscu tej kobiety ujrzałam inną – pełną nienawiści, raniącą mnie okrutnymi słowami i jeszcze okrutniejszymi pięściami. W przypływie oślepiającej złości przyskoczyłam do niej i przyjęłam cios na swoje plecy.

Wstrząśnięta kobieta zatoczyła się do tyłu. Uniosłam wyzywająco podbródek. Złość odpłynęła z jej twarzy, a zamiast niej pojawił się przestrach. Choć mieszkała w porządnej dzielnicy, widać było, że pochodzi z klasy robotniczej. A moje szykowne spódnice i żakiet – nie mówiąc już o złotym medalionie, który nosiłam na szyi – świadczyły o znacznie wyższym stanie społecznym.

– Upraszam o wybaczenie – rzekła bez tchu, bo lęk zmieszany ze złością ścisnął jej gardło. – Nie widziałam panienki i…

– I mnie uderzyłaś. Z pewnością sędzia Frankenstein zechce o tym usłyszeć. – Skłamałam, że zechce o tym usłyszeć i że nadal jest czynnym sędzią, ale jego tytuł wystarczył, by przerazić ją jeszcze mocniej.

– Nie, nie, błagam! Ja to panience wynagrodzę.

– Uderzyłaś mnie w ramię. Potrzebuję służki, która będzie mnie doglądała. – Ani na chwilę nie spuszczając wzroku z tej podłej kobiety, przykucnęłam obok dziewczyny i delikatnie odsunęłam jej rękę, którą zasłaniała sobie twarz. – Nie wydam cię prawu, ale w zamian oddasz mi swoją służącą.

Nawet teraz kobieta z ledwością powściągała odrazę, patrząc na dziewczynę, która podnosiła głowę płochliwie jak zbite zwierzątko.

– Nie jest moją służącą; to najstarsza córka.

Splotłam palce z palcami dziewczyny, by ją ze sobą zespolić i by powstrzymać się od uderzenia jej matki.

– Bardzo dobrze. Przyślę kontrakt do podpisu. Będzie mieszkała u mnie, dopóki nie zdecyduję inaczej. Dobrego dnia. – Chwyciwszy dziewczynę za rękę, pociągnęłam ją za sobą. Henry, którego z pośpiechu zostawiłam z tyłu, gonił za nami. Ignorując go, przebiegłam przez ulicę i zagłębiłam się w jedną z bocznych alejek.

Zalała mnie fala emocji, którą z całych sił próbowałam powstrzymać, i oparłam się o kamienny mur, ciężko oddychając. Dziewczyna zrobiła to samo i przez chwilę razem odpoczywałyśmy. Głową sięgałam do jej ramienia, a serca biły nam tak szaleńczo jak dwóm królikom, którymi w istocie byłyśmy: zawsze czujnym w oczekiwaniu na atak. Jednak z tego nie wyrosłam.

Wiedziałam, że powinnam wrócić i odnaleźć Henry’ego, ale jeszcze nie byłam w stanie. Dygotałam, czując, jak opadają ze mnie te wszystkie lata spędzone z dala od mojej dawnej opiekunki.

– Dziękuję – wyszeptała dziewczyna, splatając swoje smukłe palce z moimi, aby powstrzymać drżenie naszych dłoni.

– Jestem Elizabeth – powiedziałam.

– A ja Justine.

Spojrzałam na nią. Policzek miała mocno zaczerwieniony od uderzenia. Następnego dnia rumieniec zamieni się w brzydki siniak. Jej oczy, wielkie i szeroko rozstawione, wpatrywały się we mnie z taką samą wdzięcznością, jaką kiedyś sama poczułam, gdy Victor mnie zaakceptował i uwolnił od życia w udrękach. Wydawała się w moim wieku albo, sądząc z jej wzrostu, o rok lub dwa lata starsza.

– Zawsze tak jest? – wyszeptałam, odgarniając miękki lok z policzka Justine i zatykając go za jej ucho.

W milczeniu skinęła głową, przymykając powieki i pochylając się, by oprzeć czoło o moją skroń.

– Nienawidzi mnie. Nigdy nie poznałam przyczyny tej niechęci. Jestem jej córką, rodzonym dzieckiem, takim samym jak inne. Ale mnie nienawidzi i…

– Ciii. – Przyciągnęłam ją do siebie, a ona złożyła mi głowę na ramieniu. Skoro szczęśliwym zrządzeniem losu moja uroda wyzwoliła mnie z oków okrucieństwa i ubóstwa, to teraz przekażę tę łaskę i szczęście Justine. Choć ledwie się poznałyśmy, już czułam łączącą nas duchową więź i wiedziałam, że odtąd zawsze jedna będzie częścią życia drugiej.

– Wcale nie potrzebuję służki – wyjaśniłam. Zastygła, więc czym prędzej dodałam: – Umiesz czytać?

– Tak, i pisać. Ojciec mnie nauczył.

Dobrze się składało. Zakiełkował mi pewien pomysł.

– Zastanawiałaś się nad zostaniem guwernantką?

Justine ze zdumienia przestała płakać. Wyprostowała się i spojrzała na mnie, unosząc delikatne brwi.

– Zajmowałam się najmłodszymi z rodzeństwa, opiekowałam się nimi i uczyłam ich. Ale nigdy nie myślałam, by robić to samo poza domem. Matka powtarza, że jestem nikczemna i głupia…

– To twoja matka jest głupia. Nigdy więcej nie myśl o tym, co o tobie mówiła. To były kłamstwa. Rozumiesz?

Justine wpiła się we mnie spojrzeniem, jakbym była liną, która ratuje ją przed utonięciem. Skinęła głową.

– Dobrze. Chodź. Przedstawię Frankensteinom ich nową guwernantkę.

– Czy to twoja rodzina?

– Tak. A teraz także twoja.

W jej niewinnych oczach zatliła się nadzieja. Pod wpływem nagłego impulsu Justine pocałowała mnie w policzek. Gwałtownie wciągnęłam powietrze, bo jej pocałunek był jak chłodna dłoń na rozpalonym gorączką czole. Justine się roześmiała, a potem objęła mnie raz jeszcze.

– Dziękuję – wyszeptała mi do ucha. – Ocaliłaś mnie.

– Justine – powiedziałam głosem pełnym ciepła i radości, których brakowało w tym zajeździe – pomożesz mi otworzyć to okno?

Zamrugała, jakby się właśnie ocknęła. Skoro wspomnienie naszego pierwszego spotkania wróciło do mnie z taką siłą, to mogłam sobie jedynie wyobrażać, jakie upiory z przeszłości obudziłam w niej swoimi nieopatrznymi słowami. Może byłam samolubna, nakłaniając ją, by przyjechała tu ze mną odszukać Victora. W odosobnionej rezydencji Frankensteinów zawsze czuła się jak w domu. Jezioro oddzielało ją od dawnego życia. Bez reszty poświęciła się swoim dwóm małym podopiecznym i była szczęśliwa. Tak bardzo pragnęłam stamtąd uciec, że nie pomyślałam, jak mocno zakłócę jej spokój.

Żałuję, że nie znalazłam Justine wcześniej. Wtedy miała lat siedemnaście, a teraz dziewiętnaście. Przeżyła z tamtą kobietą siedemnaście lat! Victor ocalił mnie, kiedy byłam pięciolatką.

Victorze, dlaczego mnie opuściłeś?

– Jest zablokowane. – Wskazała na górną część okna, gdzie okiennice były przymocowane do ramy.

Zadarłam głowę i przyjrzałam się uważniej.

– Nie. Są zabite gwoździami.

– To dziwny dom. – Justine podniosła porzuconą kapę i delikatnie odłożyła ją na chybotliwe krzesło.

– Spędzimy tu tylko jedną noc. – Usiadłam na łóżku, czując, jak napinają się sznury pod materacem. Na stoliku między dwoma wąskimi łóżkami leżała jedyna świeża rzecz w tym pokoju: obiecane waciki do uszu.

Czegóż to miałyśmy nie słyszeć?

Gdy oddech Justine stał się powolny i miarowy, ostrożnie wyśliznęłam się z łóżka. Byłam głodna, a co ważniejsze, niespokojna. Tęskniłam za tymi nocami, kiedy bezsenna lub dręczona koszmarami, przemykałam się korytarzem i wpełzałam do łóżka Victora. Prawie nigdy nie spał. Czytał lub pisał. Jego mózg nie przestawał pracować, uznając sen za zbytnią uciążliwość. Być może dlatego nękały go te gorączki – ciało zmuszało go do odpoczynku.

Świadomość, że gdy ja nie mogłam zasnąć, on także nie spał, sprawiała, że czułam się mniej samotna. Dwa ostatnie, ciągnące się w nieskończoność lata leżałam nocami w łóżku, zastanawiając się, czy i on nie śpi. Byłam przekonana, że czuwa i że gdybym tylko się przy nim znalazła, przesunąłby się i pozwolił mi zwinąć się w kłębek na swoim łóżku, a sam dalej by pracował. Do dzisiaj nic nie uspokaja mnie bardziej niż zapach papieru i atramentu.

Żałowałam, że straszna Frau Gottschalk nie ma biblioteki choćby tylko po to, bym mogła położyć się w łóżku z książką.

Pewna, że długie lata wykradania się z pokoju nocną porą zapewnią mi bezpieczeństwo, powoli przekręciłam gałkę. Pamiętałam, że drzwi skrzypią i trzeba je otwierać z najwyższą ostrożnością.

Lecz wszelka ostrożność okazała się bez znaczenia. Drzwi były zamknięte na klucz. Od strony korytarza.

Jeszcze przed chwilą ten pokój wydawał mi się jedynie za mały, ale teraz zaczęłam się w nim dusić. Niemal poczułam cuchnący oddech innych dzieci, dotyk pokrytych strupami kolan i brutalne poszturchiwanie łokciami. Zamknęłam oczy i zaczęłam głęboko oddychać, aby przepędzić demony przeszłości. Nie wrócę do niej. Nigdy.

Niemniej w pokoju brakowało powietrza. Podeszłam do okiennic i próbowałam je otworzyć, nie budząc Justine. Jednocześnie powtarzałam w myślach swój plan.

Rano pójdę do mieszkania Victora. Nie będę go oskarżać ani się złościć. To nigdy na niego nie działało. Obejmę go z uśmiechem, aby mu przypomnieć, jak bardzo mnie kochał i o ileż lepsze było jego życie ze mną u boku. A jeśli wspomni o Henrym, udam niewinne zdziwienie.

– Co takiego? – wyszeptałam do siebie z najwyższym zdumieniem. – O co cię zapytał?

Palec utknął mi między listewkami. Zmełłam pod nosem przekleństwo i wyszarpnęłam go. Był ciepły i wilgotny. Włożyłam go do ust, zanim krew poplamiła koszulę nocną.

A jeśli Victor nie odpowie na moją czułość, zacznę płakać. Nigdy nie potrafił znieść moich łez. To go zrani. Uśmiechnęłam się na tę myśl, pozwalając podłości wychynąć z głębi mojej duszy. Porzucił mnie samą w tym domu. Miałam Justine, to prawda, lecz ona nie mogła zapewnić mi bezpieczeństwa.

Musiałam odzyskać Victora. I wiedziałam, że nie pozwolę, by znów mnie opuścił.

Jedna z listewek w końcu ustąpiła. Chwyciwszy ją jak nóż, przycisnęłam twarz do powstałej luki, by wyjrzeć na opustoszałą ulicę w dole. Deszcz ustał, a chmury gładziły pucułowaty księżyc jak czułe kochanki.

Miasto zamarło i ucichło, lśniące i czystsze niż kiedykolwiek. Nie widziałam ani nie słyszałam niczego.

Odłożyłam listewkę na miejsce i usiadłszy przy drzwiach, trzymałam przy nich wartę, pewna, że jedynym zagrożeniem w Ingolstadcie jest osoba, której zapłaciłyśmy, by zamknęła nas w tym zakurzonym pokoju.

Tuż przed świtem obudziłam się nagle, gdy spadłam z krzesła. Oszołomiona i jeszcze na pół uśpiona podeszłam do okna przyciągana tą samą siłą, która tamtego dnia w Genewie skierowała mnie w stronę nieludzkiego krzyku udręczonej Justine.

Ulica wciąż była pusta. Czy przyśnił mi się ten jęk, który ciął tak głęboko i który moja dusza natychmiast rozpoznała? Nękana wspomnieniami, o których wolałabym zapomnieć, wróciłam pod drzwi, aby doczekać tam świtu i wreszcie usłyszeć upragniony dźwięk klucza w zamku zwiastującego nam wolność i obwieszczającego koniec mojego czuwania.

* Dłoń – dawna jednostka miary długości, równa ok. 10,16 cm (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: