Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Musza Góra - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Musza Góra - ebook

Lata trzydzieste XX wieku, Poznań. W tym miejscu krzyżują się losy głównych bohaterów.

Inspektor policji Andrzej Szubert poszukuje grasującego w mieście seryjnego zabójcy zwanego wilkołakiem. Prywatny detektyw Antoni Kaczmarek przyjmując zlecenie odszukania zaginionego Szwajcara, narazi się niebezpiecznym ludziom. Z kolei oficer Wojska Polskiego Mieczysław Apfelbaum przyjeżdża do Poznania z zadaniem odszukania na starym żydowskim cmentarzu na Muszej Górze...tajemnic żydowskiej magii. W serię zabójstw zamieszani są też agenci obcych wywiadów, m.in. Abwehry. W tle tymczasem widać przygotowania do zbliżającej się wojny, ale wykorzystanie przez polską armię starej żydowskiej magii może odmienić bieg historii.

Zaginiony szwajcarski dziedzic, przestępczy półświatek, wątki judaistyczne i pełnokrwiści bohaterowie, wariacje historyczne - powieść Bohdana Głębockiego wciąga od pierwszych stron i sprawia, że trudno oderwać sie od lektury.

Musza Góra to utrzymana w klimacie diselpunk sensacyjna powieść, która łączy elementy kryminału, fantastyki i powieści historycznej.

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7278-994-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Kurier Poznański” nr 294 (2 lipca 1938)

Żydowskie szkielety i nagrobki są jeszcze w samym centrum Poznania, s. 82.

Jak już donosiliśmy, przy Placu Wolności, podczas kopania fundamentów pod gmach Banku Gospodarstwa Krajowego znaleziono szkielety ludzkie.

Na miejscu tym znajdował się, według kronikarzy, już w roku 1442 wielki cmentarz żydowski, mieszczący się „za murami miasta, naprzeciw zamku” piastowskiego. Kirkut ten zniesiony został zarządzeniem władz pruskich z dnia 10 marca 1804 r. Po wielkim pożarze w r. 1803 magistrat przystąpił do odbudowy zachodniej części miasta. W związku z odbudową tej dzielnicy, stary cmentarz żydowski ustąpił nowym budynkom.

Stanisław Raczyński był królem Plajty. Nie lubił tej nazwy i używał jej z rzadka. Wolał mówić, że pracuje na placu Wolności. Królował zresztą krótko, tylko najczarniejszą nocą, kiedy goście opuszczali okoliczne lokale, a widzowie wychodzili z ostatnich seansów kinowych. Wtedy zaczynało się panowanie Raczyńskiego, a jego kres nastawał z przybyciem pierwszych zarabiających na chleb pracą własnych rąk. W swoim królestwie miał za towarzysza tylko wiernego psa. Żadnych poddanych, żadnej władzy, żadnego sensu.

Czarne myśli przerwało niespokojne strzyżenie uszami Burka. Raczyński spojrzał na zwierzaka z czułością.

— Co? Nie boisz się chyba tej historii o czarnym psie grasującym na Muszej Górze? To tylko bajdy dla dzieciaków. Niepotrzebnie ci o tym opowiadałem.

Na niebie księżyc wydobył się zza chmur, by ukazać swą pełnię. Srebrne promienie muskały nieśmiało dachy kamienic przy reprezentacyjnym placu Poznania. Nocnej ciszy nic nie zakłócało. Prawie. Z oddali — z okolic Starego Rynku, od Garbar, a może nawet z Chwaliszewa — dochodziły pijackie śpiewy. Miasto spało.

Mimo kojących słów pana i ciepłej ręki na karku Burek, potężny brytan wielkości owczarka podhalańskiego o umaszczeniu we wszystkich odcieniach szarości, nadal niespokojnie węszył. Temu kundlowi stróż Raczyński ufał jak nikomu innemu. Chwycił pałkę. Za chwilę coś się wydarzy. I rzeczywiście. Z przeraźliwym piskiem tramwaj pokonał zakręt prowadzący z Nowej na plac Wolności. Cholera, przejazdy techniczne urządzają. Raczyński pogłaskał psa po głowie. Jeśli dźwięk był nieprzyjemny dla ludzkich uszu, to co dopiero dla psich. Spędzali tu dopiero drugą noc, więc zwierzak nie przyzwyczaił się do takich hałasów. Stanisław Raczyński, postawny i ogorzały mężczyzna dobiegający pięćdziesiątki, o dłoniach zgrubiałych od fizycznej pracy, spojrzał w stronę muzeum. Obok wznosił się potężny gmach nazywający się tak samo jak on — Biblioteka Raczyńskich. Dar hrabiego Raczyńskiego dla narodu.

Budynek podobno wzorowano na jakiejś greckiej, rzymskiej czy francuskiej budowli. Niestety, Stanisław z hrabiów nie pochodził i musiał zarabiać jako nocny stróż. Niedawno znalazł pracę i to nie byle jaką — co najmniej do wiosny trzydziestego dziewiątego, przy budowie banku. Odkąd zaczęły ginąć materiały, panowie bankowcy uradzili, żeby nająć stróża. Sknery pieprzone z tłustymi bebechami. Ale grzech narzekać. Los kolejny raz uśmiechnął się do niego. Podczas Wielkiej Wojny szczęśliwie przeszedł z armią Wilusia przez front zachodni. Potem już w polskim mundurze: powstanie, odsiecz Lwowa i na koniec rozprawa z bolszewikami. Ani jednego draśnięcia. W wolnej Polsce wiodło mu się gorzej. Rodziny nie założył. Miał tylko psa. Westchnął. Przypomniał sobie o dziurze w prawej skarpecie. Przed następną nocą trzeba zacerować. Ale ogólnie źle mu nie było. Zgrzeszyłby, mówiąc inaczej. Starczało na papierosy i od czasu do czasu na piwo. Zawsze też na miskę dla psiska. Bo psy towarzyszyły mu od zawsze. Ten to już czwarty z kolei. Wszystkie wabiły się tak samo, wszystkie traktował jak przyjaciół. Z ludźmi układało mu się różnie, za to do zwierząt, jak to mówią, miał rękę. Razu pewnego okiełznał oszalałego byka, do którego nikt nawet podejść nie chciał. On się odważył, zajrzał buhajowi w ślepia, a potem odprowadził jak potulnego cielaczka do obory. Najbardziej jednak był za psami.

Burek znów zaczął kręcić się niespokojnie. Podkulił ogon. Cicho popiskiwał. Stróż zmarszczył czoło. Co się dzieje, do diabła?! Nigdy wcześniej nie widział takiego zachowania. Spróbował uspokoić psa. Nagle Burek wyrwał się i głośno ujadając, popędził za celem znanym tylko sobie. Pewnie za kotem. A może ktoś łazi w tych rowach, co je wykopali pod fundamenty? Trzeba ruszyć dupsko i sprawdzić. Skaranie boskie. Jak paniusie z pobliskich domów znowu przyjdą na skargę o nocne szczekanie, to go na zicher bankowcy zwolnią. Rozeźlony zgasił papierosa i pośpieszył za Burkiem. Szczekanie nagle przerodziło się w skowyt, błyskawicznie urwany. Zły znak. Raczyński nie namyślał się ani chwili. Pognał śladem Burka w stronę wykopu z żydowskimi kamlotami. Włączył latarkę. W drugiej ręce pewnie dzierżył pałkę. Jeśli ktoś zrobił psu krzywdę, nie będzie litości. Żadnej reakcji na wołanie. Nagle potknął się. Pałkę utrzymał, ale latarkę upuścił. Szukając po omacku, natrafił na ziemi na coś lepkiego i ciepłego. W pierwszej chwili odsunął rękę z obrzydzeniem, ale zaraz zaczął dalej macać. Pod palcami wyczuł sierść. To był Burek w kałuży krwi.

Raczyński odłożył pałkę. Wymacał latarkę. Jakiś drań zabił mu najlepszego przyjaciela. I ten drań za to zapłaci. Z pochewki umocowanej na łydce wysunął sztylet. Koniec żartów. Oświetlił miejsce śmierci pieska. Jasny snop omiótł hałdy ziemi i sterty desek. Ani śladu żywego ducha. Żadnych odgłosów. Powoli wstał z kolan. Nagle kątem oka dostrzegł przesuwający się z niewiarygodną prędkością cień, a po ułamku sekundy poczuł potężne uderzenie. Siła ataku powaliła go obok psiego truchła, twarzą wylądował o milimetry od grzbietu Burka. Sierść drażniła nos. Napastnik przygniótł go do ziemi. Raczyński nie stracił zimnej krwi. O życie walczył nie pierwszy raz. Zręcznie obrócił sztylet i aż po rękojeść wbił go w ciało napastnika. Ten nawet nie pisnął, za to stróż poczuł na gardle zęby. I straszliwy ból rozrywanej skóry, pękających chrząstek, rozszarpywanych żył oraz tętnic. To koniec. W zabójczym tempie serce wypompowywało krew z otwartej rany. Z każdą kroplą uchodziło z niego życie. Ostatnie, co poczuł, to duszący smród. Kolejne kłapnięcie potężnej szczęki zakończyło agonię, a na piasku krew stróża zmieszała się z posoką Burka.DZIEŃ 4 (7 października 1938, piątek)

Apfelbaum niezdarnie kuśtykał przez ciemny korytarz. O szóstej rano obudziło go donośne pukanie. Rybik urzędowym tonem poinformował, że major za piętnaście minut oczekuje w gabinecie. Kapitan poruszał się z trudem. Był obity i niewyspany. Co prawda posterunkowy, spisujący jego zeznanie, załatwił transport pod samą bramę koszar, ale procedury urzędowe zajęły tyle czasu, że wylądował w łóżku dopiero koło trzeciej w nocy. Bolała go każda część ciała, którą potrafił nazwać. Po pobudce Rybika zdążył tylko ogolić się i włożyć mundur, czemu towarzyszyło niemiłosierne stękanie. Kuśtykając, dziękował Bogu, że korytarze nie były dobrze oświetlone. Wygląd jego twarzy pozostawiał wiele do życzenia. Oczywiście nie da się tego ukryć przed Prażyńskim i resztą zespołu, ale po co mają wiedzieć wszyscy dookoła. Na dodatek popełnił ogromną nieostrożność, gdy wyjawił niespodziewanemu obrońcy z parku nazwisko i miejsce pobytu. Co za głupota! Pełen najczarniejszych myśli stanął przed niepozornymi drzwiami gabinetu majora. Zapukał.

— Wejść.

Szczegóły zajścia pewno już dotarły do Prażyńskiego. Spodziewał się ostrej reprymendy. Miał rację.

— Zamknąć drzwi.

Wykonał polecenie i zamierzał usiąść. Prażyński uprzedził jego zamiary.

— Baczność. Nie mówiłem, że wolno siadać.

Cofnął się jak oparzony i syknął z bólu, czym ostatecznie zirytował majora. Prażyński w niczym już nie przypominał światowca z cygarem.

— Będę się streszczał. Po kim jak po kim, ale po długoletnim pracowniku Referatu spodziewałem się czegoś więcej. Zachowałeś się, Apfelbaum, jak ostatni dureń. Gdyby coś takiego wywinął mi jeden z tych cyngli z KOP-u, tobym zrozumiał. Ale ty?! Powodzenie całej operacji zawisło na włosku. Czy mam przypomnieć jej znaczenie?

Nie było to konieczne. Potrzebowali spektakularnego sukcesu. Zebrało się nad nim zbyt wiele czarnych chmur, choćby związki Prażyńskiego z osławionym rotmistrzem Sosnowskim czy skargi Ordynariatu Polowego.

— Nie — wyszeptał zbesztany Apfelbaum.

Major zerwał się zza biurka.

— Co „nie”?! Odpowiadać pełnymi zdaniami.

— Nie, panie majorze. Melduję, że rozumiem znaczenie naszej operacji.

Dalsza reprymenda przebiegła znacznie spokojniej.

— Od dziś wszystkie wieczorne wyjścia zgłasza pan mnie. Poza tym wszędzie będzie wam towarzyszył Durski. Jakieś pytania?

Apfelbaum stłumił chęć rozpatrzenia korzystania razem z Durskim z toalety i zapewnił, że pytań nie ma. Prażyński na dobre ochłonął.

— W takim razie ja mam sprawę. Posłuchaj.

Na stole pojawiła się niewielka szkatułka. To chyba był osławiony Chowaniec — Apfelbaum wiele o nim słyszał, ale nigdy nie widział w akcji.

— Uważaj. — Prażyński zamknął oczy. Jego wargi poruszały się bezgłośnie, a palce w przedziwny sposób wyginały nad pudełkiem. Nagle w pomieszczeniu rozległ się głos. Nie miał określonego źródła, za to przepełnił Apfelbauma dziwnym niepokojem, no, nazywając rzeczy po imieniu — strachem. Wysłuchał wszystkiego, ale że ciężko było mu się skupić, poprosił o powtórzenie. Prażyński szpetnie zaklął, lecz prośbę spełnił. Kiedy głos ucichł, a Apfelbaum nadal milczał, major nie zdzierżył:

— Tylko nie mów, że chcesz następnej powtórki. Lepiej od razu znikaj mi z oczu!

Wyczerpany Apfelbaum podniósł wzrok. Spojrzenie bitego dziecka, nie rozumiejącego, co się wokoło dzieje, tylko rozsierdziło Prażyńskiego. Nim padła następna wiązanka inwektyw, Apfelbaum otworzył usta.

— To rozmowa po hebrajsku. Jeden pyta drugiego, co mu się stało. Tamten mówi o ranie. Tak… Chyba mówi, że jest ranny.

— Chyba? — Prażyński zmarszczył brwi. — Taki z was specjalista, jak z koziej rzyci orkiestra.

Apfelbaum westchnął. Ile jeszcze razy trzeba będzie tłumaczyć oczywistości?

— Panie majorze, hebrajski znam biernie. To znaczy, czytam teksty. Tu jest trochę inne słownictwo. To z pewnością syjoniści. Oni używają hebrajskiego, właściwie nowohebrajskiego w mowie potocznej. Zresztą jeden z nich posługuje się tym językiem od niedawna, bo potwornie go kaleczy.

— Można określić, która to grupa syjonistów?

Pobłażliwy uśmiech w reakcji na głupie pytanie szybko przypomniał Apfelbaumowi, ile jego twarz ostatnio wycierpiała.

— Z języka to nie wynika. Na podstawie innych przesłanek stawiałbym na betarowców. Skąd mamy tę rozmowę?

Prażyński nie miał zamiaru odpowiadać na żadne pytania.

— Dobra, siadaj. Zaraz przyjdą pozostali. Po odprawie ruszamy na wykopki.

Sycząc z bólu, Apfelbaum ciężko opadł na fotel. Prażyński zawsze uważał się za spostrzegawczego. Grymas na twarzy kapitana nie umknął jego uwagi. Skutki pobicia nie mogły być aż tak bolesne.

W przeciwieństwie do dnia poprzedniego ranek zapowiadał się pochmurnie. Nim podinspektor dobrze umościł się w ulubionym fotelu, zadzwonił telefon. Głos po drugiej stronie sprawił, że przyjął postawę regulaminową.

— Witam, panie starosto.

Słuchając, patrzył przez okno. Na ulicy toczyło się zwykłe życie. Tramwaje, nazywane tu bimbami, bimbały dzwonkami, silniki automobilów warczały, a poznańczycy spieszyli do zajęć. Najbezczelniej żyli normalnym rytmem, za nic mając dramat rozgrywający się na pierwszym piętrze Prezydium Policji. Starosta krzyczał do słuchawki. Z każdą chwilą twarz Zadworskiego stawała się coraz bardziej purpurowa, sam podinspektor zaś powoli osuwał się pod stół. Do głosu dochodził z rzadka, w zasadzie tylko po to, by przytakiwać:

— Oczywiście, panie starosto.

— Natychmiast, panie starosto.

— Tak jest, panie starosto.

— Dopilnuję osobiście, panie starosto.

— Oczywiście. Punkt dwunasta w pańskim gabinecie.

Kiedy starosta rzucił słuchawką, podinspektor wiedział, że właśnie zaczął się najdłuższy dzień w jego karierze. Jednak z każdym problemem można sobie poradzić. W szufladzie czekała nalewka. Mały łyczek i będzie mógł zmierzyć się z całym złem świata. A potem sprawi, że jeszcze kilka osób uzna siódmy dzień października za datę pechową.

— Dyżurnyyyyyyy!

Do gabinetu wpadł przerażony policjant.

— Znajdź mi zaraz Szuberta. Tylko migiem.

— Melduję, że aspirant Szubert nie stawił się do służby.

Zadworski uderzył pięścią w stół.

— To, idioto, wiem! Masz się dowiedzieć, w którym szpitalu leży.

Wyraz twarzy dyżurnego wskazywał, że określenie stanu jego umysłu było jak najbardziej adekwatne.

— Odmaszerować.

Kiedy policjant czmychnął z gabinetu, Zadworski zaczął spokojnie analizować sytuację. A wyglądała ona następująco: pan starosta dostał zapytanie od wzburzonego cenzora, czy puścić w „Kurierze Poznańskim” sensacyjny artykuł o nocnej bitwie nad Wartą, w której policji udało się unieszkodliwić niezwykle groźnego przestępcę. O dziwo, endecka szmata napisała o działaniach policji nader życzliwie, podkreślając ofiarę z życia trzech funkcjonariuszy. Pana starostę zirytował fakt, że o niczym nie wiedział. Tylko skąd miał, do diabła, wiedzieć, skoro nic o akcji nie wiedział sam podinspektor? Niezwłocznie musiał zdobyć rozeznanie w sytuacji. Starosta wymienił jedno nazwisko — aspiranta Szuberta, policjanta, który ocalał. To ten gówniarz, co drążył sprawę trupów z rozerwanym gardłem, a nawet ubzdurał sobie, że łańcuch zgonów nie może być zbiegiem okoliczności. Ten młodzieniec to było jego „odkrycie”. Odbył służbę wojskową i napisał podanie o przyjęcie do policji. Miał maturę i uroił sobie służbę śledczą. Zrządzeniem losu list Szuberta wpadł w jego ręce. Powodowany impulsem wyraził wtedy zgodę na przyjęcie kandydata, rzecz jasna, do służby wewnętrznej, biurowej.

Rozmyślania przerwało gwałtowne otwarcie drzwi. Dyżurny wszedł bez pukania. W normalnych okolicznościach za coś takiego wylądowałby na Chwaliszewie. Na szczęście dla dyżurnego tego dnia okoliczności nie były normalne.

— Szpital Miejski. Znaczy melduję, Szubert jest na obserwacji w Szpitalu Miejskim.

Podinspektor mruknął coś niezrozumiale. Za oknem samochód osobowy zatarasował torowisko i między motorniczym a kierowcą wywiązała się bójka.

— Za pięć minut ma na mnie czekać auto z szoferem.

Apfelbaum siedział ze spuszczoną głową w baraku robotników budowlanych. Drzwi otwarli na wylot, a i tak w środku drewnianej budy panował okropny zaduch. Na szczęście koledzy nie interesowali się jego obitą gębą. Nikt o nic nie pytał. Czasami obojętność i niechęć Polaków przynosiła korzyści. Nie musiał wysłuchiwać złośliwych komentarzy ani fałszywej troski. O wczorajszym zajściu przypominał mu tylko ból przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Dochodziła jedenasta. Grupa specjalna miała przerwę. Dotychczasowe poszukiwania okazały się jednym wielkim rozczarowaniem. Rybik gdzieś się zawieruszył, a major chodził nerwowo tam i z powrotem, zły jak osa. Jedynie Wojtaszek z Durskim nie poddali się panującemu przygnębieniu i zawzięcie o czymś szeptali.

Sytuacja wyglądała nieciekawie. W drugim dniu sprawdzili wszystkie macewy z odkopanej części cmentarza. Żadnej nie określiłby anomalią. Ot, stare żydowskie dzieje. Cykl urodzin i śmierci — czasem gwałtownych, częściej naturalnych. Prażyński stanął przed podjęciem decyzji, czy zakończyć misję, czy próbować rozkopać resztę cmentarza. Drugi wariant oznaczał zamknięcie ulicy Rzeczpospolitej, a może nawet poszukiwania w gmachu Banku Związku Spółek Zarobkowych. Powstałe przy okazji zamieszanie stanie się wodą na młyn dla jego wrogów i może spowodować — nomen omen — pogrzebanie kariery. Atmosfera zrobiła się nerwowa. Już chyba ze trzy razy został wypytany przez majora, czy jest absolutnie pewien, że niczego nie przeoczyli. Był pewien — choć nie lubił tego słowa — absolutnie. Coraz bardziej utwierdzał się też w przeświadczeniu, że wejście na teren starego cmentarza było błędem. Dla pobożnego Żyda to świętokradztwo. I choć od lat nie pojawił się w synagodze, tak jawne wystąpienie przeciw zasadom judaizmu gryzło jego sumienie. Sięgnął po kubek i zaczerpnął ze sporego kotła. Dla spragnionych zorganizowano rozwodniony kompot o bliżej nieokreślonym smaku. Zajrzał do naczynia z obrzydzeniem. Poza nazwą ciecz nie miała nic wspólnego z wyrobami mame Apfelbaum. Z nudów zaczął podsłuchiwać rozmowę byłych oficerów KOP-u. Durski wyjaśniał coś koledze, mocno przy tym gestykulując.

— No i wiesz ty, co ja się dowiedział? Oni mnie ogłosili zaginionym. Wyobrażasz ty sobie? Koledzy, znajomi, przyjaciele, rodzina — wszyscy myślą, że ja nie wrócił z akcji. Mam tylko nadzieję, że nikt nie gada, że dałem nogę do Sowietów. Bo mieliśmy takie przypadki w jednostce.

— Ale chyba nie wśród oficerów?

— No nie. Przynajmniej ja nie słyszał. Tacy z poboru czasem nawiewają… Najczęściej Żydy…

Wojtaszek pokiwał głową. Jeden i drugi nic sobie nie robili z faktu, że Apfelbaum siedział obok.

— Taa… U nas też się to raz czy dwa zdarzyło. A rodzina u ciebie duża?

— Iii, nie. Tylko matka staruszka, co już na umyśle słabuje.

— U mnie podobnie. Ino matka się ostała. Tak se myślę, że oni chyba specjalnie nas takich dobrali. Wiesz, takich bez zobowiązań.

— Nu, musowo masz rację.

Wojtaszek pokiwał głową. I wysmarkał nos. Bardzo głośno.

— Tyś zaginął, a mnie najzwyczajniej w świecie uśmiercili.

— Co ty? Poważnie?

— Poważnie. Major mówił, że nawet pogrzeb się odbył.

— Jasny piorun. Z księdzem?

— Musowo. Wierzący jestem, to z księdzem. Do trumny pewnie nawrzucali cegieł i do piachu…

Apfelbaum raptownie doskoczył do Wojtaszka.

— Coś ty powiedział?

Wojtaszek o mało nie spadł z krzesła zaskoczony nagłą reakcją.

— Czego się, Mośku, drzesz?

Przełknął Mośka i ponowił pytanie. Wojtaszek patrzył na niego jak na wariata. Po głowie chodziły mu pewnie dosadniejsze określenia. Dla spokoju powtórzył:

— Mówiłem, że pogrzeb miałem z księdzem. Że pochowali trumnę wypełnioną kamieniami czy cegłami.

Apfelbaum podniósł do góry obie ręce.

— To jest to! To jest to, co przegapiłem…

Krzyki przyciągnęły uwagę Prażyńskiego.

— Kolego, może ciszej, myśleć próbuję!

Apfelbaum, nie zważając na ból, podbiegł do majora.

— Już nie trzeba. To znaczy, chciałem powiedzieć — jeśli jest tak, jak myślę, to już pan major nie musi myśleć.

Prażyński niewiele zrozumiał z tego bełkotu, szczególnie odkąd zapachniało szmoncesem.

— Mów po ludzku, Apfelbaum. I z sensem.

Był tak zaaferowany odkryciem, że zapomniał nie tylko o bólu, ale także o trawiących go wątpliwościach.

— Bo, panie majorze, przyjąłem złe założenia. Szukałem anomalii — w treści napisu na macewie. Nie wiem, na co liczyłem. Chyba że trafię na tekst: „Tu jest tajemnica, tu szukajcie…”.

Prażyński przerwał zniecierpliwiony.

— Do rzeczy, kapitanie. Nie chrzańcie po próżnicy…

Po takich impertynencjach Apfelbaum zazwyczaj milkł urażony. Ale nie dziś.

— A przecież ta macewa musiała przez ileś tam lat być na widoku dla różnych ludzi. I na pewno nie miała wzbudzać zainteresowania. Musiała być normalna. Najnormalniejsza.

Apfelbaum wciąż się nakręcał, więc major uznał, że powinien sprowadzić go na ziemię.

— Kapitanie, co to oznacza dla nas?

— To, że szukałem nie tego, co trzeba.

— Chcesz mi pan powiedzieć, że zaczynamy wszystko od nowa? — Major zacisnął pięści.

— No… to chyba nie będzie konieczne — odpowiedział ostrożnie Apfelbaum. — Widziałem coś, co nawet mnie zaciekawiło. Ale uznałem, że to bez sensu.

Major nie zdzierżył i złapał poły policyjnego munduru Apfelbauma.

— Nie nadużywaj mojej cierpliwości, człowieku.

Twarz kapitana wykrzywił grymas bólu. Prażyński puścił go momentalnie.

— Spokojnie, panie majorze. Jak ma być zwięźle, to powiem tylko jedno słowo — cenotaf.

Prażyński aż przysiadł z wrażenia. To było takie oczywiste.

— Co… cenotaf? Cenotaf… Ale ja byłem przekonany, że Żydzi nie uznają cenotafów.

— Bo nie uznają. Oto anomalia, której pan szukał.

Major podrapał się po głowie.

— No tak, to by się kupy trzymało.

Wojtaszek chrząknął. Prażyński i Apfelbaum, pogrążeni w dyskusji, zapomnieli o Bożym świecie i spostrzegli ze zdumieniem, że nie są w baraku sami.

— Za pozwoleniem pana majora. O czym panowie rozmawiacie? Który to ten cnotak? — Pytanie padło z ust Wojtaszka, a Durski potwierdził potrzebę wyjaśnień kiwnięciem głowy.

— Cenotaf, kapitanie, cenotaf. Grecy nazywali tak pusty grób, taki rozumiecie — symboliczny.

— Taki jak mój, znaczy?

Prażyński potwierdził.

— W rzeczy samej, coś takiego.

— I kapitan Apfelbaum enotafa znalazł na tym starym cmentarzu? — wypytywał dalej Wojtaszek. Po „Mośku” starał się zwracać do kolegi Żyda możliwie najgrzeczniej.

— „Znalazł” to za duże słowo — uściślił Apfelbaum. — Na razie to jest hipoteza.

— Trzymajcie mnie! — Major złapał się za głowę. — Apfelbaum, tu nie jeszybot. Mów krótko i węzłowato.

Kapitan spojrzał na majora lekko urażony, ale zalecenie wykonał.

— Krótko i na temat. Znalazłem nagrobek Jehudy Loewa Ben Bezalela.

— A co to za jeden?

— Inaczej Mahral z Pragi, tej czeskiej.

Jakoś nikt nie wrzasnął „O w mordę, ale głupiec ze mnie” ani chociaż „A rzeczywiście”, więc Apfelbaum kontynuował:

— To był rabbi i uczony z szesnastego wieku. Chociaż urodził się w Poznaniu, to najwięcej dokonał w Czechach. Tam zmarł i tam go pochowano…

— Iiii… — Major nie wiedział, jak zmobilizować specjalistę od judaików do skracania wypowiedzi.

— …i to znaczy, że albo grób w Pradze, albo grób w Poznaniu jest fałszywy. Osobiście stawiam raczej na Poznań, bo ten czeski jest zbyt znany.

— Nawet jeśli jest tak, jak mówisz, Apfelbaum, to wciąż nie rozumiem, jakie to ma znaczenie dla nas?

— Pusty grób to doskonała kryjówka. Niech pan się zastanowi, majorze. Jesteście Żydem w szesnastowiecznej Europie i macie do ukrycia tajemnicę, coś niesłychanie ważnego. Gdzie to schować? Żydowskie domy łatwo mogły się stać celem dla motłochu. Chrześcijanom nie mógł zaufać. Jedyne miejsce dające jako takie zabezpieczenie to cmentarz — święty dla Żydów i raczej unikany przez gojów. A przynajmniej wtedy nikt nie rozkopywał grobów.

Apfelbaum dostrzegł, że wreszcie wzbudził zainteresowanie słuchaczy. Postanowił je wzmocnić.

— I tu najciekawsze. Wiecie, czym zajmował się ten rebe? Z czego jest najbardziej znany?

Durski i Wojtaszek nawet nie próbowali podjąć wyzwania, ale Prażyński intensywnie szukał w pamięci odpowiedzi. Apfelbaum litościwie skrócił jego cierpienia.

— Tradycja przypisuje Mahralowi stworzenie Golema.

Major głośno przełknął ślinę.

— O cholera.

Durski z wrażenia otworzył usta i tylko Wojtaszek nie wiedział, o co chodzi.

— Co znów za Golem?

Niespodziewanie odpowiedział mu Durski:

— Ta co ty? W kinie dawali.

— U nas nie…

— Bo pewnie pleban się nie zgodził… — Durski roześmiał się.

Dyskusję o cenzurowaniu repertuaru filmowego uciął w zarodku Prażyński:

— Panowie, cisza! Zastanówmy się nad kolejnym krokiem. Kapitanie Apfelbaum?

Wywołany opuścił rękę, którą podniósł na modłę szkolną.

— Panie majorze, proszę o zezwolenie na wyjście do biblioteki. Muszę sprawdzić kilka szczegółów w mojej hipotezie.

Pan major już chyba obmyślił plan, a pytanie do podkomendnych miało tylko uspokoić Durskiego z Wojtaszkiem. Odzyskał wigor. Chciał działać, a nie czekać.

— Odmawiam. Nigdzie nie będziecie łazić. Wszystko możemy sprawdzić na miejscu z autopsji.

Pierwszymi dźwiękami, jakie dotarły do Szuberta po odzyskaniu przytomności, były krzyki nad głową.

— Proszę pana! Pacjent jest osłabiony, nie można mu teraz przeszkadzać.

Głos pierwszy należał do kobiety.

— Siostro! Ja mogę, jestem jego przełożonym. To pani niech się stąd zabiera.

Głos drugi był męski. I znajomy.

— O nie! Idę po lekarza. Doigrałeś się pan.

To znów głos pierwszy.

Otworzył oczy i ujrzał podinspektora. Bardzo wściekłego podinspektora. Wzburzona pielęgniarka wybiegła z sali.

— Gdzie ja jestem?

Zadworski z prędkością, jakiej nikt by się po nim nie spodziewał, znalazł się przy łóżku Szuberta.

— Ooo, pan aspirant raczył się obudzić! A może raczej powinienem mówić — były aspirant!

Szubert najchętniej schowałby się pod kołdrę. Głos podinspektora ociekał miodem, ale spojrzenie mogłoby rozłupać kamień.

— Niczego nie pamiętam. Łeb mi pęka. Skąd…

Zadworski w ogóle nie zwracał uwagi na słowa podwładnego. Żeby dać upust wściekłości, musiał aspiranta obsobaczyć.

— Obiecałem ci kiedyś, Szubert, krawężnik na Głównej. To już nieaktualne. Ciebie nie ma w policji w ogóle. Póki ja tu rządzę, nawet nie masz co marzyć o państwowej posadzie w tym kraju. Rozumiesz? Ty durniu, ty idioto, imbecylu, kretynie, ty półgłówku, ty…

Zadworskiemu ze zdenerwowania zabrakło słów.

— Panie inspektorze, co się stało? Gdzie ja jestem?

— W szpitalu, gnido. W sumie nic ci nie jest, symulancie jeden. A w ogóle, to ty mnie pytasz, co się stało? To ja żądam wyjaśnień. Co to za samowola? Osobiste porachunki? Prywatne śledztwa? Szastanie życiem trzech policjantów!

Andrzej apatycznie przysłuchiwał się krzykom podinspektora. Powoli przypominał sobie zdarzenia poprzedniego wieczoru. Ostatnie zdanie sprawiło, że uniósł się na łokciach.

— O Boże, co z nimi?

Zadworskiemu nie drgnął żaden mięsień podczas wyliczania.

— Jan Sobkowiak, wdowiec, dwie nieletnie córki na utrzymaniu. Poległ na służbie. Hieronim Tomczak, żonaty, dwóch synów i córka, wszyscy nieletni. Poległ na służbie. Augustyn Brodowski, trzech synów — jeden nie skończył nawet roku. Poległ na służbie. Wszystko z winy pana aspiranta i jego chorej ambicji…

Szubert zawył z rozpaczy. Opadł na łóżko. Podinspektor miał okazję błysnąć pamięcią. Odświeżył ją, spotykając się z funkcjonariuszami wezwanymi na miejsce zbrodni przez dziennikarzy. Monolog Zadworskiego przerwała interwencja lekarza. Doktor, odciągnięty od innych obowiązków, nie zamierzał tolerować dezorganizacji pracy.

— Proszę natychmiast wyjść! Pacjent potrzebuje spokoju. Bo zawołam policję.

Zadworski nie był w nastroju do żartów.

— Ja jestem policja! Ten pacjent to przestępca. A spokoju nie zazna do końca życia. — Podinspektor wycelował w Andrzeja tłusty paluch. — Tak, Szubert, postawię cię przed sądem za wielokrotne złamanie regulaminu. Za śmierć tych ojców rodzin. Zgnijesz w celi. Jakem Zadworski.

Do sali wbiegła pielęgniarka.

— Właśnie do pana Zadworskiego telefon. Pilny! Z Warszawy.

Podinspektor momentalnie ochłonął.

— Gdzie aparat?

Lekarz i pielęgniarka odpowiedzieli równocześnie:

— Korytarzem w prawo, ostatnie drzwi po lewej.

Podinspektor wyleciał z izolatki jak z procy. Szubert ponownie osunął się w otchłań nieświadomości.

Prażyński dziarsko komenderował podwładnymi i nawet sam zabrał się do poszukiwań. Nie przydał się na wiele, tylko bowiem Apfelbaum potrafił odczytać inskrypcje. Po wczorajszym upale dzisiejsze zachmurzone niebo zdecydowanie bardziej sprzyjało pracy. Na szczęście odnalezienie konkretnego nagrobka było zadaniem o wiele łatwiejszym niż mozolne odcyfrowywanie całych napisów. Nie minęły nawet trzy godziny, gdy Apfelbaum triumfalnie zakrzyknął. Prażyński bezceremonialnie go odepchnął, by znaleźć się sam na sam z macewą Mahrala. Jak spod ziemi wyrósł Rybik z pokaźnym fotoaparatem na statywie. Zrobił zdjęcie upamiętniające stan pierwotny, po czym Prażyński zaczął mocować się z kamienną płytą. Po chwili sapiąc, wezwał na pomoc Durskiego i Wojtaszka.

Apfelbaum patrzył na te zmagania z przerażeniem. Od lat nie był praktykującym mozaistą, jednakże myśl o bezczeszczeniu czyjegoś grobu — szybko poprawił się: nie czyjegoś, tylko rabina — napawała go grozą. Cała nadzieja w tym, że o ile wnioskowanie jest poprawne, pod nagrobkiem nie powinny leżeć ludzkie szczątki. Tymczasem do wyciągania zadziwiająco mocno osadzonej macewy dołączył Rybik i dopiero czwarta para rąk pozwoliła ruszyć kamienną płytę z miejsca. Prażyński bez namysłu rzucił się do rozgrzebywania ziemi, reszta tylko przyglądała się jego zmaganiom. Major przerzucał ziemię rękami. Pot obficie zrosił łysą czaszkę. Na chwilę zamarł zdyszany, by po uspokojeniu oddechu rozpocząć kopanie ze zdwojoną energią. Przestał po dokładnie trzech minutach. Bez narzędzi nic więcej nie osiągnie. Niezawodny Rybik przyniósł saperkę i zluzował zmęczonego majora.

Ciekawość zwyciężyła i Apfelbaum wykonał kilka kroków w kierunku rosnącej w ziemi dziury. Dobry punkt obserwacyjny. Pół godziny później podporucznik zakończył pracę i wytarł czoło. W otworze metrowej głębokości znajdowała się pokaźnych rozmiarów żelazna skrzynia. W czasach Mahrala musiała kosztować majątek. Wyglądało na to, że nie towarzyszyły jej żadne zwłoki. Zatem na razie wszystkie przypuszczenia się potwierdziły. Durski z Wojtaszkiem przynieśli porządne łopaty i zabrali się do ostatecznego odkopania znaleziska. Major poklepał Apfelbauma po plecach.

— Dobra robota, kapitanie. Aż strach pomyśleć, jakie skarby tam na nas czekają.

Apfelbaum syknął. Major trafił w jedno z miejsc obolałych po wczorajszej bójce. Dobrze powiedziane, strach myśleć. Pytanie tylko, czy są to skarby, o których marzy wojsko? A może coś, co za nic na świecie nie powinno ujrzeć światła dziennego? Zadano sobie wiele trudu, by tak się właśnie stało.

Zadworski wrócił do Szuberta. Ostentacyjnie głośne zachowanie podinspektora wyrwało Andrzeja z niespokojnej drzemki. O dziwo, przełożony gwizdał pod nosem. Swym potężnym brzuchem wypełnił prawie całą izolatkę. Przed chwilą gotów udusić aspiranta gołymi rękami, teraz posyłał uśmiechy. Promiennym spojrzeniem obdarzył nawet siostrę, która przyszła mu przypomnieć, że znajduje się w szpitalu i powinien zachowywać się cicho. Zadworski raczył się podporządkować. Oczywiście na swój sposób. Ton tubalny zamienił na ledwie donośny.

— Szubert, Szubert, jesteś pan w czepku urodzony. Opatrzność nad panem czuwa.

Andrzej zbaraniał.

— Ale ad rem… Rozmawiałem przed chwilą z generałem Zamorskim. — Podinspektor puszył się jak paw. — Jest osobiście zainteresowany sprawą. Mam wyznaczyć policjanta do odznaczenia i awansu. Generał obiecał, że podczas najbliższej wizyty w Poznaniu sam je wręczy. Tak się składa, że jedyną osobą, która może zostać odznaczona i promowana, jesteś Szubert ty. Żebyśmy mieli jasność. Nie oznacza to, że zapomniałem o karygodnym i nieudolnym dochodzeniu. Jeżeli masz nadal pracować w Policji Państwowej, musisz przyjąć moje warunki. Inaczej mówiąc, albo jesteś w mojej drużynie, albo szukaj innego zajęcia. Najlepiej najmij się za pastucha albo za alfonsa w Argentynie. Przyjmujesz moje warunki?

Szubert nie wierzył własnym uszom. Zadworski, bez mrugnięcia okiem, przechodził od pochwał do gróźb.

— Ale, panie inspektorze, ja ich nie znam…

— To oczywiste, Szubert — parsknął Zadworski. — Warunki poznasz dopiero, jak je zaakceptujesz.

Nie namyślał się długo. Służba w policji jest dla niego wszystkim, a Zadworski nie będzie żył wiecznie. Tak, zostanie przydupasem i kapusiem, na podobieństwo Malinowskiego. Bo zapewne do tego sprowadzają się tajemnicze warunki. Głośno westchnął.

— Zgadzam się na wszystko.

Podinspektor poklepał się z zadowoleniem po brzuszysku.

— Mądra decyzja. I wiesz co, Szubert? Nie kombinuj przeciwko mnie. Nie radzę. Ci, co próbowali, patrolują teraz bagna, dzikie knieje i moczary. Walczą z komarami i wężami.

Skinął głową. Agatko, to dla ciebie. Zadworski nabrał powietrza w płuca i zaczął powoli tłumaczyć:

— Wszystko, co robiłeś w tej sprawie, robiłeś na moje polecenie, jako dowódca grupy operacyjnej do zadania specjalnego. Cały czas byliśmy w kontakcie. Sprawa wymagała nieregulaminowych działań ze względu na groźbę wybuchu paniki, o nie dających się oszacować skutkach społecznych. Ilu ofiar się doliczyłeś?

Skojarzenie, o jakie ofiary chodzi, zajęło Szubertowi dłuższą chwilę. Trudne pytanie, szczególnie biorąc pod uwagę słowa dozorcy z Wałów Jagiełły.

— Nie licząc policjantów poległych podczas akcji, podejrzewam sześć zabójstw… A może siedem.

— Konkretna liczba, prawie jak u Haarmana z Hanoweru — to tłumaczy, dlaczego o zagrożeniu nie została powiadomiona opinia publiczna. Pozostaje jeszcze sprawa nieodpowiedzialnej akcji nad Wartą… — Zadworski zawiesił głos, podrapał się po głowie i popatrzył na sufit. Widocznie tam znalazł natchnienie, bo dalsze słowa popłynęły wartko: — Ujęcie sprawcy musiało zostać przeprowadzone w nocy, ze względu na jego mobilność i groźbę dokonania kolejnych morderstw oraz możliwość zmiany kryjówki. Dla najbliższych tragicznie poległych załatwimy renty od policji i może od miasta. Zaopiekuje się nimi Rodzina Policyjna.

Aspirant słuchał mówiącego językiem służbowych sprawozdań Zadworskiego z otwartymi ustami. Niektórych zwrotów nie rozumiał. Nagle podinspektor wycelował w niego wielki paluch.

— Żadnych kontaktów z prasą. Jak ktoś będzie rozpytywał, odsyłasz do mnie.

Szubert musiał niechętnie przyznać zwierzchnikowi talent do konstruowania wyjaśnień dla władz. Zapewne w prawdziwej policyjnej robocie szczytem możliwości Zadworskiego było pojmanie złodzieja szkolnych ołówków, ale w machinie biurokratycznej potrafił funkcjonować doskonale. Podinspektora nie opuszczał dobry humor.

— W porządku, Szubert. Wzywają mnie obowiązki. Mam spotkanie z panem starostą. Chyba co mieliśmy ustalić, ustalone zostało. Do pracy stawisz się niezwłocznie, jak cię stąd wypiszą. Przygotujesz mi raport ze śledztwa — wszystko szczerze, jak na spowiedzi. Rozumiesz, taki poufny, tylko dla mnie. Inne zadania przydzielę ci później. I pamiętaj — słuchasz mnie, wszystko jest dobrze. Zaczniesz kombinować — już po tobie.

Zadworski odwrócił się do Szuberta plecami i zrobił krok w stronę wyjścia. Nagle zatrzymał się i szybko wrócił do podkomendnego.

— Ja cię, chłopcze, nie doceniłem. Nie rozumiem, w co pogrywasz, ale nie celuj za wysoko. Wiem, że nie oddałeś nawet jednego strzału ze służbowej broni, a w ręce trzymałeś niewiadomego pochodzenia parabelkę. To twoja prywatna? Zresztą nieistotne. Pamiętaj, będę cię bacznie obserwować.

Podinspektor wyszedł, pogwizdując wesoło i śmiejąc się w nos oburzonym jego zachowaniem pielęgniarkom. Kiedy Szubert został sam, ukrył twarz w dłoniach i gorzko załkał.

Dziwnym zrządzeniem losu, czy może pradawnej magii, żelaznej skrzyni nie naruszył ząb czasu. Milczący mężczyźni siedzieli w baraku budowlanym wokół wykopaliska. Prażyński obserwował podkomendnych. Durski i Wojtaszek wpatrywali się w skrzynię z wypiekami na twarzy i pistoletami w dłoniach. Młode głupki. Rybik pozornie traktował wszystko z dystansem, lecz major wiedział, że pod maską spokoju aż kipi z ciekawości. Żyd nieudolnie skrywał dręczący go niepokój. Na jego czole perlił się pot. Z teczki osobowej kapitana wynikało, że uważał się za bezwyznaniowca. Reakcja na odkrycie wskazywała, jak bardzo się mylił. Prażyński uśmiechnął się dyskretnie. To można chyba nazwać religijnym odrodzeniem. Podzielał część wątpliwości Apfelbauma. Nie mógł się pozbyć myśli o Pandorze. Ale ciekawość i żądza sławy okazały się silniejsze od obaw. Podobnie czuł się zapewne ów Anglik Carter przed grobowcem Tutenchamona w Dolinie Królów. Major mógł mieć tylko nadzieję, że nie podzielą losu tamtych odkrywców. Odsunął się od znaleziska. W jego ślady poszli wszyscy poza Rybikiem. Podporucznik wyjął z kieszeni pęk wytrychów i ujawnił kolejny talent. Zamek ze skrzyni w niewielkim stopniu przypominał współczesne. Dzięki więzi telepatycznej uczulił Rybika na potencjalne pułapki i dlatego ten pracował powoli i bardzo ostrożnie. Pierwsze zabezpieczenie zostało sforsowane po godzinie. Mimo że wytrychami operował tylko Rybik, wszyscy mężczyźni zmęczyli się już samym patrzeniem na jego działania. Napięcie w baraku było wręcz namacalne. Drugi zamek — wewnątrz skrzyni znajdowała się bliźniaczo podobna, mniejsza kopia — uległ już w pół godziny, a trzeci i ostatni w dwadzieścia minut. W środku skrzyni trzeciej znaleźli niewielką tubę zabezpieczoną srebrną pieczęcią z hebrajskim napisem. Wszystko wyglądało tak, jakby zostało umieszczone w grobowcu wczoraj, jakby upływ czasu nie miał żadnego znaczenia. Na pułapki się nie natknęli. Nie poraził ich piorun, nie spalił ogień. Żadna trucizna nie wydostała się do powietrza. Czyżby przed wiekami ktoś całkowicie zaufał zamkom? Mało prawdopodobne. Coś tu nie grało. Nie grało jak cholera. Prażyński po głębokim namyśle sięgnął do skrzyni, drżącymi rękoma wyjął tubę i ostrożnie podał ją Apfelbaumowi. Wskazał zwisającą na wielobarwnym sznurze pieczęć.

— Czytaj.

Kapitan spojrzał na znalezisko z odrazą, ale pieczęć chwycił. Niewielkie znaki w dwóch rzędach okrążały heksagram. W miarę cichego czytania twarz Apfelbauma bladła.

— No i… — Prażyński nawet nie starał się być uprzejmy.

Apfelbaum powoli podniósł głowę. Głos mu się łamał. Trząsł się ze strachu.

— To jest chejrem, straszliwa klątwa na tego, kto złamie tę pieczęć. Na niego i na dziewięć pokoleń jego potomków.

Durski spojrzał na Wojtaszka i głośno przełknął ślinę. Twarz Rybika zastygła. Tylko major zaśmiał się gardłowo.

— Dzieci nie mam albo nic o nich nie wiem. A żydowskich przekleństw się nie boję.

Wyrwał pieczęć Apfelbaumowi i złamał ją. Także tym razem nikt nie został porażony, zatruty ani rozerwany na strzępy. Po prostu nic się nie stało. Prażyński spojrzał triumfalnie na Apfelbauma. Polacy wymieniali pobłażliwe uśmieszki. Ponury nastrój prysł jak bańka mydlana.

— No to w Imię Boże… — Major inwokacją zaskoczył wszystkich, może poza Rybikiem.

Z tuby wyciągnął zwój pergaminu zapisany gęsto hebrajskimi literami. Pogranicznicy nie kryli rozczarowania, zapewne przyjęli, że ze środka wysypią się drogie kamienie. Rybika chyba bardziej niż stare żydowskie bazgroły interesowało otwieranie skomplikowanych zamków, a Apfelbaum wyglądał, jakby chciał uciec stąd najdalej, jak to tylko możliwe. Trząsł się niczym osika. Tylko Prażyński zdawał sobie sprawę z wagi znaleziska i tryskał optymizmem oraz państwowotwórczym entuzjazmem.

— Panowie, to historyczna chwila, o której będziecie mogli opowiadać wnukom. Jeśli uda nam się odczytać zapiski, jeśli jest w nich to, czego się spodziewam, Rzeczpospolita zdobędzie broń o znaczeniu strategicznym. Zapamiętajcie ten moment dobrze, bo to narodziny nowego mocarstwa, które przekroczy wszystkie nasze wyobrażenia.

Apfelbaum zerwał się z twardej ławy i wybiegł z baraku. Czort z nim. Przeklęty starozakonny gryzipiórek. Pozostali spojrzeli po sobie, po czym energicznie wymienili uściski dłoni. Jak major mówi, że to ważne, to musi tak być. Znaczy, że właśnie uratowali ojczyznę.

Jednakże Prażyński nie miał racji. Wraz z przełamaniem pieczęci w baraku pękło siedem pieczęci-córek. Pierwsza w Poznaniu, u rabina Katzenfelda, druga w Brunszwiku, w prywatnym zbiorze miejscowego gaulaitera, kolekcjonującego co ciekawsze przedmioty rekwirowane Żydom. Trzecia w Pradze, w mieszkaniu starego ogrodnika. Czwarta w Lyonie na strychu księdza neofity, piąta w Barcelonie na kwaterze bolszewickiego komisarza przybyłego z Odessy. Szósta w Tangerze na śmietnisku, a siódma w Tyberiadzie, w lepiance biednego rybaka.

Mieszkanie detektywa przy Strusia 3a czasy świetności miało już dawno za sobą. Przeminęły wraz z odejściem pani Kaczmarek. Teraz służyło Antoniemu jako miejsce do spania i — sporadycznie — przyrządzania jedzenia. Wszystkie pomieszczenia zapuścił w sposób skandaliczny. Najgorzej było w kuchni. Góra statków wyrastająca ze zlewu piętrzyła się na dobre pół metra. Naczynia bujnie porastała pleśń. Na początku fantastyczne kolory grzybów fascynowały go, później i one spowszedniały. Jeśli nie musiał, w ogóle nie zapuszczał się do kuchni. Smród zdecydowanie do tego nie zachęcał. Ciężko było dźwigać brzemię porzuconego męża, a później wdowca. Po Marii, nie licząc wspomnień, został gramofon i kolekcja płyt ze szlagierami. Całą resztę wyniosła siostra bliźniaczka jego ukochanej — oczywiście nie sama, tylko przy pomocy umyślnych tragarzy. Uznała, że ciągłe stykanie się z przedmiotami należącymi do nieboszczki fatalnie wpłynie na równowagę psychiczną szwagra. Otępiałemu Kaczmarkowi udało się wtedy zatrzymać tylko ten gramofon. Odtąd przy każdej małżeńskiej okazji — na imieniny Marii, jej urodziny czy rocznicę ślubu — kupował nowe płyty. Najchętniej ulubieńców Maryśki: Astona, chóru Dana oraz Faliszewskiego, choć akurat tej ostatniej fascynacji nie pojmował. Wieczorami siadał w fotelu i słuchał piosenek, które tak lubiła Marysia. Szlagiery przypominały szczęśliwe chwile państwa Kaczmarków. Właśnie Zula Pogorzelska zastanawiała się: „Czy pani Marta jest grzechu warta?”. Na to pytanie nie znał odpowiedzi. Ukojenia szukał w ramionach wielu kobiet, ale żadnej Marty akurat wśród nich nie było. Ostatnio wsiadał w trolejbus i jeździł na drugi koniec miasta, na osiedle Warszawskie, gdzie mieszkała pewna Michalina. Michalina była wdową, ale wciąż młodą i atrakcyjną. Sprawdzała się jako kobieta i jako gospodyni. Wszystkie te zalety doceniał i ze wszystkich korzystał. Zawarli klarowny układ, zadowalający obie strony. Obecnie okoliczności zmusiły go do wycofania się. Kontakty z Michaliną ograniczył, a w zasadzie zawiesił całkowicie. Wesoła wdówka zapewne nie zrozumie motywów, nie pojmie, że kochanek martwi się o jej bezpieczeństwo. Kiedy zagrożenie przeminie, odwiedzi ją z kwiatami, winem i najprawdziwszymi francuskimi perfumami. Jak Bóg da, będą się dalej spotykać.

Westchnął. Gdyby miał tylko takie kłopoty. Śmiertelnie poważnym problemem — i to dosłownie — był czarny mercedes. Co prawda, od nocnej strzelaniny przed knajpą na Wildzie tamci zapadli się jak kamień w wodę. Szukał ich Gzub ze swoimi, ale chwilowo bez rezultatu. Rozwiązanie najlepsze, czyli ucieczkę morderców, wykluczył. Zbyt długo robił w tym interesie, żeby wierzyć, iż podkulili ogon i zwiali. Próbował podjąć trop wskazany przez Haukego. Bez sukcesów. Znów ogarnęło go zwątpienie we własne umiejętności. Na ulicach nadal czuł się obserwowany. Właśnie — czuł — bo w żaden sposób nie mógł tego ustalić na pewno. Imał się niezawodnych, jak mu się zdawało, metod: oglądania wystaw sklepowych, wiązania sznurowadeł, znikania w podwórzach. Żadna się nie sprawdziła. Poszukiwania utknęły w miejscu. A czas płynął. O zleceniu Walthera przestał w ogóle myśleć.

Rozmyślania przerwał ostry dźwięk dzwonka. Ki diabeł? Nikogo nie oczekiwał. Miał na sobie tylko kalesony i podkoszulek. Jego strój nocny. Z rewolwerem w dłoni jak najciszej podszedł do wejścia. Stojąc w martwym punkcie dla potencjalnego napastnika, za pomocą prostego mechanizmu własnego pomysłu przekręcił klucz.

— Otwarte! — krzyknął i wycelował w miejsce, w którym powinna znaleźć się głowa intruza.

Drzwi zaskrzypiały. Przybysz był niższy, niż się spodziewał. W zasadzie było ich dwoje — ten drugi otrzymałby postrzał zgodnie z założeniem. Pierwsza próg przekroczyła mniejsza osóbka, Działdowska, za nią jak duch — Tulka. Kaczmarek szybko opuścił rewolwer.

— Do cholery, mogłem was kropnąć!

Baśka odpaliła bez namysłu:

— Też się cieszę, panie Antoni, że pana widzę…

Detektyw wykrzywił się w uśmiechu i zakrył ręką rozporek kalesonów.

— Proszę mnie wpuścić. Jestem narzeczoną pana Szuberta!

— Mowy nie ma. Pacjent śpi, a snu potrzebuje. Jeśli…

Podniesione głosy dochodzące ze szpitalnego korytarza po raz kolejny przerwały drzemkę aspiranta. Szybko się zorientował, że z zakonnicą spiera się jego Agatka.

— Siostro, siostra pozwoli pani wejść. Krótkie odwiedziny z pewnością mi nie zaszkodzą.

Niespodziewane włączenie się Szuberta do kłótni zaskoczyło obie kobiety. Zakonnica prychnęła i trzymając się pod boki, wypełniła sobą framugę drzwi.

— A od kiedy to pacjent sam wyznacza kurację? Nie zgadzam się! Zaraz wołam doktora.

Uśmiechnął się przymilnie.

— Siostrzyczko, tylko dziesięć minut. Muszę pogadać z narzeczoną.

Mars na twarzy zakonnicy trochę zelżał.

— Dobrze, ale jak doktor się dowie, to łeb mi urwie. Robię wyjątek dla naszego bohatera. Pięć minut i ani sekundy dłużej. Pani wejdzie.

Agatka dopadła do łóżka. Ku jego zdumieniu zakonnica została w izolatce i zajęła się kontemplacją ściany. Wąski margines prywatności nie przeszkadzał Twardowskiej.

— Kochany, nic ci nie jest, żyjesz! Żyjesz! Czytałam gazety. Proszę, opowiedz mi o wszystkim. Dziewczyny w biurze pękną z zazdrości. Opowiadaj, Andrzejku!

Wpatrywał się w narzeczoną, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.

— Agata, tam zginęli ludzie! To nie historyjka dla chichoczących panienek.

— Skoro nie chcesz, to nie mów. — Wydęła wargi. — Wielkie mi halo! Zabito zwykłych policjantów. Oni za to dostają pieniądze. À propos, papie nie podoba się, że twoja praca jest tak niebezpieczna. Następnym razem ktoś może postrzelić ciebie. Czy wiesz, że okropnie wyglądam w czarnym? Nie zrobisz mi tego, prawda?

Nie wiedział, czy ona żartuje, czy mówi serio. Zachowywała się dziś bardzo dziwnie. Nie zważając na siostrę, rozchyliła poły bluzki.

— Zobacz, co dla ciebie włożyłam.

Spojrzał i aż ciarki go przeszły. Powinna raczej powiedzieć, czego nie włożyła. Nie wiedział, na czym zatrzymać wzrok. Jego dziewczyna nigdy nie zachowywała się w ten sposób i na dodatek nie zamierzała poprzestać na prezentacji. Podkasała spódnicę i najwyraźniej miała zamiar wskoczyć mu do łóżka. Na szczęście w końcu odzyskał mowę.

— Wiesz, bardzo źle się poczułem. Siostro…

Zakonnica natychmiast przystąpiła do akcji. Odwróciła się i spojrzała groźnie na Twardowską. Panna Agata dotknięta do żywego grubiańskim zachowaniem narzeczonego poprawiła szybko ubranie, wzruszyła ramionami i bez słowa opuściła izolatkę.

Po prawdzie Antek rzeczywiście się ucieszył. Niespodziewana wizyta rozproszyła na chwilę czarne myśli. Posłał Działdowskiej uśmiech. Jedyna ostatnio dobra rzecz to opieka osiłka nad nią. Chłopak rzetelnie wywiązywał się z zadania. Podobno obił nawet jakiegoś akademika, który podniósł na Baśkę rękę, gdy ta nie zgodziła się, by jej przyjaciółka Żydówka usiadła w getcie ławkowym. Swoją drogą, Barbara powinna lepiej dobierać przyjaciół. Teraz, o bardzo późnej porze, zamiast siedzieć w domu, przy ojcu — stała w przedpokoju jego mieszkania, z nieodłącznym Tulką.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: