Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

My i oni: obrazek współczesny, narysowany z natury - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

My i oni: obrazek współczesny, narysowany z natury - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 329 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­ra­zek współ­cze­sny na­ry­so­wa­ny z na­tu­ry przez

B. Bo­le­sła­wi­tę.

All is true.

Po­znań.

Na­kła­dem Księ­gar­ni Jana Kon­stan­te­go Żu­pań­skie­go.

1865.

Po­znań, czcion­ka­mi M. Zo­er­na.

Było to – nie­da­lej, nie­daw­niej jak w tych krwa­wych chwi­lach, któ­rych rany jesz­cze nie­zgo­jo­ne bo­le­ją, wśród za­mę­tu, któ­ry po­prze­dził wy­buch Stycz­nio­wy 1863. Na jed­nej z ulic War­sza­wy (strasz­no jest na­wet w po­wie­ści wy­mie­nić uli­cę, aby ko­mi­sya śled­cza wszyst­kich jej miesz­kań­ców nie po­cią­gnę­ła do pro­to­ku­łu i nie wy­sła­ła na Sy­bir hur­tem nie zna­la­zł­szy win­ne­go) spo­tka­ło się dwóch lu­dzi.

Je­den z nich był osi­wia­ły, słusz­ne­go wzro­stu, bla­dej twa­rzy, męż­czy­zna lat pięć­dzie­się­ciu kil­ku; dru­gi mło­dy, ale jak na­sza nie­mal wszyst­ka mło­dzież dzi­siej­sze­go po­ko­le­nia, zwię­dły za­wcza­su, z twa­rzą okwi­tłą, zmę­czo­ny… W oczach jego pło­nę­ła resz­ta ognia, któ­ry nie do­go­rzał w pier­si… Z czo­ła tego nie pa­trzy­ły sny mło­dzień­cze, z ust nie uśmie­cha­ły się na­dzie­je, na sfał­do­wa­nej marszcz­ka­mi czasz­ce, z któ­rej za­wcza­su wło­sy wy­pa­dły, ucisk na­pi­sał ze­mstę, de­spo­tyzm wy­rył wy­rok śmier­ci. Było tam bo­ha­ter­stwo, ale nie­spo­koj­ne, na­mięt­ne, do­pra­sza­ją­ce się orę­ża, wal­ki i zgo­nu; czuć mo­głeś zbli­ża­jąc się do tego czło­wie­ka że wia­ło odeń chło­dem ko­na­nia i go­rącz­ką mę­czeń­stwa bu­cha­ło.

Spo­tka­li się, mło­dy przy­sko­czył i po­chwy­cił dłoń star­sze­go szyb­ko, na­mięt­nie.

– Kość rzu­co­na! rzekł – ro­bie­my po­wsta­nie…

– Wy? ro­bi­cie po­wsta­nie? spy­tał uśmie­cha­jąc się star­szy.

– Co zna­czy to wy? od­parł gwał­tow­nie od­ska­ku­jąc mło­dy czło­wiek.

– To wy, wie­le a bar­dzo wie­le zna­czy w isto­cie, mó­wił spo­koj­nie pierw­szy, to wy zna­czy moją w was nie­wia­rę, zna­czy po­dziw nad zu­chwal­stwem, nad lek­ko­myśl­no­ścią, nad go­rącz­ką wa­szą… to wy, wy­po­wia­da że czy­ni­cie to, co wa­sze i na­sze siły prze­cho­dzi!

– Scep­ty­ki, uśmie­chał się mło­dy – zo­ba­czysz…

– Zo­ba­czę, rzekł dru­gi, zo­ba­czę he­ro­izmy da­rem­ne i upa­dek strasz­li­wy.

Za­czę­li iść i po­wo­li zbli­ży­li się do alei… W ale­jach szron okry­wał bry­lan­ta­mi drze­wa, a słoń­ce otrzą­sa­jąc je prze­glą­da­ło się w tych klej­no­tach ma­ją­cych żyć tyl­ko chwi­lę.

– Mów pan, cie­ka­wym słu­chać, ode­zwał się po chwi­li bla­dy chło­pak.

– Po­wiem ci myśl moją, ale prze­le­ci mimo twych uszów i ser­ca, bo mę­czar­nie za­głu­szy­ły w was po­czu­cie praw­dy, je­ste­ście sza­le­ni bo­le­ścią. Tak, mój dro­gi, po­wie­dzia­łem wy z po­dzi­wie­niem, bo kraj, bo wy mło­de la­to­ro­śle nie je­ste­ście zdol­ni do tego, na co się po­ry­wa­cie. Uderz­cie się w pier­si, uderz­my wszy­scy, po­pa­trz­my na spo­łecz­ność na­szą okiem chłod­nem, bez­stron­nem, nie Po­la­ka co ko­cha aż do za­śle­pie­nia wszyst­ko swo­je, ale czło­wie­ka, któ­ry ma są­dzić we­dle su­mie­nia i roz­sąd­ku. Pło­mie­nia do­syć w was, ale tyl­ko pło­mie­nia… rzu­ci­cie nań garść sło­my, buch­nie ogien wiel­ki i spło­nie. Nie­ste­ty, nie­ste­ty! po­syp­my gło­wy po­pio­łem, ro­ze­drzyj­my sza­ty – Pol­ska nie­ma kim, przez kogo zro­bić i pro­wa­dzić woj­ny o nie­pod­le­głość. Nie ka­ra­bi­nów nam brak­nie, ani tych coby je chwy­ci­li, mogą się oni zna­leźć, znaj­dą się tacy co z do­brą po­gi­ną wia­rą, ale kto bę­dzie pro­wa­dził? kto po­kie­ru­je? gdzie dło­nie? gdzie gło­wy? gdzie wo­dzo­wie?

– Za po­zwo­le­niem! prze­rwał dru­gi – gdzie­żeś wi­dział, aby wy­buch po­dob­ny zna­lazł go­to­wych lu­dzi, wy­pad­ki ich wy­ra­bia­ją… Wy­stę­pu­ją bo­ha­te­ro­wie z łona ludu, mę­czen­ni­cy od warsz­ta­tów, wo­dzo­wie od mło­tów i sie­kier.

– Bywa to, mó­wił sta­ry wzdy­cha­jąc – cud i u nas się tra­fić może, ale chy­ba cud, po ludz­ku są­dząc, wy, co się rzu­ci­cie do tej ro­bo­ty, nie je­ste­ście ma­te­ry­ałem do niej spo­sob­nym…

– O! cier­pieć po­tra­fi­my!

– Ale nie dzia­łać! Zła­mał was że­la­zny de­spo­tyzm i tru­ci­zna jego po­wol­nie w żyły wa­sze wsą­czo­na… Pa­trzę ja okiem ojca na mło­de po­ko­le­nia i pła­czę. Jest go­rącz­ka, nie­ma har­tu, jest pło­chość i za­ro­zu­mia­łość ol­brzy­mia, są ta­len­ta, ale w pie­lu­chach, bo ich wy­cho­wa­nie nie roz­wi­nę­ło, bo je za­du­si­ła ciem­no­ta… Wszy­scy­śmy jak owe ro­śli­ny co ro­sły w piw­ni­cy, pu­ści­li­śmy ło­dy­gi, ale po­żół­kłe i bez­sil­ne… nie­mi pnie­my się do okien­ka wię­zien­ne­go, ale gdy doj­dzie­my do słoń­ca po­więd­nie­my…

– Tyś nie­wia­ra cho­dzą­ca! tyś apa­rat ostu­dza­ją­cy, rzekł mło­dy czło­wiek – czło­wiek się psu­je słu­cha­jąc cie­bie, trze­ba uszy za­ty­kać. –

– Z wiel­kie­go na­ro­du, cią­gnął da­lej jak­by go nie sły­szał star­szy, po­zo­sta­ły ru­iny wiel­kie. Chcąc się wy­bić do nie­pod­le­gło­ści, trze­ba było albo zdzi­czeć jak Gre­cy, albo się za­har­to­wać jak Szwaj­ca­ro­wie ubó­stwem, pra­cą, na­uką. U nas ani jed­ne­go ni dru­gie­go nie znaj­dziesz, je­ste­śmy wy­cy­wi­li­zo­wa­ni do er­dre­do­nu, ze­psu­ci zbyt­kiem, roz­mię­kli roz­pu­stą, wsze­la­ką – je­ste­śmy pół-oskro­ba­ni, nie­do­ucze­ni… sa­mo­uki… a go­rącz­kę bie­rze­my za ener­gią –

– To są wy­stęp­ki prze­ciw na­ro­do­wi co pan mó­wisz! każ­de jego sło­wo za­słu­gu­je na wy­rok śmier­ci… rzekł mło­dy gwał­tow­nie.

– Wy­daj­cie ten wy­rok i za­bij­cie so­bie nie­uży­tecz­ne­go sta­re­go ga­du­łę, od­po­wie­dział chłod­no sta­ry, ży­cia nie po­ża­łu­ję… ale strach śmier­ci ust mi nie za­mknie i prze­ko­nań nie zmie­ni. Tak, mój i dro­gi, nie do­ro­śli­śmy do tego aby po­wstać: szlach­ty za mało, sie­dzi na pół w gno­ju fol­warcz­nym, pół w sa­lo­nach za­gra­nicz­nych, śred­nia klas­sa ma chęt­ki, nie ma woli, mło­dzież ma wolę, a nie ma roz­sąd­ku, ma za­pał, a nie ma do­świad­cze­nia… Tyl­ko wiel­ki na­ród może się wy­bić na nie­pod­le­głość, jed­no­li­ty, zmęż­nia­ły… my się nie łudź­my, nie je­ste­śmy nim – nie­ste­ty. Być nim mo­że­my, ale pra­co­wać nad sobą by­śmy po­win­ni.

Pa­trzę rok, do­dał, na to co się u nas dzie­je, i co­dzień moc­niej się prze­ko­ny­wam, że to bę­dzie ogień sło­mia­ny, jest tro­chę łu­czy­wa, jest kupa mierz­wy – drze­wa nie­ma! drze­wa nie­ma!

– Pa­nie, wy­buch­nął mło­dy, strzeż się pan! strzeż pan się! milcz… nie mów tego…

– Mój ko­cha­ny, rzekł od­sła­nia­jąc pier­si sta­ry, jeź­li ci się po­do­ba ude­rzyć – oto masz ser­ce, bije ono po­wo­li, tu… znaj­dziesz je ła­two, ja się śmier­ci nie boję, ani od was, ani od ba­gne­tu mo­skiew­skie­go… Wło­sy mi po­si­wia­ły w ko­pal­niach Ner­czyń­skich, nogi mi osła­bły od kaj­dan nie­wo­li, w przy­szłość nie wie­rzę – za­bij­cie – pro­szę!

Mło­dy chło­pak spoj­rzał nań, drgnął i łza za­krę­ci­ła mu się pod po­wie­ką. –

– Z ży­cia, mó­wił po­wo­li pierw­szy, spi­łem sło­dy­cze wio­sen­ne, zja­dłem je­sie­ni pio­łu­ny, skwa­ry lata prze­pa­li­ły mi szpik, prze­wrza­ła nim krew w ży­łach… nie mam co ro­bić z nie­do­gryz­kiem ży­wo­ta… weź­cie je so­bie… Ale to nic nie po­mo­że. – Nie po­wiem wam z po­chleb­ca­mi, ja­kich nie brak re­wo­lu­cio­ni­stom za­rów­no i kró­lom – Bo­ha­te­ro­wie je­ste­ście! – je­ste­ście garst­ką dzie­ci upo­jo­nych, z za­wią­za­ne­mi oczy­ma…

– Słu­chaj pan, za­wo­łał drąc na so­bie odzież bla­dy chło­piec – więc nic nie po­czy­nać? więc sie­dzieć z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi, gdy nie­przy­ja­ciel nęka, gnę­bi, upa­dla, więc kła­mać mu po­ko­rę, więc ca­ło­wać bi­zun ko­zac­ki?!

– Wi­dzi­cie moi dro­dzy, od­po­wie­dział zwol­na pierw­szy, gdy­by­ście po­tra­fi­li to zro­bić co mó­wi­cie, uwie­rzył­bym w isto­cie że mo­że­cie wyjść na wiel­kich lu­dzi… My­śli­cie że nę­ka­ny a cier­pli­wy nie har­tu­je się ucząc cier­pieć, że spodlo­ny a mil­czą­cy nie jest tym Spar­cy­atą, któ­re­mu skra­dzio­ny lis pier­si wy­żarł, a nie jęk­nął z bolu, że po­kor­ny a nie­ugię­tej du­szy czło­wiek nic nie zna­czy, że ten coby po­ca­ło­wał bi­zun ko­za­ka nie był­by w sta­nie po­tem zła­mać tego bi­zu­na?

– O! sta­re i głu­pie wal­len­ro­dy­zmy wa­sze! krzyk­nął mło­dy.

– Nie! nie, nie! ja was wal­len­ro­dy­zmu uczyć, ani doń za­chę­cać nie będę; wal­len­ro­dyzm kłam­stwem jest, a fałsz nic do­bre­go nie zro­dzi. Wy chce­cie iść i bić się, ja mó­wię wam: idź­cie i męż­nie cierp­cie za praw­dę. Co wy ro­bi­cie? kła­mie­cie, spi­sku­je­cie, kry­je­cie się, a ża­den z was nie ma męz­twa, gdy go spy­ta­ją, po­wie­dzieć że jest Po­la­kiem… Gdy na tur­tu­rach wszy­scy jako je­den ze­zna­wać będą praw­dę, na­ów­czas Pol­ska się od­ro­dzi.

– Uto­pje… To­wia­ni­zmy.

– Tak! tak! my­śmy sta­rzy głup­cy, wy­ście mło­dzi władz­cy przy­szło­ści! tak! więc mil­czę…

I za­milkł sta­ry i szedł ze spusz­czo­ną gło­wą dłu­go… A mło­de­go gry­zło mil­cze­nie i po­czął go wy­zy­wać zno­wu.

– Mów­cie, rzekł, już spi­łem go­rycz z kie­li­cha, nie zlęk­nę się go do­koń­czyć…

– My­lisz się Wła­dziu ko­cha­ny, rzekł pierw­szy, z go­ry­czy ja ci da­łem naj­słod­szą, pio­łun, ocet i żółć zo­sta­ły w na­czy­niu, we mnie, – tych­by ani usta, ani ser­ce twe nie znie­sło… Nie­ste­ty! nie­ste­ty! ucisk nas zła­mał i skar­lił… nie było nas komu pro­wa­dzić, szli­śmy na oślep i roz­pierz­chli­śmy się… Dziś mi­łość oj­czy­zny je­dy­ne ha­sło ostat­nie co jed­no­czy, spę­dzi nas do… jed­nej wspól­nej mo­gi­ły. Umrzeć po­tra­fi­my, ale ży­cia od­zy­skać – nie!

– Je­że­li tak jest źle, ozwał się w koń­cu Wła­dy­sław – sta­ry pro­ro­ku wy­nijdź, stań na gó­rze i po­każ nam zie­mię obie­ca­ną…

– Tak! Pol­skę! od­parł Je­re­mi – ale Pol­ska jest zie­mią obie­ca­ną tym, co na nią za­słu­żą… wy co­ście uczy­ni­li dla niej? czy­ście prze­szli cier­pli­wie pu­sty­nię i mo­rze? czy­ście – wy­pła­ka­li łzy, czy­ście wy­ła­ma­li dło­nie, czy­ście za­ku­li pier­si w pan­ce­rze a gło­wy w heł­my? Me, z pie­luch wy­nie­śli­ście mi­łość wy­ssa­ną z pier­si ma­tek, mi­łość nie­wie­ścią, któ­ra się go­rą­cą czu­je… a pra­co­wać nie umie!

Do ksią­żek, do tru­du, do na­uki, do ży­cia w sier­mię­dze i o ra­żo­wym chle­bie mo­ści pa­no­wie… a nie do tej ro­bo­ty…

Wła­dzio za­pło­nął i za­drzał zno­wu.

– Nie­li­to­ści­wy je­steś, rzekł, Je­re­mia­szu sta­ry.

– A wy chce­cie li­to­ści­wych i po­bła­ża­ją­cych? li­to­ścią i ca­ca­niem wa­szych sła­bo­stek nie zro­bi się nic, oślep­nie­cie go­rzej.

– Cze­goż od nas chce­cie? cze­go? spy­tał mło­dy…

– Do oł­ta­rza ofia­ry trze­ba iść lu­dziom czy­stym, świę­tym, ob­le­czo­nym w sza­ty bia­łe, ob­my­tym, wy­ką­pa­nym w wo­dzie ży­cio­daw­czej… do ofiar­nic­twa za oj­czy­znę po­trze­ba ka­pła­nów, wy­ście co naj­wię­cej, chłop­cy do try­bu­la­rzy…

– Sta­ry je­steś i zgni­ły, czło­wie­cze, krzyk­nął Wła­dy­sław, pa­trzysz na świat oczy­ma za­ro­pia­łe­mi, ser­cem za­sty­głem, pier­sią wy­dy­cha­ną… zda­je ci się żeś sam je­den wiel­ki…

– My­lisz się, rzekł spo­koj­nie Je­re­mi, jam naj­mniej­szy… i dla tego, że się czu­ję, kar­łem, nie rwę się do pra­cy ol­brzy­miej…

– My­śli­cie że nas to ostu­dzi? mó­wił po­ryw­czo Wła­dy­sław, o! by­najm­niej…

– O tem wie­dzia­łem z góry! ru­sza­jąc ra­mio­na­mi szep­nął Je­re­mi.

– Dla cze­goż mó­wi­cie mi ka­za­nie?

– Bo­ście je sły­szeć chcie­li… rzekł spo­koj­nie sta­ry…

W tej chwi­li żół­te­mi, czer­wo­ne­mi, nie­bie­skie­mi oto­czo­ny ko­za­ka­mi, uka­zał się w alei po­wóz wiel­kie­go księ­cia, prze­cho­dzą­cy skry­li się za drze­wo, aby się uwol­nić od ukło­nu. Sta­re­mu uśmiech igrał po ustach…

– Cze­go się śmie­je­cie, spy­tał Wła­dzio, z wiel­kie­go księ­cia? czy…

– Z wiel­kie­go głup­stwa na­sze­go, rzekł Je­re­mi, naj­lep­sze na­rzę­dzie do po­dźwi­gnie­nia się od­rzu­ci­li­śmy z he­ro­icz­ną za­ro­zu­mia­ło­ścią… nie zro­zu­mie­li­śmy tego, że ten czło­wie­czek prze­pa­lo­ny am­bi­cyą, ma­rzył już o ko­ro­nie, że gdy­by­śmy raz mu umie­li po­ma­gać, on by nas był wy­zwo­lił…

Wła­dy­sław splu­nął.

– O! o! Zno­wu Wal­len­ro­dy!

– I tego było nie trze­ba… dość było tro­chę cier­pli­wo­ści, tro­chę krwi zim­nej… był­by po­wo­li za­czął z nami spi­sko­wać, stra­ci­li­śmy do­sko­na­łe­go sprzy­mie­rzeń­ca.

– W synu Mi­ko­ła­ja…

– To było rę­koj­mią że mo­że­by do­ka­zał swe­go…

– I chcie­li­ście żeby na­ród się spodlił?

– Nie, żeby tyl­ko cze­kał i umiał ra­cho­wać…

– Ma­rze­nie…

– Le­piej to było niż ma­rze­nie, ale już się ono roz­wia­ło… Zresz­tą po­zwól­cie mnie na moje hy­po­the­zy, ja wam wa­szych nie bro­nię. Do­wo­dów bym do­star­czyć mógł że moje przy­pusz­cze­nia są, wię­cej niż praw­do­po­dob­ne… Ale co po cza­sie wzna­wiać sta­re dzie­je. Co się sta­ło nie od­sta­nie…

– Wi­dzi­cie sta­ry, wi­dzi­cie, ja­ke­ście sami z sobą w nie­zgo­dzie, mó­wi­cie mi idź­cie praw­dą, wy­zna­waj­cie praw­dę i… chcie­li­by­ście że­by­śmy gła­ska przy­by­sza, mil­cze­li, aby go so­bie po­zy­skać… w

– Idź­cie praw­dą! po­wta­rzam, rzekł Je­re­mi – ale po­ka­za­łem wam i dru­gą dro­gę któ­rą mo­gli­ście iść, albo ra­czej na któ­rej mo­że­cie stać i cze­kać cier­pli­wie… obie mo­gły do­pro­wa­dzić do celu, o tej któ­rą idzie­cie, wąt­pię.

– Le­le­wel po­wie­dział po­dob­no, prze­rwał Wła­dy­sław, że lu­dzie po la­tach czter­dzie­stu na nic się nie zda­li do ta­kiej jak na­sza ro­bo­ty, do niej po­trze­ba wia­ry i sił mło­dzień­czych, po­gar­dy nie­bez­pie­czeń­stwa… my­śmy we­dle słów po­ety "ro­zum­ni sza­łem"; wy…

Je­re­mi się roz­śmiał.

– Szał jest do­sko­na­ły do ro­bo­ty trwa­ją­cej dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny, ale gdzie się na dłuż­szą za­bie­ra, po­tem">nic­po­tem… zo­ba­czy­cie… Wie­rzę w naj­lep­sze chę­ci wa­sze, w naj­pocz­ciw­sze ser­ca, w zło­te ofia­ry pra­gnie­nie i do ofiar go­to­wość, ale to wszyst­ko po­chło­nie za­da­nie da­le­ko więk­sze nad wa­sze siły. Poj­mu­ję ja re­wo­lu­cyą, a ra­czej przy­pusz­czam po­wsta­nie na­ro­du ca­łe­go, ale na to po­trze­ba aże­by na­ród był cały, a my­śmy jesz­cze em­bry­onem na­ro­du na gru­zo­wi­sku sta­rem… Może na chwi­lę za­pał zle­pi te róż­no­rod­ne pier­wiast­ki nie­szcze­rą i nie­chęt­ną jed­no­ścią, ale naj­mniej­sze nie­po­wo­dze­nie zno­wu je roz­bi­je. Wy po­czciw­cy bez głów je­ste­ście gar­ścią, szlach­ta do­brze ży­czy, nie wie­le ro­zu­mie, ale jest oględ­niej­szą od was, po­cią­gnie­cie jej część, nie pój­dą z wami wszy­scy i po­wie­dzą wam że w so­bie obo­wią­za­ni są prze­cho­wać tra­dy­cyą, na­ro­du… Śred­nia klas­sa da się ująć wiel­ką na­dzie­ją ode­gra­nia roli po­li­tycz­nej któ­rej do­tąd nie mia­ła, ludu z ma­łe­mi wy­jąt­ka­mi nie po­cią­gnie­cie. – Lud mieć bę­dzie­my! za­wo­łał Wła­dy­sław.

– Nie, rzekł sta­now­czo sta­ry, nie, lud nie ma Jesz­cze za co się bić, za nę­dzę swo­ją, za upa­dek wie­ko­wy, za za­po­mnie­nie, nie może i nie bę­dzie… Wy chce­cie Pol­ski, on chce chle­ba, kąta i czło­wie­czeń­stwa… wprzę­żo­ny w pług ra­zem z wo­łem, z wo­łem po­zo­sta­nie na za­go­nie pa­trząc po ludz­ku na krwa­wy bój, może ze łza­mi, ale bez za­pa­łu… Nie do­rósł jesz­cze do wal­ki.

– Roz­grze­je się i zol­brzy­mie­je…

– Nie, od­parł sta­now­czo Je­re­mi, nie czy­ni się w go­dzi­nę co wie­ki ro­snąć było po­win­no… Za­cni je­ste­ście moi ko­cha­ni mło­dzień­cy, ale ra­czej uczyć się hi­sto­ryi ni­że­li ją ro­bić by­li­ście po­win­ni. Kła­mie­cie sami przed sobą tak w was wre krew. Ktoż wie, Bóg może jed­no po­ko­le­nie wa­sze wy­cho­wa­ne przez Mu­cha­no­wa prze­zna­czył na he­ro­icz­ną śmierć, bo do ży­cia było nie­zdat­ne.

– Gorz­kie sło­wa… szep­nął Wła­dy­sław nie­cier­pli­wiąc się.

– Gorz­ka za­wsze praw­da jak pio­łun, mó­wił Je­re­mi, ale pio­łu­ny są le­kar­stwem… O Boże nasz, do­dał… jak­że bo­le­śnie i gorz­ko pa­trzeć na was wy­zna­czo­nych na za­gła­dę… bez ko­rzy­ści może… choć nie bez wiel­ko­ści… tyle ro­dzin osie­ro­co­nych, tyle mo­gił… a po za nie­mi jesz­cze cięż­sza nie­wo­la!!

Od­wró­cił się sta­ry, ujął chłop­ca za gło­wę i po­ca­ło­wał go w czo­ło.

– Na pol­skiej płon­ce wsz­cze­pi­li Mo­ska­le, rzekł, re­wo­lu­cyj­ną la­to­rośl swo­ją… Mo­ska­la­mi je­ste­ście nie wie­dząc o tem. Nie Ko­ściusz­ko i Pu­ła­ski, nie Ma­ła­chow­scy i Rej­ta­no­wie, ale Pe­ste­le i Ba­ku­ni­ny przez was czy­nią i mó­wią. Ucisk wy­wo­łu­je w was obu­rze­nie, a tchórz­li­we wy­cho­wa­nie ro­dzi śle­po­tę… Ale Bóg wie co czy­ni… to co żyć nie mo­gło bez szko­dy na­ro­du, umrze ze sła­wą dla nie­go, z ża­lem jego.

– Więc je­ste­śmy na ogień wy­zna­cze­ni? spy­tał dru­gi.

– Tak mój dro­gi, uderz­cie się w pier­si, co wy umie­cie, do cze­go­ście zdat­ni?

– Umrzeć po­tra­fi­my!

– I to też wam los wy­zna­czył! Umrze­cie wię­cej niż za Pol­skę, umrze­cie za nie­przy­ja­ciół, za Mo­ska­li, śmierć wa­sza ich cze­goś na­uczy, nas nic. Wy­cho­wań­cy ich szkół, ich idei, ich re­wo­lu­cyi, po­świę­ca­cie się aby oni sko­rzy­sta­li ze śmier­ci wa­szej, Za­sie­je­cie ziar­no na ich roli… Na­próż­no wam to mó­wię, próż­no­bym od­wró­cić pra­gnął nie­uchron­ne… mu­si­cie po­gi­nąć… A szczę­śli­wi jesz­cze ci któ­rym bę­dzie dano umrzeć, nie zwa­lać się i wy­są­czyć do kro­pli du­cha, by su­chą po­tem i smut­ną nie cho­dzić po świe­cie łu­pi­ną…

Pa­trząc w przy­szłość krwią mi oczy za­cho­dzą… nikt nie od­gad­nie dróg Bo­żych… Któż wie na co się to przy­da? uczy­ni­cie sza­leń­stwo… a Bóg je ob­ró­ci na ja­kąś ko­rzyść dla świa­ta… Są fa­ta­li­zmy! Ma czło­wiek wolę i ro­zum, ale jest coś sil­niej­sze­go nad nie… pra­wo ży­wo­ta i dzie­jów. We­dle tego pra­wa sta­nie się co się stać po­win­no, wy­nik­nie z fak­tu to co na­tu­ra jego ma w so­bie… Dzie­ci ża­ło­by, po­tom­ko­wie uci­sku i grze­chów. wy­zna­cze­ni na zgon, bło­go­sła­wię was i prze­ba­czam wam… nie mo­gło być in­a­czej… Z prze­szło­ści zo­sta­ły imio­na, w te­raź­niej­szo­ści pa­nu­je siła nowa… pój­dzie­cie za sta­rą cho­rą­gwią ale na po­słu­gi no­wej idei… Bóg resz­ty do­ko­na…

* * *

Wła­dy­sław od­szedł po ci­chu za­du­ma­ny, zmę­czo­ny, ale nie prze­ko­na­ny. Je­re­mi su­nął się da­lej ale­ja­mi ze łzą w oku, po­waż­na twarz jego nie od­ży­ła po tej ro­sie, któ­ra naj­star­sze ob­li­cze umie ob­le­wać ru­mień­cem, bla­dy był i wy­da­wał się mar­twym. Zda­wa­ło się, że łza po­cie­kła z in­ne­go źró­dła, nie ztąd, zkąd pły­nął po­kój na wy­ja­śnio­ną twarz jego.

Był za­le­d­wie o kil­ka­dzie­siąt kro­ków od Wła­dy­sła­wa, gdy po­strzegł na­prze­ciw sie­bie idą­ce­go męż­czy­znę śred­nich lat w mun­du­rze woj­sko­wym, któ­ry już zda­la mu się przy­jaź­nie uśmie­chał i rękę wy­cią­gnął. Ro­do­wi­ty Mo­skal, ale po eu­ro­pej­sku wy­cho­wa­ny, ge­ne­rał Żyw­cow znał się z Je­re­miem, lu­bił go i wi­dać było że rad go spo­tkał. Za­trzy­mał się chwy­ta­jąc go i za­wo­łał po fran­cuz­ku:

– Nie­zmier­nem rad, bar­dzom szczę­śli­wy… pra­gną­łem wi­dzieć pana. Zmi­łuj się, mów mi, wy­tłu­macz! co się to dzie­je!

– Jak to? cóż się dzie­je? spy­tał Je­re­mi.

– No! nie uda­waj­cie ze mną. Szpie­giem nie je­stem, ży­czę Pol­sce i Po­la­kom do­brze… ale co wy ro­bi­cie? do­kąd to idzie! Chce­cie re­wo­lu­cyi! chce­cie wa­szej zgu­by…

– To się na­zy­wa od razu wejść in me­dias res, rzekł uśmie­cha­jąc się sta­ry – no! do­brze… mów­my o tem.

– Mów­my, za­wo­łał je­ne­rał – zgi­nie­cie…

– Nie, je­ne­ra­le, prze­cier­pim, ską­pie­my się we krwi, wyj­dzie­my z ką­pie­li młod­si i sil­niej­si. Co się ty­czy ro­wo­lu­cyi my­li­cie się, nie my ją ro­bi­my, nie my jej chce­my, ro­bi­cie ją wy, zmu­sza­cie nas do niej.

– My! mów­my se­rio! za­wo­łał Żyw­cow.

– Zu­peł­nie se­rio… rzekł Je­re­mi. Kto wy­cho­wy­wał tę mło­dzież? wasi na­uczy­cie­le, szko­ły wa­sze i wa­sza nie­wo­la… Trzy­dzie­ści lat pra­cu­je­cie na za­szcze­pie­nie w nas za­sad re­wo­lu­cyj­nych… no­żem za­ro­pia­łym od jadu wy­rzy­na­jąc rany, w któ­re go wle­wa­cie sami… Za­po­mnie­li­ście że­śmy byli na­ro­dem wiel­kim i mamy po prze­szło­ści spu­ści­znę, nie szczę­dzi­li­ście na­szej mi­ło­ści wła­snej, upo­ko­rzeń, uci­sku… ze­psu­li­ście dzie­ci na­sze i za­siaw­szy ziar­no, skar­ży­cie się że wscho­dzi?… Mó­wi­cie na nas że­śmy nie­po­praw­ni, my wam toż samo po­wie­dzieć mo­że­my.

– Więc cóż z wami było ro­bić, że­by­scie sie­dzie­li spo­koj­nie? spy­tał Żyw­cow.

– O! na to było wie­le po­trze­ba! smut­no od­parł Je­re­mi, nie po­tra­fi­cie tego póki się wa­szych wy­obra­żeń nie po­zbę­dzie­cie. Czu­je­cie w so­bie siłę a nie wie­cie jak ją ob­ró­cić, umie­cie tyl­ko ci­snąć i ci­snąć. Ci­śnie­nie wy­wo­łu­je w nas od­dzia­ły­wa­nie.

– Ależ prze­cież roz­po­czę­ły się re­for­my! Je­re­mi się uśmiech­nął.

– To co wam zda­je się ogrom­nem ustęp­stwem, dla nas jest za­le­d­wie cząst­ką tego, co nam na­le­ży… Za­bra­li­ście nam ma­jąt­ki, a da­je­cie z ła­ski małą pen­syj­kę na ży­cie, tak samo ze swo­bo­da­mi, wzię­li­ście wszyst­kie, zwra­ca­cie po­zor­nie odro­bi­nę. Ale da­jąc i to bo­icie się że­by­śmy nie mie­li za­nad­to. Fa­ta­lizm hi­sto­rycz­ny stwo­rzył to po­ło­że­nie dziw­ne, nie­moż­li­we, mę­czeń­skie dla nas, ale pew­nie płod­ne dla świa­ta, a szcze­gól­niej dla Ro­syi. Oso­bliw­sza rzecz, że my w upad­ku, w po­ni­że­niu, przy wi­docz­nem nad­gni­ciu cha­rak­te­ru na­ro­do­we­go jesz­cze wy­żsi je­ste­śmy nad was. Gar­dzi­cie nami, znę­ca­cie się, a w du­szy czu­je­cie że­śmy spad­ko­bier­cy bo­gat­szej niż wa­sza mat­ki prze­szło­ści. Was wy­cho­wa­li Iwa­no­wie Groź­ni, Pio­try i Mi­ko­ła­je, nas Ba­to­ro­wie, So­bie­scy, Mie­czy­sła­wy, Bo­le­sła­wy i Ka­zi­mie­rze… my­śmy żyli z Eu­ro­pą i świa­tem, gdy was w że­la­znej ko­leb­ce ko­ły­sał jesz­cze de­spo­tyzm] wy­kar­mia­jac na po­słusz­nych żoł­nie­rzy. Wy­ście soł­dac­kie dzie­ci, my po­tom­ko­wie ry­ce­rzy…

A wie­cie, do­dał, jaka jest róż­ni­ca soł­da­ta od ry­ce­rza? soł­dat słu­cha wo­dza, ry­cerz na­tchnie­nia, tam­ten wal­czy o zdo­by­cie ka­wa­ła zie­mi dla am­bit­ne­go sa­mo­lu­ba, ów o ideę i prze­ko­na­nie. – Cała prze­szłość wa­sza mo­skiew­ska w tem, że pod­bi­ja­cie zie­mie dla nie­wo­li, my­śmy je umie­li tra­cić dla swo­bo­dy…

Za­milkł, chmu­rą po­wlo­kło się czo­ło je­ne­ra­ła.

– Wie­cie, rzekł, że nie­bez­piecz­nie jest dziś mó­wić rze­czy po­dob­ne. Dzię­ku­je wam za praw­dę, lub za to co za praw­dę ma­cie, wy­po­wie­dze­nie jej jest do­wo­dem sza­cun­ku, umiem go ce­nić… jed­nak­że ra­dził­bym wam nie roz­no­sić gło­śno tych teo­ryi… one­by was mo­gły za­wieść do Wiat­ki lub Ko­stro­my.

– Wi­dzisz za­cny je­ne­ra­le, od­parł uśmie­cha­jąc się Je­re­mi – na­czem za­wsze wa­sza ul­ti­ma ra­tio… nie chce­cie roz­pra­wiać i prze­ko­ny­wać się, wo­li­cie za­wią­zać usta i zdu­sić to cze­go nie umie­cie oba­lić ro­zu­mo­wa­niem… Od­zy­wa się w was za­wsze żoł­nierz… prze­ma­wia przez was de­spo­tyzm – czu­je­cie sła­bość wa­szą…

– Słu­chaj, rzekł je­ne­rał – być to może, ale przy­szłość na­sza! po­wo­li Iwa­ny, Pio­try i Mi­ko­ła­je wy­ro­bią w nas to, cze­go wy nie na­uczy­li­ście się wo­ju­jąc z Ba­to­rym, z So­bie­skim i z ca­łym wa­szych kró­lów sze­re­giem. Gdy za­świ­ta dla nas ju­trzen­ka swo­bo­dy, my ją po­tra­fi­my sza­no­wać; dla was za­wsze jej bę­dzie mało… żoł­nie­rze bę­dzie­my kar­ni, ry­ce­rze wyj­dzie­cie na Don Kwi­cho­tów. bić się bę­dzie­cie z wia­tra­ka­mi, byle się bić…

– Ma­cie nie­co słusz­no­ści i tę wam przy­zna­ję, od­parł Je­re­mi, wy­glą­da­my na Don Kwi­cho­tów, ale po­zwól­cie so­bie po­wie­dzieć, że ry­ce­rza z Man­szy nie ro­zu­mie­cie wca­le. Po­wieść tę, ar­cy­dzie­ło to czy­ta ludz­kość lat trzy­sta i nie po­ję­ła, że Sa­ave­dra wy­ra­ził w tym ty­pie czło­wie­ka, może na­ród, wyż­szy po­czu­ciem ide­ału nad świat, któ­ry go ota­cza. Ka­wa­ler z Man­szy jest śmiesz­ny dla obe­rży­stów i pa­rob­ków, ale wiel­ki dla lu­dzi ser­ca… On chce do­bra gdy dru­dzy chcą tyl­ko chle­ba…

Wolę być Don Kwi­cho­tem niż San­szo Pan­są, lub pa­rob­kiem.

– Nig­dy się nie zro­zu­mie­my, prze­rwał nie­cier­pli­wie je­ne­rał.

– Zda­je się, koń­czył Je­re­mi idąc z nim po­wo­li ku mia­stu, mu­si­my się zjeść, bo się nie po­tra­fi­my zro­snąć ani roz­dzie­lić… Chce­cie z nas zro­bić Mo­ska­li, my czu­je­my że­śmy byli czemś wię­cej niż bo­ja­ro­wie Groź­ne­go, my z was pra­gnie­my zro­bić lu­dzi, a wy lu­bu­je­cie się w sza­ra­ku nie­wol­ni­ków.

Twarz Żyw­co­wa po­kra­śnia­ła.

– Do­syć tego, rzekł, zwróć­my się do przed­mio­tu… idzie więc do re­wo­lu­cyi…

– Być może, wie­cie, od­po­wie­dział Je­re­mi, że ja re­wo­lu­cyi jak cho­rób nie cier­pię, ale są sła­bo­ści nie­uchron­ne… tę wy nam wsz­cze­pi­li­ście.

– Prze­pra­szam, by­li­ście za­wsze gar­ścią, burz­li­wych wi­chrzy­cie­li…

– A tak ła­two było z nas zro­bić fa­lan­gę spo­koj­nych pra­cow­ni­ków po­stę­pu!! ale na to po­trze­ba było cze­goś wię­cej niż siły, po­trze­ba było ro­zu­mu i szcze­ro­ści… do­brej woli i wia­ry…

– Moż­naż wam było wie­rzyć?

– Po­ru­sza­cie kwe­stye ogrom­ne… wia­ra się nie na­rzu­ca ale się zdo­by­wa i musi być wza­jem­ną. Kła­ma­li­ście nam, kła­ma­li­śmy też na­wza­jem, szcze­pi­li­ście fałsz, ze­szło łgar­stwo… obie­cy­wa­li­ście zo­sta­wić nam wszyst­ko, a od­bie­ra­li­ście po­wo­li nie­mal do ostat­ka i siłę i god­ność… Upo­ko­rzyć i zgnieść chcie­li­ście nie prze­jed­nać.

– Wy­ście nas do tego zmu­sza­li…

– Fa­ta­li­zmy! fa­ta­li­zmy! wes­tchnął Je­re­mi… na­próż­no by­śmy te­raz ob­ża­ło­wy­wa­li prze­szłość nie­po­wrot­ną… Chcie­li­ście zgnieść i gnio­tąc wy­ro­bi­li­ście w nas po­tęż­ne­go du­cha, nie skarż­cież się nań, to dzie­ło wa­sze… Umie­li­ście wy­fry­mar­czyć, za­gar­nąć, nie po­tra­fi­li­ście rzą­dzić, wiel­kość wa­sza ter­ri­to­ry­al­na za­śle­pi­ła was. wy­obra­zi­li­ście so­bie, że wa­sze 40 mi­lio­nów pod­da­nych sil­niej­sze są niż dwa­kroć sto ty­się­cy lu­dzi!

– Ale te mi­lio­ny was zgnio­tą…

– Zgnio­tą… zgnio­tą… rzekł Je­re­mi, a sta­nie i się to cze­go nie spo­dzie­wa­cie, że ze zgnie­cio­nych j stu wy­ro­śnie ży­wych ty­siąc, że z Mo­ska­li po­ro­bią! się Po­la­cy, że w sze­re­gach bun­tow­ni­ków wal­czyć j będą wasi żoł­nie­rze, że osta­tecz­nie nie Mo­skwa da Pol­sce nie­wo­lę, ale Pol­ska Mo­skwie swo­bo­dę…

Za­mil­kli.

– Ra­dził­bym wam, pod te cięż­kie cza­sy, ode­zwał się po chwi­li je­ne­rał, nie tak ob­szer­nie o tem roz­pra­wiać… Szcze­rze mi was żal, nie zro­zu­mie­ją was i – po­sa­dzą w cy­ta­de­li…

– Mó­wi­li­ście mi już o tem, spo­dzie­wam się nie­chyb­nie po­je­chać z niej do Wiat­ki lub Ko­stro­my, to rzecz nie­unik­nio­na… tam gdy­bym na­wet mil­czał, a ka­mie­nia­mi na mnie rzu­ca­no, moja twarz bę­dzie po­wo­li na­wra­cać… moje łzy będą, ro­dzić lu­dzi…

– Ja­bym was rad ochro­nił, rzekł je­ne­rał, wiem, że czyn­nie prze­ciw­ko nam nie wy­stą­pi­cie, bo­ście do czy­nu już nie zdat­ni, ale w tym za­mę­cie oskar­ży was lada kto, i po­je­dzie­cie w Sy­bir.

– Jest to, wierz­cie mi, co mi się naj­szczę­śliw­sze­go przy­tra­fić może, od­parł Je­re­mi, nie rad bym pa­trzeć na to co się dziać bę­dzie, na nic się tu nie przy­dam, a tam…

Je­ne­rał za­du­mał się.

– Przy­pro­wa­dzi­cie do tego rząd, rzekł, że na was na­ród cały pod­szczu­je i wy­pu­ści, a gdy się w nim na­mięt­no­ści roz­igra­ją, bia­da wam!

– Tak, ale i bia­da wam! po­wtó­rzę, za­wo­łał Je­re­mi, dla nas i dla spra­wy ogól­nej ludz­kiej nic szczę­śliw­sze­go nad to stać się nie może… Bę­dzie­cie mu­sie­li od­wo­łać się do opi­nii, do siły, któ­rą, przez wie­ki usi­ło­wa­li­ście znisz­czyć, stwo­rzy­cie siłę nie­bez­piecz­ną dla nas, ale sto­kroć szko­dliw­szą wam sa­mym. Z razu spusz­czo­na z ob­ro­ży, rzu­ci się ona na Pol­skę, ale jej na łań­cuch nie weź­mie­cie tak ła­two… Zna­cie tę bal­la­dę Göthe­go, Uczeń czar­no­księż­ni­ka? to może być hi­sto­rya wa­sza… Uczeń znał za­klę­cie, któ­rem moż­na było zmu­sić mio­tłę do no­sze­nia wody, ale' nie pa­mię­tał sło­wa, co mo­gło po­wstrzy­mać… woda za­la­ła miesz­ka­nie… Dziw­ne­mi dro­gi idzie ko­niecz­ność do celu opatrz­no­ścio­we­go… Rok 1814 obu­dził w Niem­czech pra­gnie­nie i po­czu­cie swo­bo­dy, rok 1863 może toż samo zro­bić dla was. My zgi­nie­my, ale idea wy­kwit­nie zwy­cięz­ko…

– A mo­gli­by­ście żyć! pod­chwy­cił Ros­sy­anin, dla cze­goż gi­nąć do­bro­wol­nie?

– Dla idei! na­ro­dy ani do­bro­wol­nie bio­rą po­słan­nic­twa, ani je same zrzu­cić mogą z sie­bie, choć­by im one cię­ży­ły. Speł­nia­ją je czę­sto mimo woli i mimo wie­dzy do zgo­nu i po zgo­nie, jak kwiat, któ­re­go woń i wła­sno­ści prze­cho­wu­ją się w nim, choć dłoń czło­wie­ka ze­rwie z ło­dy­gi i rzu­ci na roz­dro­ża. – Za sto lat wy in­a­czej są­dzić nas bę­dzie­cie, i po­sta­wi­cie sami po­mni­ki tym, któ­rych umę­czy­cie dziś za­ja­dle… Bóg wiel­ki, ludz­kość nie­śmier­tel­na, a idee dzieć­mi są bo­że­mi!! Wam tyl­ko mło­dym zda­wać się może, iż z nimi wal­czyć po­tra­fi­cie! Nie po­strze­ga­cie, że to co się wam zda­je wal­ką i za­gła­dą, jest inną for­mą pra­cy z nami wspól­nej. Ce­sarz Mi­ko­łaj był tak do­brze ro­bot­ni­kiem na polu swo­bo­dy ogól­nej, jak w in­nym ro­dza­ju Ga­ri­bal­di… jego ucisk był ta­kiem na­rzę­dziem do po­stę­pu, jak gdzie­in­dziej sze­ro­kie, otwar­te jej pola. Mi­ko­ła­jow­skiej ar­bi­tral­no­ści win­na Pol­ska, że żyje i nie śpi, a może gwał­tow­no­ści wa­szej za­wdzię­czać od­ro­dze­nie mo­ral­ne, oku­pio­ne stru­mie­nia­mi krwi. Zna­cze­nie lu­dzi i fak­tów nig­dy z bli­ska się nie da ozna­czyć, trze­ba tro­chę per­spek­ty­wy, aby je ob­jąć całe… To co na pierw­szy rzut oka wy­da­je się chro­pa­we i nie­mi­le, zda­la błysz­czy świa­tła­mi uro­cze­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: