Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Muzyka dla Ilse - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Muzyka dla Ilse - ebook

Historia czerpiąca ze szkatułki wspomnień kobiety, która przeżyła piekło wojny.

Mała Ilse nie zdaje sobie sprawy, jak potworny los miał stać się jej udziałem. Cała jej żydowska rodzina, z wyjątkiem maleńkiego braciszka, została zesłana do obozu zagłady. Jej samej udało się wyjechać na Zachód, aby tam służyć rodzinie pewnego niemieckiego oficera. W maleńkiej wiosce blisko szwajcarskiej granicy znajduje nie tylko kryjówkę przed okrucieństwami wojny, ale również przyjaciółkę. Nie może jednak zapomnieć o swoim młodszym bracie. Nie traci nadziei, że mały Aron przetrwał wojnę i żyje gdzieś w Polsce...

Wiara, nadzieja, miłość… Trzy tematy opisane w tej niezwykłej powieści. Przy czym nadzieja stanowi podstawę historii. Autorka sprawnie przeprowadza nas pomiędzy niekiedy bardzo trudnymi tematami. Polecam.

Anita Scharmach, pisarka

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66217-46-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KILKA SŁÓW OD AUTORKI

Ta historia powstała na podstawie wspomnień, chociaż przyznam szczerze, że sama nie wiem, ile w niej jest prawdy, a ile fantazji. Musiałam połączyć fakty z fikcją literacką, aby powstała ta fabuła. W swojej pracy często słucham wspomnień dotyczących wojny, moi podopieczni opowiadają mi swoje historie, często ze łzami w oczach, ale zauważyłam, że częściej pamiętają te dobre chwile, tak jakby złe wyparli z pamięci.

Moje bohaterki, Ilse i Sabine, żyły naprawdę, chociaż nazywały się inaczej. Historia ich przyjaźni jest prawdziwa, reszta… w większości to fikcja literacka.

Opowiedziana przez jedną z moich podopiecznych historia bardzo mnie wzruszyła, dlatego postanowiłam ją opisać, głównie dlatego, aby pokazać, że nie wszyscy Niemcy byli złymi ludźmi, nie wszyscy uważali, że Żydów należy zlikwidować. Pamiętajmy o tym i nie karmmy się nienawiścią.Jesień, rok 1942

Jesień tego roku była ciepła i słoneczna. Dawno nie było tak pięknego września i października. Listopad jednak powoli dawał znaki, że o lecie powinno się już dawno zapomnieć, a zima zbliża się wielkimi krokami. Coraz częściej zdarzały się nocne przygruntowe przymrozki i trzeba było poważnie zacząć myśleć o przygotowaniu się do kolejnej zimy. Ludzie ze wsi całymi rodzinami zbierali w lesie chrust i większe gałęzie, unikając strażników czy żołnierzy, zarówno niemieckich, jak i polskich.

Julek i Antoś, dwaj bracia mieszkający z matką i dwiema siostrami kilka kilometrów od skupiska domów stanowiących ich wieś, każdego ranka przychodzili w okolice torów kolejowych, aby próbować szczęścia. Zdarzało się, że pociąg wiozący węgiel do Wolnego Miasta Gdańska pozostawiał jakieś drobiny tego czarnego kamienia w okolicy i gdy szczęście im dopisywało, wracali z workami pięknego węgla, które następnie dumnie przekazywali matce. Wiadomo przecież, że zimą węgiel ogrzeje lepiej niż suche gałęzie. Julek, dziesięcioletni chłopiec, czuł się odpowiedzialny za swojego młodszego o dwa lata brata i tym samym dużo ważniejszy od niego.

Tego dnia chłopcy po zjedzeniu skromnego jak zwykle śniadania również udali się w okolice torowiska. Już mieli ruszyć na poszukiwanie węgla, który mieli nadzieję znaleźć, ponieważ poprzedniej nocy podobno aż dwa pociągi jechały w stronę Gdańska, ale nagły gwizd lokomotywy zatrzymał ich w kryjówce, jaką sobie przygotowali kilka dni wcześniej w rowie graniczącym z polem. Pociąg towarowy wolniej niż zazwyczaj jechał od strony miasta; chłopcy nie pamiętali nazwy, ponieważ Niemcy, panosząc się wszędzie, postanowili nazwać je po swojemu, a to było dla polskich dzieci trudne do wypowiedzenia. Dlatego wszystkie dzieciaki ze wsi mówiły po prostu „miasto”.

Pociąg zaczął zwalniać. Kilkanaście wagonów bydlęcych było szczelnie pozamykanych, tak że chłopcy nie mogli zobaczyć, co tym razem się w nich znajduje. Kiedy lokomotywa zatrzymała skład, z pierwszego wagonu wyskoczyło kilku mężczyzn w niemieckich mundurach, którym towarzyszyły piękne, duże psy. We wsi nikt nie bał się psów, zresztą niewiele ich zostało, bo ludzie łapali je i zjadali. Te, które od czasu do czasu wałęsały się wygłodniałe w okolicach domostw, nie bywały groźne. Niemieckie wyglądały na dobrze odżywione, emanowały jakąś grozą. Rwały się na krótkich smyczach i ujadały jak szalone, ale na rozkaz swojego pana każdy z nich natychmiast stawał się potulny jak baranek. Niemieccy żołnierze zaczęli przechadzać się ze swoimi psami wzdłuż wagonów, co jakiś czas krzycząc coś do zamkniętych drzwi i waląc w nie kolbami karabinów, a to wyraźnie denerwowało czworonogi.

– Pewnie wiozą zwierzęta do uboju – szepnął młodszy z chłopców, kuląc się z zimna i lęku przed tym, aby nie zostali zauważeni.

– Może… Pewnie dla niemieckiego wojska, żeby miało siłę uciekać. – Starszy odpowiedział równie konspiracyjnym szeptem i cicho zachichotał. – Ale po co ten pociąg się zatrzymał, i to właśnie przy nas?

– Pewnie chcą psy wyprowadzić na siku. Ty, patrz! Tam muszą być jakieś krowy albo świnie, bo te psy tak do tych wagonów ujadają jak nasze, kiedy lisy pod chatę podchodziły.

– No… O, wracają do pierwszego wagonu.

– I teraz psiaki grzecznie idą przy nogach.

– No…

– Rusza. Nareszcie. Julek, słyszałeś? – W chwili, w której pociąg zaczął nabierać szybkości, z jednego z wagonów wydobył się przerażający krzyk. – Julek, co to było?

Starszy z chłopców wystraszonym wzrokiem zaczął obserwować znikający w oddali pociąg. Był blady jak śnieg, który od kilkunastu minut leniwie opadał z nieba i pokrywał pole białym puchem. Ten odgłos, jaki usłyszeli, był… ni to ludzki, ni to zwierzęcy. Z całą pewnością nie był to pisk ani ryk żadnego zwierzęcia domowego.

– Chodź! Idziemy na tory. – Julek klepnął brata w ramię i powoli zaczął wydostawać się z rowu. Miał wrażenie, jakby nogi się buntowały, w głowie natomiast cały czas brzmiał mu ten dziwny krzyk, jaki przed chwilą dotarł do ich uszu.

Chłopcy powoli zbliżyli się do torów. Antoś pierwszy zauważył leżący niedaleko kawałek węgla, podniósł go i z uśmiechem na twarzy pokazał bratu. Postanowili pójść w przeciwnych kierunkach, ale Julek cały czas odwracał się i spoglądał na brata. Czuł się za niego odpowiedzialny. W pewnym momencie zauważył, że Antek nachyla się nad czymś, co leży między szynami, i delikatnie dotyka tego nogą.

– Co tam znalazłeś?! – zawołał i zaczął iść w kierunku brata.

– Julek! Chodź szybko! – Młodszy z braci stał podekscytowany jakimś znaleziskiem, ale widać było, że nie ma odwagi go podnieść.

Kiedy Julek podszedł do brata, zauważył kłąb szmat, które… jakby się poruszyły. W pewnym momencie wydobyły się z nich piski przypominające miauknięcia kota.

– Julek, co to może być? – Antoś, wyraźnie zaniepokojony i jednocześnie bardzo ciekawy, przesunął nogą pakunek w stronę brata. Szmaty ponownie wydały dźwięk.

Julek przyklęknął i zaczął bardzo ostrożnie odwijać pierwszą warstwę materiału, pod którą najwyraźniej znajdowało się jakieś małe zwierzę.

– Nie ruszaj! – Antoś zaniepokojony spojrzał na brata, podziwiając jednocześnie jego odwagę. – A jak cię ugryzie? – Jego głos stał się bardziej płaczliwy i o kilka tonów cichszy.

Julek spokojnie, bardzo powoli odkrywał kolejne warstwy szmacianego znaleziska. Wstrzymując oddech, wiedział, że nie może pokazać bratu, że się boi. Nie chciał zostawiać miauczącego znaleziska na torach, ciekawość była większa od grozy, która paraliżowała jego serce. W pewnym momencie gwałtownie odsunął się i zakrył warstwą materiału to, co zobaczył.

– Julek, co tam jest? – Antoś nawet nie starał się ukrywać strachu, a łzy jedna po drugiej spływały po zarumienionych od zimna policzkach.

– Dzie-cko – wyjąkał starszy brat i spojrzał na Antka dużymi wystraszonymi oczami.

– Dziecko? Takie normalne? Ludzkie?

– Tak. Normalne małe dziecko, chyba niedawno urodzone. Takie, co kilka dni temu umarło cioci Zosi.

– A może to jest dziecko cioci? Może ono wcale nie umarło? Może poszło do nieba, ale Pan Bóg stwierdził, że ciocia za bardzo płacze i oddał je…

– Antoś, przestań gadać głupstwa.

– I co z nim zrobimy? Oddamy cioci Zosi?

– Antek! To nie jest dziecko cioci Zosi! – Julek wyraźnie zirytował się płaczliwymi dociekaniami brata. To cudze dziecko, nie nasze.

– To co z nim zrobimy? – Młodszy z chłopców czuł lęk, ale i urazę do tego dziecka, że pokrzyżowało im plany. – A węgiel? Już nie będziemy szukać węgla? – Tak bardzo chciał, żeby mama go dzisiaj pochwaliła za to, że przyniósł kilka bryłek. Przecież podobno idzie sroga zima, stary Więcławski mówił, że czuje już ją w kościach. Antek rozpłakał się na dobre i zajrzał do swojego worka, w którym na dnie leżały zaledwie trzy niewielkie grudki czarnych kamieni.

– Masz, trzymaj mój worek, a ja wezmę to dziecko i wracamy do domu.

– A węgiel? – Antoś nie dawał za wygraną.

– Bracie, co jest dla ciebie ważniejsze, człowiek czy węgiel? Przecież to dziecko zamarznie tu, jak je zostawimy. A wiesz, co zrobią z nim lisy albo dzikie psy, jak go znajdą? No już, przestań się mazać i pokaż, że jesteś już duży. – Julek owinął znalezisko szmatkami, starał się zrobić to tak, jak było omotane wcześniej. Uśmiechnął się do dużych czarnych oczek spoglądających na niego z gałganów i ruszył w stronę domu.

Antek wytarł brudną dłonią łzy, które zaczynały szczypać jego policzki. Przesypał węgiel brata do swojego worka i ruszył za Julkiem. Starszy z braci domyślił się, że w wagonach nie było zwierząt, tylko ludzie. Słyszał nieraz, jak dorośli półgłosem mówili o Żydach, Cyganach czy innych ludziach wywożonych gdzieś daleko. W ich wsi wszystkich Żydów albo gdzieś wywieźli, albo wymordowali, nawet małego Romka, który miał dopiero dwa latka. Mama bała się ich wypuszczać z domu po tym, co się stało. A smród dymu ze spalonych żydowskich chat długo unosił się w powietrzu, czuć go było nawet u nich, na końcu wsi. Halinka, najstarsza siostra, tak długo płakała, że mama któregoś dnia musiała jej dać po twarzy. Dlaczego to zrobiła? Tego Julek nie wiedział, bo mama rzadko ich biła, nie to, co ojciec. Ten paska nie żałował na nikogo, nawet na dziewczyny. Ale ojca już dawno nie widzieli, zabrali go gdzieś na roboty, jakby to u nich tej roboty brakowało.

Julek przytulił zawiniątko i chociaż czuł, że ręce mu słabną i bolą coraz mocniej, nie poddał się. Ciekawe tylko, co mama powie na to, że zamiast węgla przyniósł jeszcze jedną gębusię do wyżywienia, i to taką małą.ROZDZIAŁ 1

Zima, rok 2015

Ilona skończyła układać na stole ostatnie półmiski. Dwie czerwone świece pozostawiła niezapalone, to już od zawsze należało do Krzysztofa. W tym roku Wigilia zapowiadała się inaczej, od dłuższego czasu w powietrzu wisiało coś złego, coś… czego nie potrafiła określić. Krzyś, chociaż starał się być taki jak zawsze, coraz częściej zdradzał się dziwnym, nerwowym zachowaniem, czasem zamyśleniem, a czasami wręcz kipiał agresywnością, bez konkretnego powodu. Oczywiście wszystko składał na nawał pracy, na swoje sukcesy i porażki. Ale Ilona wiedziała, instynktownie czuła wręcz, że za tym coraz dziwniejszym zachowaniem męża, starającego się na wszelkie możliwe sposoby zachować normalność, kryła się inna kobieta. Przecież nie bez przyczyny mówi się o wyjątkowej intuicji. Ona sama czuła, że z każdym rokiem coraz bardziej oddala się od mężczyzny, którego pokochała ponad dwadzieścia lat wcześniej. Czuła, że ją okłamuje, chociaż nigdy nie starała się mu tego udowodnić. Coś jednak było z nimi nie tak, jak dawniej. Nie tak wyobrażała sobie ich wspólne życie, kiedy stojąc przed ołtarzem w Bazylice Mariackiej, z dumą i szczęściem mówiła sakramentalne „tak”.

Nie usłyszała trzaśnięcia drzwi wejściowych i dopiero chłodny dotyk ust, który ledwo musnął jej rozpalony policzek, wyrwał ją z zamyślenia.

– Cudownie, że już jesteś – powiedziała, spoglądając czujnie na oddalającego się w stronę łazienki męża.

– Wybacz, kochanie, ale musiałem zostać trochę dłużej. Wiesz, koniec roku i takie tam inne sprawy.

Takie tam inne sprawy – pomyślała, zerkając na wiszący na ścianie stary drewniany zegar, który odziedziczyła po babci i dziadku. Wskazówki zegara wskazywały godzinę osiemnastą, jak na Wigilię to była dość późna pora powrotu Krzysztofa z pracy.

Ilona poprawiła starannie ułożone włosy, popatrzyła na stół, na którym brakowało już tylko ciepłych dań, podgrzewających się w piekarniku, i z nostalgią podeszła do okna. Prawie opustoszałe ulice i chodniki pokrywała gruba warstwa białego puchu, który wielkimi płatami od kilku godzin sypał się z nieba. Piękna sceneria jednak nie zachwycała jej już tak, jak dawniej. Drzewa, oblepione śniegiem, nie były już tak romantycznym widokiem jak kiedyś.

Z radia zaczęła płynąć melodia, która od zawsze i niezmiennie wzruszała Ilonę. Ciepły głos Seweryna Krajewskiego powodował, że w sercu robiło się przyjemniej, a oczy zachodziły mgłą.

Jest taki dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy.

Dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszystkie spory.

No właśnie: „w którym gasną wszystkie spory” – pomyślała i zaczęła cichutko śpiewać razem z wokalistą.

Nagle z przedpokoju dotarł do niej dźwięk dzwonka telefonu komórkowego męża. Nie podeszła, aby odebrać, bo Krzysztof nie życzył sobie, aby odbierała połączenia z jego telefonu. Uważał, że każdy człowiek ma prawo do odrobiny prywatności, i ona to szanowała. Żadne z nich nigdy nie otwierało listów przychodzących do drugiego, nawet jeżeli były to listy typowo urzędowe, ani nie odbierało połączeń w telefonie drugiej osoby.

Krzysztof wyskoczył z łazienki owinięty dużym zielonym ręcznikiem kąpielowym i złapał za telefon. Zdążył w ostatniej chwili.

– Tak? Ale teraz? Oczywiście. No cóż, są sprawy ważne i ważniejsze… – Uśmiechnął się, czy tylko jej się tak wydawało? Tylko tyle usłyszała, zanim zamknął się w łazience z telefonem przy uchu. Nie była ciekawa ani kto dzwoni, ani po co, ale czuła, że ten niewinny telefon pokrzyżuje cały misternie przygotowany plan wigilijnego wieczoru.

Po kilku minutach mąż opuścił łazienkę. Piękny, pachnący i uśmiechnięty udał się do sypialni, gdzie nucąc jakąś pastorałkę, przebrał się w czystą koszulę, nie zapominając o swoim eleganckim, odświętnym garniturze, który zakładał tylko na specjalne okazje. Kiedy wyszedł, serce Ilony zabiło mocniej. Wciąż był przystojny jak niegdyś, a lekka siwizna na włosach tylko dodawała mu uroku. Podszedł do niej, objął ją ramionami i wtulił twarz we włosy.

– Pięknie pachniesz…

– Ale… – Ilona nie dała mu dokończyć tego, co chciał jej powiedzieć. Znała jego słowa na pamięć. Zawsze, kiedy „coś mu wypadało”, mówił, że tak mu przykro, że musi zostawić swoją najukochańszą i najpiękniejszą żonę, ale sprawy zawodowe… i tak dalej.

– Kochanie, właśnie dzwonili z firmy, muszę wyskoczyć na godzinkę. – Patrzył w jej oczy z takim przekonaniem, że prawie uwierzyła w jego słowa. – Przepraszam cię, Iluś, obiecuję, że jak wrócę, wynagrodzę ci to z nawiązką. – Pocałował ją w czoło i czule pogładził jej policzek.

Ilona zadrżała. Całą siłą woli starała się zatrzymać łzy napływające do oczu, aby nie popsuły jej delikatnego makijażu zrobionego specjalnie na ten wieczór. Specjalnie dla niego. Kiwnęła głową na znak zrozumienia i odwróciła się w stronę okna. Jak przez mgłę zobaczyła Krzysztofa wychodzącego z domu, pospiesznie wsiadającego do taksówki i znikającego za śnieżną ścianą. Kiedy samochód z jej mężem odjechał, podeszła do stołu, nalała do kieliszka czerwonego wina, czekającego na odpowiedni moment, i jednym haustem wypiła całą jego zawartość. Uzupełniła kieliszek i spokojnie usiadła w fotelu, próbując uspokoić myśli wśród dźwięków świątecznych piosenek, towarzyszących jej w tym pustym mieszkaniu. Wydawało jej się, że nie minęło wiele czasu, kiedy z łazienki doleciała do niej melodyjka dzwonka. Dzwonił telefon jej męża. Zignorowała go, ale po chwili zdała sobie sprawę z tego, że Krzysztof zostawił swój telefon w domu. Zdziwiło ją to, bo on nigdy nie rozstawał się ze swoim samsungiem. Widać musiał się bardzo spieszyć, skoro zapomniał. Ponownie zatopiła się we własnych myślach, ale po chwili usłyszała krótki sygnał, tym razem powiadamiający o przychodzącej wiadomości. Nie namyślając się dłużej, wstała i poszła po aparat męża, aby położyć go w widocznym miejscu tak, aby Krzysztof zauważył go zaraz jak wróci do domu za… pół godzinki… za godzinkę. Spojrzała na zegar, wskazówki bezlitośnie przysunęły się do godziny dwudziestej trzydzieści. W pewnym momencie zwykła ludzka ciekawość, a może jakaś niewyjaśniona siła, kazała jej wziąć telefon Krzysztofa i sprawdzić, kto do niego dzwonił, sprawiając, że musiał tak nagle wyjść, i to w dzień wigilii. Ostatnie dwa połączenia: jedno odebrane, a drugie nie, były od Marcela. Marcel… Marcel… Ilona próbowała dopasować imię do osoby pracującej z Krzysztofem, ale chociaż znała prawie wszystkich jego współpracowników, nie mogła sobie przypomnieć żadnego mężczyzny o tym imieniu. Zapewne to ktoś nowy – pomyślała i odłożyła telefon na stolik. Po chwili jednak wzięła go ponownie, chora ciekawość zmusiła ją do tego, aby odczytać wiadomość. Też od Marcela. Nie, tego zrobić nie może. Bez względu na wszystko. Już odkładała telefon na stolik, kiedy ten zaczął wibrować w jej dłoni, a następnie miłą dla ucha melodyjką począł domagać się odebrania połączenia. Na wyświetlaczu pokazało się imię Marcel, więc nie zastanawiając się dłużej, odebrała.

– Kochanie, zapomniałeś twojego nowego szalika, który dostałeś od Mikołaja. – Po drugiej stronie linii odezwał się damski głos. – Ale nie martw się, będę go pilnowała i jutro go sobie odbierzesz. Przynajmniej będę cię czuła w nocy obok siebie, położę go na poduszce i…

– Bardzo przepraszam, ale „kochanie” jeszcze nie wróciło do domu z pilnego wezwania do pracy. – Ilona przerwała kobiecie drżącym głosem. Czuła, jak całe jej ciało wstrząsa dreszcz, ale postanowiła dokończyć swoją wypowiedź. – Jak tylko „kochanie” wróci, to przekażę, żeby nie martwiło się o tę część swojej garderoby, którą u pani pozostawiło.

Po drugiej stronie linii panowała cisza, w tle słychać było tylko cichutko brzmiące kolędy. Ilona odczekała jeszcze kilka sekund i nacisnęła czerwoną słuchawkę. Odłożyła telefon, czując, jak policzki zaczynają ją palić żywym ogniem. Niby podejrzewała, niby spodziewała się tego, niby intuicja już dawno jej to podpowiadała, ale… co innego myśleć, a co innego mieć dowód. Ledwie udało jej się odłożyć telefon męża, a drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich Krzysztof, z miną cierpiętnika.

– Przepraszam cię moja droga, że to tak długo trwało, ale…

– Nic nie mów. – Ilona spokojnym i opanowanym głosem przerwała jego kłamliwe próby tłumaczenia się. – Zapomniałeś telefonu. Dzwonił MARCEL… – wzięła głęboki wdech – więc odebrałam. Prosiła, abym ci przekazała, że zostawiłeś „w pracy” swój nowy szalik, ale masz się nie martwić, bo ona ci go przypilnuje, wdychając całą noc twój zapach, pozostawiony na nim.

Krzysztof, gdyby mógł, rozpłynąłby się w powietrzu jak mgła.

– Odebrałaś MÓJ telefon, który dzwonił do MNIE?

– Tak. A do kogo innego miałby dzwonić twój telefon?

– Jak mogłaś?! – Głos Krzysztofa brzmiał jak głos zupełnie obcego człowieka. – Chyba coś sobie kiedyś powiedzieliśmy na ten temat! Odrobina prywatności. Pamiętasz!? – Nagle jego dłoń wylądowała na policzku Ilony.

Zabolało. Zapiekło, jakby ktoś uderzył nie dłonią, a zapaloną pochodnią. W oczach Krzysztofa również zaczął palić się dziwny ogień. Ogień furii.

– Pamiętam. – Ilona patrzyła na męża wzrokiem zimnym, smutnym i opanowanym. – I przyrzekaliśmy sobie, że będziemy o wszystkim rozmawiać. To chyba ty zapomniałeś o tym, aby mnie powiadomić o swojej kochance. Dziękuję ci za ten piękny prezent świąteczny. – Jej głos przybierał coraz bardziej ironiczny ton. – Skoro już jest po wigilii, to chyba nic tu po mnie. Wracaj do swojego Marcela! – Złapała róg obrusu i pociągnęła z takim impetem, że stojąca na stole zastawa, świece i potrawy z hukiem poleciały na podłogę.

Kobieta czuła w sobie narastającą rozpacz, żal, bunt, upokorzenie i nienawiść tak silną, że trudno było jej opanować drżenie nie tylko rąk, ale całego ciała. Wstrząsający szloch wzbierał się głęboko w środku, w brzuchu, w klatce piersiowej, w sercu, a ona nie potrafiła go opanować. Wybiegła do przedpokoju, błyskawicznie wciągnęła na nogi kozaczki, złapała swoje białe sztuczne futerko i opuściła mieszkanie, głośno zatrzaskując drzwi. Gęsto padający śnieg znacznie utrudniał widoczność, dlatego nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu. Wyskoczyła na jezdnię wprost pod koła białego audi. Na szczęście gruba warstwa śniegu zamortyzowała upadek, odrzuciło ją w kierunku śnieżnej zaspy. Szybka reakcja kierowcy, który gwałtownie zahamował, wpłynęła na to, że Ilona, odrzucona kilka metrów, nie odniosła poważniejszych obrażeń. Silna męska dłoń pomogła jej podnieść się z jezdni, ale ona przez łzy nie widziała twarzy człowieka. Czuła tylko unoszący się wśród spadających płatków śniegu przyjemny zapach męskiej wody kolońskiej, zupełnie innej od tej, jakiej używał Krzysztof.

– O Jezu, bardzo panią przepraszam. Nic się pani nie stało? Może zawiozę panią do szpitala? – Mężczyzna był wyraźnie zdenerwowany, miał miły, chociaż drżący głos i nie zamierzał zostawiać jej na tej felernej ulicy.

– Nic mi nie jest. Zresztą mieszkam w tym bloku. – Wskazała ręką w stronę okna swojego mieszkania, gdzie za firanką, bardzo dobrze widoczny z ulicy, stał Krzysztof.

– To może chociaż odprowadzę panią do domu? – Mężczyzna uparcie trwał przy pragnieniu niesienia pomocy.

– Dziękuję, zresztą mąż widział wszystko przez okno i już z pewnością zbiega po mnie. – W jednej sekundzie nawet uwierzyła w to, co powiedziała. – Proszę już jechać! No, niech pan już jedzie, bo spóźni się pan na wigilię! – krzyknęła. Wyrwała się z podtrzymujących ją rąk i pokuśtykała w stronę klatki schodowej. Mężczyzna podszedł do niej, wcisnął coś w jej dłoń, jeszcze raz przeprosił, chociaż to przecież ona powinna go przeprosić za bezmyślne wtargnięcie na jezdnię.

– Gdyby coś się działo, proszę zadzwonić. Na wizytówce ma pani wszystkie kontakty do mnie, i służbowe, i prywatne. – Ukłonił się i odjechał, wolno przedzierając się przez zasłonę padającego śniegu. Gdy samochód zniknął z pola widzenia, Ilona możliwie szybkim krokiem odeszła od budynku, w którym mieszkała. Ulice były prawie puste, czasami tylko jakiś zabłąkany człowiek, mocno opatulony, spiesznym krokiem udawał się w tylko sobie znane miejsce. Na przystanku autobusowym nie było nikogo, Ilona usiadła na ławce i dopiero wówczas poczuła ból pulsujący w prawym udzie. Roztarła dłonią bolące miejsce, ale ból nie ustępował. Siniak będzie jak ta lala – pomyślała. Po kilku minutach podjechał autobus. Kierowca, starszy, szpakowaty pan, z ciekawością spojrzał na siedzącą na ławce kobietę i uśmiechnął się.

– Odjazd za dwie minuty. Wsiada pani?

Ilona pokręciła głową. Mężczyzna zamknął drzwi i zaczął pogwizdywać w rytm melodii płynącej z odbiornika radiowego. Nagle z oddali dobiegł ją głos Krzysztofa.

– Ilona! Ilona! Wracaj, porozmawiajmy! – Głos zbliżał się niepokojąco szybko, Ilona, nie zastanawiając się dłużej, zapukała do drzwi pojazdu.

– Jednak się pani zdecydowała? – Kierowca ponownie się uśmiechnął i szybko zasunął za nią drzwi, aby uchronić wnętrze pojazdu przed wpadającym śniegiem. W momencie kiedy autobus ruszał, Ilona zobaczyła wyłaniającego się zza zasłony śnieżnej męża. Biegł w stronę przystanku, energicznie machając rękami.

– Ten człowiek też jedzie? – Starszy pan siedzący za kierownicą odwrócił się w stronę pasażerki.

– Nie! Ten pan zostaje, proszę jechać i nie przejmować się nim.

Kierowca autobusu tylko wzruszył ramionami i włączył kolejny bieg. Krzysztof próbował jeszcze go zatrzymać, ale usłyszeli tylko uderzenie w karoserię i mąż Ilony pozostał na przystanku.

Jechali wolno, padający śnieg bardzo ograniczał widoczność; z radia płynęły ciche melodie świąteczne, a kierowca pogwizdywał. W czasie całej podróży w autobusie zmieniali się pasażerowie, ale było ich niewielu, zaledwie kilka osób. Ilona poczuła ogarniające ją zmęczenie. Wypite przed przyjściem Krzysztofa wino spowodowało senność, którą spotęgowały przesuwający się za oknem autobusu monotonny krajobraz zasypanego śniegiem Gdańska, przyjemne ciepło wewnątrz i delikatne kołysanie. Zasnęła, nie zważając, dokąd zawiezie ją ten autobus.

– Proszę pani, proszę pani. – Ilona poczuła delikatne szarpnięcia. – Proszę pani, jesteśmy na końcowym przystanku, czy to jest cel pani podróży?

Otworzyła oczy i nieprzytomnym wzrokiem objęła zaniepokojoną twarz starszego mężczyzny. Rozejrzała się dookoła, ale za oknami autobusu królowała jedynie rozświetlona śniegiem i blaskiem księżyca noc. Powoli wstała i wyszła na zewnątrz. W oddali czernił się zarys jakiegoś lasu, a z boków drogi tu i ówdzie widoczne były nieliczne światełka.

– Mam dziesięć minut postoju i wracam do Gdańska. Jeżeli pani chce się ze mną zabrać z powrotem to…

– Nie, nie. Dziękuję, ale jestem na miejscu. Mój brat powinien zaraz po mnie wyjść – skłamała bez zastanowienia, aby nie martwić miłego kierowcy.

– Chętnie bym z panią zaczekał, ale to mój ostatni kurs i chciałbym zdążyć jeszcze do córki ucałować wnuki. – Mężczyzna spojrzał na swoją jedyną pasażerkę z wyraźną troską. – Na wigilii nie mogłem być, ale może chociaż zdążę, zanim te małe szkraby zasną. – Zrobił taką minę, jakby tłumaczył się przed kobietą z jakiegoś występku, którego dokonał wbrew prawu i sobie.

– Proszę się nie tłumaczyć. – Ilona położyła dłoń na jego ramieniu i uśmiechnęła się. – Znam te okolice jak własną kieszeń i nawet jeśli brat nie przyjdzie, to sobie poradzę. O, widzi pan tamto światełko, które tak migocze? – Wskazała dłonią dom leżący w dość dużej odległości od drogi. – Tam mieszkają rodzice. Dziękuję za towarzystwo i życzę panu wesołych świąt. – Cmoknęła zaskoczonego mężczyznę w policzek i szybkim krokiem oddaliła się od pętli autobusowej. Śnieg przestał padać, ale mroźne powietrze coraz bardziej szczypało w policzki. Narzuciła kaptur na głowę i wcisnęła dłonie w kieszenie futerka. W pewnej chwili poczuła na policzkach ciepło spływających łez. Z oddali dobiegł ją odgłos uruchamianego silnika autobusu. Odwróciła się i pomachała kierowcy, chociaż nie była pewna, czy sympatyczny pan zauważył ten gest. Kiedy autobus zniknął w czerni niewidocznego krajobrazu, rozpłakała się. Nie musiała już tłumić emocji. Była sama na tym pustkowiu. Nie musiała tłumić szlochu, bo nikt jej nie słyszał. Szła drogą, głośno płacząc, nie widząc wokół siebie nic oprócz zbliżających się ścian lasu i biegnącej środkiem szosy. Śnieg ponownie zaczął padać, najpierw spokojnie, dużymi płatkami, leniwie opadającymi na wszystko dookoła. Z czasem jednak śnieżyca zaczęła przybierać na sile, wzmógł się wiatr. Ilona była coraz bardziej zmęczona. Szła wolno w niewiadomym kierunku. Nie czuła strachu, może dlatego, że przed oczami cały czas majaczyła jej zaskoczona, a zarazem wściekła twarz Krzysztofa i ręka uderzająca jej policzek. Tyle lat pozwalała sobie na to, aby mu wierzyć, a on… Musiała przyznać, że bardzo dobrze odgrywał swoją rolę kochającego męża. Z każdą kolejną chwilą przypominała sobie sytuacje, które najprawdopodobniej były zasłonami dla jego zdrad. Wyjazdy służbowe, podczas których nie odbierał telefonów, a beznamiętny głos w słuchawce informował ją, że „abonent chwilowo niedostępny”. Sympozja, narady, bankiety, były wytłumaczeniem milczącego telefonu. Ciekawe, jak długo trwała ta jej ślepota?

Ból w udzie zaczął się nasilać. Wstrząsane płaczem ciało coraz bardziej traciło siły. Nawet żołądek zaczął się niebezpiecznie buntować, może z powodu płaczu, a może z powodu głodu. Od rana miała w ustach zaledwie dwie kromki chleba i kawałek ciasta, nie licząc tych kilku łyżek barszczu, które przełknęła podczas gotowania, dwóch filiżanek kawy i tych kilku łyków wina. Nagle nogi zrobiły się miękkie jak z waty, osłabione długim marszem w śnieżnej zamieci. Ciało osunęło się na ziemię. Ilona czuła, że nie ma siły podnieść się i iść dalej. Jak na złość żaden samochód nie pokazał się na drodze. Wiadomo, wigilijną noc ludzie raczej spędzają w domach z rodzinami, a nie w podróży. Przesuwając się na kolanach, dobrnęła do wielkiego konaru drzewa leżącego wzdłuż drogi i usiadła, wtulając zmarzniętą twarz w futerko. Niech się dzieje, co chce – pomyślała i zamknęła oczy. Na chwilę.

Andrzej, wściekły na siebie i na pogodę, wyruszył z domu dużo później, niż planował. Wiedział, że tym razem ciotki mu nie darują tego, że nie przyjechał na kolację wigilijną. Ale nie mógł pozwolić na to, aby jego nowy kolega, chłopak krótko po stażu, nie spędził tego wieczoru u boku młodej żonki i kilka miesięcy wcześniej urodzonych bliźniaków. Kiedy w planie dyżurów zobaczył, że Ryśkowi przypada wigilia, pierwszy poszedł z propozycją zamiany. Ordynator z pewnością się wściekł, ale jemu to było obojętne. Młody kolega najpierw bardzo się ucieszył z propozycji, ale widocznie sumienie nie pozwoliło mu na zostawienie Andrzeja w ten dzień samego na oddziale i około godziny dwudziestej trzeciej przyjechał go zmienić.

– Chłopie, jedź do domu. Naciesz się, chociaż wieczorem. Moje dziewczynki położyłem spać, wszystkie trzy, i nie mogłem przestać myśleć o tobie. – Andrzej uśmiechnął się na wspomnienie stojącego w drzwiach dyżurki kolegi. Na oddziale było cicho i spokojnie. Większość pacjentów wypisano na przepustki, pozostały tylko cztery osoby. Niewiele się namyślając, poklepał Ryśka z wdzięcznością po ramieniu i poszedł do samochodu. Jak na złość jego stara corsa nie chciała zapalić. Tyle razy obiecywał sobie, że w końcu ją sprzeda i kupi sobie inny, nowszy samochód. Ale zawsze kończyło się na obiecankach. Kiedy auto wreszcie odpaliło, skierował się od razu w stronę obwodnicy, którą zawsze jeździł do domu rodziców, teraz zamieszkałego tylko przez dwie siostry ojca. Prezenty dla rodziny od dawna trzymał w samochodzie i jadąc, starał się przypomnieć sobie, czy o nikim nie zapomniał, bo na święta do domu zjeżdżało się jego rodzeństwo z rodzinami. Wszystkich ciągnęło do starego domu, który na każdego działał nostalgicznie. Dwie stare ciotki zastępowały im wszystkim rodziców, a że obie były niezamężne i bezdzietne, traktowały ich jak własne pociechy. Zresztą nie było chyba w rodzinie nikogo, kto nie kochałby tych dwóch starszych pań.

Sypiący gęsty śnieg o mało nie spowodował, że Andrzej przeoczyłby zjazd z obwodnicy. Na szczęście w ostatniej chwili zauważył charakterystyczny budynek małego kościółka przy drodze, który teraz stał pięknie oświetlony. Wjechał na drogę prowadzącą do wsi i chociaż zmęczone oczy za szybko poruszającymi się wycieraczkami ledwo widziały mijane domy i drzewa, czuł, że jest już prawie na miejscu. Radość z tego, że za chwilę zobaczy rodzeństwo, ojca, ciocie i resztę rodziny, dodawała mu sił. Był pewien, że nie położyli się jeszcze spać, bo święta od zawsze były okazją do długich rodzinnych rozmów. Podkręcił głośność w radiu i zaczął śpiewać razem z Georgem Michaelem i zespołem Wham! od lat emitowaną w radiu piosenkę Last Christmas. Ta piosenka jest jak Elvis, będzie żyła wiecznie – pomyślał i wrócił do śpiewu. W pewnym momencie mignął mu na drodze jakiś dziwny kształt. Zatrzymał samochód, a następnie wolno zaczął cofać do miejsca, w którym zobaczył to coś, co go zaniepokoiło. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak skulony bałwan. Zasypane śniegiem, przypominało kształtem jedną z rzeźb, jakie widział w paryskim Muzeum d’Orsay. Wysiadł z auta i szybkimi ruchami zaczął otrzepywać śnieg, którym pokryty był człowiek siedzący na grubym konarze drzewa. Kiedy tylko się zbliżył, rozpoznał skuloną postać. Mokry materiał białego jak śnieg futerka był bardzo nieprzyjemny w dotyku, ale wreszcie udało mu się dotrzeć do twarzy. Domyślił się, że to kobieta. Skostniała, nieruchoma, siedziała, nie reagując na jego szarpanie i wołanie. Nasilający się wiatr bardzo mu przeszkadzał. Sprawdził na szyi puls, a następnie wziął kobietę na ręce i delikatnie ułożył na tylnym siedzeniu corsy. Ruszył z piskiem opon, nie zważając na ograniczoną widoczność. Miał nadzieję, że jak dojedzie do domu, to uda mu się wezwać pogotowie, chociaż przy tej pogodzie i w tych okolicach jego telefon z trudem łączył się z siecią. Przez kilka minut próbował dodzwonić się do brata i uprzedzić go o swoim znalezisku, ale jego starania pozostały nadaremne.

Kiedy zajechał pod dom, oświetlony setkami lampek, na które ciocie nigdy nie żałowały pieniędzy i każdego roku dokupowały kolejne, zobaczył biegnące w jego stronę psy. Ulubieńcy ciotek znali każdy samochód przyjeżdżający do tego domu, dlatego wcale nie zdziwiła Andrzeja okazywana przez zwierzęta radość. Zdawkowo przywitał się z psiakami i szybko złapał leżącą na tylnym siedzeniu kobietę. Kiedy nogą zatrzaskiwał drzwi samochodu, przed dom wyszedł młodszy brat.

– A ty, Jędruś, bałwana nam przywiozłeś w prezencie? – zażartował, ale widząc zdenerwowaną twarz brata, szybko otworzył na oścież drzwi domu.

Andrzej wszedł do środka i skierował się w stronę swojej sypialni. Ociekające wodą futerko coraz bardziej mu ciążyło. Bardziej nawet niż sama kobieta. Ciocia Halina, widząc zamieszanie w przedpokoju, małymi kroczkami podbiegła do Andrzeja i zerknęła mu przez ramię.

– Kto to? – zapytała swoim ochrypłym głosem, a widząc zasapanego bratanka, zaproponowała, aby najpierw zdjął tę ociekającą szmatę, to będzie mu lżej i wygodniej. Zanim Andrzej zdążył odpowiedzieć, już odpinała guziki futerka i zsuwała z kobiety mokre okrycie. Mężczyzna z wdzięcznością cmoknął staruszkę w policzek. Wspólnie z bratem ułożyli kobietę na łóżku i ciocia pobiegła po którąś z bratanic. Ciotka Halina, jak na osobę w jej wieku, była bardzo dynamiczna i szybko podejmowała decyzje. Kiedy wróciła do pokoju z Irką, starszą siostrą Andrzeja, zobaczyła, że bratanek energicznie rozciera kobiecie dłonie, a jego młodszy brat robi to samo z jej stopami.

– Wyjdźcie z pokoju! – zawołała, jednocześnie odsuwając mężczyzn od nieprzytomnej kobiety.

– Ale ciociu, jestem lekarzem… – Andrzej próbował protestować.

– Na chwilę tylko wyjdźcie! – krzyknęła staruszka i obaj mężczyźni, zdając sobie sprawę z tego, że ich protesty nie zdadzą się na nic, zaczęli powoli wycofywać się do przedpokoju.

– Irka, daj ten szlafrok i pomóż mi ściągnąć z niej te mokre łachy. Fiu, fiu… Francja elegancja – gwizdnęła Halina, zdejmując z kobiety czarną atłasową sukienkę. We dwie szybko przebrały gościa w ciepłą flanelową koszulę, na którą nałożyły gruby frotowy szlafrok i uzupełniły odzienie ciepłymi, wełnianymi skarpetami.

– Możesz wejść, Andrzejku! – zawołała Halina i ustąpiła miejsca przy łóżku kobiety bratankowi.

Prężne ruchy staruszki i jej pomocnicy spowodowały, że kobieta poruszyła się. Powoli otworzyła oczy i zaczęła rozglądać się dookoła. Widząc wpatrzone w siebie kilka par oczu, natychmiast zamknęła swoje. Poruszyła ręką i czując pod palcami miły w dotyku materiał szlafroka, ponownie je otworzyła.

– Przepraszam, gdzie ja jestem? – zapytała, spoglądając na stojące wokół niej osoby.

– Spokojnie, proszę się nie wysilać mówieniem. Jest pani w bezpiecznym miejscu. – Andrzej podszedł bliżej i delikatnie ujął dłoń kobiety. Uśmiechnął się i popatrzył na swoje rodzeństwo i ukochaną cioteczkę. – Będzie dobrze. Chyba pani zasłabła na drodze. Znalazłem panią i przywiozłem tutaj. Jestem lekarzem, więc proszę się nie obawiać…

– Na drodze? – Ilona powoli zaczęła sobie przypominać ostatnie godziny. – Chyba zasnęłam… w lesie…?

– Ciiii. – Andrzej przyłożył palec wskazujący do swoich ust i mrugnął porozumiewawczo. – Teraz pani trochę odpocznie, a potem porozmawiamy.

– Gdzie ta zmarzlaczka? – W drzwiach pokoju ukazała się siwiuteńka głowa starszej pani, przed którą prezentowała się taca z jakimś parującym napojem, a następnie cała sylwetka drobnej, chudziutkiej osoby.

– Isiu! – Głos drugiej starszej kobiety zabrzmiał tak donośnie, że Ilona aż się skuliła. – Co ty przyniosłaś tej biedaczce?

– Jak to co? Grzańca. – Isia z dumą wysunęła przed siebie tacę, na której stał duży porcelanowy kubek pachnący goździkami i pomarańczą.

– Czyś ty zwariowała? W Wigilię proponujesz grzańca?

– Wigilia była wczoraj, dzisiaj już jest pierwszy dzień świąt. – Staruszka wymownie spojrzała na wiszący na ścianie zegar i szelmowsko się uśmiechnęła.

Z odległości kilku metrów, jakie dzieliły ją od Ilony, wyglądała jak mała dziewczynka, której brakowało warkoczyków z kolorowymi kokardami. Fikuśna czarna sukienka w białe grochy, z dużym kołnierzykiem zrobionym na szydełku, pasowała do drobnej sylwetki wyprostowanej jak struna.

– Ciociu, trzeba chyba najpierw nakarmić gościa, a potem dopiero upijać. – Irena z czułością objęła staruszkę i odebrała z jej rąk tacę z gorącym napojem.

– A, to ja zaraz podgrzeję barszczyku. – Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, starsza pani była już w drodze do kuchni.

Ilona, zakłopotana, przysłuchiwała się wymianie zdań osób stojących w pokoju i wystraszonym wzrokiem spoglądała na bardzo podobne do siebie twarze.

– Przepraszam za kłopot, ale ja… – Próbowała coś powiedzieć, ale stojący najbliżej mężczyzna pokręcił tylko głową i ponownie położył palec na ustach, tyle że tym razem na jej.

– Dobrze, pani teraz wypoczywa, a reszta idzie do salonu – zadecydowała pierwsza staruszka, okrywając Ilonę ciepłym, miękkim kocem. – Zostawię pani zapaloną małą lampkę, a jak Isia podgrzeje barszcz, to przyniosę. No, na co czekacie? Sio! – Energicznymi ruchami zaczęła wypychać wszystkich z pokoju.

– Ale ciociu… – próbował protestować Andrzej.

– Później, później, chłopcze. – Wypchnęła mężczyznę za drzwi i odwróciła się jeszcze do Ilony, mrugając porozumiewawczo.

Gorący kubek wyjątkowo smacznego barszczu, jakim uraczono Ilonę w tym przypadkowym domu, sprawił, że w mgnieniu oka znalazła się w objęciach Morfeusza. Mocny sen nie był jednak pozbawiony koszmarów, które męczyły ją prawie do samego rana. Kiedy otworzyła oczy, czuła się nieco zdezorientowana. W domu panowała cisza i tylko gdzieś na dworze słychać było poszczekiwania psów. Wstała, starając się zachowywać jak najciszej, i wyjrzała na korytarz w poszukiwaniu łazienki. Kiedy tylko wystawiła nogę za próg pokoju, na jej drodze ukazała się drobna postać w nieco za dużym, grubym szlafroku.

– O, już się paniusia obudziła? Kawy przygotować? – zaszczebiotała postać, wnikliwie przyglądając się gościowi.

– Dzień dobry pani, ja tylko…

– Siusiu? – Starsza pani uśmiechnęła się i wskazała drzwi na końcu korytarza. – Jedna łazienka jest tam, w szafce znajdziesz, kochanieńka, czyste ręczniki, a w szufladzie pod umywalką nowe szczoteczki do zębów, bo ty chyba ich jeszcze używasz?

– Ja… tak, oczywiście. Dziękuję. – Ilona wykrzywiła usta, imitując uśmiech, i szybkim krokiem udała się do wskazanego pomieszczenia. Kiedy wyszła, poczuła rozpływający się w powietrzu zapach świeżo zaparzonej kawy. Kierując się w jego stronę, trafiła do kuchni, gdzie przy dużym drewnianym stole siedziały dwie starsze panie w grubych podomkach. Ilona spojrzała na siebie i zdając sobie sprawę z tego, że również ma na sobie taki szlafrok, roześmiała się.

– Dzień dobry, czy załapię się na filiżankę kawy? – zapytała, ciekawie rozglądając się po skromnie, a zarazem bardzo gustownie urządzonym pomieszczeniu.

– Oczywiście, siadaj, dziecko.

Dziecko – Ilona pomyślała, że dawno nikt nie nazwał jej dzieckiem. Kobieta dobiegająca do czterdziestki nazwana dzieckiem, brzmi… chyba dość komicznie. Usiadła jednak za stołem i z przyjemnością upiła łyk gorącego, aromatycznego napoju.

– Mmm, smaczna – powiedziała, kiwając głową z aprobatą. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że się nie przedstawiła. – Ilona Grądziel jestem. – Podała dłoń najpierw jednej, a następnie drugiej starszej pani.

– Ja jestem Halina, a to Isia. – Jedna z pań dokonała prezentacji. – Jak to się stało, że znalazłaś się w wigilijną noc na takim pustkowiu?

Ilona przymknęła oczy i próbowała przypomnieć sobie zdarzenia ubiegłej nocy, ale kiedy otworzyła usta, aby opowiedzieć tym miłym staruszkom o niefortunnym zajściu w domu, do kuchni weszła kobieta, odrobinę starsza od niej. Uśmiechnęła się, szeroko ziewając, i natychmiast podeszła do dzbanka z kawą. Usiadła przy stole i zaczęła siorbać gorący napój.

– Irka, no co ty? – Halina fuknęła z udawanym oburzeniem.

– Ciociu, w tym domu zawsze czuję się dzieckiem, pozwól mi na te chwile beztroskiej radości. Irena jestem, starsza siostra Andrzeja, to znaczy tego faceta, który cię przywiózł. – Wyciągnęła dłoń w stronę gościa i mrugnęła porozumiewawczo.

– Ilona. Przepraszam za to całe zajście, wypiję kawę i już mnie tu nie ma.

– No chyba żartujesz. Chłopaki chybaby nas pozabijały, gdybyśmy pozwoliły ci odejść. – Irena roześmiała się.

– I to bez śniadania – dodała Isia. – Gość w dom, Bóg w dom.

– To miłe z waszej strony, ale nie wiem, czy… Są przecież święta, a to raczej rodzinne, a ja…

– Nie marudź, bo za karę będziesz musiała iść wydoić krowy. – Isia zrobiła srogą minę, ale jej oczy śmiały się zawadiacko.

– Macie tu krowy?

– A jakże. I świnie, i kury, i gęsi, i…

– Ciociu, przestań żartować, bo się dziewczyna zlęknie polskiej wsi. – Irena śmiała się w głos, przytulając do siebie drobne ciało jednej ze staruszek.

– Co tu tak wesoło? Czyżby mnie jakaś zabawa ominęła? – Do kuchni wszedł mężczyzna trzymający na rękach około trzyletnie dziecko.

– Jacuś, właśnie ciocia Isia zagroziła Ilonie, że jak będzie niegrzeczna, to za karę pójdzie doić krowy. – Irena zanosiła się śmiechem, nie mogąc się opanować.

– Czyje krowy? – Mężczyzna, zaskoczony, spojrzał najpierw na jedną starszą panią, a następnie przeniósł wzrok na drugą.

W tym momencie wszystkie cztery, włącznie z Iloną, wybuchnęły śmiechem. Ilonę ta reakcja zaskoczyła, nie mogła pojąć, że w ciągu jednej, tak feralnej dla niej nocy trafiła do domu przepełnionego tak pozytywną energią, do ludzi obcych, a jednocześnie wydawało jej się, że tak bliskich, jakby była częścią tej rodziny. Pomyślała o swoim cichym, smutnym mieszkaniu przepełnionym drogimi rzeczami a tak pustym zarazem, pozbawionym spontanicznych uczuć.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: