Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mróz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 października 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mróz - ebook

Marcin Ciszewski, autor bestsellerowej trylogii WWW, w skład której wchodzą powieści WWW1939COMPL, WWW1944WAWPL oraz Major, tym razem prezentuje trzymający w napięciu policyjny thriller z meteorologiczną katastrofą w tle.


FAKTY:
Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz. Zwykły glina z Komendy Stołecznej. Rutynowe śledztwo...
SCENERIA: Nowa epoka lodowcowa, temperatura -60 stopni Celsjusza, kilkumetrowa warstwa śniegu, zerwane przez wiatr linie energetyczne...
AKCJA: Trzęsienie na najwyższych szczeblach władzy w państwie...
REZULTAT: Na żądanie premiera, Tyszkiewicz ląduje w samym centrum kataklizmu...


Marcin Ciszewski za każdym razem zaskakuje czytelnika scenerią, która niezmiennie stanowi interesujące tło dla zmagań doskonale skrojonych bohaterów. A to właśnie bohaterowie poza świetnymi opisami walk są największym atutem prozy Ciszewskiego.
Konrad Sosiński, Wargamer

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62730-15-5
Rozmiar pliku: 990 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszystkie wydarzenia i postacie przedstawione w książce są fikcyjne i nie mają bezpośredniego odniesienia do rzeczywistości.

„Mróz” powstawał w dwóch etapach. Konstrukcję fabularną i pierwsze sto stron tekstu stworzyłem na przełomie 2008 i 2009 roku. Potem odłożyłem projekt, by napisać „Majora”. Zeszło dłużej, niż myślałem. Do mojej pierwszej w życiu powieści sensacyjnej wróciłem wczesną wiosną bieżącego roku. Zacząłem pisać i byłem już nawet nieźle rozpędzony, gdy nadszedł dzień 10 kwietnia.

Długo zastanawiałem się, czy kontynuować powieść w kształcie, który sobie obmyśliłem. Zbyt wiele analogii wydało mi się oczywistych, zbyt wiele wydarzeń, jeszcze przed kilkoma dniami uchodzących za niemożliwe, wydarzyło się w rzeczywistości. Doszedłem jednak do wniosku, że życie i tak najczęściej przerasta najwymyślniejszą nawet fikcję.

Proponuję zatem historię, która, mam szczerą nadzieję, nigdy się nie wydarzy...

Marcin Ciszewski3 grudnia 2011 roku

Strzelec nacisnął spust o szesnastej, po blisko dwóch tygodniach przygotowań.

Trzynaście dni wcześniej dostał zlecenie od koordynatora.

Realizację zaczął od spacerów. Miał świadomość, że interesujący go obiekt jest monitorowany, dlatego zachował ostrożność. Odbył trzy rekonesanse, udając różne osoby: atrakcyjną młodą kobietę, brodatego studenta zaczytanego w najnowszym hicie modnego pisarza, samotnego emeryta z psem.

Tego sympatycznego kundelka o imieniu Szrek pół godziny wcześniej wziął ze schroniska. Po rekonesansie otruł go za pomocą cyjanku zawiniętego w plaster szynki, po czym zakopał daleko od celu. Nie chciał, aby cokolwiek, nawet zapach zachowany w anonimowej psiej pamięci, łączyło go z miejscem zdarzenia. Zniszczył użyte podczas akcji ubrania, materiały do charakteryzacji, a także fałszywe dokumenty.

Wynik: Plan. Katalog sprzętu. Lista działań.

Strzelec dysponował pełną autonomią decyzyjną, koordynator przyjął zatem plan bez zbędnych dyskusji. Rozpoczął od wynajęcia – poprzez podstawione osoby posługujące się fałszywymi dokumentami – dwóch posesji. Pierwszą była prymitywna wiejska chałupa okolona sypiącym się płotem. Spełniała najważniejsze warunki postawione przez strzelca: położona na odludziu, prawie osiemdziesiąt kilometrów od celu, posiadała obszerny, ogrzewany pusty garaż wyposażony w gniazdko z napięciem trzystu osiemdziesięciu woltów. Druga nieruchomość, rezydencja o wysokim standardzie, znajdowała się w odległości półtora kilometra od obiektu i poza doskonałą lokalizacją wyróżniała się najważniejszą, z punktu widzenia strzelca, cechą: była otoczona wysokim, kamiennym ogrodzeniem.

Uzbrojenie, amunicja, sprzęt, narzędzia oraz wyposażenie zostały dostarczone do pierwszej z baz nierzucającym się w oczy, leciwym volkswagenem transporterem, ze specjalnie podrasowanym silnikiem i wzmocnionym zawieszeniem, a następnie złożone w garażu.

Zgodnie z założonym planem, jako podstawowe narzędzie niezbędne do realizacji zadania został wytypowany moździerz dziewięćdziesiąt osiem milimetrów wraz z dwunastoma minami. Pociski były zwykłymi, niekierowanymi ładunkami i jako takie w niewystarczającym stopniu spełniały podstawowe kryterium – celności. Strzelec nie mógł sobie pozwolić na najmniejszą pomyłkę. Pierwszy strzał musiał siedzieć prosto w celu.

Konieczna była modyfikacja amunicji.

Strzelec w pierwszej kolejności odciął nieruchome lotki znajdujące się z tyłu pocisku. Do skorupy dospawał lotki ruchome, poruszane za pomocą niewielkiego siłownika i umożliwiające nakierowanie pocisku na cel. Wewnątrz korpusu zamontował urządzenie GPS, a następnie, po wielu próbach, zestroił je z lotkami. Operację tę powtórzył dwunastokrotnie, coraz zręczniej posługując się narzędziami i szybciej wykonując poszczególne czynności. Po kilku wypełnionych znojem i emocjami nocach dysponował inteligentnymi pociskami, zdolnymi z dużą precyzją wykonać postawione przed nimi zadanie.

Jako że moździerz jest bronią strzelającą ogniem pojedynczym i zasilaną w amunicję przez obsługę, strzelec stanął przed problemem pozyskania ładowniczego. Pomocnik? Bez sensu. Pomocnik kosztuje i trudno liczyć na stuprocentową dyskrecję.

Zatem?

Koordynator dostarczył na teren rezydencji przemysłowego robota najnowszej generacji. Było to urządzenie wyposażone w dwa uniwersalne chwytaki, dzięki systemowi hydraulicznych ścięgien wykazujących zręczność niemal równą ludzkiej. Dla potrzeb zadania robot miał nawet spory naddatek umiejętności. Sterujący nim komputer dawał się łatwo programować. Ściśle stosując się do instrukcji producenta, strzelec wprowadził do komputera odpowiednie polecenia, po czym przećwiczył dwie sekwencje ruchów. Zgrał komputer z modułem telefonu komórkowego pełniącym rolę przekaźnika poleceń. W efekcie zyskał niezawodnego, precyzyjnego pomocnika, na dodatek milczącego niezależnie od okoliczności.

Następnie w dwóch pociskach głowice bojowe zastąpił równoważnymi wagowo atrapami. Zaprogramował w GPS-ie parametry ćwiczebnego celu, wprowadził do komputera sterującego robotem dwa esemesowe hasła i w ciemną, bezksiężycową noc, trzydzieści osiem godzin przed akcją, stojąc metr od moździerza, wysłał z komórki pierwszą wiadomość.

Po sekundzie, podczas której strzelec wstrzymał oddech i która zdawała się trwać w nieskończoność, robot podniósł jedną z atrap i umieścił ją tuż nad wylotem lufy. Strzelec nacisnął przycisk po raz drugi. Robot rozwarł chwytaki, pocisk zjechał w dół rury, huk wystrzału odbił się kilkukrotnym echem od zabudowań i mina poleciała w dal. Gdy tylko opuściła lufę, robot obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, mechanicznym, ale płynnym ruchem wziął ze skrzynki następną atrapę i po zamarkowaniu uzbrojenia zapalnika posłał ją w ślad za pierwszą.

Strzelec odczekał pięć minut, aby sprawdzić, czy nikt nie zainteresował się nocnymi detonacjami. Ale posesja była znacznie oddalona od najbliższych zabudowań, więc zgodnie z oczekiwaniami próba wzbudziła tylko odległe ujadanie wiejskich kundli. Strzelec wsiadł na rower i pojechał do celu. Okazało się, że oba pociski trafiły nie dalej niż dwa metry od starej, porzuconej w polu cembrowiny, którą strzelec wypatrzył kilka dni wcześniej podczas jednego ze zwiadów i której położenie wprowadził do GPS-u.

Zasypał dziury po pociskach – oceniał, że mogły wbić się w ziemię na głębokość półtora metra, nie było sensu ich wydobywać – wsiadł na rower i nucąc cichutko pod nosem, wrócił do bazy. Biorąc pod uwagę amatorskie warunki przeróbki pocisków oraz fakt, że robota widział i programował pierwszy raz w życiu, uznał rezultaty próby jako więcej niż zadowalające.

W noc poprzedzającą operację strzelec zapakował do volkswagena uzbrojenie, amunicję i sprzęt; w ciągu półtorej godziny, ani razu nie przekraczając dozwolonej prędkości, dotarł do rezydencji.

Było całkowicie jasne, że w dniu akcji teren otaczający obiekt stanowiący cel ataku będzie patrolowany, prawdopodobnie także z powietrza. Zainstalowanie moździerza pod gołym niebem groziło dekonspiracją, dlatego strzelec nawet nie rozważał takiej możliwości. Stanowisko ogniowe zorganizował w stojącej na tyłach rezydencji drewnianej szopie.

Budyneczek wyglądał całkiem typowo, został jednak przez ludzi koordynatora poddany pewnej istotnej modyfikacji. W dachu wycięto kwadratowy otwór o wymiarach dwa na dwa metry, po czym zasłonięto klapą poruszaną elektrycznie i również sterowaną za pomocą esemesowych poleceń. Umieszczony w szopie moździerz, wraz z amunicją i mechaniczną obsługą, pozostawał całkowicie niewidoczny dla jakichkolwiek obserwatorów.

Plan przewidywał również drugą pozycję ogniową, obsługiwaną bezpośrednio przez strzelca. Była zlokalizowana w kępie jałowca rosnącej na skraju lasu, mniej więcej o sto dwadzieścia metrów od obiektu: eleganckiej, otoczonej ceglanym murem willi, której goście stanowili cel zadania.

Strzelec miał do dyspozycji wyposażony w celownik optyczny karabinek szturmowy M-4 z podwieszonym granatnikiem, policyjnego glocka z tłumikiem oraz pokaźny zapas amunicji. Długa, zawiła i najeżona fałszywymi tropami droga, którą wyposażenie to przebyło od producentów do strzelca, była niemożliwa do wyśledzenia.

Noc poprzedzająca akcję była ciemna. Chmury zasłoniły księżyc.

Strzelec zajął stanowisko w kępie jałowca pół godziny przed wyznaczonym terminem. Ustawił broń na dwójnogu, kolejny raz sprawdził nastawy celownika. Brama oraz ogrodzenie były widoczne jak na dłoni – można było dostrzec niemal każdą cegłę i każde pękniecie cementowej spoiny.

Opuścił na chwilę stanowisko, po czym skropił otoczenie środkiem odstraszającym psy. Gdy ponownie znalazł się w środku, nawet najwprawniejszy tropiciel, znajdujący się o metr od zarośli, nie zauważyłby ani nie wyczuł niczego podejrzanego.

Było zimno – temperatura spadała przez ostatnie dni, osiągając kilka stopni poniżej zera – i zaczął prószyć pierwszy tej zimy śnieg. Strzelec poczuł chłód.

Zapadał zmrok.

Cel oddalony o ponad sto dwadzieścia metrów – sto dwadzieścia trzy po dokładnych pomiarach – niemal wtapiał się w szare, zimowe tło. Widoczność pogarszała się i nie chodziło o ciemności. Z tym strzelec był gotów sobie poradzić, karabin wyposażony był w celownik optyczny z noktowizorem. Jednak nawet najlepszy noktowizor nie jest w stanie przebić się przez padający śnieg.

Mógł liczyć tylko na to, że śnieżyca nie rozhula się w ciągu najbliższych piętnastu minut.

Przybycie gości stanowiących cel zostało określone przez koordynatora na szesnastą. Zgodnie z przypuszczeniami strzelca pięć minut wcześniej przed bramę rezydencji wyszło dwóch strażników. Byli ubrani w szare kombinezony i uzbrojeni w broń maszynową.

Strzelec usłyszał leciutki szelest po lewej. Padający śnieg tłumił i zniekształcał wszelkie odgłosy, ale wątpliwości nie było – patrol. Dwadzieścia metrów. Dwóch ludzi. Jeżeli utrzymają kierunek i dotychczasowe tempo, za kilka sekund przejdą tuż obok stanowiska.

Błyskawicznie skalkulował opcje. Likwidacja strażników niosła za sobą ryzyko przedwczesnej dekonspiracji. Nawet nie chodziło o to, że któryś z zaatakowanych ludzi mógł wystrzelić bądź w jakiś inny sposób powiadomić ochronę rezydencji. Bezszelestne likwidowanie przeciwników należało do podstawowych umiejętności strzelca. Jednak zniknięcie patrolu z eteru oznaczać będzie alarm.

Z drugiej strony pozostawienie członków patrolu przy życiu nie rozwiązywało niczego: mogli po prostu zauważyć strzelca i zaatakować go; skutków takiego starcia nie sposób przewidzieć.

Strzelec szybkim ruchem wyciągnął glocka z tłumikiem. Gdy strażnicy przeszli tuż przed stanowiskiem, cicho odczołgał się w tył. Wydostał się z kępy, gdy dwójka ochroniarzy rozmazywała się w mroku. Cicho pobiegł za nimi. Bezszelestne przebycie ostatnich kilku metrów było niemożliwe, toteż na ostatniej prostej, uznając, że jest dostatecznie blisko, darował sobie środki ostrożności. Klęknął na jedno kolano, złożył się i oddał dwa szybkie strzały w głowę lewego strażnika. Tamten chrząknął krótko i poleciał do przodu, na twarz. Strzelec przeniósł ogień na jego partnera, gdy ten kończył półobrót i podnosił karabin szturmowy. Pierwsza kula trafiła go w ramię, odrywając je od broni, druga, celniejsza, przeszyła na wylot gardło. Ochroniarz opadł na kolana, po czym wywrócił się na plecy.

Minutę później, po upewnieniu się, że obaj mężczyźni nie żyją, strzelec znalazł się z powrotem na stanowisku. Rozpaczliwie starał się uspokoić oddech.

Niemal natychmiast usłyszał pomruk silników. Podniósł lornetkę do oczu. Na drodze prowadzącej do rezydencji pojawiło się pięć samochodów. Kolumnę otwierało osobowe bmw z ochroną, za nim podążały trzy opancerzone vany. Na końcu, w pewnej odległości od kawalkady, jechało drugie bmw. Samochody poruszały się z dużą prędkością, kolebiąc się na nierównościach gruntowej, zasypanej śniegiem drogi. Strażnicy przy bramie otrzymali najwyraźniej radiowy sygnał o zbliżających się gościach, bo ożywili się wyraźnie.

Strzelec, z oczami przyklejonymi do noktowizyjnej lornetki, wyłuskał z kieszeni telefon komórkowy, wybrał zaprogramowany numer, po czym wysłał wiadomość. Półtorej sekundy później oddalony o przeszło kilometr siłownik uniósł klapę do góry. Następny esemes. Robot pewnym ruchem wyjął z otwartej skrzynki pierwszą minę moździerzową, uzbroił zapalnik i wzniósł chwytaki w górę. Lotki pocisku niemal dotykały patrzącej w niebo lufy.

Strzelec tymczasem liczył sekundy. Aby atak się powiódł, musiał nastąpić w momencie, gdy pasażerowie vanów wysiądą i będą przemierzać obszerny dziedziniec rezydencji. Nie wcześniej. I nie później.

Samochody przystanęły przed bramą w oczekiwaniu na kontrolę. Strażnicy, choć oczywiście o żadnych niespodziewanych gościach nie mogło być mowy, starannie sprawdzili dokumenty dowódcy ochrony konwoju oraz upoważnienie do wjazdu na teren rezydencji. Po chwili jeden z nich machnął ręką i samochody powoli wtoczyły się do środka.

Brama zatrzasnęła się z hukiem.

Według przeprowadzonych przez strzelca obliczeń mina moździerzowa będzie potrzebowała na przebycie półtora kilometra około dwudziestu sekund. Przez pierwszych kilkanaście pokona pionowy parametr krzywej balistycznej. Gdy osiągnie apogeum, na krótki ułamek sekundy jakby zawiśnie w powietrzu, po czym zacznie z rosnącą prędkością opadać w dół. Wtedy uaktywni się urządzenie GPS, zgra parametry lotu z zaprogramowanymi danymi dotyczącymi celu i – w razie potrzeby – skoryguje ustawienie lotek.

Gdy wrota bramy zatrzasnęły się na dobre, strzelec wysłał kolejnego esemesa. Z ulgą skonstatował dochodzące z oddali, stłumione stęknięcie. Strażnicy przy bramie usłyszeli je również. Zaczęli uważnie nasłuchiwać. Dźwięk dotarł zniekształcony przez odległość i śnieg, ale na tyle wyraźny, że zastanowił i zaniepokoił ich. Strzelec nie miał chwili do stracenia. Przytulił policzek do kolby karabinu, odetchnął głęboko i spojrzał przez celownik. Śnieg prószył w dalszym ciągu, ale wieczór był stosunkowo jasny, rozświetlony przez biały puch. Na skrzyżowaniu poprzecznych nitek celownika ujrzał nieco rozmazaną i niewyraźną głowę strażnika znajdującego się po prawej stronie bramy. Strzelanie w głowę z takiego dystansu nie było rozsądne, ale strzelec zdawał sobie sprawę, że tamten pod kombinezonem nosi kamizelkę kuloodporną, więc chociaż lecący z prędkością przeszło siedmiuset metrów na sekundę pocisk raczej poradziłby sobie ze standardową warstwą kevlaru, strzelec wolał nie ryzykować.

Płynnym ruchem nacisnął spust. Strażnik dostał w prawe oko. Impet pocisku rzucił go na mur, po czym martwe ciało osunęło się na zmarzniętą ziemię. Partner zabitego zareagował z szybkością unikającej ataku mureny. Błyskawicznie skoczył w bok, przeturlał się i, zanim pierwszy strażnik upadł w śnieg, miał już w ręku odbezpieczony i gotowy do strzału karabin szturmowy. Świst nadlatującej miny zaniepokoił go i zdekoncentrował na chwilę. Podniósł lekko głowę i zaczął nasłuchiwać.

Strzał.

Głowa drugiego strażnika opadła.

W tym momencie kilka metrów nad dziedzińcem gromko eksplodował pocisk kasetowy. Strzelec energicznie poderwał się na nogi i zaczął biec. Po przebyciu mniej więcej połowy dystansu zatrzymał się, wycelował pomiędzy masywne, drewniano-stalowe odrzwia i nacisnął spust granatnika. Czterdziestomilimetrowy granat uderzył precyzyjnie, z siłą wystarczającą do wyrwania prawego skrzydła z zawiasów. Huk detonacji nie przebrzmiał jeszcze, gdy eksplodowała następna mina moździerzowa.

Strzelec ruszył dalej. Biegnąc niespiesznie, liczył coraz bliższe wybuchy. Zdawał sobie sprawę, że z każdym krokiem staje się coraz lepiej widoczny na tle rozprzestrzeniającego się pożaru i blasku eksplozji. Musiał jednak podjąć ryzyko. Zadanie obejmowało wejście na teren rezydencji, koordynator nalegał bowiem, aby strzelec osobiście potwierdził skuteczność wykonania zamachu.

Skończyła się pierwsza seria ładunków. Nastąpiła krótka przerwa, robot sięgnął do następnej skrzynki i zaczął wysyłać do celu pociski odłamkowo-burzące z opóźnionym zapalnikiem, których parametry lotu zostały zaprogramowane nieco odmiennie od min kasetowych. Miały uderzyć prosto w rezydencję. Ku zaskoczeniu strzelca pierwszy spudłował o dobre trzydzieści metrów.

Eksplozja zniszczyła kawał muru tuż obok bramy. Podmuch wyrwał pół ciężarówki cegieł i kawałków tynku i wyrzucił je w górę, przy okazji obalając strzelca, pozbawiając tchu i ogłuszając.

Na swoje szczęście uniknął opadających cegieł. Powrót do pełnej świadomości zajął mu dłuższą chwilę. Po następnej podniósł się, obolały i kulejący.

Cholerna elektronika, pomyślał. Można sobie było darować wywalanie bramy. Ze stoickim spokojem oczekiwał następnych eksplozji. Wyszedł z założenia, że jeżeli urządzenia sterujące pociskami zadziałają prawidłowo, nie ma się czego obawiać, pozostałości muru osłonią go. Jeżeli nie – nawet najszybsza ucieczka nie na wiele się zda, jako że nie sposób przewidzieć rozmiarów błędu, a zatem i określić miejsc trafień.

Trzy ostatnie pociski, oddzielone piętnastosekundowymi interwałami, precyzyjnie trafiły w cel.

Strzelec odetchnął z ulgą. Minął martwego strażnika, po czym ostrożnie zajrzał przez zrujnowaną bramę w głąb dziedzińca. Zamknięta wysokim murem przestrzeń mogłaby służyć za scenografię wojennego filmu. Wszędzie: auta poszatkowane niezliczonymi stalowymi cząsteczkami rozrywającej się nad nimi subamunicji. Jeden z vanów leży na boku, drugi płonie niczym pochodnia. Wszystkie: powyrywane drzwi, powybijane szyby, karoserie dziurawe niczym durszlak. Eleganckie, starannie wypielęgnowane drzewa i krzewy – większość iglasta, a więc zielona mimo zimy – zamienione w celulozową miazgę.

Okazała, utrzymana w modernistycznym stylu willa stała się właściwie płonącą ruiną. Dach, rozerwany eksplozjami, runął. Frontowa ściana, złożona w większości z ogromnych rozległych przeszkleń, wyleciała na zewnątrz, ukazując zamieniony w wulkan szalejących płomieni hol wejściowy. Pożar szybko się rozprzestrzeniał, po chwili z głośnym hukiem wybuchła instalacja gazowa.

Ciała.

Leżące na eleganckiej granitowej kostce dziedzińca wykręcone, porozrywane postacie, zastygłe w najdzikszych piruetach. Rozbite o samochody głowy, poodcinane kończyny. Eleganckie garnitury zamienione w brudne i zakrwawione szmaty.

Roztapiający się od żaru płonącego budynku śnieg barwił się na różowo. Cisza przerywana była jedynie hukiem płomieni.

Strzelec ostrożnie przekroczył linię bramy. Zauważył ruch. Ze środka willi, z miejsca, w którym kiedyś zapewne znajdowały się drzwi wejściowe, wyskoczył czarno odziany człowiek. Odzież płonęła w kilku miejscach, facet był w szoku i najprawdopodobniej nie stanowił żadnego zagrożenia. Pomimo tego strzelec podniósł karabin i oddał krótką serię.

Ochroniarz upadł na ziemię.

Strzał. Drugi. Trzeci.

Kule przeleciały tak blisko głowy strzelca, że poczuł ruch powietrza. Jedna rozerwała kominiarkę na wysokości skroni. Ostrzał, o czym poinformowały strzelca trzy nikłe błyski widoczne w półmroku, pochodził z oddalonego o dwadzieścia kroków bmw ochrony.

Upadł w bok, przeturlał się i otworzył ogień. Celowanie w takich warunkach bywa niedokładne, ale mimo trudnych warunków przynajmniej pół serii, krzesząc błyski rykoszetów, weszło w cel. Tamten przestał strzelać.

Strzelec turlał się dalej, aż skrył się za obszerną tują, szczęśliwym trafem niezniszczoną przez moździerzowy atak. Klnąc pod nosem, zmienił magazynek i wycelował – tym razem dokładnie – w bmw. Szyby były wybite, w środku panowała ciemność. Agent, o ile przeżył serię, raczej nie zdążył opuścić auta; strzelec miał w polu widzenia wszystkie drzwi.

Bmw było opancerzone, więc ostrzał z karabinka szturmowego kalibru 5,56 nie mógł wyrządzić ukrytemu we wnętrzu agentowi specjalnej krzywdy, o ile ten nie wystawi głowy i nie ukaże się w którymś z wybitych okien. Na to strzelec nie mógł liczyć. Ochroniarz, nawet ranny i w szoku, z pewnością posiadał dość wspomaganego wyszkoleniem instynktu samozachowawczego, by jak najstaranniej korzystać z osłony pancernych blach samochodu.

I to właśnie była szansa...

Strzelec przestawił M-4 na trzystrzałowe serie, poderwał się i strzelając z biodra, zygzakiem pobiegł w stronę bmw. Gdy od celu dzieliło go nie więcej niż pięć kroków, skończyła się amunicja, o czym poinformowało głośne szczęknięcie opadającej w pustkę iglicy. Strzelec zaklął i zaczął mocować się z magazynkiem. Agent, wciśnięty w przestrzeń pomiędzy przednim a tylnym fotelem, właśnie na to liczył. Wyprostował się gwałtownie, uniósł broń...

...i padł z przestrzeloną głową.

Strzelec podszedł do auta, spojrzał na martwego ochroniarza – dwa strzały w głowę z reguły powodują zgon – schował glocka do kieszeni i po raz ostatni omiótł wzrokiem pobojowisko. Leżący na dziedzińcu ludzie nie dawali znaku życia. Z dwunastu zakontraktowanych VIP-ów miał w polu widzenia dziesięciu. Dwóch pozostałych spaliło się w jednym z vanów.

Dom płonął coraz gwałtowniej. Strzelec uznał, że zadanie zostało wykonane. Po raz ostatni spojrzał na swoje dzieło i opuścił teren rezydencji. Tym razem biegł szybko, najszybciej jak się dało, miarowymi susami przesadzał przestrzeń pomiędzy rezydencją a lasem.

Gdy zagłębił się między drzewa, oddychał zupełnie swobodnie. Ponownie wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Wstukał numer i ostatni, trzeci esemes poleciał w eter. Po kilku sekundach dobiegł go odgłos silnej eksplozji. Ładunek C4 połączony z dwoma kanistrami benzyny zniszczył szopę, moździerz, skrzynie po amunicji, a także przemysłowego robota, bezużytecznego już mechanicznego mordercę.

Strzelec zasiadł za kierownicą, ukrytego wcześniej nissana pathfindera, niespełna cztery minuty po opuszczeniu terenu rezydencji. Po pięciu minutach szybkiej jazdy był już pewien, że żaden pościg nie zdoła go dogonić.

Śnieg padał coraz mocniej.

Dwie godziny później strzelec włączył komputer. Wiatraczek chłodzący procesor zaszumiał cicho. Duży, ciekłokrystaliczny ekran rozjarzył się zimnym blaskiem. Strzelec otworzył pocztę i w ciągu pięciu minut napisał krótki, rzeczowy raport. Zgodnie z oczekiwaniami po następnych pięciu minutach otrzymał odpowiedź od koordynatora.

Dzięki skomplikowanemu systemowi połączonych ze sobą kont na różnych serwerach niemal niemożliwe było wyśledzenie korespondujących ze sobą komputerów, a treść wiadomości była zaszyfrowana.

Zawartość e-maila spowodowała, że strzelec zamyślił się głęboko. Pierwszych kilka akapitów było standardowych. Koordynator wyrażał zadowolenie z wykonania zadania. Informował, iż pieniądze zostały przelane na zagraniczne konta, znacznie przybliżając strzelca do założonego przed dwoma laty celu. Gdy strzelec przeczytał jednak dalszą część wiadomości, aż zmarszczył brwi ze zdumienia, choć od dawna starał się nie dziwić niczemu. Kwota proponowana jako honorarium za następne zlecenie niemal dwukrotnie przewyższała wszystko, co tej pory zarobił, pracując dla koordynatora. Łączna wysokość środków na koncie po zakończeniu operacji wyniesie grubo ponad dwa i pół miliona euro, co pozwoli wycofać się z interesu i zrealizować cele, dla których strzelec podjął się robić to, co robił. Ale samo zadanie...

Strzelec nie obawiał się o techniczną stronę zlecenia – trudniejsze akcje udawało mu się zakończyć pełnym sukcesem. Chodziło raczej o skutki – z pewnością do tej pory nie robił niczego, co przyniosłoby tak daleko idące konsekwencje. Chaos i paraliż decyzyjny w państwie to tylko najłagodniejsze z nich.

Nie dziwiła także kwota zaproponowana jako honorarium. Zarówno zleceniodawca, jak i zleceniobiorca zdawali sobie sprawę, że po wykonaniu zadania strzelec będzie poszukiwany i ścigany przez połowę służb specjalnych świata. Nawet z dwoma i pół milionami euro w kieszeni zniknięcie nie będzie sprawą ani prostą, ani bezpieczną.

Z drugiej strony było zobowiązanie. Cel.

Po dłuższej chwili strzelec wystukał odpowiedź.

Po otrzymaniu wiadomości od strzelca koordynator uśmiechnął się. Spojrzał na zegarek: dziesiąta wieczorem. Jeszcze nie za późno na telefon. Na taki telefon.

– Proszę połączyć z senatorem Kołodyńskim – powiedział do interkomu.

Czekając na rozmowę, wpatrywał się w trzymaną w ręku szklaneczkę z trzydziestoletnią whisky.

Za przejście Rubikonu, pomyślał.22 grudnia 2011 roku

– No chodź! Przybiję ci jaja do ściany.

– Też cię kocham.

– Dupek!

Zuzanna postąpiła pół kroku do przodu i uderzyła prawym sierpem. Tyszkiewicz, nie mogąc ochłonąć jeszcze po poprzedniej serii ciosów, od której tylko częściowo udało mu się uchylić – skutki tego „częściowo” będzie odczuwał jeszcze przez kilka dni, tak przynajmniej sądził – spóźnił się z blokiem o pół sekundy. Gdy się walczy z Zuzanną, pół sekundy to cała wieczność, pół sekundy zwykle wystarcza jej na wzięcie prysznica, zjedzenie kolacji i obejrzenie dwóch odcinków ulubionego serialu. Toteż uzbrojona w piąstkówkę, małą rękawicę zaledwie zakrywającą kostki, zaciśnięta dłoń wylądowała czysto na szczęce Tyszkiewicza. Ciało ogarnęła słabość. Nogi nagle, bez uprzedzenia, przekształciły się w niezależne od siebie kolumny wykonane z miękkiej gumy, przed oczami wystąpiły poważne zakłócenia obrazu połączone z – nie całkiem niemiłymi, trzeba uczciwie przyznać – halucynacjami, a mózg stracił łączność z rzeczywistością.

Wpadka. Porażka. Wstyd.

Jakub odruchowo zrobił krok w bok i padł w ramiona przyglądającego się walce Krzeptowskiego. Zuzanna podskoczyła kilka razy i spojrzała na przeciwnika z nieukrywanym obrzydzeniem.

– Kurwa, co za laluś. Wstawaj człowieku, walczysz jak ciota – powiedziała ze złością. Nawet nie była zdyszana.

Krzeptowski obejmował wiszącego na nim Jakuba, który powoli wracał do siebie.

– Nie mów tak do mnie. Jestem twoim szefem, w końcu – stęknął Tyszkiewicz.

– Szefem jesteś tam – wskazała poza obręb sali. – A tu jesteś ciocią klocią, której się wydaje, że potrafi walczyć.

Krzeptowski spojrzał na Jakuba z góry.

– Chyba musis iść. Jak nie pójdzies, to ci nie daruje.

– No, dziękuje wam piknie, baco, za dobre słowo – Tyszkiewicz wyprostował się. W głowie mu huczało. Ruszył niepewnie do przodu i podniósł ręce.

– Będziesz pytlować jak baba w maglu, czy w końcu ruszysz dupę? – zapytał, nadrabiając miną i starając się ukryć drżenie głosu.

Skośne oczy Zuzanny zwęziły się. Wykonała miękki balans ciałem i zaatakowała. Rozpędzona do poddźwiękowej szybkości pięta przeleciała o kilka milimetrów od skroni Jakuba. Pięta, jak i cała noga, wisiała jeszcze w powietrzu, kiedy Tyszkiewicz ruszył do przodu, wyciągnął obie dłonie i popchnął Zuzannę, jednocześnie robiąc wykrok prawą nogą.

Nie spodziewał się, by ta prymitywna sztuczka zadziałała, ale, o dziwo, owszem. Chwila nieuwagi, niewielki koszt, poważne konsekwencje.

Zuzanna upadła na plecy. Skoczył. Kolanami wbił jej klatkę piersiową w podłogę, po czym przetoczył się na bok. Przycisnął jej prawą rękę do piersi, niczym najcenniejszy skarb. Wypchnął biodra do góry, starając się przeprostować łokieć przeciwniczki.

Gdy się dobrze zastosuje tę technikę, nie sposób się z niej uwolnić. Ale w pośpiechu założył chwyt niezbyt dokładnie, a Zuzanna była zwinna jak łasica. Tyszkiewicz trzymał co sił, ale spocona skóra miała zbyt dobry poślizg, by chwyt był stuprocentowo skuteczny.

Zuzanna wyszarpnęła dłoń i po sekundzie stała na nogach. Tyszkiewicz podniósł się w chwilę później, spodziewając się natychmiastowego ataku. To, że nie nastąpił, jednoznacznie świadczyło o niebagatelnych skutkach upadku i chwilowego wypompowania powietrza z płuc przeciwniczki. W innym wypadku Tyszkiewicz już modliłby się o szybką śmierć.

Zuzanna oddychała ciężko.

Satysfakcja. Zmusić Zuzannę do sapania to nie byle co. Nie – Byle – Kurwa Mać – Co.

Krzeptowski odszedł pod ścianę i ciężko opadł na ławkę. Nawet siedząc, górował nad innymi.

Przeciwnicy odpoczęli, pojedynek na parkiecie znów rozgorzał z pełną siłą. Krzeptowski skrzywił się. Miał poważne obawy o rezultat walki. Musiał się zająć czymś innym. Teraz. W tym momencie.

Inaczej Zuzanna nie dożyje wieczora.

– Moze chocias tak na pół gwizdka? Małe bim-bom? – zapytał siedzącego obok Smotrycza. Ten w odpowiedzi błysnął okularami.

– Stasiu, po ostatnim bim-bom powrót do domu zajął mi trzy razy więcej czasu niż zwykle. Dajże ty spokój.

– Lekutko... – Kątem oka widział Tyszkiewicza broniącego się przed kopnięciami, ale starał się nie zwracać na to uwagi.

– Nie.

– A ty? – Krzeptowski wychylił się i wyjrzał zza Smotrycza. Siedząca obok kobieta nie była nawet w połowie tak ładna jak Zuzanna, ale Krzeptowski zdecydowanie bardziej niż Zuzannę ją lubił. Razem z lekką nadwagą i nieco zbyt obfitymi biodrami.

– Ja też nie. Chociaż niedługo, kto wie... – zawiesiła głos, a Krzeptowskiemu zrobiło się gorąco.

Na parkiecie Zuzanna parła do przodu z energią czołgu abrams i zwinnością gazeli. Tyszkiewicz nieuchronnie zmierzał do narożnika sali. Do swego Waterloo.

– Lubię go, ale miękki jest – mruknął Smotrycz.

– Głupiś – warknął Krzeptowski, patrząc na cięgi, które zbierał Tyszkiewicz. Waterloo? Hiroszima! Nie pojmował tego. – Rozum ma...

– Nie mówię nie. Charakteru mu tylko trochę brakuje.

– Głupiś – powtórzył Krzeptowski zajadle, ale jeszcze bardziej się zasępił. – To, ze ta laska sybciej nogami wywija, jesce nic nie znacy.

– Nie lubi go. I ciebie też nie.

– W dupie ją mam – powiedział nieco głośniej, niż zamierzał.

Tyszkiewicz przystąpił do rozpaczliwego kontrataku. Jeden z ciosów doszedł, zachwiał nieco Zuzanną, ale oddała z nawiązką. Jakub po raz trzeci tego wieczoru znalazł się na deskach. Kilkunastu pozostałych ćwiczących zastygło w bezruchu.

– Koniec – krzyknął Krzeptowski, wychodząc na środek sali. – Odpocnij se troche, a potem ze mną spróbujes...

– Windy nie mam – skrzywiła się. Była wysoka, metr siedemdziesiąt osiem na bosaka, ale do spojrzenia Krzeptowskiemu prosto w oczy brakowało jej przynajmniej piętnastu centymetrów.

A Stanisław Krzeptowski, sękaty, muskularny góral z Kościeliska, chciał krwi.

– Strach cię obleciał? – zapytał, patrząc jej prosto w oczy i uśmiechając się leciutko. – Zuziu...?

Plan, genialny w swej prostocie, wypalił bez pudła. Nazwij Zuzannę Zuzią, wojnę masz jak w banku. Bez ostrzeżenia, bez jakichkolwiek przygotowań skoczyła szczupakiem do przodu, wbiła się barkiem w biodro Krzeptowskiego, jednocześnie obejmując go obiema rękami nieco poniżej siedzenia. Stał mocno na nogach i w gruncie rzeczy spodziewał się czegoś w tym rodzaju – gdy różnica wagi pomiędzy przeciwnikami jest więcej niż dwukrotna, zdecydowanie więcej szans daje szukanie rozstrzygnięcia walki w parterze – mimo to uległ precyzji i dzikiej zajadłości ataku. Upadł na plecy z hukiem, od którego zatrzęsły się ściany, z Zuzanną przyczepioną do tułowia niczym wahadłowiec do jumbo jeta.

Zuzanna przetoczyła się w bok, trzymając rękę Krzeptowskiego pomiędzy swoimi długimi udami. Ale nim zdołała wypchnąć biodra w górę („i złamać rękę kutasowi, raz na zawsze załatwić mu tę latającą pięść”), Krzeptowski przekrzywił nieco ramię, wbijając jednocześnie łokieć w jej łono. Gdy syknęła z bólu – zdziwiłby się, gdyby tego nie zrobiła, w ucisk włożył co najmniej połowę swej siły – zwinął się jak sprężyna, złapał nogę Zuzanny nieco poniżej kostki i skręcił mocno. Ból zmusił ją do poluzowania chwytu. Więcej nie było trzeba.

– Masz być grzeczna, suko – wyszeptał czystą polszczyzną dziesięć sekund później, prosto w nabrzmiałe krwią ucho. Głowę Zuzanny trzymał w duszeniu gilotynowym. Walczyła z zawziętością pitbulla, ale to były próżne wysiłki. Pomału zaczynało brakować jej tchu. Zdrowy rumieniec na twarzy bladł, stopniowo przybierając barwę ścian. – Wobec niego i ogólnie. Słyszysz?

– Wal się.

Nacisnął.

– Rozumiesz mnie?

– Górale... to... cioty... – stęknęła.

Nacisnął jeszcze mocniej. Wściekle walczące ciało zaczęło wiotczeć.

Poczuł na sobie ręce. Odciągały go z całych sił. Krzyki.

Puścił.

Gdy otworzył oczy, Zuzanna klęczała nieopodal, rzucana suchymi torsjami. Wyglądało na to, że jej twarz nie wróci prędko do normalnej barwy. Spojrzał na nią obojętnie i podniósł się. Tyszkiewicz, Smotrycz i Jadzia, jego Jadzia (chciałbyś, pacanku, pomyślał smętnie) oddzielali go od niedoszłej ofiary i wrzeszczeli. Pozostali też wrzeszczeli, tylko nieco dalej.

Krzeptowski uniósł rękę w geście poddania.

– Już, już. Będę grzeczny.

– Powiedz to jej, głąbie – krzyknęła zwykle spokojna Jadwiga, tym razem mocno poruszona. – Nie zdajesz sobie sprawy, jaki jesteś silny.

– To był sparing. Miała takie same szanse – odparł słabo. Nie chciało mu się kłócić. Podszedł do walczącej o odzyskanie oddechu niedawnej przeciwniczki i wyciągnął dłoń.

– Chodź – powiedział. Słowo miało brzmienie parowozu zgrzytającego na zwrotnicach, w ocenie Krzeptowskiego jednak stanowiło wielkoduszny przykład dobrej woli.

– Spadaj – reakcja była oczywista. Zuzanna kolorem nadal przypominała szpitalne prześcieradło, ale nie oznaczało to wcale chęci przyjęcia pomocy od kogokolwiek. Zwłaszcza od kolegi. Faceta. Wroga.

– No chodź – ponowił próbę, nadal trzymając wyciągniętą dłoń tuż przed jej nosem.

Łypnęła ponuro i bez niczyjej pomocy podniosła się na nogi.

– Dzień dobry, panie inspektorze. A właściwie dobry wieczór – powiedział Tyszkiewicz do niższego z dwóch mężczyzn, którzy stali w progu sali i z zainteresowaniem obserwowali rozwój wydarzeń. Pomyślał z niepokojem, że mogli tak stać od pewnego czasu, a to oznaczałoby, że widzieli zdecydowanie więcej, niż chciałby, aby widzieli, i będą wyciągali inne wnioski, niż chciałby, aby wyciągali. To, co Tyszkiewicz i spółka robili na tej sali w czasie wolnym od pracy, było wewnętrzną sprawą grupy. Przynajmniej w teorii.

– Czołem – odpowiedział inspektor. Szef. Naczelnik. Miał idealnie ponurą minę, jak zawsze. – Bawicie się?

– Trenujemy – odparł Tyszkiewicz. Nadal lekko dyszał. Ze zdenerwowania może.

– To jest trening? – inspektor uniósł brew. – Ciekawe.

Wyższy z mężczyzn przysłuchiwał się tej wymianie zdań z całkowitą, graniczącą ze znudzeniem obojętnością. Jakub nie znał go. Pierwsze wrażenie: chęć poznania bliska zeru.

– Staramy się zachować formę – powiedział.

– W ten sposób? – pytanie świadczyło, że przybyli jednak widzieli coś niecoś.

– Właśnie w ten – poparł Tyszkiewicza Krzeptowski. – Jak sie nie wywrócis, to sie nie naucys.

Inspektor wzruszył ramionami.

– Przedstawiam wam nowego członka zespołu – powiedział, wskazując na swego towarzysza. – Komisarz Jan Tolak. Z Krakowa. Wydział dochodzeniowo-śledczy Komendy Miejskiej.

Facet nawet nie mrugnął. Stał sztywno wyprostowany, a Tyszkiewicz utwierdził się w przekonaniu, że go nie lubi. Gość mógłby grać bez żadnej charakteryzacji gestapowców lub esesmanów w dowolnym wojennym filmie, wliczając te o dużym budżecie. Wyższy od Tyszkiewicza o ponad pół głowy – niezbyt wielki wyczyn, bo od Tyszkiewicza nawet Zuzanna była nieco wyższa – barczysty, o jasnych, gęstych włosach i niebieskich oczach. Wysunięta do przodu, masywna szczęka mogła świadczyć o uporze i stanowczości. Regularne rysy twarzy, prosty, rzymski nos sprawiały, że facet mógł naprawdę się podobać.

W związku z tym Tyszkiewiczowi od razu się nie spodobał. Jakub ocenił go jako upierdliwego dupka i miał zamiar konsekwentnie trzymać się tej nieco jednostronnej – był nawet skłony to przyznać, w końcu starał się być obiektywny – opinii.

Ale wyciągnął rękę, przywołując na twarz coś w rodzaju uśmiechu.

– Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz – powiedział.

Tamten uścisnął dłoń.

– Miło mi – miał głęboki, niski głos.

Idealny do sekstelefonu dla napalonych emerytek, pomyślał Jakub.

– Komisarz Stanisław Krzeptowski.

– Aspirant Jadwiga Stec.

– Podkomisarz Antoni Smotrycz.

Zuzanna podeszła niechętnie i wyciągnęła rękę. Jej mina świadczyła wyraźnie, że uważa całą tę prezentację za zbędną bzdurę.

– Komisarz Zuzanna Cehak – powiedziała przez zęby.

Nieprawdopodobne, zielono-kocie oczy Zuzanny wywarły jednak na facecie wrażenie, bo ów ożywił się nieco.

– Bardzo mi miło – powiedział głośniej niż poprzednio i uśmiechnął się. Przystojna twarz stała się jeszcze przystojniejsza. – Jan Tolak.

Zuzanna szybko wycofała dłoń i wydęła nieco wargi, aby wyraźnie dać do zrozumienia, że nie będzie tolerowała żadnych bzdetów w przyszłych relacjach. Konieczne minimum, oto obowiązujący model.

Szef nie zwracał uwagi na niuanse.

– Nadkomisarz Tyszkiewicz jest szefem zespołu – powiedział tonem cierpliwego nauczyciela. Było to niezwykłe, ponieważ na ogół przemawiał szybko i gwałtownie, wybuchając złością, gdy ktoś nie nadążał. – Komisarze Krzeptowski i Cehak z Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Podkomisarz Smotrycz, nasz geniusz komputerowy. A pani aspirant jest najlepszym technikiem od śladów, jakiego mamy w Warszawie. Z kolei komisarz Tolak wszystko to, co znajdziecie, przełoży na dowody procesowe.

– Aż z Krakowa? – wyrwało się Tyszkiewiczowi.

Inspektor spojrzał na niego surowo.

– Przyda wam się spojrzenie z zewnątrz.

Krzeptowski, widząc, że Jakub zbiera się do odpowiedzi, machnął ręką.

– Kraków od Kościeliska rzut beretem. Dogadamy się – wyszczerzył zęby w uśmiechu, co nieoczekiwanie sprawiło, że jego twarz stała się prawie przyjazna. Nawet nie znając komisarza, Tolak powinien wpaść w błogi nastrój.

To, że nie wpadł, świadczyło tylko na jego niekorzyść. Przynajmniej zdaniem Tyszkiewicza.

– Jutro o dziesiątej pan nadkomisarz się u mnie zamelduje. Z koncepcją. A najlepiej ze sprawcą – powiedział inspektor. Porzucił już uprzejmy ton, mówił szybko, połykając końcówki.

– Tak jest – odparł Jakub. Sprawca? Jutro? Cenił angielskie poczucie humoru szefa. – W takim razie my spotykamy się o ósmej trzydzieści – zwrócił się do zespołu. – Jak rozumiem, pan komisarz też będzie obecny.

Tamten skinął głową. Ruch zmierzyłaby jednak tylko precyzyjna suwmiarka, z podziałką do dziesiątych części milimetra.

Krzeptowski zerknął na Jadwigę, zobaczył przyjazne i pełne ciepła spojrzenie skierowane w stronę Tolaka, po czym błyskawicznie dołączył do grona przeciwników nowej gwiazdy zespołu.

Facet miał przebimbane już na starcie.

– Facet ma przebimbane – powiedział Tyszkiewicz blisko kwadrans później. Nie mógł otworzyć drzwi samochodu. Zwykle w tej klasy autach problemy z zamkami nie występują, ale tym razem coś szwankowało. Wzdrygnął się. – Zimno.

– A tam – mruknął Krzeptowski, nie precyzując, do czego się odnosi uwaga. – Daj, pomogę ci.

Jakub podał mu kluczyk zintegrowany z pilotem. Dłoń, mimo iż okryta rękawiczką, była sztywna z zimna, choć na dworze przebywali od niespełna pięciu minut. Krzeptowski przytknął urządzenie bliżej maski samochodu i energicznie nacisnął guzik.

Nic.

– Baterie kiedy zmieniałeś?

– Dawno. Ale jeszcze dwie godziny temu nie było problemu.

– Dwie godziny temu było pięć stopni cieplej. To znaczy o pięć stopni mniej zimno. – Ogrzewał pilota w wielkiej dłoni. – Dupek. I to obcy. Po co on tutaj?

Tyszkiewicz znał się z Krzeptowskim od tylu lat, że nagłe zmiany tematu nie robiły już na nim wrażenia. Nigdy nie tracił wątku.

– Szpicel.

– Myślisz? – zainteresował się Krzeptowski. – Wiesz, co to znaczy?

– Wiem. Że sprawa jest dużo poważniejsza, niż myślimy.

– I mamy przechlapane...

– ...bo obojętnie, czy wygramy, czy przegramy...

– ...i tak nas udupią...

Pilot w końcu zadziałał, zamek odskoczył z trzaskiem. Silniejszy niż inne podmuch wiatru zachwiał dyskutantami. Płatki śniegu wirowały w świetle ulicznych latarni.

Drzwi dało się otworzyć nie bez pewnego oporu. Obaj z ulgą zasiedli w fotelach. Samochód, choć przyjechali nim nieco ponad dwie godziny temu, był zmarznięty na kość. Tyszkiewicz przekręcił kluczyk. Silnik zapalił, chociaż po nieco dłuższej niż zwykle chwili.

Jakub spojrzał na tablicę rozdzielczą.

– Jezus Maria, minus dwadzieścia. Jeszcze w dzień było siedem stopni mrozu.

– Nie przejmuj się. To szwedzki samochód. Na zimowy klimat robiony.

Tyszkiewicz skinął głową. Volvo XC 90 z napędem na cztery koła wydawało się stworzone do jazdy w takich warunkach.

– Nie o samochodzie mówiłem, tylko o sobie. A pan dupek będzie musiał się trochę wykazać.

– Będzie musiał – przytaknął Krzeptowski. – Nie będzie miał łatwo.

– Ja jestem szefem i postaram się, żeby nie miał łatwo.

– Powinien mieć trudno.

– Raczej tak. Będzie miał.

Krzeptowski umilkł na chwilę. Silnik pomału się rozgrzewał. Wiatr targał samochodem, a niebo sypało śniegiem jeszcze gwałtowniej niż przed chwilą.

– Mam pewien pomysł...

– No? – zachęcił go Jakub. Przesunął dźwignię zmiany biegów na pozycję „D”, skręcił kierownicę i ruszył.

– W sprawie – wyjaśnił. Mówił o dochodzeniu, które zespół prowadził od wczoraj. – Może nie pomysł nawet, a podejrzenie. Cień podejrzenia.

– To dobrze. Ja na razie nie mam żadnego. Powiesz mi?

Krzeptowski pokręcił głową.

– Jutro. Muszę jeszcze coś przemyśleć.

– Dobra. Powiesz mi jutro.

– No. I tylko tobie, na razie.

Tyszkiewicz zdumiał się, chociaż był przyzwyczajony do różnych, nieraz dziwacznych pomysłów Krzeptowskiego.

– Coś wiesz?

– Nie. Ale mam obawy. Powiem ci jutro – definitywnie uciął ten wątek rozmowy. – A ta cipcia?

– Zuzanna? Zostaw ją. Sama nie wie, czego chce.

– Nie sądzę. Dałeś sobie skopać dupę. Specjalnie?

– Zwariowałeś? Odbiło jej. Składała się wyłącznie z adrenaliny.

– Niezbyt cię lubi. A jak ona kogoś nie lubi, trza się bać.

– Może ma trudny moment w życiu. Dlatego jest agresywna.

– Agresywna? To granat. Odbezpieczony. Chce walczyć z całym światem.

– Mimo wszystko to dobra dziewczyna – powiedział Tyszkiewicz. Ostatnio sam w to nie wierzył. – Trochę popierdolona, ale naprawdę okej.

– Nie – Krzeptowski był poważny jak nigdy. – Chciała ci zrobić krzywdę. Ona nie jest okej i ma coś do ciebie. Wiesz może, o co chodzi?

– Nie mam pojęcia – odparł Jakub, myśląc o dwóch splecionych w przyjacielskim uścisku osobach, które niedawno przypadkiem zobaczył na ulicy.

– Masz.

– Nie.

Kłamał.

– Halo?

– Dzień dobry. Czy rozmawiam z panią Heleną Berezowiec?

– Przy telefonie. Kto mówi?

– W imieniu wspólnoty mieszkaniowej sprawdzam pewne dane. A więc pani Helena Berezowiec?

– Już mówiłam. Tak.

– Lat trzydzieści. Wzrost sto siedemdziesiąt pięć centymetrów. Rozmiar garderoby trzydzieści sześć. Rozmiar biustonosza siedemdziesiąt pięć C. Zgadza się?

Helena od początku wiedziała, że nie chodzi o żadną wspólnotę mieszkaniową.

– Nie podoba mi się ta rozmowa...

– Mężatka?

– Proszę dać mi spokój...

– Nie mam najmniejszego zamiaru dać pani spokoju. Wprost przeciwnie.

Helena spojrzała na display telefonu. Aparat nie identyfikował numeru, z którego dzwonił natręt.

– Pan mi się narzuca. Będę zmuszona zadzwonić na policję.

Mężczyzna roześmiał się gromko.

– Ależ bardzo proszę. Oni nigdy nie przyjeżdżają na czas. Ale nie odpowiedziała pani na moje pytanie: mężatka? Jest pani sama w domu?

Helena wcisnęła czerwony guzik i przerwała połączenie. Rozejrzała się. Pokój tonął w półmroku, za oknem śnieg padał wielkimi, cichymi płatkami. Wiatr napierał na szyby.

Zastanowiła się, czy jest gotowa na to, co ma wydarzyć się w ciągu najbliższych minut. Bo tego, że coś się wydarzy, była absolutnie pewna.

Cztery piętra niżej i pięćdziesiąt metrów dalej mężczyzna spojrzał w zadumie na zamilkły nagle telefon. Uśmiechnął się do siebie.

To będzie łatwa zdobycz, pomyślał.

Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i wybrał jeden z nich. Już przy pierwszej próbie zamek drzwi wejściowych poddał się bez oporu. Mężczyzna wszedł do jasno oświetlonego hallu, z pewną miną skinął głową siedzącemu w przeszklonej budce ochroniarzowi, ukłonił się mijającej go kobiecie, po czym wskoczył do windy. Wybrał przycisk czwartego piętra. Po kilkunastu sekundach kabina z cichym szumem zakończyła swój bieg.

Wyszedł i rozejrzał się. Na klatce były tylko dwa mieszkania. Poszedł w lewo. Zatrzymał się przed drzwiami, pilnując, by nie znaleźć się w polu widzenia wizjera. Ponownie wyjął klucze, zawahał się przez chwilę, po czym jeden z nich włożył do zamka. Przekręcił, najciszej jak umiał. Nacisnął klamkę i pchnął lekko. Bingo. Ostrożnie wszedł do środka. Zamknął za sobą drzwi.

W mieszkaniu panował mrok. Tylko blask ulicznych latarni, przytłumiony padającym śniegiem, lekko rozjaśniał wnętrze. Mężczyzna postąpił krok do przodu. Pół sekundy później poczuł zimny, okrągły przedmiot uciskający skórę za uchem i zimny psi nos dotykający opuszczonej dłoni.

– Mam w ręku smith & wessona kalibru trzydzieści osiem setnych cala. Zrobisz krok i nie masz mózgu. Obok stoi pies rasy Tosa Inu. Zrobisz pół kroku i nie masz ręki – usłyszał miękki, aksamitny alt, bez wątpienia należący do niedawnej rozmówczyni.

– Mózgu i ręki może nie. Ale mam coś innego. Znacznie lepszego...

– Tak? Ja też mam.

– A co?

– Mam pokazać?

– Pokaż.

Mężczyzna odwrócił się. Stojąca przed nim kobieta dorównywała mu wzrostem. Miała na sobie tylko krótki szlafrok. Mężczyzna pociągnął za pasek. Kobieta cofnęła ramiona, szlafrok rozchylił się i opadł na podłogę.

– Pięknie. Chcesz wiedzieć, jak to jest u mnie?

– Tak.

– Sprawdź sama.

– Chętnie – Helena wzięła Jakuba za rękę i powiodła wprost w mrok, do sypialni.

Olbrzymi, ważący dziewięćdziesiąt kilogramów płowy pies odprowadził ich uważnym spojrzeniem.

Dwa małe kinkiety rzucały raczej chybotliwe cienie, niż rozświetlały wnętrze.

Jakub spojrzał na żonę. Delikatny profil, brzoskwiniowa skóra, kruczoczarne włosy i cała zachwycająca reszta były ledwie widocznymi w półmroku konturami, pozostawiając wyobraźni wielkie pole do popisu, z czego zresztą Jakub był bardzo zadowolony. Uwielbiał grę wyobraźni z Heleną w roli głównej.

– Pracowałaś? – zapytał.

– Tak. Prawie cały dzień. Przygotowania do Wigilii leżą. Może pogoda mnie tak nastraja, ale miałam pomysł.

Tyszkiewicz rozejrzał się i zauważył stojący w kącie blejtram. Zapalił nocną lampkę i przez chwilę przyglądał się obrazowi. Miękko padające światło podkreślało precyzyjną kompozycję i niespokojną, niemal demoniczną formę. Barwy tańczyły na płótnie, żyły samodzielnym życiem, choć były przecież ściśle podporządkowane treści.

Oniemiał.

– Wspaniałe. To jest absolutnie wspaniałe. Lena, mówię poważnie. Najlepszy obraz, jaki do tej pory stworzyłaś – powiedział cicho, gdy już był w stanie wydobyć z siebie głos. Patrzył na nią rozszerzonymi z zachwytu oczami.

– Miło – uśmiechnęła się czule. Stały rytuał: dzieło, które zdecydowała się pokazać światu, niedokończone w szczegółach, ale przemyślane co do koncepcji, wstawiała do sypialni, a Jakub był pierwszym recenzentem. Niefachowym, często nieumiejącym wyrazić słowami targających nim uczuć, ale uważnym i przenikliwym. Jego dziecięcy entuzjazm był najlepszym bodźcem do pracy, jaki Helena mogła sobie wyobrazić.

– Nie mówię tego, aby było miło. Serio. Weszłaś na jakiś kosmiczny poziom, to jest namalowane inaczej niż wszystkie dotychczasowe obrazy. To... arcydzieło. Lester dostanie spazmów z zachwytu.

Jonathan Lester był właścicielem jednej z największych galerii sztuki w Londynie. Gdy trzy i pół roku temu spotkała go na jednym ze swoich warszawskich wernisaży, była nikomu nieznaną, zaledwie dobrze rokującą malarką bez grosza przy duszy. Lester podjął się zostać jej agentem. Od tej pory zmieniło się wszystko.

– Nawet dzwonił dzisiaj. Chce mnie po Nowym Roku zaprosić do siebie. Ma dwóch klientów. Widzieli wcześniejsze rzeczy i nękają go codziennie. Tak się wyraził: „nękają”. Wiesz, co to znaczy w ustach Anglika? – zachichotała. – Aha i mówił o sumach sześciocyfrowych. W funtach szterlingach.

Jakub już dawno przyzwyczaił się do faktu, że w ich stadle to Helena jest myśliwym przynoszącym zwierzynę do domu.

– Wspaniała wiadomość – rzekł z namaszczeniem. – Nie mówię o pieniądzach. Po prostu domyślam się, co może dla artysty znaczyć docenienie jego dzieł przez odbiorców. A pieniądze...

– ...przydadzą się – dokończyła za niego.

Ponieważ Helena podniosła się na łokciu, kołdra opadła nieco i Tyszkiewicz zaczął z ogromną uwagą przyglądać się żonie.

– Muszę coś sprawdzić – powiedział, dotykając jej piersi. – Mały check in.

– Wszystko jest w porządku, ale sprawdź. Ostrożności nigdy dość.

Niezwłocznie przystąpił do przeglądu. Nie zgasiła lampki, pozwalając mu rozkoszować się chwilą.

– Lubię swoje życie – szepnęła w ciemność po niezwykle wyczerpujących trzech kwadransach. Jakub, wtulony w jej ramię, posapywał lekko przez nos. Spał. – I lubię swoje życie z panem, nadkomisarzu.

Jednak przebiegająca przez głowę myśl spowodowała, że Helena spochmurniała i nie mogła zasnąć niemal do świtu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: