Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Murdelio - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Murdelio - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 568 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Owóż wy­do­byw­szy się w taki pra­wie cu­dow­ny spo­sób z mo­je­go dzie­dzic­twa, za­raz, nie cze­kąw­szy, po­sze­dłem na po­wrót na moją aren­dę i jesz­cze Panu Bogu po­dzię­ko­wa­łem za to, nie dba­jąc wca­le o to, czy mnie tam kto na­zwie włó­czy­ki­jem, aren­da­rzem, spe­ku­lan­tem lub nie. Ja­koż daw­szy so­bie do zwier­cia­dła pa­rol ka­wa­ler­ski, że już nig­dy w żad­ne kup­no bez sta­tecz­ne­go za­sta­no­wie­nia mo­je­go i mą­drych lu­dzi po­ra­dy nie wej­dę, od­da­łem się mo­je­mu sta­re­mu go­spo­dar­stwu z wiel­ką pil­no­ścią. Jed­nak już ja­koś i tu­taj mi nie szło; uro­dza­ju nie mia­łem tego roku, bu­rze je­sien­ne dużo mi da­chów po­psu­ły, sa­do­wi­na, źle usu­szo­na, cale mi wy­gni­ła na stry­chu, kil­ka­na­ście sztuk by­dła mi wy­pa­da­ło i dom przez to, że przez całe lato i je­sień stał za­mknię­ty i pu­sty, nie­ma­łe­mu po­padł znisz­cze­niu, oso­bli­wie też na dwóch kon­ter­fek­tach mo­ich przod­ków taka ja­kaś pleśń na­gle osia­dła, żem je aż mu­siał dać prze­ma­lo­wać. Mój pod­sta­ro­ści, czło­wiek sta­ry a prak­tyk wiel­ki, któ­ry jesz­cze z moim oj­cem słu­żył w kon­fe­de­ra­cji dzi­kow­skiej i był aż pod Gdań­skiem, mó­wił mi:

– Wszyst­kie­mu to temu, pa­nie, win­ny te nie­po­trzeb­ne prze­no­si­ny. Po­ru­szy­ło się nie­szczę­ście – któ­re nie­bosz­czyk pan skarb­nik, lat dwa­dzie­ścia sie­dząc na jed­nym miej­scu, przy­gniótł był sobą do zie­mi – i te­raz hula. Jak tyl­ko się gdzie wie­dzie, to nie py­tać, czy to aren­da, czy za­staw, czy re­spekt na­wet, jeno sie­dzieć tam, choć­by do śmier­ci – a kie­dy nie idzie, to i z dzie­dzic­twa ucie­kać. Toć my prze­cie z San­do­mier­skie­go z wła­snych dzie­dzicz­nych wio­sek po­szli, a jeno przez to, że nam tam nie szło. Ot! i Pan Bóg ja­koś od­mie­nił! – ale mło­de­mu to za­wsze się hu­lać chce, a for­tu­ny swo­jej pró­bo­wać, bo pstro w gło­wie, mo­spa­nie, i cała rzecz.

Wy­słu­chaw­szy tej pe­ro­ry pod­sta­ro­ście­go, któ­rą za­wsze mu wol­no było mieć do mnie, bo ko­le­go­wał z oj­cem i przez dłu­gie lata do­bre­go za­cho­wa­nia u nie­go za­ży­wał, po­my­śla­łem so­bie: może też ma i praw­dę? cóż ja mogę wie­dzieć, ja­kie są dro­gi Opatrz­no­ści? Jed­nak nie fra­so­wa­łem się tym tak bar­dzo, bom strat wca­le wiel­kich nie po­niósł, a choć­bym był i po­niósł nie­któ­re, to i to by­ło­by mi zno­wu tak wie­le nie szko­dzi­ło; zbyt­ków wca­le nie by­łem ła­ko­my, a mia­łem tyle, że mi mo­gło i na zbyt­ki wy­star­czyć. Gor­szym było dla mnie, że zima nad­cho­dzi­ła, a z nią dłu­gie wie­czo­ry, i nud­no mi tak było sa­me­mu. We­dle rady owe­go świą­to­bli­we­go mi­sjo­na­rza bra­łem so­bie wie­czo­ra­mi ja­kąś księ­gę po­waż­ną, więc Bi­blię No­we­go Te­sta­men­tu albo ży­wo­ty świę­tych Pań­skich i czy­ty­wa­łem je zra­zu sam, po parę go­dzin co­dzien­nie, ale wi­dząc, że taż samą ro­bo­tą mogę się stać uży­tecz­nym i dru­gim lu­dziom, a oso­bli­wie tym lu­dziom, któ­rych Pan Bóg mo­jej po­wie­rzył opie­ce i za ich du­sze mnie od­po­wie­dzial­nym uczy­nił, za­rzą­dzi­łem, aby po wy­da­niu ob­ro­ków, po za­mknię­ciu wrót wszyst­kich i spusz­cze­niu psów z łań­cu­chów, co wie­czo­ra przy­cho­dził pod­sta­ro­ści, dys­po­zy­tor i ku­charz, ex of­fi­cio też mój Wę­grzy­nek, do słu­cha­nia tej… przy­stoj­nej lek­tu­ry. I dzia­ło się tak co­dzien­nie, co wszy­scy czy­ni­li chęt­nie „ bo księ­gi te są rze­czą tak pro­stą, że je każ­dy zro­zu­mie, a za­ra­zem tak wznio­słą i zaj­mu­ją­cą, że się ich od­słu­chać nie moż­na. Po od­czy­ta­niu kil­ku­na­stu kar­tek ja za­wsze jesz­cze za­in­to­no­wa­łem któ­rą ko­lę­dę i słu­cha­czy mo­ich roz­dzie­li­łem na gło­sy, co się bar­dzo pięk­nie wy­da­wa­ło, a tak się wszyst­kim po­do­ba­ło, że nig­dy ża­den na tę na­boż­ną prak­ty­kę nie chy­bił ani się na­wet spóź­nił. Nie do­syć na tym: ob­co­wa­nie za po­śred­nic­twem Pana Boga z mo­imi ludź­mi przy­nio­sło mi i ten po­ży­tek, że się wszy­scy da­le­ko le­piej pod­ten­czas pil­no­wa­li w ro­bo­cie, na­bra­li wię­cej po­ufa­ło­ści do mnie, ale za­ra­zem i usza­no­wa­nia. Nie­ba­wem też i kil­ku pa­rob­ków przy­szło do mnie z proś­bą o po­zwo­le­nie im przy­cho­dze­nia tak­że na tę ko­lę­dę, a szewc bó­brec­ki z swo­im szwa­grem ko­wa­lem nie ustą­pi­li mi się poty, pó­kim ich tak­że do tego brac­twa nie przy­jął. Ja­koż dzień cały go­spo­dar­ką, a wie­czór ową na­boż­ną prak­ty­ką wy­peł­niw­szy, anim się spo­strzegł, że Boże Na­ro­dze­nie już daw­no mi­nę­ło, a my­śmy po lek­tu­rze miast ko­lęd śpie­wy­wa­li go­dzin­ki, w któ­rych szewc, jako mistrz w tym kan­cie, swo­jej pro­fe­sji wła­ści­wym, po­mi­mo mego in­to­no­wa­nia, jed­nak za­wsze po­tem prym so­bie zdo­był i rzecz całą pro­wa­dził. Nie od­bie­ra­łem szew­co­wi tej po­cie­chy, jako je­dy­nej oka­zji, w któ­rej rej wo­dzić mógł, i owszem, cie­sząc się z tego, żem się przez ten mój po­mysł stał kil­ku przy­najm­niej lu­dziom do po­boż­nej służ­by Panu Bogu po­wo­dem, sta­ra­łem się każ­de­mu z mo­ich go­ści wie­czor­nych ja­kiś prym da­wać w czym­siś, iżby się tym wię­cej przy­wią­zy­wał do tej rze­czy.

I zaj­mo­wa­ła, i ba­wi­ła mnie ta ro­bo­ta; po­czą­łem na­wet so­bie już ja­kieś pla­ny ukła­dać, czy­by nie moż­na to brac­two moje na całą wio­skę roz­cią­gnąć. I my­śla­łem so­bie nie­raz, jaka by to była pięk­na przed Pa­nem Bo­giem i ludź­mi za­słu­ga, gdy­bym to ja gro­ma­dę moją po­ma­łu, przez opo­wia­da­nie sło­wa Bo­że­go i ży­wo­tów świę­tych, w tej prze­naj­święt­szej, w któ­rej się ro­dzą, żyją i umie­ra­ją, ka­to­lic­kiej re­li­gii pięk­nie umoc­nił, po­boż­ność i cno­tę w nich ugrun­to­wał, po­ko­ry i wy­trwa­ło­ści w tych nie­szczę­ściach świa­to­wych na­uczył – jacy by to po­tem byli oj­co­wie, jacy go­spo­da­rze, a jacy słu­dzy Ko­ścio­ła. Zresz­tą, cze­muż by to i żoł­nierz nie miał z tego być? Wi­dzia­łem ci, że mo­nar­cho­wie po­stron­ni mają całe re­gi­men­ta z sa­mych chło­pów zło­żo­ne. I tak róż­ne my­śli mi się snu­ły po gło­wie i Bóg wie co za ogrom­ną rzecz był­bym wy­my­ślił, gdy­by nie ta ułom­ność ludz­kiej na­tu­ry, któ­rej, nie­ste­ty, i ja pod­le­ga­łem. Owóż jak drze­wo każ­de ku wio­śnie oży­wia się we­wnątrz, pusz­cza pącz­ki i li­ście i już nie­odmien­nie musi od­być tę, któ­rą Bóg mu prze­zna­czył, kwit­nie­nia spra­wę, tak i ja wte­dy, ma­jąc się albo ra­czej już bę­dąc w wio­śnie mego ży­wo­ta, mu­sia­łem uczuć w so­bie ową czczość i ja­kieś przy tym pra­gnie­nie, któ­re mi po­wia­da­ło: Je­steś sam, a prze­cież nie to jest two­je prze­zna­cze­nie.

To po­czuw­szy, dłu­go się za­sta­na­wia­łem nad sobą. Że­nić się, wca­le to ludz­ka rzecz i obo­wiąz­kiem każ­de­go jest, owoż i mnie na­le­ża­ło­by się uczy­nić to, ale aza­liż już do tego dla mnie jest czas? Mło­dym jest, ską­po do­świad­cze­nia u mnie, ot! nie­daw­no uczy­ni­łem rzecz, z któ­rej cu­dem Bo­żym wy­brną­łem, sam so­bie w ża­den spo­sób rady dać nie umia­łem – nuż żona spy­ta o jaką radę! a jak na­le­ży ro­bić to albo owo? jak dzie­ci cho­wać? jak je po­tem pro­wa­dzić? jak for­tu­ną za­rzą­dzić? Na­prze­li się cze­go, co bę­dzie złym – znaj­dęż ja tyle w mej gło­wie ro­zu­mu, abym ją od wszyst­kie­go złe­go po­wstrzy­mał i żo­nie, i dzie­ciom do­bry przy­kład ze sie­bie dał? Przyj­dą­li, Boże ucho­waj! ja­kie nie­szczę­ścia albo fra­sun­ki, któ­re nie tyl­ko sa­me­mu po­trze­ba bę­dzie znieść, ale jesz­cze i żonę w tro­skach utu­lić i po­cie­szyć, i od dal­szych nie­szczęść ochro­nić – bę­dęż do tego po­trzeb­ną moc du­szy i cier­pli­wość miał? Więc kie­dy mi się ta­kie my­śli snu­ją po gło­wie i mę­czą mnie, to z dru­giej stro­ny znów ja­kaś nie­spo­koj­na krew po­wta­rza mi wciąż: żeń się i żeń; tyś dzi­siaj na świe­cie nic, sto­isz na tej zie­mi sam, jak ono drzew­ko li­che na mie­dzy, i choć­byś wy­rósł wiel­ki jak dąb, przyj­dzie czas, upad­niesz w proch, zgni­jesz i ani śla­du nie zo­sta­nie po to­bie.

I tak to było, kie­dym so­bie przy­po­mniał sło­wa nie­bosz­czy­ka mo­je­go ojca, któ­ry krót­ko przed śmier­cią mó­wił mi:

– Sta­rym już, pa­nie Mar­ci­nie, i lada dzień przyj­dzie mi iść do owej gro­ma­dy Nie­czu­jów, któ­rzy gdzieś w nie­bie do­słu­gu­ją Panu Bogu tych służb, któ­rych przez woj­ny i nie­po­ko­je nie mo­gli do­słu­żyć tu. O! i u mnie się znaj­dzie nie­ma­ły do za­pła­ce­nia dług, bo się wie­le cza­su zmar­no­tra­wi­ło na służ­bach po­stron­nych. Ale ty zo­sta­niesz mło­dy i za­le­d­wie od zie­mi od­ro­sły, któż cie­bie po­pro­wa­dzi w dal­szy świat? Rad spe­cjal­nych żad­nych nie mogę ci dać, bo czyż to wiem, w ja­kich ter­mi­nach bę­dziesz? Ale pa­mię­taj so­bie to: pri­mo, bez wy­słu­cha­nia mszy świę­tej żad­nej wiel­kiej nie po­czy­naj im­pre­zy; se­cun­do, bez spo­wie­dzi i przy­ję­cia cia­ła i krwi Pań­skiej żad­ne­go so­len­ne­go aktu nie czyń; a ter­tio, kie­dy bę­dziesz in du­bio w ja­kiej­kol­wiek ma­te­rii, sta­rych a pra­wych lu­dzi się radź. Póki żyje pan Błoń­ski, nie­chaj on bę­dzie kom­pa­sem dla cie­bie.

Pan Błoń­ski, dzie­dzic Ko­to­wa, Be­rez­ki i wie­lu in­nych wło­ści, daw­niej cho­rą­ży, póź­niej stol­nik sa­noc­ki, a pod­czas kon­fe­de­ra­cji jed­no­myśl­nie mar­szał­kiem ob­ra­ny, któ­ry to urząd jed­nak dla wie­ku swe­go i po­da­gry od­rzu­cił, miesz­kał tyl­ko o milę ode mnie. Za­raz też na­za­jutrz po­je­cha­łem do nie­go i po­graw­szy z nim jaką go­dzin­kę w war­ca­by, w któ­rą to grę każ­den gość za­wsze z nim mu­siał grać, roz­po­czą­łem dłu­gą w ma­te­rii oże­nie­nia się mego na­ra­dę. Owóż, wy­słu­chaw­szy mnie, tak mi on rzekł:

– Chwa­li się to wa­ści i bar­dzo, że po­sta­no­wie­nie się w sta­nie mał­żeń­skim za akt waż­ny uwa­żasz i czy­nisz go ma­te­rią sta­tecz­ne­go roz­my­słu. Cie­szył­by się skarb­nik nie­bosz­czyk tym nie­po­ma­łu, gdy­by żył jesz­cze; jed­nak­że za­nad­to skru­pu­lat­nie rzecz bie­rzesz i za mało ufasz so­bie. Ran­ne­go wsta­nia, ran­nej siej­by i ran­ne­go oże­nie­nia jesz­cze nikt nie ża­ło­wał, a któ­re­go do­świad­cze­nia jesz­cze dziś nie masz, tego z cza­sem na­bę­dziesz. Moja rada, nie mar­no­wać cza­su da­rem­nie za mło­du i sa­mo­wol­nie się nie na­ra­żać na złe po­ku­sy. Puść się waść tro­chę w świat, wła­śnie idą za­pu­sty, oglą­daj się po­mię­dzy lu­dzi i szu­kaj, a kie­dy co znaj­dziesz, do cze­go byś po­ciąg sre­ca miał, to niech Bóg bło­go­sła­wi. Tyl­ko się nie pnij po­mię­dzy pany, bo z pa­niąt­kiem to bie­da. Ja też od­po­wie­dzia­łem:

– Niech mnie Bóg bro­ni! pa­nie cho­rą­ży do­bro­dzie­ju, że­bym się piął wy­so­ko; Nie­czu­jo­wie za­wsze po­środ­ku, ale do­bre­go rodu musi być, bo z byle kim krwi mo­jej nie zmie­szam. Nie dał­bym spać spo­koj­nie moim oj­com po gro­bach.

– Tak się na­le­ży – od­po­wie­dział pan Błoń­ski – ale szlach­ta na­sza sa­noc­ka jest do­bry ród, cho­ciaż ubo­gi, a może i nie­jed­ne­mu se­na­to­ro­wi by tro­chę dzia­dów i ba­bek za­bra­kło, gdy­by się z nimi ob­li­czył. Kto tego cie­ka­wy, niech za­gląd­nie do ich fa­mi­lij­nych pa­pie­rów, któ­re sta­ran­nie cho­wa­ją, a prze­ko­na się, że praw­da jest, co po­wia­dam. Kie­dym stol­ni­ko­wał tej zie­mi, zda­rza­ło mi się nie­raz wi­dzieć u nich do­ku­men­ta jesz­cze od Bo­le­sła­wów in ori­gi­na­li, a to nie­ma­ła rzecz, mo­spa­nie, bo u nas, je­że­li kto się­gnie ro­dem do Lu­dwi­ka Wę­gier­skie­go, to już po­wia­da się wiel­ką krwią. I nie ma się co na to oglą­dać, że ich przod­ko­wie ani się gę­sto roz­sia­da­li w se­na­cie, ani się bar­dzo pię­li do wy­so­kich za­szczy­tów, bo prze­cie wia­do­mo jest, że zie­mia ta na­wet nie­czę­sto bywa wspo­mi­na­na w hi­sto­rii. Nie, wa­dzi to jed­nak nic do sta­ro­żyt­no­ści rodu tu­tej­szej szlach­ty. Zie­mia ta, od­gra­ni­czo­na pra­wie do­ko­ła gó­ra­mi od in­nych, a po­łu­dnio­wą stro­ną do sa­mych Wę­gier przy­pie­ra­ją­ca, od wie­ków rada za­my­ka­ła się w so­bie sa­mej, a jak ona mało mie­sza­ła się do we­wnętrz­nych spraw Rze­czy­po­spo­li­tej, tak i Rzecz­po­spo­li­ta na­wza­jem mało wglą­da­ła w nią. I do­brze było obu­dwom z tym, a to o tyle le­piej, ile że Rzecz­po­spo­li­ta z przy­czy­ny zie­mi sa­noc­kiej nie mia­ła nig­dy żad­nych cię­ża­rów ani kło­po­tów, a na­to­miast mia­ła z niej pew­ną i uczci­wą po­moc w każ­dym na­glej­szym ra­zie. I tak nie­odmien­na tra­dy­cja jest, że pod­czas woj­ny Ja­gieł­ły z Krzy­ża­ka­mi zie­mia ta tak pięk­ną wy­sta­wi­ła cho­rą­giew, że aż sa­me­mu kró­lo­wi wpa­dła w oko i mia­ło być tak, że kie­dy w sie­dem lat po owej bi­twie grun­waldz­kiej Wła­dy­sław król z Elż­bie­tą, cór­ką Ot­to­na z Pil­czy a wdo­wą po hra­bi Gra­now­skim, ślub miał brać, to przez wdzięcz­ność za ową przy­słu­gę sa­noc­kie­go ry­cer­stwa, brał… go w ko­ście­le w Sa­no­ku, któ­re­mu to ob­rzę­do­wi szlach­ta tu­tej­sza asy­sto­wa­ła in ple­no, o czym na­wet pi­szą hi­sto­ry­ko­wie. Jed­nak kto by chciał hi­sto­rię tej zie­mi ukła­dać, co by była rzecz bar­dzo pięk­na i uczci­wa, ten da­le­ko da­lej by mu­siał się­gnąć, a to aż w owe za­mierz­chłe cza­sy, kie­dy całe góry sa­noc­kie były tyl­ko kil­ku ro­dów szla­chec­kich wła­sno­ścią. Nie­któ­re z nich cho­wa­ją się jesz­cze dzi­siaj, a lubo już tak pod­upa­dły, że tyl­ko na jed­nej albo na kil­ku wio­skach sia­du­ją, to jed­nak znaj­dą się u nich do­wo­dy na to, czym ich przod­ko­wie by­wa­li daw­niej i kędy były ich dzie­dzic­twa gra­ni­ce. Ile mnie jest wia­do­mo, to naj­daw­niej­szy­mi ro­da­mi w tych gó­rach są: Urbań­scy, Karsz­nic­cy, Osu­chow­scy, Tro­sku­la­scy i Wi­słoc­cy. Póź­niej­szy­mi cza­sy przy­szli do­pie­ro z Wę­gier Ba­lo­wie i wciąż zie­mie ku­pu­jąc a bo­ga­to się że­niąc, do wiel­kiej po­wa­gi tu przy­szli, a na­wet i owych sta­ro­daw­nych przy­ćmi­li, bo naj­du­ją się i w se­na­cie, i na kasz­te­la­niach drąż­ko­wych, i pod­ko­mor­stwach bar­dzo gę­sto. Bo­bow­scy zaś, Strze­lec­cy, Kra­jew­scy, Gór­scy to już póź­niej­si, ale za to zno­wu od nich daw­niej­si La­skow­scy, któ­rzy idą od Oświe­ci­mów, i Ko­nar­scy. Ja­koż pięk­ne miej­sce zaj­mu­ją Bu­kow­scy z Noz­dr­ca i Bu­ko­wa, Trzciń­scy z Dy­no­wa, Żu­row­scy z Rą­czyn, No­wo­siel­scy z Wojt­ko­wy, Choj­nac­cy ze Str­wią­ży­ka, Dy­dyń­scy z Siel­ni­cy i Wi­try­ło­wa, Ła­zow­scy z Dyd­ni; da­lej Ta­mo­wiec­cy, Ła­szew­scy, Wa­lew­scy i Za­rem­bo­wie, na ko­niec Pie­niąż­ko­wie, któ­rzy z kra­kow­skiej, Wik­to­ro­wie z są­dec­kiej, Brze­ściań­scy z Rusi Czer­wo­nej, Gnie­wo­szo­wie z prze­my­skiej, Ło­sio­wie z ha­lic­kiej zie­mi, a Jor­da­no­wie znad Wi­sły tu­taj po­za­cho­dzi­li, gdzieś aż oko­ło pierw­sze­go na­jaz­du Szwe­dów na Pol­skę. Że nie wspo­mi­nam o zna­ko­mit­szych tej zie­mi do­mach, jako o daw­no wy­ga­słych już Kmi­tach i dziś ży­ją­cych Kra­sic­kich i Stad­nic­kich, któ­rzy, lubo tu­taj nie­któ­re zie­mie po­sia­da­li, jed­nak pierw­si ma­jąc Kra­si­czyn, dru­dzy Łań­cut ko­leb­ka­mi swych ro­dów i miesz­ka­jąc już pra­wie w se­na­cie, ra­czej do ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej na­le­żą i w kom­put pro­win­cjo­nal­nej szlach­ty nie wcho­dzą. Na do­wód sta­ro­żyt­no­ści owych ro­dów szla­chec­kich, o któ­rych naj­pier­wej wspo­mnia­łem, nie tyl­ko słu­żyć mogą nie­któ­re do­ku­men­ta i pa­miąt­ki, któ­re się po­mię­dzy po­tom­ka­mi prze­cho­wa­ły, ale głów­nie po­da­nia, któ­re się w ich ubo­gich dziś dwor­kach ra­zem ze sta­ry­mi Bi­blia­mi i kro­ni­ka­mi pie­lę­gnu­ją. Do nie­któ­rych imion przy­wią­za­ne są od­wiecz­ne, a cza­sem bar­dzo pięk­ne po­wie­ści, któ­re jaw­nie świad­czą o ich naj­daw­niej­szym po­cho­dze­niu i owym, dziś już wy­zię­błym, zna­cze­niu, któ­re­go daw­nych cza­sów za­ży­wa­ły. Przo­dek po­mię­dzy nimi wszyst­ki­mi trzy­ma ród sta­ro­daw­ny Urbań­skich, o któ­rych to po­wia­da­ją: pra­sz­czur ich w pro­stej li­nii, któ­ry żył za kró­la Bo­le­sła­wa Chro­bre­go, a jesz­cze we­dle ów­cze­snych oby­cza­jów się in­a­czej na­zy­wał, był okrut­nie bit­nym ry­ce­rzem i ma­jąc wła­sną na swo­im sump­cie utrzy­my­wa­ną cho­rą­giew, całe ży­cie tra­wił na woj­nach. Owoż, kie­dy Bo­le­sław król woj­nę miał z Ru­si­na­mi, ów Urbań­ski przy­szedł mu ofia­ro­wać swój su­kurs i wy­ćwi­czo­nym żoł­nie­rzem swo­im tak po­tęż­nie Ru­si­nów gro­mił, że aż so­bie sza­cu­nek, a po­tem i przy­jaźń kró­lew­ską po­zy­skał. Owoż, kie­dy się Po­la­cy z Ru­si­na­mi spo­tka­li nad Bu­giem i wiel­ką bi­twę im dali, ja­koś szczę­ście po­szło na stro­nę nie­przy­ja­ciel­ską; Urbań­ski jed­nak przy­tom­no­ści nie tra­cąc, a wi­dząc, w któ­rym miej­scu naj­groź­niej nie­przy­ja­ciel prze, kie­dy tam wy­tnie ze swo­imi, za­raz też i sza­la szczę­ścia prze­wa­ży­ła się na stro­nę na­szą, a Bo­le­sław król po sta­re­mu ze zwy­cię­stwem ode­szedł. Urbań­skie­mu jed­nak za owo mę­stwo dał taki przy­wi­lej, żeby szedł tu­taj w te góry i ile so­bie zie­mi mie­czem zdo­bę­dzie, tyle jej może po­siąść dla sie­bie i po­tom­ków swo­ich. Otóż on, jak tu wpadł, to całą prze­strzeń, co to dziś na­zy­wa­ją za Chwa­nio­wem, od sa­me­go Prze­my­śla i Do­bro­mi­la po pra­wym brze­gu Sanu, aż po dzi­siej­sze Le­sko i Ustrzy­ki, za­brał i opa­no­wał. Wiel­kie miał tedy pań­stwo ten ry­cerz, a cho­ciaż po­tem dużo zie­mi od jego po­tom­ków po­od­pa­da­ło i snadź po­mie­nia­li za inne, to jed­nak tej fa­mi­lii for­tu­na tu­taj przez dłu­gie cza­sy naj­więk­szą była, a za mo­jej pa­mię­ci jesz­cze do Urbań­skich w sa­mym Sa­noc­kiem na­le­ża­ło do kil­ku­dzie­siąt wsi; ale służ­bę oko­ło Rze­czy­po­spo­li­tej nig­dy in­a­czej nie od­by­wa­li, jeno z że­la­zem w ręku, a do wy­so­kich urzę­dów się nie pię­li, bo już taki był oby­czaj w ich ro­dzie. Co na­wet bar­dzo pięk­nie za nimi świad­czy, bo owe par­cie się do za­szczy­tów i urzę­dów, to za­wsze po­ka­zy­wa­ło się, że to jeno była żą­dza sta­rostw, in­trat lub wła­dzy w ce­lach ja­kich par­ty­ku­lar­nych. Otóż to tak było, mo­spa­nie – koń­czył pan Błoń­ski – i tak się ma rzecz z owym szla­chec­twem sa­noc­kim; gdzie za­cze­pisz, mo­spa­nie, to czy bę­dzie for­tu­na, czy nie, ale krew pew­nie jest.

Z wiel­ką uwa­gą słu­cha­łem tych pana cho­rą­że­go po­wie­ści, któ­re jesz­cze da­lej cią­gnął, bo jako tak sta­ry czło­wiek, każ­dy pra­wie ród na pal­cach znał. I daw­niej to ja­koś u wszyst­kich pierw­sza była rzecz, aże­by i swój ród, i są­sia­dów do­brze znać i stąd za­wsze wie­dzieć, co się komu na­le­ży. Za mo­ich cza­sów do­pie­ro, kie­dy lu­dzie po­czę­li się fi­lo­zo­fią ba­wić, a ro­zum nad daw­ne zwy­cza­je wy­no­sić, do­pie­ro i tam­to wszyst­ko wzię­ło w łeb, a dziś nie­je­den już może nie wie, jaki był jego dziad.

Otóż na­słu­chaw­szy się wie­lu cie­ka­wych rze­czy od pana cho­rą­że­go i wszyst­ko to so­bie pięk­nie w gło­wie roz­wa­żyw­szy, wró­ci­łem z po­sta­no­wie­niem pusz­cze­nia się tro­chę w świat, a kie­dy by Bóg dał, to i po­szu­ka­nia so­bie żony w ja­kim uczci­wym domu szla­chec­kim. Do­pie­roż po­czą­łem so­bie roić po gło­wie, jaki wóz we­zmę w tę po­dróż? ja­kie ko­nie? jak so­bie lu­dzi ubio­rę? w któ­rą udam się stro­nę? ot! jak to u mło­dych bywa zwy­czaj­nie. Ale to czło­wiek tak, a Pan Bóg inak. Jed­ne­go dnia, kie­dym ani po­my­ślał o tej po­dró­ży i w mróz trza­ska­ją­cy, że aż gon­ty pę­ka­ły na da­chach, krzą­tam się koło spi­chrza, pa­trzę, su­nie Ma­zur z ko­biał­ką na ple­cach i z li­stem za wstąż­ką od ka­pe­lu­sza, a zziąbł jak lód.

– Po­chwa­lo­ny.

– Na wie­ki. A skąd to?

– Z Ko­syc.

– Od kogo?

– Od Ko­nop­ki.

– Od Ko­nop­ki! – za­wo­ła­łem – a cóż to, Ko­nop­ka twój brat?

– A wi­dzi, tak go wo­ła­ją.

– Co wi­dzi? co wo­ła­ją? prze­cie to twój pan.

– A ino.

– No to kie­dy ino, to mów­że "pan".

– Jj! to ta wszyć­ko jed­no, je­gu­mość, bom stra­śnie zziąb.

– A że­byś i za­marzł, to jesz­cze od­daj, co się komu na­le­ży.

– Jj! on ta na to nie dba, bę­dzie on i tak pa­nem.

– No to pew­na, że bę­dzie! – i wzią­łem list od Ma­zu­ra; a ka­za­łem go do­brze paść i poić, żeby tam mię­dzy Ma­zu­ra­mi nie na­ga­dał, że tu nie do­syć, że zim­no, ale jesz­cze głód. Otóż Ko­nop­ka pi­sał mi tak:

"Ko­cha­ny bra­cie! Że­nię się, przy­jeż­dżaj, bo za­raz ślub. Twój słu­ga i brat. Ko­nop­ka ręką swą". No! – po­my­śla­łem – jeno by im na­grob­ki dać pi­sać tym Ma­zu­rom! jak pał­ką uciął, taki list. Nie dar­mo to mi o nich mó­wił pan Urbań­ski, że le­ni­wi. Żeby choć był na­pi­sał, kie­dy ten ślub? w ja­kiej wsi? z kim się żeni? Ale to już trud­no, musi i tak być. Roz­po­rzą­dzi­łem więc za­raz czte­ry do­bre pod­jezd­ki, skarb­ni­czek przy­stoj­ny jesz­cze po moim ojcu, ale pra­wie jak nowy. Wę­grzyn­ka mego w nowy mun­dur ubra­łem, wierz­cho­we­go ko­nia osio­dław­szy, ka­za­łem przy­piąć do dy­sz­lo­wych, aby to mieć za­raz szka­pę od ja­kie­go przy­pad­ku – i na dru­gi dzień świ­tem ru­szy­łem w Ma­zu­ry. Kto mnie zdy­bał ja­dą­ce­go tak bucz­no, cho­ciaż to nie po­win­no było ni­ko­go za­dzi­wiać, bo to rzecz ka­wa­ler­ska, każ­dy py­tał:

– A do­kąd to wasz­mość tak stroj­nie?

– Na Ma­zu­ry – od­po­wia­dam.

– Oho! to już pew­nie gdzieś w kon­kur; daj­że Boże szczę­ście! Nic nie od­po­wia­da­łem już na to, bo gdzież­by to się każ­de­mu tłu­ma­czyć? zresz­tą my­śl­cie wy so­bie, co chce­cie, a ja wiem swo­je.

Otóż dnia dru­gie­go wie­czo­rem, przy­je­chaw­szy do Tar­no­wa, pro­sto walę w go­spo­dę – a sta­ła ta go­spo­da na tym miej­scu, gdzie się przed­mie­ście Stru­si­na za­czy­na, na sa­mym rogu po pra­wej ręce, i był to dom li­chy, drew­nia­ny, przy­gar­bio­ny i sta­ry. Dach na nim mchem ob­ro­śnię­ty i miej­sca­mi po­za­pa­da­ny, bra­ma krzy­wa z ogrom­nym drew­nia­nym pro­giem; jed­nak wszy­scy tam za­jeż­dża­li, więc i ja, za­je­chaw­szy i ze skarb­nicz­ka wy­la­zł­szy, py­tam za­raz na wstę­pie:

– Nie masz tu pana Ko­nop­ki?

– Nie ma – od­po­wia­da go­spo­darz, człek mały, ru­do­wło­sy i w sza­rą ja­kąś opoń­czę za­gar­nię­ty.

– A kie­dyż jego ślub? – Nie wie­my, pa­nie.

– Z kim­że się żeni?

– Ha­nuś – za­wo­łał tedy go­spo­darz na swo­ją żonę – z kim to się żeni pan Ko­nop­ka?

Wy­szła z dru­giej izby mło­da a fi­glar­nych oczu go­spo­sia i po­kło­niw­szy się mnie:

– Pan Ko­nop­ka? – od­po­wie­dzia­ła – pan Ko­nop­ka się cale nie żeni; on się do­pie­ro sta­ra o pan­nę ze ?wier­ni­ka, ale to jesz­cze da­le­ko.

– Nie może być – rze­kłem na to – lada dzień ślub.

– Już to nie, pa­nie – od­po­wie­dzia­ła karcz­ma­recz­ka – prze­cież­bym ci o tym wie­dzia­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: