Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mroczny rewers - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 listopada 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mroczny rewers - ebook

W deszczowy Dzień Świętego Walentego w centrum dużego miasta młody makler ginie w wypadku drogowym. Prostą z pozoru sprawę komplikuje brak świadków oraz to, że na ciele ofiary nie ma żadnych śladów. Hank Zaborski – policyjny detektyw – odkrywa zagadkowe powiązanie maklera ze sprawą seryjnego mordercy sprzed lat, który od dawna nie żyje. W toku śledztwa pojawiają się kolejne niewyjaśnione tajemnice, a fakty wydają się coraz bardziej sobie przeczyć.

„Mroczny rewers” to połączenie fatalizmu antycznej tragedii i napięcia z koszmarów Davida Lyncha. Historia, w której – jak w życiu – niczego nie da się przewidzieć, mimo że wszystko już jest zaplanowane.

Mocny, dający do myślenia thriller.
Polecam.

TOMASZ SABLIK

Mroczny rewers to chyba pierwszy kryminał metafizyczny. Jego autor buduje świat przedstawiony złożony z kompilacji gatunków i stylów w bardzo świadomy i przemyślany sposób. Powiedzieć, że ta powieść jest oryginalna, to jakby nie powiedzieć nic.
EWA STYKOWSKA, BIBLIAHORRORU.GA

Poruszająca historia o przemijalności ludzkiego życia, które we wszechświecie jest tylko małym nic nie znaczącym okruchem. „Mroczny rewers” to fantastyczne połączenie kryminału z elementami grozy. Byłam zauroczona pięknym językiem i niepowtarzalnym stylem, ponadto dzięki nieograniczonej wyobraźni autora czytelnik może wyruszyć w fascynującą podróż do innych wymiarów.
MARYLA PIENIĄŻEK, IG @HAUNTED_BOOKS

Piotr Ander - urodził się w Legnicy. Studiował filologię klasyczną i filologię polską na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Uniwersytecie Wrocławskim. Jako dziennikarz współpracował z tygodnikami „Panorama Legnicka” i „Konkrety”. Zadebiutował kontrowersyjną mininowelą „Chłopiec”. Jest laureatem zorganizowanego przez Portal Pisarski konkursu literackiego „Prozo-pagnozja” za opowiadanie „Straganiarz”.

„Mroczny rewers” to jego pierwsza powieść.
Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8219-040-3
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dla Natalii

Prawdziwa przyjaźń jest jak genialny obraz –
z upływem czasu zyskuje na wartości,
aż staje się bezcenny. Dziękuję, że jesteś.

Umrzemy i to czyni z nas szczęściarzy. Większość ludzi nigdy nie umrze, ponieważ nigdy się nie narodzi. Ludzi, którzy potencjalnie mogliby teraz być na moim miejscu, ale w rzeczywistości nigdy nie przyjdą na ten świat, jest zapewne więcej niż ziaren piasku na pustyni. Wśród owych nienarodzonych duchów są z pewnością poeci więksi od Keatsa i uczeni więksi od Newtona. Wiemy to, ponieważ liczba możliwych sekwencji ludzkiego DNA znacznie przewyższa liczbę ludzi rzeczywiście żyjących. Świat jest niesprawiedliwy, ale cóż, to właśnie myśmy się na nim znaleźli, ty i ja, całkiem zwyczajnie.

Richard Dawkins „Rozplatanie tęczy. Nauka, złudzenia i apetyt na cuda”

Wiem, że nic nie wiem.

Sokrates

Będzie, co ma być.

Sąsiadka spod trójkiProlog

Carlo Bonucci – szef Jedenastego Posterunku Policji Miasta Nyx – był bladym, pomarszczonym jegomościem w okolicach pięćdziesiątki. Przyglądał się siedzącemu po drugiej stronie biurka mężczyźnie przenikliwym spojrzeniem, a jego wąskie wargi unosiły się nieznacznie. W szczelinie nieprzyjemnego uśmieszku ukazywały się żółte od tytoniu zęby.

– Na moje oko to kuriozalna historia, Hank – zawyrokował, sięgając po papierosa. – I dlatego właśnie ty powinieneś się tym zająć.

Detektyw Hank Zaborski – szczupły, krótko ostrzyżony, o ascetycznej twarzy i chmurnym spojrzeniu – obserwował z ukrywaną niechęcią, jak komendant zapala papierosa. Starał się unikać kontaktu z dymem, podczas gdy tamten zaciągał się z namaszczeniem.

– Taaa… – mruknął Bonucci po wypuszczeniu pokaźnej, szarawej chmury. – To coś zdecydowanie dla ciebie. – Znał Zaborskiego od początku jego służby w policji i uważał za jednego z najlepszych oficerów śledczych w mieście. Facet należał do tych, którzy nie odpuszczają. W ciągu dekady pracy jako detektyw doprowadził do ujęcia wielu groźnych przestępców, w tym kilku seryjnych morderców. Informowały o nim media. Dobry glina powinien unikać dziennikarzy, chyba że jest rzecznikiem policji. Zaborski nie lubił mediów, a jednak mimowolnie został kimś w rodzaju gwiazdy. Rzecz jasna nie przysporzyło mu to przyjaciół wśród zawistników, ale do osób towarzyskich także trudno byłoby go zaliczyć. Uparcie odmawiał awansu. Może tak było lepiej. Rola pierdzącego w stołek biurokraty całkowicie do Hanka nie pasowała, a w mieście tak wielkim jak Nyx codziennie dochodziło do zbrodni i dobrzy detektywi byli niezbędni. Hank Zaborski był nawet kimś więcej niż dobrym detektywem. Był prawdziwą machiną śledczą.

– Kilka godzin temu na przejściu dla pieszych w okolicach skrzyżowania Orlean’s i St. Thomas Aquinas doszło do wypadku, w którym zginął młody mężczyzna. Przy ciele nie znaleziono żadnego dokumentu tożsamości, jedynie telefon komórkowy wysokiej klasy i portfel z niewielką ilością gotówki. Przed godziną ustalono tożsamość ofiary. To niejaki Adam Berg, makler giełdowy. Wszystko wskazuje na potrącenie ze skutkiem śmiertelnym, ale na ciele brak obrażeń typowych dla kolizji pieszego z samochodem. Właściwie brak jakichkolwiek obrażeń. Trup jest gładki niczym jedwabne majtki.

Detektyw uniósł nieznacznie prawą dłoń.

– Wal śmiało, Hank – zachęcił komendant.

– Powiedział pan „wszystko wskazywało”. Czy ma pan na myśli także świadków zdarzenia?

Bonucci skrzywił się, jakby rozgryzł ziarnko ostrej papryki.

– Dasz wiarę, Hank? Po obu stronach przejścia tłumek przechodniów oczekiwał na zielone światło, a mimo to nikt niczego nie widział! Pewnie wszyscy gapili się w smartfony. Cholerni niewolnicy Internetu. Kierowca, Darius Vogel, był pijany. Twierdzi, że na przejście wbiegł anioł. – Wydał z siebie krótki chichot.

Zaborski uniósł na moment brwi. Tylko na moment. Zeznania pijanych ludzi często brzmią idiotycznie.

– Spodziewam się, że autopsja wyjaśni prawdziwą przyczynę zgonu – powiedział Bonucci.

– Orlean’s i St. Thomas Aquinas to centrum miasta. Wszystkie ulice są tam monitorowane.

– Centrum i jakieś siedemdziesiąt procent powierzchni pozostałych dzielnic znajduje się pod nadzorem kamer – potwierdził komendant i nonszalancko zdusił niedopałek w tandetnej popielniczce z obracającą się tarczą. Pociągnął nosem i nacisnął przycisk, który Zaborski nazywał wihajstrem. Żadne inne określenie nie przychodziło mu do głowy. Bonucci nacisnął zatem wihajster, aluminiowa, pokryta słupkami popiołu tarcza zawirowała, a niedogaszony papieros skrył się pod nią. W powietrzu pozostał swąd stopionego żarem tytoniu. – Niestety, system monitoringu w tamtym rejonie uległ awarii. Trwała zaledwie kilka minut, od godziny siedemnastej pięćdziesiąt jeden do siedemnastej pięćdziesiąt sześć. W tym właśnie przedziale czasowym doszło do rzekomego wypadku. Zbieg okoliczności? Wątpię. Sprawa śmierdzi.

Nic nie śmierdzi bardziej od pańskich pall malli, stwierdził w duchu detektyw i zastanowił się. Brak świadków, brak zapisu z kamer, przyczyna śmierci nieznana, stan ciała nie pasuje do okoliczności znalezienia zwłok. Dużo zagadek, musiał przyznać. Kilka lat temu pewnie by się nawet ucieszył. Przypomniałby sobie swoją ulubioną wówczas sentencję, że to, co przychodzi łatwo, jest najczęściej gówno warte, i potraktowałby tę historię jako wyzwanie. Ale w wieku czterdziestu lat człowiek coraz bardziej obawia się, że to, co przychodzi z trudem, może okazać się warte dokładnie tyle samo. Widać było, że stary przywiązuje do tego śledztwa dużą wagę. Ciekawe dlaczego?

– Co o tym myślisz, Hank? – Bonucci wyciągnął drugiego papierosa z paczki i bawił się nim chwilę, zanim zapalił.

Jezus Maria, pomyślał Hank, jakim cudem stary jeszcze nie wykitował na raka płuc? Zadawał sobie to pytanie prawie za każdym razem, kiedy znalazł się w biurze komendanta.

Powiedział, co myśli, pomijając kwestię raka płuc Bonucciego i refleksje na temat upływającego czasu oraz wartości ludzkich starań. Bonucci słuchał, kiwając głową. Pall mall między jego palcami tlił się anemiczną smużką.

– Daj znać, kiedy będziesz miał coś konkretnego.

– Oczywiście.

Komendant skrzywił się jeszcze bardziej i zgasił wypalonego w jednej czwartej papierosa. Znów niedokładnie. Palec na wihajstrze, obrót tarczy, znikający pod nią niedopałek, obłoczek dymu i drażniący swąd.

Hank Zaborski zamknął za sobą drzwi.Każdy człowiek prędzej czy później wymyśla
sobie historię, którą uważa za swoje życie.

Max Frisch

Crash! Boom! Bang!

Roxette

1. SZEŚĆDZIESIĄT SZEŚĆ I SZEŚĆ KROKÓW

Kobieta i mężczyzna stali obok siebie w półmroku. Mężczyzna spoglądał na nocne miasto za oknem – kosmopolitycznego potwora o wnętrznościach inkrustowanych świecidełkami reklam. Wężowisko ulic, główne szlaki komunikacyjne jak grube rozświetlone żyły, nad nimi monumentalne cienie wieżowców mrugających setkami oczu; labirynt labiryntów, pułapka, w którą go schwytano.

Umrę w tym mieście, pomyślał.

Przyciągnął do siebie kobietę. Kochali się impulsywnie, jakby chcieli zadać sobie nawzajem ból, nie miłość. Po wszystkim leżeli spleceni ciasno w milczącej, dotkliwej bliskości.

– Nadal śnią ci się koszmary?

– Już nie – skłamał.

– To dobrze – powiedziała, chociaż nie uwierzyła w jego słowa.

Koszmar pojawił się zaraz po tym, jak zapadł w sen, jakby na niego czekał. Mężczyzna stał samotnie przed panoramą dziwnych budowli. Uczynił kilka kroków i nagle, jak przeniesiony czyjąś dłonią, znalazł się pomiędzy nimi. Budynki przypominały monstrualne czaszki o dziesiątkach pustych oczodołów. W świetle księżyca dostrzegł miękkie, ruchliwe cienie. Usłyszał ciche piski szczurów i szelest robaków. Pełzały po sobie, kopulowały i pożerały się nawzajem pod atramentem nieba. Księżyc przypominał bladoszarą kość – jeszcze jedno oblicze śmierci. Mężczyzna czuł ją w naelektryzowanym powietrzu. Oddychał nią.

Przybył tu z krainy żywych. Od dawna zmierzał ku temu miejscu. To było nieuniknione. Każda podłość, każdy chory, diaboliczny przejaw nikczemności, z którym się zetknął, przypominał mu, że ono istnieje.

Jego gorzki śmiech odbił się od kościanych budowli i wrócił szyderczym, grzechoczącym echem.

Ruszył powoli przed siebie. Cień posuwał się za nim wytrwale w świetle księżyca, potęgując uczucie samotności. Mężczyzna zatrzymał się raptownie. Piski i szelesty ucichły. Księżyc zgasł. Mężczyzna rozczapierzył palce przed oczami. Nie zobaczył ich jednak. Upiorna istota czaiła się w pobliżu. Wiedział, czym ona jest. Ostrożnie stawiając stopy, podjął wędrówkę. Przypomniał mu się fragment przeczytanego kiedyś dziecięcego wierszyka.

Ile kroków stąd do piekła? Sześćdziesiąt sześć i sześć. Zdołam dojść tam w świetle świecy? Tak. I wrócić też.

Ale on nie miał żadnej pieprzonej świecy ani nadziei powrotu.

Powietrze wokół zgęstniało w ułamku sekundy, a ciemność zacisnęła się na jego gardle. Księżyc, jak na wezwanie, wypłynął zza niewidzialnej chmury, a z mroku wyłonił się kształt. Długoletni pobyt w grobie zeszpecił nieodwracalnie rysy jej twarzy. Miała tylko jedno oko – białawe, pozbawione tęczówki, szkliste i błyszczące. Warstwa gnijącej, szarej skóry na czole, nosie i policzkach pękła w kilku miejscach, odsłaniając nagą kość. Język zwisał spomiędzy zębów jak płat suchego mięsa. Mężczyzna zaczął tracić oddech, kiedy wzmogła uścisk palców pozbawionych paznokci. Zostały wyrwane, pamiętał. Zdzierano je jeden po drugim, aż zostały tylko niecki wypełnione zakrzepłą krwią. Nie bronił się. Patrzył tylko gasnącym wzrokiem na siny wzór, który pętla mordercy pozostawiła na jej szyi, i niżej, na pełgający mętnym, niebieskim blaskiem przedmiot pomiędzy niewielkimi piersiami o odciętych sutkach. Nie mógł odwrócić wzroku, patrzył tylko i patrzył, aż osunął się bez czucia w otchłań pełną syków i chichotów.

Usiadł raptownie w pościeli. Łapczywie chwytał powietrze szeroko otwartymi ustami. Pomiędzy jednym a drugim rozpaczliwym oddechem dostrzegł śpiącą obok kobietę. Panika w jego umyśle powoli wycofywała się gdzieś w rejony niedostępne świadomości.

Delikatnie dotknął ramienia śpiącej. Szybko cofnął dłoń, kiedy się poruszyła. Przez następne godziny wsłuchiwał się w jej miarowy oddech, aż blady poranek wkradł się do sypialni i napełnił go przeczuciem nieuchronnej straty.

Kiedy wrócił z łazienki, już nie spała. Przyglądała mu się, oparta na łokciu. W świetle lampki nocnej wyglądała na zamyśloną i smutną.

– Dawno wstałeś?

– Jakieś piętnaście minut temu.

– Kłamczuch.

Uśmiechnął się.

– Może pół godziny.

Pokręciła głową z dezaprobatą i spojrzała na ekran leżącej na szafce nocnej komórki.

– Siódma rano, czternasty lutego, jeśli wierzyć ulubionej zabawce ludzkości w naszych czasach – powiedział.

– Dziś znów ktoś kogoś zabije – stwierdziła gorzko.

– Ludzie nie mordują się w święto zakochanych.

– Skoro tak mówisz.

– Tym razem możesz mi wierzyć. Znam statystyki.

Owszem, znał statystyki. W walentynki liczba morderstw nie była wcale niższa.

Nazywała się Sandra Black i była jedyną kobietą, która wytrzymała z nim dłużej niż rok. Przez ten czas poznał ją dosyć dobrze, jak sądził. Wiedział, o czym teraz myśli. Wyobraża sobie, że zamiast mężczyzny obok niej w pościeli leży odznaka policyjna, pistolet i identyfikator z nazwiskiem.

– Sypiasz ze mną.

Spojrzał prosto w jej twarz. Jego oczy – nieprzeniknione i czujne. Jej – natarczywe i niespokojne.

– Od dłuższego czasu – przyznał i wzruszył ramionami.

– Kochasz mnie? – zapytała.

– Mamy rezerwację na dzisiejszy wieczór. Ciche, spokojne miejsce, gdzie przychodzą zwykli ludzie. Powiedziałaś, że chciałabyś mieć zwykłe życie, więc…

– Kochasz mnie czy nie?

Podszedł i delikatnie dotknął kciukiem jej warg. Miały barwę kardynalskiej czerwieni. Pocałował ją. Jej język smakował wilgocią i tęsknotą.

– Kobiety zawsze wszystko komplikują – powiedział.

2. MIASTO NOCY

Zamęt, gąszcz, zgiełk… Krąg, który zacieśnia się i rozprzestrzenia.

Metropolii Nyx z jej siedmioma milionami mieszkańców daleko do dzikich molochów Mexico City czy Rio de Janeiro. Pod względem ich różnorodności dorównuje jednak Nowemu Jorkowi i przewyższa Londyn. Przez mieszkańców nazywana czasem Drugą Wieżą Babel, tylko wyższą, bełkocze i szepcze, czasem wrzeszczy, rozmawia ze sobą i światem w kilkuset językach. Podzielone na cztery okręgi i osiemnaście dzielnic miasto z kursującym całą dobę metrem, uniwersytetami, klubami, stadionami, salami koncertowymi w rozjaśnionym milionami świateł centrum, niebotycznymi gmachami dzielnicy finansowej, strefami przemysłowymi, przenikliwym szeptem wieków niosącym się po starówce, wszechobecnymi korkami ulicznymi, smogiem, nadal wysoką przestępczością w upadających dzielnicach Shadows, Blue Ivy i River Town oraz całą resztą cudów i przypadłości ogromnej historycznej metropolii – jest jak krzyk, który przenika duszę i wzbija się w niebo. Każdy, kto przybywa do Nyx – Miasta Nocy, jak jest nazywane – doznaje wstrząsu i nigdy później nie jest już taki sam. Nawet kształt granic miasta jest niezwykły. Kiedy samolot schodzi poniżej pułapu chmur nocnego nieba i zmierza ku lotnisku Dedalus, obecni na pokładzie pasażerowie z zachwytem przyglądają się gigantycznemu motylowi o skrzydłach mieniących się feerią blasków. Nowy Jork jest Wielkim Jabłkiem, Nyx – Wielkim Motylem.

Jednak w deszczowe, ponure dni przypomina bestię gotową udusić swe dzieci w kłębowisku estakad i ulic.

Ponad Himalajami wieżowców wiatr – złośliwy błazen – pędził po niebie stada sinych chmur. Uciekały w popłochu, roniąc strugi deszczu, a wtedy nurkował z furią i ciskał krople na ciągnące chodnikami tłumy. Podrywał do chaotycznego lotu parasole przypominające spłoszone, duże, szare ptaki; szarpnięciami obnażał ich druciane wdzięki i porzucał je chwilę potem, one zaś więdły w powietrzu jak nagle uśmiercone wielkie kwiaty.

Na niezliczonych skrzyżowaniach światła sygnalizacji ulicznej przekazywały sobie nawzajem podejrzane, trójokie tajemnice. W tępym oczekiwaniu cierpliwe kierunkowskazy tykały zawzięcie, usiłując je rozszyfrować. Niestrudzone wycieraczki mozolnie zlizywały deszcz z powierzchni samochodowych szyb. Dźwięki muzyki, bełkot wiadomości, głosy rozmawiających ludzi i bezduszne komunikaty urządzeń nawigacyjnych mieszały się ze sobą wewnątrz pojazdów. Ktoś porzucił na chodniku plik ulotek reklamujących nowo otwarty nocny klub. Różowe piersi i uda mokły i ciemniały pod stopami obojętnych przechodniów. Zakrzepła zieleń oblazła trawniki i skwery, choć gdzieniegdzie pozostały brudne plamy śniegu – nędzne, skurczone resztki zimy. Wiosna była odległa jak wspomnienie dzieciństwa.

3. DE PROFUNDIS

Doktor Darius Vogel podniósł niechętnie żółwie powieki. Wzrok potykał się o sufit, plątał w pajęczynach w rogach pokoju, aż wreszcie przekrwione oczy ujrzały suchy, skacowany świat w całej jego szpetocie. Darius westchnął ciężko i spróbował unieść głowę. Tak jak się spodziewał, okazała się pełna ołowiu. Wyciągnął przed siebie dłoń. Drżała jak nowo narodzone szczenię. Ponura myśl przebiła się przez mgłę bólu. Budzenie się na kacu to narodziny w piekle. Jak przystało na wierzącego powinien zacząć dzień modlitwą. Na przykład De profundis. Na dnie piekła w Męce Pańskiej dygocę.

Tymczasem seans tortur dopiero się zaczynał. Pęczniał pęcherz, domagający się opróżnienia, burczał skurczony, pusty żołądek, a język był szorstki jak gruboziarnisty papier ścierny.

Darius usiadł w pościeli, postawił prawą nogę na podłodze, po niej lewą, i dźwignął protestujące każdym nerwem ciało do pozycji stojącej.

– O Jezzuuu!!!

Czy ta brudna, ciasna nora, którą nie wiadomo dlaczego nazywa czasem mieszkaniem, nie znalazła się przypadkiem na jakimś rozszalałym morzu? Nie? To dlaczego wszystko się tak bezlitośnie kołysze?

– Sss…tąpiłem tto… pijekieł… – wybełkotał. – Sss…trrasznie ttu… sssuchooo…

Powoli ruszył przed siebie. Nagle zatrzymał się i zamrugał. Oaza czy fatamorgana? Na stole, pośród licznych pustych butelek, stała poplamiona szklanka, wypełniona w trzech czwartych bladożółtym płynem. Zbliżył się do stołu i wyciągnął rękę. Dłoń zawisła w powietrzu. Barwa płynu go zaniepokoiła. Mętna żółć. Mętna jak siki. Nie przypominał sobie, żeby sikał do szklanki, ale w pijackim amoku i to mogło się zdarzyć. Postanowił zaryzykować. Ujął naczynie w obie ręce i ostrożnie skosztował tego, co było w środku. Jednak piwo! Prawda, że zwietrzałe i ciepłe, ale tu, w piekle narzekanie nie ma żadnego sensu.

Śmielej przytknął szklankę do ust i pił zachłannie, sporo przy tym rozlewając. Beknął głośno i otarł brodę pokrytą dawno nieusuwanym, siwiejącym zarostem. Rozpoczął chybotliwy taniec półprzytomnych kroków. Ćwiczył go od dawna, a i tak nigdy nie potrafił przewidzieć rytmu. Dotarł do łazienki. Przypominającym źle wymierzony policzek uderzeniem dłoni otworzył klapę muszli wraz z deską klozetową. Z porozciąganych majtek wyjął skurczonego penisa, po czym zapadł w stan bezmyślności, podczas gdy wyciekał z niego rachityczny strumień moczu. Skończywszy, stanął przed lustrem. Zadał sobie pytanie, kiedy ostatni raz się onanizował. Uznał, że i tym razem nie ma do tego natchnienia i naciągnął majtki. Spojrzał w brudną taflę, a w jego obolałej głowie zaroiło się od przymiotników. Zarośnięty. Błękitnooki niegdyś, obecnie krwistoczerwonoooki. Heteroseksualny, aktualnie oklapły. Rozwiedziony. Porzucony. Bezrobotny. A przede wszystkim skacowany, skacowany, skacowany. Bolesne słowo. Przypomniał sobie definicję sprzed wielu lat. Philia, miłość, logos, słowo. Filologia to miłość do słów. Po wielu latach studiów znał się na słowach. W końcu jeszcze niedawno był doktorem filologii. I jako filolog twierdził, że „skacowany” jest jednym z najokrutniejszych słów, jakie wymawia człowiek.

– Dlaczego pijesz? – zapytał odbicia w lustrze.

– Piję, bo chcę zapomnieć – odpowiedziało.

– I jak ci idzie?

– Co?

– Zapominanie.

– Niezbyt – odpowiedziało odbicie.

– Ale się starasz?

– Uhm. Próbuję wytrwale. Osuszam kolejne butelki z takim zapałem, jakby głównym składnikiem ich zawartości była woda z rzeki Lete. Sięgam po różne mikstury. Dżin z tonikiem, whisky z colą i lodem, absynt z cukrem, tequila z solą i cytryną… – rozgadało się odbicie. – Problem w tym, że żaden przepis nie przynosi trwałego efektu, nieważne, czy zdaję się na wyczucie i doświadczenie speców od przemysłu gorzelniczego, czy działam według własnej inwencji. Prędzej czy później trzeźwieję i wszystko sobie przypominam.

– Aha. Szkoda – powiedział Darius.

Strapione odbicie przytaknęło skinieniem łysiejącej głowy.

Poczłapał do kuchni. Przetarł oczy. W zlewie piętrzyły się nieumyte naczynia. Opasłe krople starego tłuszczu zastygły na okapie. Z kubła na śmieci unosił się przykry swąd, nie na tyle przykry jednak, żeby zainteresować się nim bardziej. Darius miał ważniejsze sprawy na głowie, chociaż w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć jakie. Pełen nadziei otworzył lodówkę. Lód, lód, lód… Tak, to na pewno lodówka. Niestety, zupełnie pusta. Wrócił do salonu, pełniącego również funkcję sypialni. Zastanawiał się, co zrobić z rozpoczynającym się dniem. A skoro już o dniu mowa, to która w ogóle jest godzina? Rozejrzał się w poszukiwaniu czasomierza. Plastikowy budzik na półce ponad łóżkiem zatrzymał się w zamierzchłych czasach, prawdopodobnie z powodu rozładowanej do cna baterii. Gdzieś tu powinna być komórka. Nie znalazł jej ani wśród butelek na stole, ani pod stołem. Pod poduszką także jej nie było. Prędzej czy później wpadnie mu w ręce. Bardzo możliwe, że też się rozładowała. Wyjrzał przez okno. Na sinych ulicach deszcz i wiatr pląsały w tańcu świętego Wita pomieszanym z punkowym pogo. Darius nie potrafił ocenić, czy jest czwarta po południu, czy dziewiąta rano. Wykrzywił obojętnie wargi i spostrzegł, że komórka leży na parapecie. Dwadzieścia trzy procent baterii. Odblokował telefon. Nikt do niego nie pisał, nikt nie dzwonił. I dobrze, bo kto miałby dzwonić? Brat z Londynu? Któryś z dawnych przyjaciół z uniwersytetu? Była żona? Pieprzyć ich wszystkich! Przynajmniej wie, która jest godzina. Dwunasta trzynaście. Czas. Cholerny, bezlitosny skurwysyn. Zabrał mu wszystko. Pracę, rodzinę… W końcu zabierze życie. Im prędzej, tym lepiej.

Darius popadł w zadumę.

Kiedyś było inaczej. Kiedyś miał o czasie zupełnie inne mniemanie. Kiedyś mógł z całą pewnością stwierdzić, że go szanuje.

Wyobraził sobie, że znów stoi na mównicy w auli uniwersytetu. Doktor nauk humanistycznych Darius Vogel. Uśmiecha się i dyskretnie przygląda biustom studentek. Wszyscy w auli słuchają go z zapartym tchem. W ich oczach widać uwielbienie. Studenci zazdroszczą mu i podziwiają go. Chcą być tacy jak on – bystry sukinsyn, który ma w jednym palcu całą wiedzę o humanistycznej spuściźnie epoki starożytności i niewiele mniejszą, jeśli chodzi o późniejsze okresy. Co za inteligentny, interesujący, przystojny facet, myślą tymczasem studentki. Poszłyby z nim do łóżka w zamian za zaliczenie z filozofii antycznej. A może i bez zaliczenia. Mimo tego, że jest żonaty.

Na chwilę odzyskał dawny głos. Pełen mocy płynącej z nabytej wiedzy przeobrażonej w głęboką życiową mądrość. Błogosławieni niech będą pracownicy browarów, oni to bowiem dokonują cudu przywrócenia głosu tym, którzy swój głos mieć muszą. I cóż, że tylko na chwilę? I co z tego, że teraz wegetują samotnie w oparach kaca? Wciąż jeszcze mają głos.

– Dzień dobry państwu – powiedział do wyimaginowanych słuchaczy. – Nazywam się Darius Vogel.

W wyobraźni usłyszał pomruk witających go głosów. Pomruk pełen uznania, zazdrości, zachwytu…

– Dziś opowiem państwu o czasie – podjął. – Czas odgrywał, i odgrywa nadal, wiodącą rolę w literaturze. Co więcej, gdyby nie czas, literatura, jaką znamy, najprawdopodobniej w ogóle by nie powstała. Dlaczego? Ponieważ, szanowni państwo, życie to walka z czasem. Czas przynosi śmierć, a śmierć zapomnienie. Pragnienie, by nie zostać zapomnianym, jest, proszę państwa, największym i najświętszym pragnieniem człowieka. Czy nie dlatego stawiamy budowle, które przetrwają nas samych? Czy nie dlatego płodzimy i wychowujemy dzieci, kształtując je na własny obraz i podobieństwo? Czy nie dlatego piszemy książki? Przyznają państwo, że każdy z nas pragnie, skrycie, lecz bardzo mocno, by chociaż drobna cząstka jego istoty oparła się wieczności.

Wyprostowany i dumny przyglądał się wyimaginowanym twarzom. Głodne wiedzy młode umysły w głodnych seksu młodych ciałach. Znów czuł, jak w jego sercu pasja bije niczym potężny dzwon. Nagle jednak wśród dawnych twarzy dostrzegł tę jedną, której nie chciał już nigdy oglądać. Zobaczył w niej ten sam szyderczy wyraz. Ta sama wzgarda i odrzucenie przeszyły go na wylot. Promienny uśmiech na wynędzniałym obliczu zgasł jak zdmuchnięta świeca. Spojrzał na zaśmieconą podłogę, brudne tapety na ścianach i puste butelki na stole. Tak wygląda życiowy upadek. Dno rozpaczy. Tak teraz przyszło mu żyć, o ile można to w ogóle nazywać życiem. Jednak piekło skacowanych poranków było niczym w porównaniu do tego, które jątrzyło się w nim samym. Piekło złamanej duszy. Tyle razy gasił je w alkoholu. Tylko tyle mógł jeszcze zrobić, chociaż od dawna wiedział, że to daremne.

4. CONSTANTIA BERG PIJE HERBATĘ

Adam obudził ją pocałunkiem. Otworzyła oczy i roześmiała się cichym, zapraszającym śmiechem.

– Mężczyźni rano zawsze mają ochotę na seks. Zaczynam się do tego przyzwyczajać.

Dotknął rozwidlenia jej piersi. Potem się kochali. Adam był najlepszym kochankiem, jakiego miała, ale chyba nigdy wcześniej w ich zbliżeniu nie było takiej pasji i pewności. Unosiła się wyżej i wyżej, a on dłońmi, językiem, twardą jak skała męskością stwarzał ją, formował i pieścił. Genialny rzeźbiarz pracujący nad dziełem swojego życia. Bóg czyniący kobietę z miłosnej gliny. Jej mężczyzna. Należał do niej – a ona do niego – na zawsze. Orgazm wstrząsał nią raz po raz, krzyczała w ekstazie. Adam wbił się w nią głęboko, tak głęboko, jakby już nigdy nie chciał jej opuścić, i także doszedł. Poczuła, jak wypełnia ją jego nasienie. Przywarła do niego, a rozkosz pulsowała w każdej cząstce jej ciała.

– Chcę mieć z tobą dzieci – wyszeptała. – Cały tuzin. Całą armię.

Już kilkukrotnie rozmawiali o dziecku. Constantia była w wieku, w którym mieszkające w wielkich miastach młode, wykształcone kobiety z klasy średniej dopiero zaczynają robić karierę. Ale Constantia pochodziła z konserwatywnej rodziny. Poznała Adama zaraz po studiach, w jednym z modnych klubów tanecznych, do których zresztą nie miała zwyczaju chodzić, a gdzie trafiła zupełnie przypadkowo. Tak miało być, stwierdziła jakiś czas później, kiedy już byli razem. Adam był właściwym mężczyzną, czuła to. Zdecydowany, zaradny, inteligentny, wiedzący, czego chce. I bardzo, bardzo przystojny. Mimo to wciąż jeszcze się zabezpieczali, dopóki Adam, jak sam to określił, nie dojrzeje do ojcostwa.

Tego ranka spojrzał jej głęboko w oczy i powiedział, że jest gotów. Potem pocałował ją i czule wyswobodził się z jej ramion. Patrzyła na jego nagą, wysportowaną sylwetkę, kiedy spokojnie wychodził z sypialni, jakby nie stało się nic wielkiego, jakby każdego ranka zabierał ją na szczyt świata.

– Mam dziś dla ciebie więcej niespodzianek – usłyszała jeszcze z korytarza. Wtuliła się w poduszkę i zasnęła wyczerpana i szczęśliwa.

Kiedy obudziła się ponownie, była dziewiąta dziesięć. Adam już wyjechał do pracy. Zawsze wyjeżdżał wcześniej, chcąc uniknąć porannych korków. Constantia spojrzała za okno. Pogoda była okropna. Ale przecież, nie licząc pogody, jej życie było rajem na ziemi. Wyskoczyła z łóżka ze wzniesionymi rękami i piskiem radości godnym piętnastoletniej fanki na koncercie Justina Biebera. Postanowione! Zostanie matką! Jakie ono będzie? – zastanawiała się. Czy będzie chłopcem, czy dziewczynką? Jakie będzie miało oczy? Usta? Które słowo wypowie jako pierwsze? Nie ma większej radości dla kobiety niż radość bycia matką.

Kiedy trochę ochłonęła, zaczęła się zastanawiać, co miał na myśli, mówiąc o niespodziankach. Domyślała się oczywiście, że pójdą do jakiejś ekskluzywnej i horrendalnie drogiej restauracji, ale przecież użył liczby mnogiej, więc… Coś musiało się stać w pracy. Czyżby… dostał awans? Adam dostał awans! Pewnie dlatego uznał, że to właściwy czas na dziecko. Zamierza jej powiedzieć o awansie podczas kolacji. Uśmiechnęła się. Jej ambitny mąż nie należał do ludzi skomplikowanych.

Zamyśliła się. Wyobraziła sobie swoje życie jako plan, w którym nie ma miejsca na przypadek. Aby go zrealizować, musiała być konsekwentna i pracowita. To niesamowite, pomyślała. Zdumiewające, cudowne. Upływający czas rozszerza się jak kręgi na wodzie. Powracający cykl narodzin.

Jej rodzice byli razem od trzydziestu dwóch lat. Pamiętała, kiedy byli młodzi, a ona była dziewczynką z jasnymi włosami uczesanymi w kucyki, małą Consti, jak na nią wołali. A teraz jest już kobietą. Nazywa się Constantia Berg po mężu. I to ona zostanie matką. Nie powinno być większych komplikacji z zajściem w ciążę. Adam jest zdrowym mężczyzną, u szczytu swoich fizycznych możliwości, ona zaś, jak niedawno orzekł jej ginekolog, jest pod względem biologicznym perfekcyjnym materiałem na matkę.

Nie tylko pod względem biologicznym, panie Burano. Będę perfekcyjną mamą pod każdym względem. Bo widzi pan, w życiu chodzi o to, żeby dać życie. Dla prawdziwej kobiety to jedyne spełnienie. Nie zastąpią tego kariera czy pieniądze.

Świętując w duchu swoje przyszłe macierzyństwo, krzątała się po kuchni, a mały czarny kot, którego nazwała Diabełkiem, plątał się pod nogami.

Mijały godziny. Po południu za oknem nadal wiało i padało na tle przygnębiająco szarego nieba, ale nie zmąciło to dobrego nastroju przyszłej matki. Wszystko zmierza we właściwym kierunku, stwierdziła, trochę zmęczona, ale szczęśliwa, patrząc, jak ciasto rośnie w piekarniku. Czy ktoś mógłby zaprzeczyć? Pieniądze na koncie, jedzenie w lodówce, serial w telewizji, czyste ubrania w szafie, brudne w pralce, dziecko w planach, obiad w garnkach, a ciasto zapowiada się wspaniale. Najważniejsze zaś, że jest ktoś wyjątkowy, absolutnie jedyny – mężczyzna, z którym dzieli dni i noce owego cudownie zwykłego, dobrego życia. Obiecała sobie, że kiedy zajdzie w ciążę, zatrudnią kogoś do pomocy. Jakąś miłą, bystrą dziewczynę, z którą będzie mogła czasem poplotkować.

Kot przestał bawić się sztuczną myszą i zwymiotował obok miski z żarciem.

– Znowu wylizywałeś sobie sierść, Diabełku? – Jakiś czas temu postanowiła kupić Diabełkowi karmę z większą ilością odkłaczacza, typu hairball, dla kotów krótkowłosych, ale wciąż o tym zapominała. Z drugiej jednak strony być może przyczyną wymiotów wcale nie była nadmierna ilość połkniętych podczas kociej pielęgnacji kłaczków, ale łapczywe jedzenie. W takim razie powinna zmienić karmę na taką, którą zmusi Diabełka do gryzienia zamiast połykania, albo kupić specjalną misko-zabawkę firmy Hagen z serii Design Senses, utrudniającą kotu zbyt szybkie pożywianie się.

Diabełek nie zwrócił na nią uwagi. Obwąchał parującą kupkę wymiocin, prychnął, otarł łapką mordkę i przeniósł swoje zainteresowanie na miseczkę z wodą. Constantia westchnęła i pokręciła głową. Krzywiąc się z odrazy, pozbierała wymiociny za pomocą papierowych ręczników, po czym przyniosła ze schowka mop – profesjonalny mop sznurkowy marki Bix, kupiony w sklepie specjalizującym się w sprzedaży „wszystkiego do profesjonalnego sprzątania”. Umyła podłogę i dodatkowo zneutralizowała przykry zapach dezodorantem kuchennym A Sigh of Spring. Westchnęła i postanowiła napić się herbaty oraz obejrzeć kolejny odcinek ulubionego serialu.

Constantia nie znała nikogo, kto miałby wiedzę o herbacie równą tej, którą posiadła ona sama.

Otworzyła kredens i wzrokiem znawcy lustrowała różnobarwne paczki i pudełka.

– Czego by tu się napić? – zastanawiała się na głos. – Może czerwonej?

Nie lubiła określać jej mianem czarnej, bo chociaż czarne były jej liście, to przecież po zalaniu wodą miała kolor czerwony, chyba że ktoś nieopatrznie pozwolił, by parzyła się zbyt długo. Wtedy nabierała barwy brązowej, ale nigdy czarnej. Oczywiście Constantii w życiu się to nie przytrafiło. Co innego siostrze jej męża. Nie, żeby Constantia jej nie lubiła, Agnes była słodka i kochana, ale herbaty ta kobieta nie potrafiła parzyć.

– Mhmhmm – zanuciła Constantia w wesołej, durowej tonacji. – Więc może czerwona z imbirem albo z goździkami?

Uznała jednak, że o tej porze czerwona herbata nie byłaby odpowiednia. Czerwoną herbatę powinno się pić rano, żeby się pobudzić. Zatem może zielona? Któraś z japońskich herbat? Sencha albo słodsza od niej gyokuro? Bardzo zdrowa. Dobra na spalanie tłuszczu.

– Mhmmm… To nie jest zły pomysł, ale… – W kredensie znajdowało się jeszcze wiele innych gatunków herbat, których Constantia od jakiegoś czasu nie próbowała. Na przykład pu-erh, która znakomicie reguluje poziom cholesterolu, podobnie jak niebieska oolong. Hm, a może biała? Paczuszka białej herbaty była jedną z pamiątek podróży poślubnej do Nepalu. Constantia sięgnęła po białą herbatę, ale jej wzrok padł na jeszcze inne pudełko. Baihao… coś tam. Bardzo droga, o ile pamiętała. Również z rodziny białych herbat. Podobno nie jest ani tak cierpka jak zwykła czar… czerwona, ani tak trawiasta jak zielona.

A może yerba mate, którą brat przywiózł jej z podróży do Argentyny? Trzeba otwarcie przyznać, że zapach ma okropny, ale nie wypada nie mieć jej w kolekcji. Rooibos? Lapacho? – miotała się Constantia. Malinowa? Jabłkowa? Z hibiskusa? Z żeń-szeniem? Z melisy?!

– Uff! – Zdesperowana zgarnęła na chybił trafił jakieś pudełko. Okazało się, że jest to pospolita, tania miętowa herbata, kupiona przez Adama. Constantia wpatrywała się z niedowierzaniem w pudełko. Serio? Pokręciła głową niezadowolona, ale dalszego grzebania w herbacianym sezamie po prostu by nie zniosła. Niech już będzie zwykła miętowa z hipermarketu. Wrzuciła torebkę do swojej ulubionej filiżanki, tej porcelanowej, z maleńkim uszkiem i ręcznie malowanym wizerunkiem panny i kawalera złączonych pocałunkiem. Przybrała na powrót minę najszczęśliwszej na świecie pani domu, nastawiła wodę w czajniku i w oczekiwaniu, aż się zagotuje, poszła do salonu, gdzie włączyła telewizor. Był to el dżi oled ti vi e osiem – panoramiczne czterdzieści osiem cali krystalicznego obrazu. Na ekranie David Letterman dowcipkował z Duą Lipą na temat skłonności kibiców piłki nożnej do przesądów. Oboje prezentowali się nadzwyczaj wyraziście w rozdzielczości cztery ka i Constantia od razu zauważyła, że Dua Lipa ma bardzo ładne kolczyki w kształcie srebrnych błyskawic wpisanych w złote trójkąty. Dwa tysiące siedemdziesiąty dziewiąty odcinek serialu The Within Temptation przewidziano zaraz po zakończeniu show Lettermana oraz, rzecz jasna, solidnej porcji reklam.

Na gwizd czajnika Constantia wróciła do kuchni. Uśmiechnęła się, patrząc na filiżankę. Panna była rumiana, pulchniutka i radosna, a kawaler przystojny, chętny i całuśny. Przypominali Adama i Constantię Bergów.

Zalała herbatę wrzątkiem, po czym odczekała odpowiedni czas, by się zaparzyła. Postawiła filiżankę na stole. Rozmyślnie celebrowała moment, w którym miała usiąść. W końcu to zrobiła.

– A teraz wznieśmy herbaciany toast za dobre życie! Za najlepsze życie, jakie można sobie wyobrazić!

Constantia uniosła filiżankę i nagle poczuła ostry ból w łydce. Krzyknęła i upuściła naczynie. Czarny kociak spoglądał na nią z dołu ogromnymi zielonymi oczami. Wyglądał na bardzo zaciekawionego. Zapewne na twarzach dzieciaków, które wyrywają muchom skrzydełka albo przypalają mrówki za pomocą szkła, widnieje taki sam wyraz ciekawości i okrutnej uciechy:

Podrapałem cię! Podrapałem cię! To ja cię podrapałem, ty GŁUPIA PIZDO!

Powinniśmy byli kupić psa, przemknęło jej jeszcze przez głowę i wtedy przypomniała sobie o filiżance. Ta zaś toczyła się po blacie, ale jakby w innej czasoprzestrzeni, w widmowo wolnym tempie, w kłębach pary, brocząc przy tym obficie zielonkawą cieczą. Fatum uchwycone w działaniu. Constantia zastygła, przejęta zgrozą i mrocznym zachwytem. W końcu, po upływie stuleci, filiżanka dotarła do krawędzi i runęła w przepaść niczym patetyczna samobójczyni. Gwałtowna, rozdzierająca panika wypełniła serce kobiety, która rzuciła się rozpaczliwie pod stół z poczuciem, że stało się coś nieodwracalnego. Niestety, nie myliła się. Było już za późno. Za późno, za późno, za późno, ty głupia pizdo! – ucieszyłby się pewnie Diabełek, gdyby nie to, że czmychnął za lodówkę. Tymczasem wyglądało na to, że filiżanka przetrwała zderzenie z drewnianym parkietem. Constantia na czworakach, mocząc palce w kałuży, dziękowała wszystkim herbacianym bogom porcelanowych filiżanek. Diabełek wylazł zza lodówki, zatrzymał się przed wielkim zielonym kleksem, zaciekawiony przekrzywił łepek i wysunął upazurzoną łapkę, jakby chciał podrapać także i rozlaną herbatę. Kobieta posłała mu jednoznacznie wrogie spojrzenie i podniosła filiżankę.

Między rumianą panną a całuśnym kawalerem biegła zygzakowata, odrażająca rysa. Wąż w raju. Paskudne, graniczące z pewnością przeczucie ukłuło serce Constantii. Ta ohydna rysa na pewno oznacza pecha. Nieszczęście. Oznacza, że wymarzone, idylliczne życie bezpowrotnie odeszło i została po nim tylko pęknięta filiżanka do wyrzucenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: