Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mroczne kłamstwa Minnow Bly - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mroczne kłamstwa Minnow Bly - ebook

Oto doskonale napisany, mroczny thriller, który zainspirował serial Sacred Lies. Oglądaj teraz na Facebook Watch!

Mocna i pełna nadziei opowieść o niebezpieczeństwach ślepej wiary i sile wiary…

w siebie.

Wyobraź sobie, że należysz do sekty. Takiej, która odbiera ci wszystko: życie, rodzinę,

zaufanie. A kiedy się zbuntujesz, pozbawia cię rąk…

Kevinianie to właśnie taka sekta. Teraz ich prorok został zamordowany, a leśna osada,

w której mieszkali, spłonęła. W trakcie pożaru z lasu wyszła siedemnastoletnia

Minnow, milcząca i bez rąk. Z pewnością wie, co się wydarzyło… ale niczego nie

chce powiedzieć.

Teraz, znalazłszy się w ośrodku dla nieletnich, stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości

i nauczyć życia poza sektą. Gdy detektyw FBI proponuje jej transakcję wymienną,

Minnow musi zdecydować, czy chce otrzymać wolność, o której zawsze marzyła – za

cenę ujawnienia strasznych sekretów z przeszłości, o których pragnie na zawsze

zapomnieć.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-845-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Jestem dziewczyną, która przesiąkła krwią.

Przed sobą widzę ciało. Potwornie zmasakrowane. Buty mam obryzgane krwią. Próbuję zajrzeć w oczy chłopaka, ale zakrywają je blade powieki.

Jest bardzo zimno i mój ciężki oddech przybiera postać białej mgiełki. Każdemu oddechowi towarzyszy świadomość, że właśnie tak czuje się człowiek, kiedy sprawuje kontrolę nad innym człowiekiem i sprawia, że to drugie ciało nagina się do jego woli.

Ciekawe, czy tak właśnie czuł się Prorok, kiedy kazał pozbawić mnie dłoni.

Po moście nade mną przejeżdża samochód. W żółtawym świetle latarni widać płatki śniegu wielkości paznokci, a na ciemnym niebie zaczyna migotać kilka rzucających zimny blask gwiazd. Mam ochotę wyciągnąć rękę i chwytać spadające płatki, tak jak w dzieciństwie. Przypominam sobie jednak, że po pierwsze nie mam dłoni, a po drugie – pięciu lat. Ta dziewczynka, którą kiedyś byłam, praktycznie nie istnieje.

Przykucam obok zaspy, obserwując, jak czerwona kałuża powoli zamarza. Nagle robi mi się potwornie zimno. Tak zimno, jak jeszcze nigdy w życiu.ROZDZIAŁ 2

Kiedy zjawiają się policjanci, ich zamazane białe sylwetki wyglądają jakby do ciasnych niebieskich mundurów upchnięto duchy. Nie potrafię uchwycić wzrokiem szczegółów. W jednej chwili dostrzegam oko, nos, ale równie szybko części ciała wymykają się mojej percepcji i jedyne, co do mnie dociera, to ich niewyraźne głosy w bladym świetle nowego dnia. Zmasakrowane ciało chłopaka zostaje umieszczone w karetce, która potem popędzi z wyciem przez ulice.

Policjanci próbują założyć mi kajdanki na kikuty, ale zimny metal się z nich zsuwa. Przytrzymuję go ustami.

– Musimy ją w ogóle skuwać? – mamrocze jeden z mężczyzn.

– Sam widziałeś, co zrobiła – upiera się drugi. – Ten dzieciak wyglądał, jakby coś po nim przejechało.

– No ale spójrz tylko na nią.

Spójrz na mnie. Ręce mam skrzyżowane na brzuchu. Na ich końcach brak dłoni, palców, paznokci, czegokolwiek, co mogłoby posłużyć mi do obrony. Czuję, jak spojrzenia funkcjonariuszy prześlizgują się po spodniach z samodziału i paskudnej, przypominającej szmatę koszuli, którą dał mi Jude. Jej materiał zabrudzony jest krwią.

Ostatecznie zakładają mi kajdanki wokół łokci, przez co barki niemal wyskakują mi ze stawów, ale nie krzyczę. W ogóle się nie odzywam. Mam dojmujące wrażenie, że w swoim życiu powiedziałam już wystarczająco dużo.ROZDZIAŁ 3

Siedzę w radiowozie i po raz pierwszy przyglądam się miastu. Przez upstrzoną śladami palców szybę obserwuję, jak słońce rozlewa się nad ciężkimi od śniegu budynkami.

– Módl się, żeby przeżył – odzywa się jeden z policjantów i nagle znowu widzę jedynie tamtego chłopaka, jego zmasakrowaną twarz, rozrzucone na śniegu zęby. W żyłach nadal buzuje mi adrenalina.

Komisariat wita mnie obłożonymi drewnem ścianami i brudnym sufitem. I jeszcze zapachem przypalonej kawy.

Policjanci zastanawiają się, w jaki sposób pobrać ode mnie odciski palców.

– Tak trzeba i już – mówią. – Jak ją zidentyfikujemy bez palców?

Wypowiadają głośno coś, nad czym rozmyślałam od miesięcy, ale o czym nigdy nie pisnęłam ani słowa. Jeden z nich kartkuje policyjny podręcznik, szukając odpowiedniej procedury, natomiast drugi wkłada każdy z kikutów do tuszownicy, następnie przyciska je do papieru. Dwa nierówne owale w otoczeniu nieskazitelnej bieli.

– Wygląda na to, że potrzebna nam jedynie próbka DNA – stwierdza ten pierwszy, podnosząc wzrok znad podręcznika. Szpera w szufladzie i wyjmuje z niej mały bawełniany kwadracik. Rozpakowuje go i przytrzymuje przede mną. – Napluj.

– Mam napluć?

– Zrób to i już.

Zbieram w ustach porcję śliny i pozwalam, aby skapnęła na kawałek bawełny. Funkcjonariusz umieszcza go w małym plastikowym pudełeczku z przesuwaną pokrywką i stawia je na biurku.

Kiedy robią mi zdjęcie do kartoteki, lampa błyskowa oślepia mnie bardziej niż blask ognia. Zasłaniam oczy ramionami, a policjanci prowadzą mnie do sterylnego gabinetu. Gdy uchylam powieki, dostrzegam stojącą pod wyłożoną płytkami ścianą kozetkę ze strzemionami, a obok niej stolik ze szczypcami i białą szpatułką. Kobieta o włosach w kolorze ciemny blond kładzie mi rękę na ramieniu i popycha w stronę łóżka. Wzdragam się.

– Spokojnie – mówi. – Taka jest procedura, gdy zachodzi podejrzenie molestowania.

Przechyla głowę, a ja widzę siebie jej oczami: chudą, brudną i bez dłoni, w ubraniach przesiąkniętych zapachem krwi.

– Nie… nie trzeba – mówię, nie patrząc na kozetkę. – Do niczego takiego nie doszło.

– Na pewno? – pyta kobieta, a jej prześlizgujące się po moim ciele spojrzenie sprawia, że przechodzi mnie dreszcz. Chcę się zezłościć, ale jedynie kiwam głową.

Musi zrobić zdjęcia dokumentujące moje obrażenia, prowadzi mnie więc do plastikowego kosza z ubraniami w kolorze pomyj i pozwala wybrać bieliznę. Wyjmuję z kosza beżowe majtki i choć widać, że zostały wyprane, nadal przyjmują kształt innych dziewczyn, tych, które przechodziły coś takiego przede mną.

Za niebieską papierową kotarą policjantka zdejmuje ze mnie spodnie i koszulę, aż zostaje jedynie skóra, bose stopy na posadzce, białe ciało. Nigdy dotąd nie widziałam siebie tak obnażonej, z plamami zaschniętej krwi na skórze. Ona tego nie wie, ale to nie moja krew.

Nie powiedziano mi jeszcze, czy ten chłopak spod mostu żyje.

Kobieta zakłada mi majtki i stanik. Poruszam barkami pod ciasnymi ramiączkami, a w tym czasie ona podnosi z podłogi moje spodnie. Z kieszeni wypada jakiś przedmiot. Wpatrujemy się w niego: to szkielet dłoni połączony w stawach złotym drutem.

– Co to jest? – pyta.

Unoszę kikut, aby jej pokazać.

Opada jej szczęka, tak nisko, że rozprasowują się jej worki pod oczami. Chwilę później jej mina wraca do normalności. Pamiętam, że tak samo reagowali ludzie ze Społeczności, kiedy na naszych oczach dochodziło do jakiejś powszedniej potworności. Nie zastanawialiśmy się nad takimi rzeczami. Trzeba było wydoić krowy i gdzieś tam zawsze jakieś dziecko płakało za jedną ze swoich matek.

Z drugiej kieszeni spodni policjantka wyjmuje drugą dłoń. Kładzie je obie na srebrnej tacy.

– Dostanę je z powrotem?

Ponownie przechyla głowę.

– To nie będzie możliwe.

– Dlaczego?

– To ludzkie szczątki. Istnieje prawo regulujące tego typu przypadki. – Odkasłuje. – Zostaną zatrzymane jako dowód, a kiedy nie będą już potrzebne, spali się je.

– Spali? – krztuszę się. Tylko nie to. – Nie możecie tego zrobić. To moje dłonie! – wołam, próbując ją wyminąć. – Oddajcie mi je!

Zaciska dłonie w pięści i blokuje mi drogę.

– Obezwładnię cię, jeśli mnie do tego zmusisz.

Skórę wokół ust ma cienką jak pergamin i pooraną zmarszczkami. Kiedy staję w bezruchu, bierze tacę i wychodzi z gabinetu. Po minucie wraca. Taca jest pusta.

I w tym momencie dociera do mnie, że nie tylko Prorok jest zdolny pozbawić dziewczynę dłoni.ROZDZIAŁ 4

W radiowozie, do którego zostaję odprowadzona, siedzą dwaj znajomi policjanci. Widać, że chce im się spać. Jedzą coś z papierowych toreb, coś, czego nie znam, kolorowe i chrupiące. Trzymają to jedzenie w dłoniach jak coś delikatnego, co boją się popsuć.

Po skończonym posiłku zgniatają głośno torebki i rzucają je na podłogę. Jedziemy przez zasypane śniegiem ulice do ogromnego białego budynku. Informują mnie, że to szpital.

W gabinecie lekarz gestem daje mi do zrozumienia, abym mu pokazała kikuty, ale trzymam je za plecami. Jeden z policjantów odgina je siłą.

Lekarz poważnieje. Kikuty mam czarne od tuszu.

Kiedy śpię, za pomocą małych nożyków i igieł otwierają je, a następnie owijają w śnieżnobiałą bawełnę. Mają tak zostać do czasu, aż lekarzom uda się wyciąć odrobinę skóry z mojej nogi. Mija kilka dni i znowu je tną, uśpiwszy mnie najpierw za pomocą substancji kryjących się w podwieszonych plastikowych torebkach. Dopiero po jakimś czasie dociera do mnie, że wcale nie szykują mi nowych dłoni. Nie potrafią czegoś takiego, mówi mi lekarz, jakbym była opóźniona, a ja odwracam głowę i wbijam wzrok w ścianę.

Kiedy byłam mała, wierzyłam w cuda. Teraz już nie.

Rankiem jakaś pani w fioletoworóżowej garsonce stawia aktówkę na szpitalnej podłodze pokrytej linoleum i przedstawia się jako moja obrończyni z urzędu. Siada ciężko na łóżku, zerkając na kikuty owinięte w kilka warstw bandaży. Przesuwam o kilka centymetrów ukryte pod kocem stopy.

– Mam na imię Juanita – odzywa się. – A ty to ta słynna Minnow Bly, tak?

Obserwuję ją kątem oka.

– Będę cię bronić podczas procesu. Dopilnuję też, żeby nie zabrakło ci niczego aż do kolejnego etapu.

– Jaki jest kolejny etap? – pytam. – Więzienie? – Słyszałam o czymś takim. Prorok nam mówił, że to miejsce pełne ludzi tak złych, że nie chcą ich nawet niewierni. To mordercy aniołów i wyrzekający się Boga, a niektórzy potrafią zabijać samym dotykiem.

Juanita uśmiecha się, ale bez radości.

– Na razie się tym nie martwmy.

Zabiera mnie na spacer po szpitalnych korytarzach. Ledwo jestem w stanie utrzymać równowagę w kapciach z owczej wełny, które dostałam w zamian za buty, które mi ukradli, a kiedy robimy więcej niż dziesięć kroków, w klatce piersiowej czuję pieczenie. Ciekawe, co się kryje w moich płucach, co tak bardzo wszystko utrudnia. Krew? Dym? A może coś cięższego?

Juanita pyta, czy chcę, aby trzymała mnie za łokieć, ale ja kręcę przecząco głową. Prześlizguję się ramieniem po ścianie, zabandażowane kikuty trzymając ostrożnie przed sobą.

Zatrzymujemy się przed wielkim oknem. Ciężko oddycham i trzęsą mi się ręce. W oddali dostrzegam unoszący się w powietrzu popiół, który wygląda jak brudna chmura. I jak niebo, do którego nikt nie chce trafić.

– Tyle tylko zostało ze Społeczności – odzywa się Juanita. – Ugaszono pożar, ale zimą powietrze jest tak nieruchome, że dym nadal się unosi. Podobno minie miesiąc, nim zupełnie zniknie.

– Nie wie pani… nie wie pani, czy ktoś zginął? – pytam.

Odwraca się w moją stronę.

– Na razie znaleziono dwa ciała, ale wszystko pokrywa warstwa śniegu. Nadal szukają.

– Chodźmy. – Odchodzę od okna, szurając kapciami, choć płuca nadal mi płoną.

Pielęgniarki aplikują mi morfinę i dni zaczynają zlewać się ze sobą. Widzę cień policjanta stojącego na straży przed moją salą. Jego obecność działa na mnie niemal kojąco, a kiedy w mojej głowie pojawiają się obrazy przedstawiające Proroka, siekiery i pięści tamtych ludzi, jedyne, co muszę zrobić, aby się uspokoić, to popatrzeć na niebieskie ramię funkcjonariusza.

Wiem, że ma za zadanie powstrzymać mnie przed ucieczką, ale myślę, że to działa także w drugą stronę i nikogo do mnie nie dopuści.

Co drugi dzień przychodzi terapeutka i opowiada mi o tym, jak to będzie żyć bez dłoni.

– Na początku będzie ci trudno – mówi, a ja przytakuję, jakby taka myśl wcześniej nie przyszła mi do głowy. – Możliwe, że zanim nie wypracujesz sobie rutyny, będziesz musiała polegać na pomocy innych ludzi.

Kładzie na podłodze spodnie dresowe i uczy mnie, w jaki sposób założyć je bez dłoni. Kikuty napęczniały od warstw bandaży i każdy ruch sprawia, że kości przeszywa ból, ale w końcu udaje mi się przeciągnąć spodnie przez biodra.

Terapeutka wyjaśnia, że po zagojeniu kikuty zwężą się ku końcom i nie będą grubsze niż nadgarstki. Będę ich używać jak dużych palców. Prawie w ogóle nie odczuję braku dłoni.ROZDZIAŁ 5

Juanita zjawia się, akurat kiedy kończę śniadanie: rozgotowaną owsiankę z paroma plasterkami truskawek. Mówi mi, że minęły trzy tygodnie od mojego aresztowania i że pora zająć się tym na poważnie. Kiedy ją pytam, co ma na myśli, ona wysypuje na łóżko zawartość worka. To eleganckie ubrania, szyte maszynowo, zafarbowane na kolory, które w ogóle nie powinny istnieć. Kręcę przecząco głową.

– Musisz dać to do prania. Nosisz ją, odkąd się tu zjawiłaś – oświadcza, wskazując na moją koszulę.

To koszula Jude’a. Dał mi ją, kiedy trafiłam do jego domku, zaraz po tym, jak straciłam dłonie. Wiem, że śmierdzi, ale nie pozwolę jej sobie odebrać. To jedyne, co mi po nim zostało.

Obejmuję się ramionami w pasie i szturcham palcem u nogi stertę ubrań.

– Po co?

– Do sądu.

Widzę parę znoszonych garsonek z rozchodzącymi się szwami i kilka prostych sukienek, szarych albo kremowych, wyglądających wyjątkowo smutnie. Juanita bierze po kolei każdą sukienkę i przykłada ją do mnie.

– Nie chcę sukienki.

– Każda tak mówi.

Wszystkie okazują się za duże. Juanita ostatecznie wybiera bluzkę z materiału na tyle grubego, abym pod spodem mogła mieć koszulę Jude’a. Do tego sięgającą kolan spódnicę. Ściska mi ją paskiem tuż nad pępkiem.

W dniu rozprawy na dworze jest pogodnie i sucho. Kiedy wyjeżdżamy z parkingu, z nosa puszcza mi się krew. Zaczyna spływać po mojej brodzie, zanim zdążam powiedzieć choć słowo. Juanita przykłada mi do twarzy chusteczkę. Nie wiem dlaczego, ale płaczę. Ciepłe łzy wsiąkają w materiał, a ja nie wydaję przy tym prawie żadnego dźwięku. Tak zawsze płakałam w Społeczności, nigdy na tyle głośno, aby ktoś usłyszał.

Prokurator używa sformułowań takich jak „brutalne pobicie”, „pozostawienie na pewną śmierć” i „brak skruchy”. Gestykulując zamaszyście, wskazuje na przytwierdzone do tablicy korkowej dowody: zdjęcie rentgenowskie przedstawiające pęknięcie włoskowate wzdłuż żuchwy, granatową plamę w miejscu, gdzie śledziona pękła niczym przydeptana mandarynka.

Zerkam przez ramię na Philipa Lancastera, siedzącego obok swojego ojca. Ma na sobie za szeroki w ramionach garnitur. W jego oczach brak dziś rozgorączkowania i otumanienia z tamtej nocy koło mostu. Słyszę pisk gumowych podeszew, kiedy podrygują mu nogi i uderza w uda otwartymi dłońmi.

– Panowie i panie przysięgli – zaczyna Juanita, kiedy nadchodzi jej kolej. – Towarzyszące tej sprawie fakty są niezaprzeczalne. Młody, chory umysłowo mężczyzna groził dziewczynie, która dwanaście godzin wcześniej straciła dom. Ta dziewczyna przez lata żyła w traumatyzującym strachu. Nie ma wątpliwości, że moja klientka działała w samoobronie, a zeznania i materiały dowodowe, jakie poznają państwo w trakcie rozprawy, potwierdzą jej niewinność.

Kiedy oglądam się na publiczność zgromadzoną na ławkach z wypolerowanego drewna, dostrzegam, że Philip wsuwa palce przez rozcięcie w marynarce, dotykając miejsca, które skopałam tak mocno, że pękły narządy. Jego przednie zęby są skrzywione w tym miejscu, gdzie założono mu na wargi szwy.

Wbija we mnie wzrok, kiedy idzie, aby zająć miejsce dla świadka, a ja patrzę prosto w jego zielone oczy. Niesamowicie wyglądają we fluorescencyjnym świetle sali sądowej. Mają kolor selera naciowego. Nie ma w nich nic oprócz chłopca. Zwyczajnego chłopca.

Do oczu napływają mi łzy i po chwili zaczynam głośno płakać. Zginam się wpół, aż nosem niemal dotykam nawoskowanego blatu. Juanita rozgląda się po sali.

– To ci nie pomoże, Minnow – szepcze. – Na tego sędziego łzy nie działają.

Kręcę głową, bo nagle wszystko staje się jasne. To, jak bardzo się myliłam, jak bardzo się myliłam co do siebie samej, co do wszystkiego. Oto przede mną znajduje się dowód mojej pomyłki, kuśtykający w błyszczących butach, posiniaczony i z normalnymi oczami, które nie powinny były doprowadzić do tego, że postradałam zmysły.ROZDZIAŁ 6

Po tygodniach rozpraw i przesłuchań przeplatanych niekończącym się milczeniem sędzia oświadcza, że pora, aby ława przysięgłych udała się na obrady. Juanita prowadzi mnie do niewielkiego pomieszczenia, w którym mamy zaczekać na orzeczenie.

Siadam na obitym skórą krześle. Juanita obdarza mnie jednym z tych swoich pozbawionych wesołości uśmiechów. Wiem, że nie chce mówić, że wszystko będzie dobrze, bo by skłamała.

Po dziesięciu minutach odbiera telefon i wychodzi.

Rozglądam się po pomieszczeniu i nagle wszystko nabiera znaczenia. Zakurzony wiatrak pod sufitem. Nieduży przeszklony automat z uwięzionymi w nim przekąskami w kolorowych papierkach. Wazon z fiołkami o płatkach z brązowawymi brzegami. Wyczuwam płyn do mycia podłóg, mydło w płynie na umywalce, ale nie czuję zapachu fiołków.

Podnoszę głowę, kiedy drzwi się otwierają, i do środka wchodzi mężczyzna. To policjant; wystarczająco dużo czasu spędzam w ich towarzystwie, żeby się tego domyślić. Aczkolwiek ten akurat wygląda inaczej: okulary, garnitur w jodełkę, a w jego oczach dostrzegam pewną łagodność.

Wita mnie skinieniem głowy, następnie podchodzi do automatu. Przygląda się jego zawartości przez dłuższą chwilę, jakby miał podjąć najważniejszą decyzję ostatnich lat. Powoli wkłada trzy monety, przekręca gałkę i wyjmuje żółty prostokąt. Kiedy rozrywa opakowanie, moim oczom ukazują się kolorowe cukierki ułożone w rzędzie, jak zęby. Rozwija jeden, wkłada do ust, po czym opiera się o automat, jakby znajdował się tutaj zupełnie sam.

Powinnam odwrócić wzrok, lecz tego nie robię. Po tylu latach spędzonych w towarzystwie tych samych stu ogorzałych od wiatru twarzy każda nieznajoma osoba to dla mnie atrakcja. Pożeram wzrokiem wszelkie szczegóły: mechaniczne ruchy jego żuchwy, złotą obrączkę, zmarszczki biegnące w poprzek czoła. Przynajmniej nie myślę o przysięgłych, analizujących, jak bardzo przesiąknięta jestem złem.

Mężczyzna odwraca się w moją stronę.

– Chcesz cukierek? – Między kciukiem a palcem wskazującym trzyma kwadracik owinięty w różowy papierek.

Chcę, ale wzruszam ramionami i unoszę kikuty.

– Nie odwinę go przecież z papierka, no nie?

Wtedy mężczyzna robi coś dziwnego. Uśmiecha się. To ten rodzaj uśmiechu, który sprawia, że cała twarz unosi się o parę centymetrów.

– Nie bądź tego taka pewna – mówi i na stoliku przede mną kładzie cukierek. – Możliwe, że potrafisz więcej, niż ci się wydaje.

Resztę słodkości chowa do kieszeni i podchodzi do drzwi.

– Do zobaczenia – rzuca i brzmi to jak obietnica.

Wbijam wzrok w różowy kwadracik na brązowym blacie. Wiem, że nie jestem w go stanie odwinąć. Potrzebowałabym do tego paznokci, kciuka.

Przełykam ślinę i się nachylam. Biorę cukierek w zęby. Dolnymi przesuwam po papierku tak długo, aż się unosi, i wtedy językiem podważam pozostałe brzegi. Papierek ląduje na blacie, a ja przyciskam jego zawartość do podniebienia. Szczypią mnie oczy. Nie jadłam niczego o tak intensywnym smaku, odkąd skończyłam pięć lat. Niebiańskie uczucie.

Na języku mam jeszcze fragment cukierka, kiedy Juanita prowadzi mnie z powrotem na salę rozpraw. Mężczyzna ze słodyczami siedzi z tyłu i żuje. Sędzia odczytuje wyrok. Winna. Sześć lat z możliwością zwolnienia warunkowego po ukończeniu osiemnastego roku życia. Zostaję poinformowana, że mogę na nie liczyć jedynie w przypadku, gdy moje zachowanie w zakładzie poprawczym okaże się bez zarzutu, a personel wystawi mi pozytywną rekomendację.

I znowu jadę radiowozem. Tym razem do Zakładu Poprawczego hrabstwa Missoula.ROZDZIAŁ 7

W jaki sposób skuwa się dziewczynę bez dłoni?

Odpowiedź okazuje się zadziwiająca. Jest pewien człowiek. Nazywa się Early. To pierwsza osoba, która mi się przedstawia, kiedy zjawiam się w budynku z białych pustaków, przeznaczonym dla wszystkich nieletnich przestępczyń w promieniu ośmiuset kilometrów. Wkracza do pomieszczenia z pustymi białymi ścianami, uzbrojony w taśmę mierniczą i uśmiech prezentujący krzywe zęby.

Dowiaduję się, że jego praca polega na wykonywaniu specjalnych kajdanek dla Departamentu Więziennictwa hrabstwa Missoula. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, że to może być praca na pełen etat, no bo przecież ilu bezrękich ludzi może trafić jednocześnie do więzienia? Early wyjaśnia, że zarabia na życie w najprzeróżniejszy sposób – robi dla myśliwych pułapki na lisy i przerabia łóżka, na których otyli więźniowie otrzymują zastrzyk trucizny. Raz nawet zrobił srebrny naszyjnik na szesnaste urodziny córki naczelniczki.

Dziwnie wygląda. Tak właśnie wyobrażam sobie starego gnoma: zakrzywiony nos, wystające z uszu kępki czarnych włosów i okrągła dziura w lewej górnej jedynce. Early przez cały czas mnie zagaduje, a ja nie pytam, skąd dziura w jego w zębie, niemniej mocno mnie to ciekawi.

Rozwija pomarańczową taśmę i owija mi nią łokieć. Wzdrygam się.

– Spokojnie – mówi takim tonem, jakiego się używa w stosunku do płochliwych zwierząt. – Nikt nie zrobi ci krzywdy. Nie musisz się bać.

Mam mu ochotę powiedzieć, że mam więcej powodów do strachu, niż on potrafi zliczyć. Zaciskam w milczeniu zęby.

Poprawczak to po prostu budynek z blaszanymi ściankami działowymi, dawne liceum, które hrabstwo odkupiło dla młodocianych przestępczyń. Przed laty zamurowano wszystkie okna w wielkiej sali gimnastycznej i utworzono w niej trzy poziomy cel z lekkiego metalu.

Słyszę dziewczyny – głosy, ruchy, odgłos metalu uderzającego o metal – w chwili, kiedy wchodzę na blok. Czuć tu niedomytymi ciałami, zupełnie jak w Społeczności.

Strażniczka o imieniu Benny prowadzi mnie do pomieszczenia wyłożonego białymi płytkami. Przecina taśmy wokół moich łokci, a ja potrząsam rękami. Benny jest dużą kobietą, a jej skóra ma śliczny brązowy odcień, prawie taki jak skóra Jude’a, i ufam jej, nawet kiedy mi oświadcza, że w tym pomieszczeniu należy się rozebrać.

– Ułożymy rzeczy na dwóch stosikach – mówi. – Na jednym te do depozytu, na drugim do wyrzucenia. Na ten pierwszy trafiają najczęściej rzeczy takie jak biżuteria i pamiątki.

Zainstalowana w rogu kamera obserwuje, jak Benny sprawnie wyciąga pasek z mojej spódnicy i rozpina perełkowe guziki bluzki. Po chwili mam na sobie jedynie koszulę Jude’a. Jest strasznie postrzępiona i w zasadzie w ogóle już nie wygląda jak koszula.

– Do śmieci? – pyta.

Kręcę przecząco głową.

– Do depozytu.

Unosi brew, ale dokłada ją do pozostałych ubrań.

Pomaga mi założyć sztywny pomarańczowy kombinezon. Przekłada guziki przez dziurki i strzepuje ramiona. Stawia przede mną zapinane na rzepy buty i przygląda się, jak niezdarnie wsuwam do nich stopy.

Benny rozwiązuje wstążkę na moim warkoczu i włosy powoli się rozplatają.

– Powinnaś je obciąć – stwierdza. – Tutaj mogą ci przeszkadzać.

– W Społeczności prawie w ogóle nie obcinamy włosów.

– Ale nie należysz już do Społeczności.

Po wyjściu z pomieszczenia idziemy korytarzem, na końcu którego znajdują się ciężkie drzwi z kilkoma warstwami białej farby.

– To twoja ostatnia chwila względnej wolności – mówi. – Jesteś gotowa na to, co cię tam czeka?

Wzruszam ramionami.

– To jedyny taki zakład w całym stanie – wyjaśnia. – Wszystkie dziewczęta mają poniżej osiemnastu lar, ale niektóre sądzono jak nieletnie, a niektóre jak dorosłych, tak jak ciebie. Kiedy skończysz osiemnaście lat, zostaniesz warunkowo zwolniona albo przeniosą cię do ośrodka dla dorosłych. Rozumiesz, co to oznacza?

Kręcę głową.

– Są tu dziewczyny, które kogoś zabiły i które byłyby gotowe zrobić to ponownie. Po prostu… – urywa i zerka na moje kikuty. – Uważaj na siebie. Nie chcę zdrapywać cię z podłogi, słyszysz?

Benny prowadzi mnie na trzeci poziom. Niewyraźne twarze przyciskają się do krat cel, a raz na jakiś czas rozlega się okrzyk czy gwizd.

– Będziesz w miejscu, które nazywamy Angeltown – wyjaśnia.

– Co to takiego?

Kobieta zatrzymuje się i mówi coś przez krótkofalówkę do innej strażniczki. Rozlega się głośne brzęknięcie i drzwi do celi przed nami się otwierają.

Benny patrzy na mnie.

– Na twoim miejscu spróbowałabym nawiązać z nią przyjazne stosunki.

Kładzie mi rękę na plecach i popycha. Kiedy znajduję się już w celi, drzwi się zamykają i całe to metalowe ustrojstwo aż się trzęsie. Zerkam przez ramię. Po Benny nie ma już śladu.

Na górnej pryczy półleży dziewczyna ubrana w taki sam wściekle pomarańczowy kombinezon jak ja. Czyta książkę z okładką w gwiazdy i mnie ignoruje.

– Jak masz na imię? – zagajam.

Posyła mi ostre spojrzenie jasnoniebieskich oczu.

– Angel.

Angeltown, myślę. Wiem trochę o aniołach. Czasami odzywają się do Kevinian, szepczą nam do uszu i każą robić potworne rzeczy. Są bezwłosi, androginiczni i wysocy jak nieduże domy.

Obejmuję się w pasie, opieram o betonową ścianę i odsuwam od dziewczyny. Ona pożółkłymi paznokciami ujmuje krawędzie książki.

– Niech zgadnę – odzywa się. – Drobna kradzież?

Podnoszę na nią wzrok.

– Co?

– Kradzież. Jeśli sądzić po twoim wyglądzie, pewnie jedzenia. Masz wszystkie zęby, więc wątpię, aby chodziło o dragi.

Kręcę przecząco głową.

– Uszczerbek na zdrowiu.

Chichocze cicho.

– Jasne.

– Myślisz, że nie jestem do tego zdolna? – pytam.

– Nie wyglądasz na taką. Moja noga waży więcej niż ty cała

– Każdy może wyrządzić krzywdę innej osobie.

– No i jeszcze te twoje ręce. – Jej spojrzenie unika pustego miejsca poniżej moich nadgarstków. Zdjęto już szwy i bandaże i kikuty są chude i fioletowe.

– To znaczy?

– Mówię jedynie, że nie wyglądasz na morderczynię. Kurde, potraktuj to jako komplement.

Ojciec mi kiedyś powiedział, że do skrzywdzenia drugiego człowieka wystarczy jedno niewłaściwie wypowiedziane słowo. Każdy potrafi zranić, każdy, kto ma usta albo rękę, żeby pisać.

– Więc co to był za gostek? – pyta Angel. – Ten, którego pobiłaś.

– Skąd wiesz, że to on?

– Masz w sobie coś takiego, co mówi, że faceci zaleźli ci za skórę.

Przełykam ślinę. Chcę jej powiedzieć, że to ja zalazłam za skórę Philipowi Lancasterowi, ale wymagałoby to przywołania jego imienia.

– Nie chcę o nim mówić.

Wzrusza ramionami i ponownie skupia się na książce.

– A ty co zrobiłaś? – pytam.

– W sumie to samo co ty. Próbowałam zabić pewnego kolesia. Tyle że w przeciwieństwie do ciebie mnie się udało.

– Serio?

Choć ma neutralny wyraz twarzy, mięśnie nad jej brwiami wydają się spięte i mimo że policzki oraz nos Angel są upstrzone piegami, dziewczyna nie sprawia wrażenia delikatnej i młodej. Pomiędzy jej ciasno splecionymi warkoczykami prześwituje blada skóra.

– Nie dołączyliby do morderczyni więźniarki skazanej za coś innego – upieram się.

– A kto powiedział, że to było morderstwo?

– W takim razie co?

– Samoobrona – wyjaśnia. – Tyle że chyba tak do końca mi nie uwierzyli. Mój wujek był praworządnym obywatelem, a ja nie wyglądam jak uosobienie niewinności. Tak czy inaczej te zakłady są tak przepełnione, że do morderczyni dokooptowaliby i złodziejkę, byle tylko zaoszczędzić kasę.

– Skąd to wiesz?

– Wszyscy to wiedzą. Wylądowała tu połowa mojej klasy. Kurde, pobyt tutaj to niemal jak zjazd absolwentów. – Mruży oczy. – Do jakiej chodzisz szkoły?

– Do żadnej.

– Uczysz się w domu?

– Nie. Po prostu… się nie uczę. Wychowałam się w lesie. Za Alberton. Na południe od Cinderella Rock. – W szpitalu jedna z pielęgniarek przyniosła mi mapę i znalazłam na niej miejsce, gdzie mieszkaliśmy.

Angel patrzy na mnie z ukosa.

– Nikt tam nie mieszka. To przecież prawdziwa dzicz. Niedźwiedzie grizzly i w ogóle.

– Niedźwiedzie nas nie ruszały. Trzymają się z dala od hałasu.

– Ale tak daleko żyją tylko ci religijni fanatycy, co to nienawidzą rządu i sprzedają swoje córki obleśnym staruchom.

Wbijam wzrok w metalowe drzwi.

– Serio? Żyłaś w tamtej sekcie? – pyta Angel, siadając. – Rany, widziałam to w wiadomościach. Słyszałam, że mieszkaliście w norach i ganialiście na golasa.

– Tak słyszałaś?

– Coś w ten deseń. Naprawdę nie mieliście bieżącej wody?

– Ani prądu.

– Dlaczego?

– To była decyzja moich rodziców, nie moja. Miałam pięć lat, kiedy przenieśliśmy się do Społeczności.

– Czemu to zrobili?

– Prorok… – Przyłapuję się na tym, że nie jestem w stanie dokończyć zdania. Trzeba sporo wysiłku, aby przebić się przez splątane wspomnienia z dwunastu lat spędzonych w lesie i dotrzeć do momentu, kiedy pojawił się Prorok i zaczął odprawiać modły w naszej zdezelowanej przyczepie, a jego obecność nadała znaczenie każdemu elementowi naszego życia. Uwierzyliśmy, że jesteśmy święci. Nawet nie przeszło nam przez myśl, że to może być kłamstwo.

– Hej, ja to rozumiem – mówi Angel łagodniejszym tonem. – Twój tato pewnie ględził jakieś bzdury o Bogu i założę się, że wszystko sprzedał, żeby udać się za tym gościem. Milion razy widziałam coś takiego.

– Naprawdę?

– Jasne. Całą rodzinę mam religijną. Od zawsze widuję takie rzeczy.

W interkomie rozlega się przyjemny, pulsujący dźwięk. Angel zeskakuje z łóżka. Słyszę otwierające się drzwi i zbliżające się ku nam kroki.

– Co się dzieje? – pytam.

– Kolacja.

Nasze drzwi otwierają się jako ostatnie i po raz pierwszy mam okazję widzieć całą populację przebywających tu przestępczyń. Przed nami w półtorametrowych odstępach idą parami dziewczyny w pomarańczowych kombinezonach.

Poprawczak otworzył swoje metalowe cielsko i wypchnął z siebie te dziewczyny, te więźniarki, tę pielgrzymkę.ROZDZIAŁ 8

Rankiem, po tym, jak włącza się światło, a ja zwlekam się z pryczy, po tym, jak noga za nogą udaję się za Angel do stołówki na śniadanie, na które serwowana jest rozgotowana owsianka w niebieskim plastikowym kubku, po tym, jak pozostałe dziewczyny hałaśliwie zbierają zeszyty i podręczniki do szkoły, ja wracam sama do celi. Na korytarzu stoi strażniczka i nie spuszcza ze mnie wzroku, mimo to przechylam głowę i zerkam w stronę niewielkiego okratowanego okna w ścianie z pustaków. To szyba refleksyjna i widzę jedynie własną twarz: zapadnięte oczy i włosy, które opadają na ramiona niczym wystrzępiona brązowa chusta.

W mojej celi ktoś jest. Otaczająca mnie cisza świadczy o tym, że na bloku znajduję się tylko ja i ten mężczyzna siedzący na niskim stołku obok mojej pryczy. W jednej ręce trzyma długopis i pisze nim coś szybko w żółtym notatniku rozłożonym na kolanach.

Rozlega się brzęczenie i drzwi się otwierają.

Mężczyzna wstaje. W tym samym momencie czuję w ustach smak sztucznych owoców i w mojej głowie pojawia się wspomnienie tamtego dnia, kiedy go poznałam.

– Dzień dobry – wita się i wskazuje na pryczę. – Usiądź.

Przecinam powoli celę i siadam po turecku na materacu. On z kolei wraca na stołek wciśnięty między ubikację a moją pryczę. Wbijam wzrok w notatnik, ale nic nie potrafię przeczytać.

– Znam pana – odzywam się.

– Cukierki.

Przytakuję.

– Tamten dzień to było prawdziwe piekło – mówi.

Krzywię się, przypominając sobie wszystko, czego Prorok nauczał nas o Piekle, czyli miejscu wydrążonym we wnętrzu planety, gdzie w wiecznym mroku torturuje się złych ludzi, którzy mogą co najwyżej słyszeć wrzaski innych, ale nigdy ich nie widzą.

– To prawda – zgadzam się.

– Jestem doktor Wilson. – Pokazuje mi zalaminowany identyfikator. Na zdjęciu sprawia wrażenie wyniosłego, z zawiązanym wysoko krawatem i zaciśniętymi ustami. Chociaż prawie w ogóle nie umiem czytać, udaje mi się rozpoznać trzy litery w rogu: FBI.

Już-już mam zapytać, czemu FBI interesuje się tym, co zrobiłam Philipowi Lancasterowi, ale wtedy przypominam sobie, że doszło przecież do jeszcze jednego przestępstwa, znacznie poważniejszego. Mimo że Prorok leży w szufladzie w chłodni w jakiejś państwowej kostnicy, bo pewnie tam właśnie trafił po pożarze, on nie zniknął. Możliwe, że nigdy nie zniknie. Możliwe, że już zawsze będzie się nachylał do mojego ucha, sączył tę swoją żółć i pobrzękiwał łańcuchami, aż w końcu uda mu się mnie zabić, tak jak tego pragnął.

Przenoszę spojrzenie z identyfikatora na twarz mężczyzny. Czoło przecinają mu zmarszczki. Trudno mi określić jego wiek. Ludzie wyglądają tu zupełnie inaczej niż w Społeczności, gdzie surowe zimy i palące słońce sprawiały, że młodzi wyglądali na starych, a starzy na martwych.

– Kim pan jest, detektywem?

– Psychologiem sądowym.

Mrużę oczy.

– To znaczy?

– To znaczy, że jestem tym, kim chcę być. Najczęściej rozmawiam z ludźmi.

– Tak jak terapeuta.

– Coś w tym rodzaju.

– Nie potrzebuję terapeuty.

Uśmiecha się.

– To dobrze, bo nie zamierzam nim być.

– Nie lubię mówić o uczuciach.

– Boże, ja też nie – przyznaje. – Wszystko, tylko nie uczucia.

Brzmi to jak żart i na chwilę wstrzymuję oddech i koncentruję się na tym, co czuję. Jude’owi zdarzało się próbować mnie rozśmieszyć, a kiedy na mojej twarzy pojawiał się w końcu cień uśmiechu, on nie dawał za wygraną, dopóki nie wybuchnęłam śmiechem, który rozlegał się echem po całym lesie i sprawiał, że milkły przycupnięte na gałęziach ptaki. Do Społeczności wracałam potem cała w strachu, że jakimś cudem wykryją radość ukrytą w mięśniach mojej twarzy.

Wyrzucam Jude’a z myśli. Mężczyzna w celi patrzy na mnie.

– Czego chce ode mnie FBI?

– Miejscowa policja nie prowadzi już śledztwa w sprawie tego, co się wydarzyło w Społeczności. Przejęło je FBI.

– Więc – wskazuję kikutem na niego, a potem na siebie – chodzi o Społeczność? O Proroka?

– Chodzi o to, co jest dla ciebie dobre. To FBI najlepiej orientuje się w twojej sprawie. Moi przełożeni rozmawiali z naczelniczką tego zakładu i postanowiono przyznać ci szczególne względy. Zostałem wyznaczony na opiekuna twojego zdrowia psychicznego na czas pobytu w zakładzie poprawczym.

– Naprawdę po to pan tu jest? – pytam. – Z powodu mojego zdrowia psychicznego? A może ma pan gromadzić dowody na mój temat? Byłam stroną procesu, wiem, czym się zajmują ludzie tacy jak pan. Chce mnie pan rozpracować.

Śmieje się.

– Och, już to zrobiłem. W chwili, kiedy weszłaś na salę sądową z cukierkiem w buzi, dowiedziałem się o tobie wszystkiego.

Ojciec nauczył mnie rozpoznawać, kiedy ktoś próbuje mnie oszukać, i myślę teraz o tym w celi, w towarzystwie doktora Wilsona.

Mój ojciec swego czasu obstawiał wyścigi chartów. Twierdził, że jego noga w życiu nie postanie w kasynie, bo inni gracze oszukują, a rozdający grają nieczysto. Lubił wyścigi, bo gra toczyła się tylko między nim a psami i nikt nie mógł go oszukać i pozbawić ciężko zarobionych pieniędzy. Czasem, późnym wieczorem, zabierał mnie ze sobą i zapach żółtego piwa wwiercał mi się w czaszkę, i tyłek mi marzł od siedzenia na aluminiowej ławce. Wokół wielkich żarówek usytuowanych wzdłuż bieżni gromadziły się stada białych ciem, walczących ze sobą o to, która się bardziej zbliży do światła.

– Czemu tak bardzo próbują się dostać do żarówki? – zapytałam raz ojca.

– Myślą, że to słońce – odparł. – Nie widzą różnicy.

To właśnie tam nauczył mnie, jak wykrywać, że ktoś kłamie. W oczach takiej osoby pojawia się zachłanność, jakby rozpaczliwie pragnęła, abyś uwierzył w kłamstwo, a jej opowieści są zawsze zbyt dopracowane, aby były prawdziwe. Później przypominałam sobie te znaki, aczkolwiek nigdy o nich nie wspominałam. Za bardzo kojarzyły mi się z zachowaniem Proroka.

– No więc jaki jest pana cel? – pytam doktora Wilsona.

– Chcę ci pomóc – odpowiada. – Tylko tyle. Nie musisz mi jednak wierzyć.

– To dobrze. Bo nie wierzę. FBI wcale nie chce mi pomóc.

– W takim razie czego chce?

– Dowiedzieć się, kto zabił Proroka.

Unosi brwi.

– Co każe ci sądzić, że mamy do czynienia z zabójstwem? – pyta. – Co w ogóle każe ci sądzić, że Prorok nie żyje?

Zachowuję twarz pokerzysty, ale i tak widzę, że ten mężczyzna potrafi mnie przejrzeć, że dostrzega wijące się jak dym kłamstwa.

– Nie było cię w pobliżu Społeczności, kiedy wybuchł pożar – kontynuuje doktor Wilson. – Tak zeznałaś na policji.

– Cóż, skoro tak zeznałam, to tak musiało być. – Przechylam głowę. Mięśnie szyi bolą mnie od podtrzymywania głowy o ustach tak pełnych kłamstw.

Krzyżuję ręce i się krzywię.

Mężczyzna wskazuje na mnie długopisem.

– Bolą cię? Ręce?

– Czasami – odpowiadam.

– Może pewnego dnia dostaniesz bioniczne dłonie, nad którymi prowadzone są badania. Protezy z każdym dniem stają się coraz bardziej zaawansowane.

– Och, byłoby super.

– Tak?

– Tak, to by wszystko rozwiązało.

Ściąga brwi i zapisuje coś w żółtym notatniku. Próbuję to odszyfrować, ale nie potrafię połączyć liter w słowa. Zamykam oczy i zastanawiam się, w jaki sposób pokonam ludzi takich jak on, uzbrojonych w długopis, odznakę i słowa. Ja dysponuję jedynie ustami, a przecież nie mam nic do powiedzenia.

Kiedy otwieram oczy, on nadal pisze.

– Skąd pan jest? – pytam.

– Z Waszyngtonu. – Ta nazwa nic mi nie mówi, wyczuwam jedynie, że to daleko stąd.

– Przyjechał pan tutaj tylko z mojego powodu?

Kiwa głową.

– Na pewno skakał pan z radości. Środek zimy, jechać tyle kilometrów po to, aby przesłuchać jakąś kryminalistkę.

– Po pierwsze, nie jestem tu po to, żeby kogokolwiek przesłuchiwać. Już ci mówiłem, że chcę cię po prostu lepiej poznać. I prawda jest taka, że zgłosiłem się na ochotnika.

– Naprawdę?

– Uznałem, że mogę ci pomóc. Chciałem spróbować.

– Błagam – mówię i unoszę rękę. – Proszę więcej tego nie mówić.

Przez długą chwilę panuje cisza. W końcu mężczyzna wzdycha.

– Wiesz, co robię każdego dnia? – pyta. – W pracy? Przez większość czasu siedzę tuż obok najpodlejszych ludzi na tej planecie. Głowię się nad tym, czy kłamią, nad pytaniami, które mogę zadać, żeby uzyskać szczerą odpowiedź, nad tym, który aspekt ich umysłów da się wykorzystać przeciwko nim samym. Każdego dnia zajmuję się łamigłówkami. Tym się właśnie stała moja praca. Traktuję te osoby jak łamigłówki, bo nie mogę znieść myśli, że to ludzie.

– Czemu więc pan to robi?

– Bo nadal to kocham, to rozkładanie kogoś na części pierwsze, żeby się przez nie przegrzebać i znaleźć jedno ważne kłamstwo, dzięki któremu kolejny przestępca trafi za kratki. Ale w sumie poradziłby sobie z tym dobry komputer. Tak naprawdę z nikim już nie rozmawiam. Nigdy nikomu nie pomagam.

– Więc jestem dla pana czymś w rodzaju wakacji?

Uśmiecha się.

– Można tak powiedzieć.

– Hmm.

– Co?

– Nic. Tyle że być może siedzi pan teraz naprzeciwko kogoś o wiele gorszego od tamtych ludzi.

– Nie wierzę w to.

– W porządku – odpowiadam i się odchylam. – Nikt mi nigdy nie wierzy.

Doktor Wilson przygląda mi się przez chwilę.

– Miałaś rację – mówi w końcu. – Prorok nie żyje. Jak się z tym czujesz?

Ściągam brwi.

– Mówił pan, że nie będziemy rozmawiać o uczuciach.

– Tak, oczywiście. – Wyjmuje z torby plik kartek. – Dostaliśmy wyniki sekcji zwłok, ale zasadniczo nie są warte papieru, na którym zostały wydrukowane. – Czyta: – „Zmarły doznał ciężkich poparzeń. Pokrywają one większą część tułowia, szyi i twarzy. Zachowało się zbyt mało tkanki płucnej, aby stwierdzić, czy zmarły zginął przed czy po pożarze”. Śledczym badającym podpalenia także nie udało się niczego ustalić. Znaleźli ślady substancji przyspieszających rozprzestrzenianie się ognia, aczkolwiek twierdzą, że być może użyto ich wcześniej jako zabezpieczenia strzech przed deszczem.

Słuchając tego wszystkiego, lekko się spinam.

– Nie macie więc nawet pewności, że doszło do przestępstwa.

– Ja mam – oświadcza.

– Jak to?

Wyjmuje z torby niedużą szarą kopertę i wysypuje z niej zdjęcia.

– Do moich zadań należy także analiza miejsc, w których popełniono przestępstwo – wyjaśnia. – Nie dotarłem jeszcze do Społeczności, jest jeszcze zbyt dużo śniegu, śledczy musieli korzystać z rakiet śnieżnych, ale dysponuję zrobionymi przez nich zdjęciami.

Widać na nich Społeczność po ugaszeniu pożaru, czarne zgliszcza na tle białego śniegu, unoszący się w powietrzu dym. Pamiętam zapach palonego spirytusu zbożowego i bylicy, robactwo mieszkające między ścianami z obornika i błota, uciekające od gorąca.

Doktor Wilson układa zdjęcia w kręgu na moim materacu.

– Dwanaście budynków wokół dziedzińca – mówi. – Kiedy wybuchł pożar, wszystkim udało się uciec z domów, nim te się zawaliły. Wszystkim: starcom, małym dzieciom. Wszystkim – powtarza. – Wszystkim oprócz Proroka. Było mnóstwo sygnałów ostrzegawczych, czemu więc nie uciekł?

Próbuję zachować neutralny wyraz twarzy, jakbym nie znała odpowiedzi na to pytanie.

– Według mnie w chwili wybuchu pożaru już nie żył – kontynuuje doktor Wilson. – Jego ciało leżało na ziemi obok łóżka. Na brzuchu. Tkanki miękkie w większości uległy zniszczeniu, ale morderstwo zazwyczaj zostawia po sobie jakiś ślad, a lekarz sądowy nie znalazł żadnych ran kłutych, śladów po kuli ani oznak użycia siły. Zbadano zawartość żołądka i nie wykryto trucizny. Dlaczego więc leżał na ziemi? – Mężczyzna wyrzuca ręce w powietrze. – Pytanie, jakie zawsze zadaje się po tym, kiedy ktoś ginie w podejrzanych okolicznościach, brzmi: „Czy ta osoba miała wrogów?”. W tym akurat przypadku nawet nie trzeba go zadawać. To oczywiste, że Prorok ich miał.

– Czemu pan tak mówi? – pytam. – Nikt w Społeczności nigdy mu się nie przeciwstawił. – Nikt oprócz mnie.

– Systematycznie znęcał się nad wszystkimi mieszkańcami – odpowiada doktor Wilson. – Nawet jeśli się z tym nie afiszowano, bardzo możliwe, że ktoś życzył mu śmierci.

– Nie znał ich pan.

– Możliwe, że ty też ich tak naprawdę nie znałaś.

Zaciskam usta. Chcę mu powiedzieć, że to są ludzie, którzy na rozkaz Proroka smagali swoje dzieci rózgami grubymi jak ich ręce i wydawali szesnastoletnie córki za mężczyzn starszych o całe pokolenia. To ludzie, którzy bili Jude’a tak długo, aż nie zostało z niego nic prócz krwawej miazgi. Musiano go zakryć prześcieradłem, bo na jego widok kobietom zbierało się na mdłości.

Opieram się o betonową ścianę za pryczą.

– Czemu tak bardzo chce pan poznać prawdę?

– Bo jestem przekonany, że jej pogrzebanie nikomu nie przyniesie nic dobrego. Z kłamstwami jest tak, że z biegiem czasu stają się trujące. Chcę sprawiedliwości. No i z czysto egoistycznych pobudek pragnę rozwiązać tę zagadkę. Ale chcę także pomóc tobie. Nie kłamałem, kiedy to mówiłem.

Wciskam brodę w obojczyk i wbijam wzrok w podłogę.

– Co by pan zrobił w zamian za prawdę?

Przechyla głowę.

– A co proponujesz?

– W sierpniu, kiedy skończę osiemnaście lat, odbędzie się zebranie w sprawie mojego zwolnienia warunkowego. Ktoś musi wystawić mi pozytywną opinię.

– I chcesz, abym to ja był tą osobą?

– Może udałoby się nam dojść do porozumienia – mówię.

Mruży oczy.

– A co się stanie, jeśli nikt się za tobą nie wstawi?

– Może uwzględnią dobre zachowanie i mimo wszystko wypuszczą mnie na wolność. Ale mogę też zostać przeniesiona do zakładu dla dorosłych, w którym będę musiała odsiedzieć resztę wyroku.

– Wygląda na to, że masz dużo do stracenia.

– Wygląda na to, że naprawdę pragnie pan poznać wszystkie odpowiedzi.

– Twoje informacje w zamian za moją opinię?

Kiwam głową. Mężczyzna przez chwilę mi się przygląda, a ja się zastanawiam, czy potrafi wyczytać z mojej twarzy, że nigdy nie powiem mu prawdy. Przedstawię mu pewną wersję wydarzeń, częściowo prawdziwą, ale nikomu nie powiedziałam o tym, co się stało podczas tych pełnych dymu chwil w styczniu, kiedy stałam nad ciałem Proroka i patrzyłam, jak bierze ostatni bezbożny oddech. I nigdy tego nie zrobię.

– W takim razie umowa stoi – oświadcza doktor Wilson.

Prostuję się.

– Uścisnęłabym panu dłoń, ale…

Uśmiecha się.

– No dobrze – mówię. – Od czego zaczynamy?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: