Muzeum luster - ebook
Muzeum luster - ebook
Jaką śmiertelną tajemnicę kryją obrazy w Muzeum Prado?
DOBRY OBRAZ TO NIC WIĘCEJ JAK LUSTRO.
Podczas Międzynarodowego Konkursu Kopistycznego w Muzeum Prado dochodzi do serii brutalnych zabójstw. Sprawcy odtwarzają w nich najsłynniejsze obrazy ze zbiorów galerii. Policja tkwi w martwym punkcie. Dwie osoby mogą pomóc rozwikłać tajemnicę makabrycznych zbrodni: kopistka amatorka i ekscentryczny specjalista od symboli.
Mrożący krew w żyłach thriller o sekretach ukrytych w obrazach Velazqueza, Goi czy Boscha. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile ich się tam kryje…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-797-7 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Madryt, 2 lutego 1819
„Powstań, o Boże, prowadź swoją sprawę”¹.
Oskarżyciel Inkwizycji zerknął na napis wyryty na nadprożu drzwi pałacu Świętego Oficjum. Nie zadał sobie trudu, żeby go przeczytać, znał go na pamięć, a zresztą byłoby to niemożliwe: panowała niemal absolutna ciemność.
Przeszedł go dreszcz, więc zawinął się w płaszcz aż po nos i potupał, żeby rozgrzać sobie stopy. Temperatura była piekielnie niska, wiał wilgotny, przenikliwy wiatr. Kapłan wzniósł oczy ku niebu, jakby zamierzał się pomodlić, i ujrzał atramentowoczarne sklepienie, bez gwiazd, bez księżyca.
Gdzieś w pobliżu jedenaście razy zabiły dzwony.
Potem zapadła cisza. Wokół nie było żywej duszy.
Inkwizytor najchętniej wróciłby do ciepłego łoża. Żeby oprzeć się pokusie, przypomniał sobie, jak wysoką pozycję zajmowała osoba, która zaproponowała mu to spotkanie w środku nocy. Nadal miał w kieszeni wiadomość, którą otrzymał tego popołudnia, tuż po mszy.
Przekazał mu ją dyskretnie jeden z parafian. Inkwizytor dobrze go znał, był to bowiem osobisty sekretarz markiza Santa Cruz, dworzanina króla Ferdynanda VII. Treść listu była lakoniczna.
„Upraszam Waszą Wielebność, by zechciał łaskawie stawić się dziś o dwudziestej trzeciej przed pałacem Świętego Oficjum. Osobiście przybędę na nasze spotkanie. Chciałbym omówić pewną niepokojącą kwestię, która wymaga niezwłocznej oceny Waszej Wielebności”.
Podpisał sam markiz.
Oskarżyciel Inkwizycji przez resztę dnia snuł domysły, dlaczego tak ważna persona prosiła go o tak pilne spotkanie w tajemnicy. Od kiedy po powrocie na tron Ferdynand wznowił funkcjonowanie Świętego Oficjum w swoim królestwie, inkwizytorzy nie narzekali na nadmiar pracy. Coraz mniej liczny trybunał stał się wygasłym reliktem. Przerażenie, jakie sama nazwa tej instytucji jeszcze w niektórych budziła, wynikało wyłącznie z ponurej reputacji. Obecnego Wielkiego Inkwizytora, biskupa Castillón y Salas, wyraźnie mniej interesowało ściganie heretyków i fałszywych konwertytów niż prześladowanie masonów – żywił w stosunku do nich nienawiść tak silną jak wyrozumiałość, którą deklarował względem innych grzeszników.
Ojciec Belarmino Ruiz zajmował stanowisko oskarżyciela Inkwizycji od niedawna, zaledwie od kilku tygodni. Nominacja zaskoczyła go na Uniwersytecie w Alcalá, gdzie wykładał. Specjalizował się w prawie kanonicznym, choć nie można go było nazwać ekspertem w tej materii. Ojciec Belarmino był człowiekiem światowym, a nie myślicielem ani egzegetą. Jedyne, czym mógł się pochwalić, to dyscyplina i pracowitość. Fakt, że Święte Oficjum wyznaczyło kogoś takiego jak on na tak ważne stanowisko, świadczył o poważnych trudnościach ze znalezieniem duchownych skłonnych zaangażować się w działania instytucji, która niewątpliwie chyliła się ku upadkowi.
Nagle kapłan usłyszał w oddali stukot końskich kopyt. Na końcu ulicy z mgły wyłonił się powóz i podjechał pod bramę pałacu Świętego Oficjum („powstań, o Boże, prowadź swoją sprawę”). Było to coś w rodzaju dorożki, nieco większej niż zwykle – mieściła dwoje pasażerów oraz woźnicę na koźle.
Powoził sekretarz markiza. Za nim, pod rozłożoną budą dorożki, siedział mężczyzna o kościstej twarzy i fryzurze inspirowanej starożytnym Rzymem, zgodnie z modą obowiązującą we Francji.
– Oskarżyciel Inkwizycji? – zapytał.
– We własnej osobie.
– Wasza Wielebność domyśla się, kim jestem, prawda? – spytał pasażer. Ojciec Belarmino przytaknął. Twarz markiza Santa Cruz była powszechnie znana. – W takim razie uprzejmie proszę wsiadać. Nie mitrężmy.
Santa Cruz należał do najbliższego otoczenia króla Ferdynanda. Cieszył się reputacją mężczyzny roztropnego i światłego. Złe języki nie potrafiły wytłumaczyć jego przyjaźni z królem, który według plotek czuł się dobrze wyłącznie w towarzystwie nierządnic i typów spod ciemnej gwiazdy.
Ojciec Belarmino nie przywykł do obracania się w takich kręgach, zdjęty więc lękiem, że nie będzie potrafił właściwie rozmawiać z tak wysoko urodzonym współpasażerem, postanowił w milczeniu obserwować ulice po obu stronach powozu.
Tej nocy Madryt sprawiał wrażenie zaskakująco wymarłego. Prawie nikogo nie mijali po drodze, jeśli nie liczyć zataczających się osobników, którzy wynurzali się chwiejnie z ciemnych zaułków.
Dorożka wjechała w Jacometrezo i oczom inkwizytora ukazała się seria osobliwych scenek rodzajowych: kobieta, która miała na sobie bezkształtne skrawki najróżniejszych tkanin, jakby parodię sukni, spojrzała na kapłana i posłała mu krzywy bezzębny uśmiech. Ojciec Belarmino odwrócił wzrok i usłyszał, jak kobieta wybucha śmiechem. Potem zauważył chłopca skulonego w mroku. Kiedy ten zadarł głowę, żeby popatrzeć na przejeżdżający powóz, w sinym blasku latarni ukazały się zmętniałe oczy bez źrenic. Dziecko natychmiast pomknęło do najbliższego zaułka, z prędkością zwinnego owada. Przy wylocie z calle del Caballero de Gracia parchaty kundel wył do niewidocznego księżyca. Przypominało to pogrzebowe zawodzenie.
– Boże wszechmogący… – jęknął inkwizytor pod nosem. – Czy mogę zapytać Waszą Ekscelencję, dokąd zmierzamy?
– Na Prado de San Jerónimo. Kojarzy Wasza Wielebność tę łąkę wokół klasztoru hieronimitów? Niedaleko pałacu Buen Retiro?
– Nie miałem jeszcze okazji się tam wybrać. Niech mi jednak Wasza Ekscelencja wybaczy, Francuzi zostawili tam tylko ruiny, tak przynajmniej wszyscy mówią. Z tego, co zrozumiałem, nawet pałac zburzono do fundamentów.
– Nie całkiem. Poza tym to wcale nie Francuzi odpowiadają za największe zniszczenia, lecz wojska angielskie pod wodzą generała Hilla, który rozkazał wysadzić fortyfikacje, magazyny i manufakturę porcelany. Ostały się tylko dawna sala balowa i pierwotny Salon Królestw. Już od dłuższego czasu król zamierzał odbudować to, co zostało. – Santa Cruz zawiesił głos. – Czy Wasza Wielebność orientuje się, jaką funkcję pełnił pałac przed najazdem armii francuskiej?
– Nie. Dopiero od niedawna mieszkam w stolicy.
– Budynek miał charakter magazynu. Nikt tam nie mieszkał od czasów króla Karola, dziadka Jego Królewskiej Mości. Postanowiono więc przewieźć do Buen Retiro gros królewskiej kolekcji obrazów, około tysiąca czterystu płócien. Dzieła Rafaela, Rubensa, Tycjana… Lista jest długa, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to zbiory unikatowe na skalę świata. Skarb zgromadzony przez pokolenia monarchów od czasów Izabeli Kastylijskiej.
Ojciec Belarmino, który nieszczególnie znał się na sztuce, w odpowiedzi zrobił tylko nieprzeniknioną minę. Nagle Santa Cruz zmienił temat.
– Chcę podkreślić, Wasza Wielebność, że nigdy nie odczuwałem nawet cienia sympatii do Francuzów ani do tego uzurpatora Józefa – oznajmił, jakby z góry chciał się usprawiedliwić – ale muszę wyznać w sekrecie, że Bonaparte miał pewne pomysły… całkiem niegłupie… Na przykład żeby ocalić od zapomnienia płótna ze zbiorów królewskich i wystawić je w muzeum, publicznej galerii, w której poddani o zamiłowaniach artystycznych mogliby obcować ze sztuką i zdobywać wiedzę.
– To chwalebny zamiar… – mruknął inkwizytor.
– Zaiste, choć miał on też swą ciemną stronę. Bonaparte zamierzał zatrzymać najlepsze dzieła i wysłać je do Paryża, do swojego brata cesarza. Nawet nie ukrywał planowanej grabieży.
– Przeklęci Francuzi – skwitował kapłan w nagłym przypływie patriotyzmu. – Jakie to szczęście, że Bóg nas wyzwolił.
– Trzeba jednak przyznać, że nie był to zupełnie zły pomysł. Co więcej, od czasu powrotu Jego Królewskiej Mości do Hiszpanii dokładam wielu starań, żeby przekonać go do podchwycenia tej idei.
– I naprawdę wysłuchał Waszej Ekscelencji?
– Wasza Wielebność zdaje się nie dowierzać.
– Jak wieść niesie, Jego Królewska Mość, niech Bóg ma go w opiece, nie należy do osób… jak to Wasza Ekscelencja zgrabnie ujął? „O zamiłowaniach artystycznych”.
– Choć może trudno dać temu wiarę, projekt zaciekawił go od samego początku. Przyznaję jednak, że motywuje go głównie chęć pozbycia się z pałacu wielu obrazów, które nie pasują do jego… powiedzmy… zmysłu dekoracyjnego.
– Zmysłu dekoracyjnego?
– Król przepada za tapetami. Nie da się jednak wytapetować ścian pałacu, skoro są całe obwieszone obrazami.
– Tapetami… – powtórzył ojciec Belarmino, choć nie było dla niego jasne, co to właściwie jest. Pewnie znów jakaś śmieszna moda z Francji.
– Nie twierdzę oczywiście, że król zamierza otworzyć muzeum wyłącznie w celu przechowywania tam niepotrzebnych rzeczy, ale… – Santa Cruz urwał wymownie. – Tak czy inaczej, o ile król Ferdynand przejawiał z początku umiarkowane zainteresowanie, o tyle królowa Izabela wyrażała ogromny entuzjazm w związku z powstaniem muzeum. Być może to ona zaraziła tym entuzjazmem małżonka.
– Świeć, Panie, nad jej duszą – wtrącił inkwizytor i przeżegnał się na wspomnienie zmarłej rok wcześniej królowej.
– Święte słowa, Wasza Wielebność. Wsparcie władczyni miało niebagatelne znaczenie. To dzięki niemu król zgodził się powierzyć utworzenie tego muzeum Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych Świętego Ferdynanda, której, jak może Wasza Wielebność zdaje sobie sprawę, jestem stałym członkiem. Podsumowując, misja ta spoczęła w moich rękach. Obecnie, z wielu powodów, które nie są istotne, Akademia nie uczestniczy już w projekcie, ale ja nadal jestem odpowiedzialny za doprowadzenie go do końca, tak by muzeum obrazów królewskich ujrzało wreszcie światło dzienne.
– Gratuluję więc Waszej Ekscelencji.
Santa Cruz się zasępił.
– Obawiam się, że w świetle dzisiejszych wydarzeń gratulacje te mogą okazać się przedwczesne. Mam na myśli straszliwy incydent, który może zaprzepaścić wszystkie moje plany i wysiłki. Dlatego właśnie potrzebuję pomocy Waszej Wielebności, oskarżyciela Inkwizycji… Oho, uwaga: już prawie dotarliśmy na miejsce.
Dorożka wjechała w zagajnik na Prado de San Jerónimo, kluczyła między kasztanowcami i cedrami o monstrualnie grubych pniach, majaczącymi w mroku niczym złowieszcze postaci. Ojciec Belarmino zdziwił się, kiedy minęli wyszczerbione ruiny pałacu Buen Retiro, bo po rozmowie z markizem zakładał, że tam właśnie zmierzają.
Powóz jednak wcale się nie zatrzymał, ale zapuścił się w głąb lasku, aż w końcu inkwizytor dostrzegł sylwetkę dużego gmachu o prostych liniach, którego fasada była tak długa, że zdawała się nie mieć końca. Uspokoił go widok zbrojnych krążących w grupkach – pełnili straż, oświetlając teren latarenkami.
Woźnica poprowadził powóz po stromym zboczu od północnej strony budynku, aż dotarli przed fasadę. Tam się zatrzymał, żeby pasażerowie mogli wysiąść. Ojciec Belarmino próbował dojrzeć szczegóły budynku, ale było zbyt ciemno. Ledwie widział potężną, solidną bryłę i portyk z architrawem, który nadawał budowli klasycznego ducha. Oskarżycielowi Inkwizycji natychmiast przyszły na myśl wrota Tartaru. Nie chrześcijańskiego piekła z demonami i grzesznikami, ale starożytnych zaświatów pełnych mitycznych stworzeń i poległych bogów.
Płaszcz załopotał mu na wietrze i odniósł wrażenie, że to podmuch budynku, że oddycha jak żywa istota.
Santa Cruz poprowadził go pod portyk. Tam spotkali czterech mężczyzn, którzy najwyraźniej na nich czekali. Dwóch było żołnierzami, trzeci miał na sobie skromny przyodziewek i nerwowo obracał w dłoniach kapelusz, który bardziej niż nakrycie głowy przypominał brudną szmatę. Czwarty był ubrany w eleganckie pantalony i żakiet. Markiz zwrócił się właśnie do niego:
– _Maese_ Aguado, przyprowadziłem inkwizytora.
Na twarzy adresata tych słów odmalowała się ulga.
– Bogu niech będą dzięki. Mam nadzieję, że Wasza Wielebność powie nam, co powinniśmy zrobić.
– Słyszałem kiedyś o panu Antoniu Aguadzie, naczelnym architekcie naszej stolicy – powiedział kapłan. – To jakiś pański krewny?
– Stoi przed Waszą Wielebnością we własnej osobie – odparł architekt. Miał rumianą twarz i mógł być młodszy, niż wydawało się na pierwszy rzut oka.
– Co to za miejsce?
Na to pytanie odpowiedział markiz:
– Stoimy u drzwi powstającego muzeum obrazów królewskich, o którym opowiadałem Waszej Wielebności po drodze.
– Rozumiem… Ten budynek to pańskie dzieło, _maese_ Aguado?
– Nie, Wasza Wielebność. Stoi tu od dziesiątek lat. Budowę zlecił król Karol III, miała się tu mieścić siedziba Akademii Nauk i Muzeum Historii Naturalnej. Po drugiej stronie znajduje się Królewski Ogród Botaniczny, a dalej, w tamtą stronę, Obserwatorium Astronomiczne… Wszystkie budynki zaprojektował mój mentor, Juan de Villanueva.
Architekt z zapałem opowiadał ich historię, a tymczasem cała grupka wkroczyła do budynku za idącą na przedzie dwójką żołnierzy, którzy oświetlali drogę latarniami. Ojciec Belarmino z zaciekawieniem rozglądał się wokół. Najpierw znaleźli się w przepastnym holu wejściowym, którego rozmiary ledwo dało się dojrzeć w świetle latarni, potem ruszyli korytarzem tak szerokim, że przypominał kościelną nawę. Na podłodze stało poopierane o ściany całe mnóstwo płócien czekających na wystawienie. W migotliwym blasku latarenek niesionych przez żołnierzy inkwizytor dostrzegał niektóre obrazy. Liczne portrety śledziły go wzrokiem, nie brakowało też ciemnych pejzaży, martwych natur i nastaw ołtarzowych z wizerunkami świętych, których złocone aureole błyskały niepokojąco w ciemności.
Zewsząd dobiegała woń wilgoci i zaprawy murarskiej, w niektórych korytarzach stały jeszcze rusztowania.
– Toczą się tu prace budowlane? – spytał inkwizytor.
– Raczej remontowe – odparł Aguado. – Francuzi zostawili budynek w opłakanym stanie, zwłaszcza dach: powyciągali ołowiane nity, żeby je przetopić, nie wspominając o innych, mniej poważnych szkodach. Dotychczas moje zadanie polegało głównie na renowacji obiektu, żeby płótna mogły zostać należycie wyeksponowane.
– _Maese_ Aguado świetnie się spisuje – wtrącił Santa Cruz. – Prace posuwały się tak szybko, że pozwoliłem sobie zaprosić króla na wizytację, żeby mógł sam ocenić postępy. Będzie tutaj jutro.
– Jego Królewska Mość? We własnej osobie?
Markiz skrzywił twarz w grymasie.
– Tak jest. Wasza Wielebność zdaje sobie zapewne sprawę z wagi takiej wizytacji. Król bywa niestały w swoich decyzjach, istnieje więc ryzyko, że jeśli jakiś detal nie przypadnie mu do gustu, zawiesi prace i bezterminowo przesunie otwarcie muzeum. Być może nigdy do niego nie dojdzie.
– Dlatego na gwałt potrzebujemy rady – dodał Aguado, zwracając się do inkwizytora. – Pojawiły się pewne… nieprzewidziane komplikacje. Mój murarz wszystko wyjaśni.
Mężczyźni zatrzymali się w połowie jednego z korytarzy, przed dziurą wielkości człowieka. Aguado zwrócił się do chłopaka w pospolitym ubraniu, który towarzyszył im przez cały ten czas, ale nie odezwał się jeszcze ani słowem.
– Mów, chłopcze. Opowiedz Waszej Wielebności, co się dziś wydarzyło.
Młodzik sprawiał wrażenie onieśmielonego obecnością inkwizytora. Może pamiętał o okrutnej reputacji Najwyższej Inkwizycji i oczami wyobraźni już widział, jak płaci za swoje grzechy na płonącym stosie. Ojciec Belarmino przybrał łagodny wyraz twarzy, żeby go nieco uspokoić.
– Dalej, synu, słucham. Jak się nazywasz?
– Leandro… Leandro Olmedilla, Wasza Wielebność… – Budowniczy wciąż uciekał wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę, jakby bał się spojrzeć rozmówcy w oczy. – To było tak: byliśmy… to znaczy ja i moi ludzie… Było nas z pięciu, może sześciu, nie wiem… Nie pamiętam dokładnie. Ja…
– Nieważne. Mów dalej.
– Bóg zapłać, Wasza Wielebność. Nakładaliśmy zaprawę murarską na ścianę w tym korytarzu… _Maese_ Aguado powiedział, że nie jest w bardzo złym stanie, wystarczy otynkować, a Bóg mi świadkiem, że niektóre korytarze były podziurawione jak króliczymi norami… – Murarz znów zaczął gubić wątek. Odchrząknął i wrócił do tematu. – Sam pracowałem na tym odcinku. Dokładnie za plecami Waszej Wielebności… Trzymałem kielnię, właśnie miałem zacząć nakładać tynk, ale kiedy przyłożyłem ją do ściany, niech Bóg ma mnie w opiece, ściana zawaliła mi się przed nosem, rozsypała się na kawałki, przysięgam Waszej Wielebności. Moim zdaniem ktoś musiał niedawno położyć te cegły i zrobił to niedbale… I wtedy pojawiła się ta dziura… I smród… – Murarz się przeżegnał. – Na wszystkie dusze w czyśćcu! Cuchnęło jak w krypcie… Ale mam mocny żołądek, nieraz zdarzało mi się znaleźć w ścianie zdechłego szczura, więc pomyślałem sobie, że to na pewno znowu coś takiego… Wziąłem latarnię, wlazłem do tej dziury i zobaczyłem schody w dół… Bóg mi świadkiem, że wcale mi się to nie podobało, ale zszedłem, a naliczyłem nie mniej niż dwadzieścia stopni, przysięgam Waszej Wielebności. Doszedłem do jakowejś piwnicy i tam… – Przełknął ślinę i dokończył niemal niedosłyszalnym szeptem: – I tam to było.
– Co tam było? – spytał inkwizytor.
– Najlepiej niech Wasza Wielebność zobaczy to na własne oczy – odparł Santa Cruz.
Wziął latarnię od jednego z żołnierzy i wkroczył w otwór w ścianie. _Maese_ Aguado i inkwizytor podążyli za nim, a reszta grupy została w korytarzu. Zgodnie z relacją murarza trafili na nierówne drewniane stopnie biegnące w dół świeżo wydrążonym tunelem w ziemi. Im niżej schodzili, tym intensywniejszą woń rozkładu wyczuwał ojciec Belarmino. Musiał zasłonić nos płaszczem, żeby powstrzymać mdłości.
W tunelu cuchnęło trupem.
Schody prowadziły do czegoś w rodzaju piwniczki. Światło latarenki zwielokrotniało cienie, które drżały niczym ciemne płomienie wokół trójki mężczyzn. Na ziemi leżało ciało zawinięte w biały, lecz brudny całun. Na ten widok ojciec Belarmino natychmiast zrozumiał, skąd ten paskudny odór – ów nieszczęśnik musiał rozkładać się już od wielu dni. Tkanina była poplamiona płynami ustrojowymi, a na tym, co zostało z twarzy nieboszczyka, ucztowała chmara larw chrząszczy. „Boże wszechmogący!” – pomyślał inkwizytor i ścisnęło go w żołądku. Poczuł posmak żółci na podniebieniu i zakrył usta dłońmi. Kiedy Santa Cruz przybliżył latarnię do ciała, światło przepłoszyło owady. Nieboszczyka nie dało się zidentyfikować. Jego twarz pokrywały paskudne rany, między którymi widniały oczy, groteskowo utkwione w jednym punkcie, niczym dwie białe bańki, które lada chwila pękną. Na ich widok inkwizytorowi wyrwały się niedorzeczne słowa:
– Były niebieskie…
Santa Cruz spojrzał na niego pytająco.
– Mówił coś ojciec?
– Nie, nic… Panowie wybaczą… – Ojciec Belarmino zamknął powieki, przeżegnał się i wymamrotał coś pod nosem. – _De profundis clamavi ad Te, Domine… Domine…_
Udało mu się wyjąkać modlitwę za zmarłych. Nie mógł przestać myśleć o tych martwych oczach.
Przyglądały się czemuś.
Usłyszał słowa Aguady, lecz ledwie docierała do niego treść.
– Musiał umrzeć już jakiś czas temu, ale nie na tyle dawno, żeby nastąpił całkowity rozkład.
– Kim było to niebożę? – zapytał kapłan, nie unosząc powiek.
– Nie wiemy. Nie ma żadnego odzienia, tylko ten łach, w który go owinięto. Jedno jednak wiadomo na pewno: nie miał lekkiej śmierci. Proszę spojrzeć.
Inkwizytor musiał podjąć ogromny wysiłek, żeby skupić wzrok na nieboszczyku. Aguado wskazał czaszkę, w której tkwiło ostre narzędzie – duży nóż czy tasak.
– Można by sądzić, że kiedy w czasie wojny Francuzi okupowali ten budynek, wykorzystywali niektóre pomieszczenia jako lochy – powiedział Santa Cruz. – To mógłby być więzień, któremu jednym ciosem rozharatano głowę, a potem zamurowano szczątki… Taka przynajmniej była moja pierwsza myśl. Ten mężczyzna zmarł jednak nie tak dawno, poza tym proszę zwrócić uwagę na to. – Oświetlił dłoń nieboszczyka.
Przy obgryzionym z mięsa palcu widniało wypisane na ziemi słowo. CREDO.
– Niech Bóg ma mnie w opiece. Wygląda na męczennika – drżącym głosem wydusił inkwizytor.
– To nie wszystko, spojrzą panowie na ścianę.
Po przybliżeniu latarni do ściany w blasku ukazał się rysunek ufortyfikowanego miasta. Baszty i mury obronne oddano w najdrobniejszych szczegółach – dzieło niewątpliwie wyszło spod ręki mistrza – a w centrum wznosiła się forteca o spiczastych dachach.
– To nie jest stary rysunek – stwierdził Aguado. – Jak pewnie ojciec zauważył, kolory jeszcze nie zblakły.
Oskarżyciel Inkwizycji nagle wszystko zrozumiał.
– To miasto… – wyszeptał. – To Mediolan.
Santa Cruz przytaknął z poważną miną.
– To samo wydedukowałem.
– A słowo wypisane na ziemi… – ciągnął kapłan, czując, że zaraz zemdleje – „Credo”… To początek wyznania wiary: _Credo in unum Deum, Patrem omnipotentem_… Och, Panie! I to białe odzienie, niczym habit dominikański…
I ostrze wbite w czaszkę…
– Wasza Wielebność ma rację – stwierdził markiz. – To męczennik.
Oskarżyciel Inkwizycji odebrał gruntowne wykształcenie teologiczne. Dobrze się orientował w żywotach najważniejszych świętych swojego zakonu. Święty Piotr z Werony był pierwszym męczennikiem dominikańskim. W drodze do Mediolanu, gdzie miał jako kaznodzieja tępić herezję, został napadnięty. Zbójnicy wbili mu w głowę topór, a potem zasztyletowali. Przyszły święty zdołał jeszcze w agonii własną krwią wypisać na ziemi początek credo nicejskiego.
Ojciec Belarmino miał teraz przed sobą tę samą scenę, odtworzoną w najmniejszych szczegółach.
– Bluźnierstwo! – zawołał.
Wzdrygnął się na dźwięk własnego głosu.
– Jest coś jeszcze, Wasza Wielebność – powiedział Santa Cruz. – Nie po raz pierwszy zobaczyłem to miasto wymalowane na ścianie. Na górze, wśród dzieł, które mają się znaleźć w muzeum, jest obraz na desce mistrza Pedra Berruguete. Pochodzi on z klasztoru Świętego Tomasza w Ávili i przedstawia właśnie śmierć Piotra z Werony. Przysięgam na moją duszę, że miasto narysowane tutaj jest identyczne jak na obrazie Berruguetego.
– To prawda – poparł go Aguado. – Też to widziałem. Gdyby nie było to niemożliwe, można by stwierdzić, że oba dzieła wyszły spod ręki tego samego twórcy.
Oskarżyciel Inkwizycji zaczynał się dusić.
– Nie rozumiem – wyjąkał. – Tedy… cóż to oznacza?
– Żywiliśmy nadzieję, że Wasza Wielebność rzuci światło na tę sprawę – odparł Santa Cruz.
– Ja? Dlaczegóż ja?
– Sprawca… bądź też sprawcy tej odrażającej zbrodni wyraźnie działali za podszeptem szatana. Jestem przekonany, że Wasza Wielebność, podobnie jak ja, dostrzega ziarno zła w tej groteskowej scenie.
– Sądzimy, że powinno się tym zająć Święte Oficjum – podchwycił Aguado. – Jak dotychczas nikt poza nami i murarzem nie wie, co się tu kryje. Błagam, ojcze, powiedz nam, co mamy czynić.
Przerażony inkwizytor spojrzał po mężczyznach. Na ich twarzach malowała się mieszanina strachu i nadziei. Czuł się przytłoczony ich oczekiwaniami, ale jeszcze większą presję wywierały na niego martwe oczy trupa, które zdawały się zaglądać w najgłębsze zakątki jego duszy.
Zaczął się pocić, kręciło mu się w głowie. Aguado i markiz w milczeniu czekali na jakąś jego reakcję. Chcieli antidotum na szatana.
Kapłan z trudem się powstrzymał, żeby nie wybuchnąć histerycznym śmiechem. Szatan! Co on mógł wiedzieć o szatanie? Absolutnie nic! Był tylko nudnym kanonistą, a jedyne arkana Świętej Matki Kościoła, jakie poznał, to katolickie prawodawstwo. O potędze Złego ojciec Belarmino wiedział tyle, co każdy skromny chrześcijanin drżący na dźwięk burzowego grzmotu czy żegnający się, kiedy mija cmentarz: że należy się go całą duszą lękać.
– A zatem? – naciskał Santa Cruz. – Co mamy począć, Wasza Wielebność?
„Co macie począć? – pomyślał kapłan, tłumiąc jęk. – Wracajcie do średniowiecza poszukać inkwizytora, który poluje na czarownice i rozpala stosy!”
Wtedy właśnie przyszła mu do głowy myśl, która nieco podniosła go na duchu.
– Spalcie go – oznajmił. Jego głos brzmiał zaskakująco stanowczo. – Spalcie to wszystko. To przeklęte, diabelskie miejsce, toteż niech ogień je oczyści, a potem zamknijmy je na wieczność.
– Jest ojciec pewny, że to właściwa droga? – spytał markiz. – Nie powinniśmy spróbować dociec, cóż za mroczna tajemnica kryje się w tych szczątkach?
– Poprosili mnie panowie o radę, czyż nie? Już wam jej udzieliłem. Nieistotne, co się tutaj wydarzyło, to jakaś diabelska sprawa, a im mniej o takich wiemy, tym lepiej dla nas i każdego, kto się boi Boga.
– Uważam, że to roztropny pomysł – wtrącił architekt, myśląc na głos. – Utrzymać sprawę w sekrecie… tak… Proszę pomyśleć, że dzięki temu nie dotrze ona do niczyich uszu… Także króla.
Aluzja była oczywista, ale przyniosła zamierzony skutek.
– Niech tak będzie – poddał się Santa Cruz. – Zapowiedziałem, że zastosuję się do zaleceń Inkwizycji, i tak też zrobię. Bóg mi świadkiem, że bez krzty żalu zapomniałbym o tym na zawsze… choć wątpię, czy zdołam.
– Podobnie jak my, Wasza Ekscelencjo – mruknął kapłan.
– Bierzmy się zatem do działania. Zostało już niewiele godzin do przyjazdu Jego Królewskiej Mości. _Maese_ Aguado, proszę rozkazać, żeby przyniesiono olej i spalono zwłoki. Następnie należy zarządzić zamknięcie tej piwnicy na cztery spusty. Niech ogień oczyści tę plugawą dziurę.
– Tak zatem uczynię… Z drugiej strony jednak czułbym się spokojniej, gdyby zechciał ojciec odmówić jakoweś błogosławieństwo, aby wypędzić wszelkie złe duchy, które mogą się tu kryć.
– Teraz, _maese_ Aguado?
– Tak, Wasza Wielebność.
Kapłan zdołał jakoś ukryć niezadowolenie. „Niech będzie – pomyślał. – Zaczynamy”. Uznał, że wystarczy wymamrotać cokolwiek po łacinie, żeby zadowolić architekta.
Wyciągnął spod płaszcza rękę z dwoma palcami wyprostowanymi w geście błogosławieństwa i zaczął odmawiać pierwszą modlitwę, jaka przyszła mu do głowy.
– _Anima Christi, sanctifica me. Corpus Christi, salva me. Sanguis Christi…_ – Urwał.
– Coś się stało? – zapytał Santa Cruz, który podobnie jak inkwizytor wydawał się nieco zirytowany tą zwłoką.
– Nie, nic. Po prostu… – Ojciec Belarmino patrzył w kąt oświetlony latarnią. Zauważył tam na ścianie coś, co z niewyjaśnionych przyczyn niemal hipnotyzująco przyciągało jego uwagę. – Wasza Ekscelencjo, czy ten znak występuje także na obrazie mistrza Berruguetego?
– Jakiż znak?
– Tam, pod rysunkiem miasta. Czerwony emblemat.
Markiz razem z Aguadem podeszli bliżej. Nie spostrzegł wcześniej tego drobiazgu. Przez dłuższą chwilę przyglądał się symbolowi. Miał on w sobie coś niezwykłego, a zarazem złowieszczego. Wzbudzał w markizie rzadko odczuwany niepokój, ale nie mógł dać tego po sobie poznać.
– Może to godło kamieniarza… – zasugerował Aguado. – Choć nigdy jeszcze takiego nie widziałem.
– To ważne? – spytał Santa Cruz, zwracając się do ojca Belarmina.
– Nie. Lecz… – Nie wiedział, co właściwie powiedzieć. Pokręcił głową, jakby wyrzucając z niej niewygodne myśli, i odparł stanowczo: – Nieważne. Zapomnijmy o tym, wszak wkrótce strawi to ogień.
Aguado i Santa Cruz wrócili na swoje miejsca za plecami kapłana, który podjął modlitwę, coraz szybciej wymawiając jej słowa, a nawet przeskakując niektóre fragmenty.
_Aqua lateris Christi, lava me._
_Intra tua vulnera absconde me._
Symbol migotał w świetle latarni, jakby drżał w obliczu modłów. Ojciec Belarmino nie odrywał od niego wzroku, ledwie mogąc się skupić na wypowiadanych słowach.
_Ab hoste maligno defende me._
_In hora mortis meae voca me._
_Ut cum Sanctis tuis…_
_Sanctis tuis…_
Inkwizytor umilkł, wbijając nieruchome spojrzenie w ścianę.
– Wasza Wielebność?
Głos markiza wyrwał go z zamyślenia. W końcu, tym razem dla pewności spuszczając wzrok na podłogę, zdołał jakoś skończyć zaimprowizowane błogosławieństwo.
_Ut cum Sanctis tuis laudem te in saecula saeculorum._
_Amen._
Nakreślił w powietrzu znak krzyża, po czym, nie czekając na towarzyszy, opuścił to przeklęte miejsce, jakby gonił go diabeł.
1.
Ps 74,22. Wszystkie cytaty biblijne za Biblią Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2003 (przyp. tłum.).