Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Muzyka moich ulic. Lizbona - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 kwietnia 2017
Ebook
29,79 zł
Audiobook
33,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Muzyka moich ulic. Lizbona - ebook

Producentem audiobooka jest PRL Studio.

Minęło pięć lat odkąd napisałem tę książkę. Wiele się zmieniło. Na świecie, w Lizbonie. We mnie.

Znacznie częściej w muzycznej palecie moich ulic słyszę język polski. Niewykluczone zatem, że moja historia wciąż może być Wam pomocnai zechcą się Państwo wybrać ze mną na kilka długich spacerów po starych dzielnicach miasta na krawędzi Europy. Posłuchać jego muzyki. Porozmawiać. Z pierwszej wersji sporo usunąłem. Sporo dopisałem.

Są niepublikowane wcześniej zdjęcia. Powstało też osobliwe posłowie, portret współczesnej Lizbony, AD 2017, przy którym liczę na Państwa poczucie humoru.

Zanim ponownie spotkamy się w Afryce, powędrujmy razem w Lizbonie. Wychylmy kieliszek vinho verde; posłuchajmy wspólnie fado, morny, bossy.

To może być miłe zajęcie.

 



Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-091-3
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Da się z tym żyć. To ledwie tlący się ból, w nieokreślonym miejscu, od nadmiaru fado. Nie kac. Poprzedniej nocy byłem w Mesa do piątej rano. Około dziewiątej czasu lizbońskiego obudził mnie dźwięk telefonu. Dzwonił Darek Raczko. Od niego zawsze odbieram, choćbym był półprzytomny, zamroczony, udręczony sztuką liryczną, jak tamtego poranka. Zawdzięczam przecież Darkowi przygodę życia sprzed lat, gdy wysłał mnie na cztery miesiące do Afryki dla „National Geographic”.

– Próbuję odświeżyć pismo „Poznaj Świat”, może chciałbyś mi coś napisać o Lizbonie?

– Właśnie tu jestem. A przynajmniej tak mi się wydaje – odparłem niepewnie, opierając ramiona na krawędzi dachowego okna. Próbowałem otworzyć oczy. Okno jest u nas wysoko. Mam je na poziomie obojczyka.

Przede mną wstawał rześki dzień. Na horyzoncie Pan Jezus jak zwykle kierował ruchem na moście i rzece. Pojawiał się i znikał w chmurach. To był jeden z tych dni, które nawet latem zaczynają się mgłą. Nie widać wtedy drugiego brzegu Tagu i człowiek ma wrażenie, że mieszka nad oceanem. A potem mgła się unosi i zostawia nas pod młotem białego słońca.

– To świetnie! – rzekł Darek ze swoim zaraźliwym entuzjazmem. – Zrób też jakieś zdjęcia.

Było lato roku 2010, który miał na całą epokę odmienić mój rodzinny kraj. Po latach rozterki już prawie nauczyłem się w nim żyć. Jak się okazało, niepotrzebnie. Przedwcześnie. Sporo więc wtedy podróżowałem, żeby nie oglądać niektórych twarzy, nie słyszeć podniesionych, pewnych siebie głosów. Boję się ludzi, którzy nie mają wątpliwości.

Parę tygodni wcześniej odebrałem inny telefon, od nieznanego mi człowieka. Facet nie miał wątpliwości. Postanowił mnie przekonać, że ze mnie fajny gość. Mówił tak sugestywnie, że po chwili, choć bez przekonania, przyznałem mu rację. Przedstawił się jako odpowiedzialny za wizerunek firmy Leica w Polsce i zaproponował, bym wziął do ręki nowy model ich legendarnego aparatu. Są propozycje, których się nie odrzuca.

Słowem, Darek zastał mnie ze swoją ofertą w Lizbonie, z leicą w ręku.

Leica z rodziny M to trudny aparat. Stawia opór. Na wielu poziomach. Czysto fizycznym, gdy trzeba się namęczyć z ustawianą ręcznie ostrością, by dwa obrazy w wizjerze nałożyły się na siebie. Intelektualnym, by mądrze ustawić ekspozycję i mniej więcej wyobrazić sobie, co będzie na zdjęciu, skoro w dalmierzowym wizjerze widać zgoła co innego, głównie własny obiektyw. Wreszcie, leica zmusza, by zmierzyć się z ograniczeniami technicznymi tego kosztownego urządzenia. Jest to aparat wolny, niechętnie fotografuje w słabym świetle, lubi się zawiesić. (Hej, chłopaki z konkurencji, nie cytujcie tego zdania wyrwanego z kontekstu!)

To był aparat, który zmuszał do myślenia. Zalecał uważność. I jak to Niemiec w naszej narodowej tradycji – pluł mi w twarz. Mówił: Niczego za ciebie nie zrobię. Radź sobie.

Spodobał mi się natychmiast. Oczywiście: jest oldskulowy lans. Leica to piękny przedmiot. Powabny tą nieodpartą urodą właściwą wartościom nieprzemijającym.

Był też lekki. Moje problemy z kręgosłupem po latach wałęsania się z plecakiem w pustyni i w puszczy sprawiły, że byłem już pochylony jak żuraw studzienny. Wszystko we mnie skrzypiało, nawet dusza.



Sławek Kasper, bo tak nazywał się wizjoner z przedstawicielstwa firmy Leica, wyposażył mnie w korpus aparatu i cztery obiektywy: 24, 35, 50 i 90 milimetrów. Razem ważyło to tyle co tom wierszy w twardej oprawie. Kosztowało zapewne więcej niż pierwszy lot załogowy na Księżyc. Ostatecznie i tak wędrowałem tylko z 35-ką. To uczucie, jakby się miało na szyi kolię o dyskretnym uroku miliona dolarów.

Jeśli tylko udało mi się zdążyć z ekspozycją i ostrością, zanim „decydujący moment” zniknął w szczelinie na zakręcie czasoprzestrzeni, leica dawała mi obraz porównywalny jedynie z najznakomitszymi diapozytywami mojej młodości. Odwzorowanie szczegółów, plastyka planów, subtelność barw nie miały sobie równych.

Pierwsze zdjęcie leicą zrobiłem na swoim lizbońskim podwórku w sierpniu 2010 roku i znajdą je Państwo tutaj. Napisałem potem ten tekst dla Darka. Jego fragmenty pętają się po niniejszej książeczce. Fragmenty tekstu, nie Darka, choć on jest z pewnością duchem obecny na wielu moich kartkach. Nie przestałem fotografować. Notowałem w dzienniku. Gdy po raz tysięczny odebrałem w radiowej Trójce, gdzie pracuję od 1989 roku, serdeczną mailową prośbę, bym zechciał polecić słuchaczowi Siesty moje lizbońskie ścieżki, powstał pomysł tej książeczki.

Lizbonę można było fotografować i opisywać bez końca, jakby się pisało historię życia. Każdy dzień, każda smużka światła, każda nuta moich przyjaciół są warte, by próbować je zatrzymać. Dałem sobie dwa lata. W tym czasie powstała także płyta Sobremesa. I parę innych, szczerze mówiąc. W 2011 roku stworzyliśmy w Gdańsku spory festiwal dla entuzjastów siestowej muzyki. Objechałem glob dookoła ze trzy, cztery razy. Lizbona stała się, jak każe jej antyczna, fenicka nazwa Allis Ubbo, „przyjemną zatoczką”. Zawijałem do niej w przerwach. Był to szczęśliwy czas. Choć niepozbawiony małych dramatów. O nich zmilczę, bo to nie wywiad do kolorowego dwutygodnika.



Zdjęcia nieładne. Tekst raczej do niczego niepodobny. Szczerze mówiąc, jeśli w duszy lub w gronie najbliższych przyjaciół wystawią mi Państwo dokładnie taką recenzję, będę zachwycony. Tak właśnie miało być. Zdjęcia nie miały być ładne. Ładne nie może być piękne, jak zauważył Ludwik Wittgenstein. Miały być inne, takie, jakich nie zobaczycie w żadnej książce o Lizbonie, a mam ich całą półkę. Lubię też zaczynać wizytę w mieście, które fotografuję, od dobrego kiosku z pocztówkami. Zdobyłem ich przez lata sporą kolekcję. Piękne foty. Czasami też bardzo dobre zdjęcia. Po co robić je raz jeszcze? Każde z nich mam w pamięci jak przestrogę: nie rób już tego.

I tekst miał być niepodobny do choćby jednego akapitu spośród wszystkiego, co przeczytałem o tym mieście. Starałem się przeczytać jak najwięcej. Miał być też bardzo osobisty, w sumie autobiograficzny.

Mają zatem Państwo przed sobą tomik, który nie jest, na prośbę wydawcy, albumem fotograficznym. Nie jest też, z całą pewnością, przewodnikiem. Chociaż nie mogę Wam zabronić korzystania z jego stron również w takim kontekście. Znam jednak wiele innych mądrych ksiąg, z których popłynie w Państwa kierunku przejrzysty strumień wiedzy. Znajdziecie je w bibliografii. Gdyby to ode mnie zależało, zostawiłbym Wam same zdjęcia, bez ani jednego słowa. Od słów są inni. Był Miłosz, jest Stasiuk. Wystarczy. Właśnie: Szymborska. Mnożenie w druku i sieci zbędnych słów wydaje mi się dżumą mojej epoki.

(Dobrze, na specjalną prośbę dorzuciłbym jeszcze kilka nazwisk. I znajdziemy na to miejsce).

Miało być zatem bez słów. Dostałem jednak propozycję, która, jak odcięta końska głowa w jedwabnej pościeli uwierała mnie od pewnego czasu: tylko tekst do czytania. Żadne tam, psia mać, podpisy pod zdjęciami. Tekst w szpaltach. Albo nic w ogóle. Czasy, kiedy Alex Webb publikował swe prace, jak Amazon czy Under a Grudging Sun, którym nie towarzyszyło ani jedno słowo, wydały się odległe jak Bach. Na to jednak zareagował mój przyjaciel i mistrz, a przy okazji kumpel Alexa, Tomasz Tomaszewski. Chodziliśmy kiedyś po płowych ruinach Almada Velha, kiedy odezwał się w te mniej więcej słowa:

– Ktoś jeszcze chce czytać cokolwiek? Napisz. Choćby po to, by parę osób przypomniało sobie kształt liter. A ty pierwszy.

Tomasz ma zawsze rację.

Muzyka moich ulic jest więc próbą podziękowania miastu, które mnie przyjęło. Fakt, że bez szczególnego entuzjazmu, ale i bez najmniejszej wrogości, a to już bardzo dużo. Jest wdzięcznością dla ludzi, których spotkałem po drodze. Jedni z nich błysnęli i znikli. Inni wciąż jeszcze, gdy piszę te słowa, składają się na niepowtarzalną aurę Lizbony. Niektórzy stworzyli historię i przejdą do legendy. Jestem wdzięczny losowi, że dane mi było ich poznać. Pozostali mogą liczyć na lichą nieśmiertelność jedynie na tych kartkach, na zdjęciach.

Myślicie, że to niewiele? Przemyślcie, proszę, jeszcze raz. Ja nie jestem pewien, wciąż się zastanawiam.

To mój najbardziej prywatny, intymny hołd dla muzyki, którą pokochałem. Dla światła, które sprawia, że każdego ranka chce się żyć. To list miłosny do pojedynczego przedmiotu, aparatu Leica M9 o numerze seryjnym 380 4494, i dla jego czterech stałoogniskowych obiektywów. Próba uczciwego postawienia sprawy: co leica potrafi najlepiej na świecie i do czego zupełnie się nie nadaje.

To, spośród nieograniczonej liczby, moja wersja historii jednego miejsca na ziemi. Zaledwie chwila jego istnienia: siedemset dni twarzy, smaków, zapachów, dźwięków, nastrojów. Ciekawe, że jeśli dokładnie w tych samych dniach próbowałby portretować Lizbonę ktokolwiek inny, powstałaby całkowicie odmienna książeczka.

Jeśli dzięki tym stronicom ktokolwiek z Państwa zechce odwiedzić Białe Miasto, poznać je i rozwinąć parę rozpoczętych przeze mnie wątków, będę szczęśliwy.

I proszę wtedy koniecznie pozdrowić ode mnie Wilfredo. Wierzę, że wciąż tam jest. Wieczny jak wody Tagu.

Chciałbym zadedykować te stronice pamięci mojego Taty, Lucjana. Dla przyjaciół: Lucka, Lucusia. Nie zdążyłem już opowiedzieć mu o mojej późnej miłości.

Napisaliśmy z przyjacielem taką piosenkę, która jest dla mnie wciąż aktualną terapią w trudnych chwilach. Tych, wbrew pozorom być może, nie brak. Niech zatem jej tekst otworzy tę książeczkę:

Biegnę, kiedy wstaje świt.

Biegnę brzegiem morza, boso.

Biegnę w pulsie mojej krwi.

Biegnę z wiatrem mego losu.

Biegnę lekko i bez planu.

Biegnę długo, biegnę chciwie.

Biegnę w rytmie oceanu.

Biegnę wdzięczny i szczęśliwy.

Szczęśliwy, bo słyszę głos.

Głos wiatru, piasku i fal.

On uspokaja mnie, że właśnie tak miało być.

I mam nie pytać już. Bo tylko tak mogło być.

Tylko tak.

MARCIN KYDRYŃSKI, ALFAMA, 9 WRZEŚNIA 2012

Wilfredo, 16 XII 2011

Na Praça da Figueira, 30 VIII 2010

Elevador da Bica, 27 VII 2010

Na starej przystani, 30 VIII 2010

Dziewczyna gra temat Chaplina Smile, Largo das Portas do Sol, 5 VI 2012

W drodze do tawerny, na Escadinhas dos Remédios, 14 IX 2012

Lizbona widziana z Cacilhas, 10 VI 20121

Świt 5 lutego 2008 roku był inny od bliźniaczych poranków tamtej odległej zimy. W taksówce, która wiozła mnie na lotnisko pustymi ulicami, nieobmytymi jeszcze z mroku długiej nocy, dowiedziałem się z radia o śmierci kogoś bliskiego. To przywołało wspomnienia. W pamięci pojawiły się obrazy z lat studiów, z epoki pierwszej afrykańskiej wyprawy, z beztroski majowych wieczorów na ulicach warszawskiego Nowego Miasta. Od daty czterdziestych urodzin dzieliło mnie wówczas jeszcze około stu dni. To naukowo potwierdzony czas, w którym mężczyznom miesza się w głowach. Chcieliby przekreślić swe dotychczasowe życie i zacząć wszystko od nowa. Wierzcie mi: lutowy świt mojego burego miasta, kiedy wydaje się, że z lodowatej ciemności nie ma wyjścia, sprzyja stanowczym decyzjom. Tego dnia zatem postanowiłem dopisać sobie życiorys równoległy. W miejscu, które za kilka godzin miałem zobaczyć po raz pierwszy.

Dalej nie ma nic. Jeśli nie odważysz się przekroczyć gór Uralu lub odciąć od minionych lat fosą Atlantyku, Lizbona jest ostatnim brzegiem ratunku dla zdesperowanych uciekinierów. Chwieje się na krawędzi Europy, jakby sama miała za chwilę, niczym śliska biała foka, spłynąć do oceanu.

Co zdumiewa pierwsze, to światło, mocne nawet w lutym. Jasne, pastelowe, różowe i białe domy kleją się do wzgórz, skąpane w przejrzystym powietrzu. W labiryntach wąskich ulic wabią owoce morza i wino w glinianych dzbanach. Pojawia się błogi spokój. Działa czar miejsca na uboczu, zapomnianego przez zdyszaną, zatłoczoną Europę. Lizbona, miałem to spostrzec natychmiast, to już preludium do Afryki. Nie zapomniałem o marzeniu, by pewnego dnia mieć w Afryce swój dom. Przecież spędziłem na tamtym kontynencie kilkanaście gęstych lat. Resztki rozsądku, które rzadko zachowuje mężczyzna wobec przełomu czterdziestych urodzin, podpowiadały jednak, że byłoby to posunięcie zbyt radykalne.

Lizbona splata w sobie te dwa tak bliskie mi światy. Skorodowaną tradycję Europy i na zawsze obcą, a przez to tak podniecającą nieprzenikalność Afryki. Mijane twarze są tu szczególnej urody, jak często bywa w portach Południa. Przypłynęli z Angoli i Mozambiku, z Gwinei Bissau i Wyspy Świętego Tomasza, z Wysp Zielonego Przylądka. Ale także z Brazylii, z Goa, Timoru i Makau. Mówią wieloma wersjami jednego języka. Przywieźli swoje odmienne tradycje i historie, marzenia, tęsknoty i muzykę. Zarazem pogodną i czułą, jakiej próżno szukać gdziekolwiek indziej.

Tego pierwszego dnia, kiedy nie otrząsnąłem jeszcze z siebie kryształków warszawskiego chłodu, siedziałem na Rua Augusta, głównej ulicy starej Lizbony, w pełnym słońcu, bez marynarki. Jadłem krewetki i piłem młode, chłodne zielone wino. Czułem się, jakbym po miesiącach więzienia odzyskał wolność, wyszedł z mroku na światło. Mrużyłem oczy i myślałem jak Karen Blixen o swojej farmie w Afryce: jestem tu, gdzie powinienem być.

Ale ta historia zaczęła się przecież inaczej. Rok ­wcześniej. Jak wiele podobnych historii, miała swój początek w spot­­ka­niu z kobietą.

– Musisz przyjechać do mojej Lizbony – powiedziała. – Pokochasz ją natychmiast, jest najpiękniejsza na ziemi.

Miała na imię Mariza. Przypominała Małego Księcia. Urodziła się w Mozambiku, ale nie tęskniła za starym krajem. Tęskniła za Lizboną, gdzie się wychowała. Lizbony wciąż jej brak, bo życie i muzyka pognały ją w cały świat.

Ile osób może tak mówić o swoim mieście? – myślałem z lekkim ukłuciem zazdrości. Nie spotkałem ani jednej w Elblągu czy Gorzowie. Nawet w Warszawie nie. Ku memu zdumieniu także wielu krakowian mówiło mi zawsze, że u nich nie da się żyć. Że – panie dzieju – duszno, nudno i prowincjonalnie.

– Co z tą Lizboną? – pytałem niedługo później młodego kompozytora imieniem Beto, który odwiedził Polskę w listopadzie i był olśniony pierwszym śniegiem z deszczem. Żaden z nas nie wiedział wtedy jeszcze, że narodzi się z tego przyjaźń na lata.

Tak, może to jednak zaczęło się od innej kobiety. Od Ani, w której z kolei, jak ja w Marizie, zakochał się Beto i zapragnął tworzyć z nią muzykę.

Pamiętam, jak Ania otwierała ze swoim zespołem, wiele lat temu, koncert Jamiego Culluma w Lizbonie. Wróciła zachwycona. Czemu właściwie zignorowałem wtedy ten znak? Nie wiem. Wracała pełna entuzjazmu z tak wielu miejsc. Najczęściej z Japonii, a wyznam Wam, że to zupełnie nie mój lot. Lubię w Japonii zjeść, ale to jak dla mnie dość jednak odległa restauracja. A najbliższe podniebieniu piwo Asahi robi się ostatnio także w Czechach.

Ale wróćmy do Beto zakochanego w Ani. Przyjechał w dżinsach i lekkiej bluzie. Było 5 stopni Celsjusza. Wyglądał jak zamorzony głodem indiański wojownik, ale uśmiech miał rozległy, kiedy mówił rzeczowo:

– U nas w Lizbonie, owszem, światło, morze, muzyka. Ale to nic takiego. Lubię, jak pada pierwszy śnieg i roztapia się w szare błoto.

Beto z pewnością nic nie je, myślałem o lutowym poranku następnego roku. Siedziałem, jako się rzekło, w stroju nieomal plażowym w ogródku restauracji na Rua Augusta, tym słonecznym kręgosłupie starej Lizbony. Nie je i dlatego nie wspominał o tutejszych pachnących krewetkach! Nie zająknął się także o krabach wielkości sporego żółwia, o ośmiornicach jak ósmy pasażer Nostromo, o bacalhau – dorszu nieodzownym jak opłatek, świętym daniu Portugalczyków.

W tej pierwszej zimowej chwili miasto ofiarowało mi woń morza, czystą biel światła na starych kamieniach i obietnicę najbardziej wyszukanych rozkoszy podniebienia. To był dopiero próg dnia, wiele godzin przed otwarciem pierwszych klubów z muzyką.

Przyjechałem do Lizbony w interesach. Chciałem spotkać parę osób i z ich pomocą zmontować koncert w ramach corocznego cyklu BMW Jazz Club, który stworzyliśmy w 2006 roku na prośbę ówczesnego prezesa firmy w Polsce, Ericha Papke. To był świetny facet. W wolnych chwilach lubił przejechać pustynię na motocyklu i pilotować cessnę nad afrykańską sawanną.

O projekcie BMW Jazz Club „Lisbon Stories” rozmawiałem między innymi z João Pedro Ruelą, managerem, a wówczas także i mężem Marizy. Poznałem go w Polsce parę lat wcześniej. Był wtedy perkusjonistą zespołu. Nie wydawał mi się wirtuozem, jeśli mierzymy klasą Mino Cinelu. Managerem okazał się jednak genialnym. Niestety, nie z mojej perspektywy.

Świetnie nam się rozmawiało, popijało, podjadało. Nie posunęliśmy się po tygodniu ani o paragraf kontraktu naprzód. Ale w jeden z deszczowych wieczorów João Pedro zabrał mnie do swojego ulubionego klubu fado.

– Mój kolega jest właścicielem tego dziwnego miejsca – powiedział JP. – Właśnie zadzwonił, że jest u niego Charles Aznavour i bodaj wszyscy ważni fadistas Lizbony.

Pojechaliśmy. Było zdrowo po pierwszej nad ranem, Aznavour właśnie wychodził, ale fadistas zostali i śpiewali jeszcze długie deszczowe godziny. Pamiętam Anę Mourę i Argentinę Santos. Pamiętam też, że JP, jak mówili o nim wszyscy, poznał mnie tamtej nocy z Carminho i powiedział:

– To fenomenalna fadistka. Zrobię z niej wielką gwiazdę.

Mogła mieć wtedy ze dwadzieścia parę lat, była nieśmiałą dziewczyną, którą właściciel klubu zapraszał zazwyczaj we środy. Porozmawialiśmy chwilę z Carminho i protekcjonalnie życzyłem jej wówczas, żeby kiedyś nagrała płytę i wtedy ja ją kupię. Przynajmniej ja. No i może też jej mama, nawiasem mówiąc pieśniarka fado Teresa Siqueira.

Następnego ranka miałem samolot powrotny. To były czasy, kiedy podróż do Lizbony trwała cały dzień. Przez Paryż, Brukselę, Mediolan, jak się dało. Wróciłem taksówką do hotelu. Ale muzyka i magia tego miejsca jeszcze długo mościły się we mnie. Wiedziałem, że wrócę.

Kiedy zapadła decyzja, że jednak, że tam? Nie wiem. W kwietniu, kiedy w Warszawie na ulicach jeszcze potrafi leżeć brudny śnieg? Dwudziestego czwartego maja, w dniu moich czterdziestych urodzin, spacerowaliśmy po Alfamie z Anią i Paulem Hous­tonem, filmowo przystojnym i zarazem kojąco serdecznym Anglikiem, przedstawicielem agencji nieruchomości. Wyglądał jak Eric Bana w filmie Helikopter w ogniu. Nie poprawiało mi to nastroju w mojej smudze cienia. Pomyślałem też, że swą jasną energię i ciemną karnację Paul musi czerpać prosto z lizbońskiego słońca. Obejrzeliśmy kilka mieszkań. W każdym coś nas uwierało. A że za nisko, a że za wysoko, a że za ciasno, a że za ciemno, że to, że śmo. Wiedzieliśmy tylko, że musi być w Alfamie. Rzadko które miejsce na ziemi ma taki magnetyzm, czar, z którego trudno się otrząsnąć.Na koniec Paul zaprowadził nas na maleńki pochyły placyk, cały z białych trójkątnych schodów, i otworzył drzwi starego domu. 1882, zobaczyłem datę zwiniętą z metalu nad framugą.

– To rok, w którym urodził się Karol Szymanowski! – powiedziała entuzjastycznie Ania, kształcona kiedyś w szkole muzycznej jego imienia.

Sprawdziłem potem w Wikipedii, że także Igor Strawiński. I Alexander Alan Milne, bardzo mi bliski. Oraz James Joyce. Skłamałbym, mówiąc, że mam z nim silne emocjonalne związki. Jego słynna książka stoi, nieotwarta, na mojej lizbońskiej półce. Jeszcze się z nią zmierzę. To nie erudycyjne popisy. To przypisy, byście mogli zorientować się w charakterze tego starego domu, skojarzyć epokę, z której pochodzi.

Weszliśmy po schodach na piętro. Otworzył nam w kuchni chłopak, może dwudziestopięcioletni. Jego dziewczyna była w innym pokoju, od którego dzielił nas jeszcze korytarz z łazienką. Chyba trzymali się wówczas za ręce. Co niech da Wam pojęcie o rozmiarze wnętrza.

Bez większych nadziei spostrzegłem schody wiodące w tym mieszkaniu na jeszcze jedno piętro. Wszedłem. Wyjrzałem przez sześć okien, po kolei. I zostałem. Do dzisiaj.

Kiedy tamtego dnia wychodziliśmy z naszego przyszłego mieszkania, już zdecydowani, zamiast pójść z placyku w bok lub w górę, zeszliśmy schodami w dół. U stóp schodów znajdował się klub, w którym trzy miesiące wcześniej przeżyłem pierwszy, niezapomniany dreszcz fado. Jeszcze do niego wrócę na tych stronach niejednokrotnie. Do klubu. I do dreszczu.

W Alfamie, 27 VIII 2010

Przy starej przystani, 31 I 2012

Pod Panteonem, 30 VIII 2010

Sprzedawczyni kasztanów pod windą Santa Justa, Rua Augusta, 17 XII 2011

U podnóża Castelo, 5 II 2012

Przed procesją Bożego Ciała, 7 VI 2012

Widok znad mojego biurka, 15 XII 2011
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: