Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na cmentarzu – na wulkanie: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na cmentarzu – na wulkanie: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 326 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść współ­cze­sna przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Lwów.

Na­kład Wy­daw­nic­twa "Bi­blio­te­ki po­wie­ści i ro­man­sów."

Czcion­ka­mi Kor­ne­la Pil­le­ra.

Głów­ny skład w księ­gar­ni Gu­bry­no­wi­cza i Schmid­ta we Lwo­wie przy pla­cu św. Du­cha I. 43.

1871.

Przy­cho­dzi w ży­ciu go­dzi­na, gdy wszyst­ko czar­ną się ja­kąś sza­tą ob­le­ka, nic nie wabi i nic nie bawi, nie nie prze­stra­sza i nie draż­ni; jest to go­rzej niż roz­pacz, bo zim­ny sen, zdrę­twia­łość ja­kaś, apa­tja…

To co naj­wię­cej po­cią­ga­ło daw­niej – lu­dzie, naj­pierw­si nam brzyd­ną; otwo­rzy­li­śmy tyle tych ostryg, a wszyst­kie w środ­ku były zgni­łe i cuch­ną­ce… nie­któ­re z nich naj­lep­sze świe­żo wy­glą­da­ły na chwi­lę, psu­ło je ze­tknię­cie z po­wie­trzem i tro­chę ze­sta­rze­nia…

W mło­do­ści po za chwy­ta­ją­ce­mi ją zwąt­pie­nia­mi chwi­lo­we­mi, są prze­stwo­ry da­le­kie, na któ­re oko wy­bie­ga z ciem­no­ści i po­cie­sza się ta­jem­ni­cze­mi la­zu­ra­mi wid­no­krę­gu… póź­niej z za opa­dłych li­ści i su­chych ga­łę­zi wszę­dzie tyl­ko śmierć prze­glą­da…

Po lu­dziach czło­wiek po­wąt­pie­wa o dzie­jach, o spra­wie­dli­wo­ści, o lo­gi­ce wy­pad­ków, o su­mie­niu ogó­łu… o ro­zu­mie w hi­stor­ji, o słusz­no­ści w lo­sach… sta­je się fa­ta­li­stą.

W dzie­łach sztu­ki do­strze­ga tyl­ko jed­no­stron­ną ich pięk­ność, a wie­lo­stron­ne ich błę­dy i nie­do­stat­ki; w ge­niu­szach ich prze­rost w kie­run­ku wy­łącz­nym, kosz­tem peł­no­ści władz. we wszyst­kiem cie­le­sne pięt­no zni­ko­mo­ści i nie­do­sko­na­ło­ści.

Nie ma na­wet siły po­gnie­wać się na ten rze­czy po­rzą­dek lub ra­czej nie­po­rzą­dek rze­czy, uśmie­cha się obo­jęt­nie, jak ten co łat kil­ka­dzie­siąt od­gad­nąć usi­łu­je za­gad­kę, do­szedł tyl­ko że nie jest roz­wią­zal­ną… bo jest może gma­twa­ni­ną bez zna­cze­nia. Za­kła­da ręce po Na­po­le­oń­sku… spusz­cza gło­wę na pier­si, jak ak­tor gra­ją­cy po­grą­żo­ne­go w du­ma­niu bo­ha­te­ra, i uśmiech­nąw­szy się do wła­snej głu­po­ty, cze­ka cier­pli­wie dzwon­ka, któ­ry mu ostat­nią ma wy­bić go­dzi­nę…

Gdy się doj­dzie do tego sta­nu, nie ma już co ro­bić na świe­cie… ale roz­są­dek każe do­trwać w przed­po­ko­ju wiecz­no­ści ja­kiej­bądź do koń­ca, nie nie­cier­pli­wiąc się, nie zży­ma­jąc i nie gnie­wa­jąc na zbyt prze­dłu­żo­ne ocze­ki­wa­nie, cho­ciaż­by je pe­do­gra, reu­ma­ty­zmy i nie­do­łęz­two chwi­la­mi nie­zno­śne­mi czy­ni­ły. Rzad­ko kto na tę czar­ną go­dzi­nę zbu­do­wał so­bie chat­kę za­cisz­ną i za­osz­czę­dził ko­żuch cie­pły, czę­sto ją przy­cho­dzi prze­by­wać o gło­dzie, ochło­dzie, na sło­cie i bło­cie… sy­cząc z bolu… nie mniej po­trze­ba mieć tyle męz­twa, żeby nie oka­zać co się w du­szy dzie­je. Mi­łość wła­sna jest wiel­ką po­mo­cą, i zda­la się tu, bo kto ukry­wa ból, ten go sam so­bie zmniej­sza; roz­kła­da­ją­cy się z nim, cier­pi wię­cej… to pew­na.

Ten stan du­szy nie jest wy­łącz­ną wła­sno­ścią pew­nych lat, ani ła­ską przy­wią­za­ną do pew­nych tem­pe­ra­men­tów stę­pio­nych na kra­ja­niu tward­sze­go nad nie świa­ta, jest tak­że czę­sto epi­de­micz­ną cho­ro­bą epok i kra­jów.

W szczę­śli­wych cza­sach sła­bość ta mie­ni się w spo­koj­ną drzem­kę po­objed­nią z uśmie­chem na ustach; w go­dzi­nach bu­rzy jest to dła­wią­ca zmo­ra uci­ska­ją­ca pier­si ty­sią­ca tych, któ­rzy żyć nie umie­ją i umrzeć nie mogą.

Uwa­gi te mi­mo­wol­nie przyjść mu­sia­ły każ­de­mu, kto chwi­lę po­pa­trzył na fi­zjo­gnom­ję męż­czy­zny pod­sta­rza­łe­go, któ­ry rzu­ciw­szy swe­go we­tu­ry­na na dro­dze do Pizy, u sa­mych pra­wie wrót sta­re­go gro­du, dziś wy­glą­da­ją­ce­go na wiel­ki cmen­tarz lub na wiel­ki szpi­tal (jak go Grün na­zy­wa) szedł po­wo­li pie­szo do mia­sta…

Na­zwa­li­śmy go pod­sta­rza­łym, nie był bo­wiem sta­rym, wi­docz­nie du­sza wię­cej się zu­ży­ła niż cia­ło, któ­re po­zo­sta­ło krzep­kiem, zdro­wem i zwię­dłem. Mógł mieć lat czter­dzie­ści, pięć­dzie­siąt do siedm­dzie­się­ciu, od­gad­nąć me­try­ki nikt by nie po­tra­fił, do­szedł bo­wiem tych lat szczę­śli­wych, któ­re się już nie czy­ta­ją na twa­rzy. Z tro­chą sta­ra­nia ob­li­cze do­brze za­cho­wa­ne­go czło­wie­ka w tym ro­dza­ju, trwać umie nie grzy­bie­jąc do ostat­niej sła­bo­ści i ostat­niej go­dzi­ny, co je na­gle w ko­ścio­trup po­wle­czo­ny skó­rą su­chą za­mie­nia.

Któż wie? czło­wiek ten może był ta­kim od mło­do­ści! to pew­na, że ob­li­cze no­si­ło pięt­no mum­ji, oznaj­mu­ją­ce iż go ząb cza­su wy­szczer­bić nie po­tra­fi. Par­ga­mi­no­wą okry­te skó­rą, z któ­rej krew ucie­kła, nie mia­ło pra­wie marsz­czek, bo nie ule­ga­ło tar­ga­niom na­mięt­no­ści co je two­rzy, oczy były szklan­ne, bla­de, zim­ne, wy­sty­głe z ży­cia, usta nie­ru­cho­me, ża­den wy­raz oprócz męz­twa obo­jęt­ne­go nie cha­rak­te­ry­zo­wał ry­sów mar­mu­ro­wych, pięk­nych ale nic nie mó­wią­cych. Było to coś na­kształt ma­ski po­śmiert­nej, w któ­rej trud­no po­znać ge­nial­ne rysy wiel­kie­go męża, świad­kiem wszyst­kie od­le­wy, po­cząw­szy od tego, któ­ry po­ka­zu­ją w szaf­ce w Wej­ma­rze, przed­sta­wia­ją­cy niby Schil­ler'a, aż do przy­wie­zio­nych ze Św. He­le­ny, któ­ry rzeź­bia­rza ręka mu­sia­ła prze­ro­bić aby go uczy­nić Na­po­le­onem.

Czło­wie­czek ten nie­wiel­kie­go wzro­stu ubra­ny był skrom­nie, wy­god­nie, pra­wie wy­kwint­nie ale nie­po­kaź­nie; szedł po­ma­leń­ku jak ktoś co się nie spie­szy, któ­re­mu wca­le nie pil­no, co dzień swój koń­czy nie wy­cze­ku­jąc nic od ju­tra…

We­tu­ryn ja­dą­cy za nim rad, że się do­wlókł do ozna­czo­ne­go miej­sca, cią­gnął tak­że po­wo­li, za­pa­liw­szy czar­ne cy­ga­ro, roz­ła­ma­ne na dwo­je.

Mrok gę­sty pa­dać za­czy­nał, gdy po­dróż­ny i jego po­wóz wsu­nę­li się na ten plac po­ro­sły tra­wą, jak Cam­po Vac­ci­no, sta­re rzym­skie fo­rum, wśród któ­re­go sto­ją trzy po­mni­ki ar­chi­tek­tu­ry: ka­te­dra, bap­ty­ster­jum i po­chy­ła wie­ży­ca… nie li­cząc Cam­po San­to, cmen­ta­rza po­sy­pa­ne­go zie­mią przy­wie­zio­ną z Je­ro­zo­li­my i po­pio­ła­mi tylu po­ko­leń…

Zda­le­ka go­rza­ło tyl­ko nie­bo wło­skie ostat­nie­mi bla­ska­mi słoń­ca, a od­bi­cie ich cie­płe ob­le­wa­ło tony har­mo­nij­ne­mi ścia­ny mo­nu­men­tów mil­czą­cych tej pu­sty­ni…

Zwy­kle je­śli cu­dzo­ziem­cy nie roz­bu­dzą Pizy, śpi ona dniem i nocą, a oko­ło tych gma­chów, któ­re sta­no­wią chwa­łę jej, chy­ba że­brak lub wra­ca­ją­ce z pola by­dło się prze­su­nie.

Tym ra­zem mimo spóź­nio­nej pory, z wiel­kiem po­dzi­wie­niem po­dróż­ne­go, oko­ło że­la­znej kra­ty za­my­ka­ją­cej Cam­po San­to, pa­no­wał ja­kiś ruch nie­zwy­czaj­ny.

Rzad­cy prze­chod­nie prze­su­wa­ją­cy się na dru­giej koń­czy­nie pu­sty­ni, sta­wa­li osłu­pie­li sły­sząc o tej po­rze ha­łas od­da­lo­ny w stro­nie sta­re­go cmen­ta­rza, prze­cho­dzi­ły im przez gło­wę naj­dzi­wacz­niej­sze my­śli… i nie umie­li nie­mi na­wet wy­tłu­ma­czyć zgieł­ku w go­dzi­nie, gdy Piza już so­bie zwy­kła ży­czyć fe­li­cis­si­ma not­te…

Od­daw­na też ża­den An­glik nie po­zwo­lił so­bie za­kłó­cić spo­ko­ju tego za­kąt­ka tak eks­cen­trycz­nem żą­da­niem, któ­re nie­sły­cha­ne zdu­mie­nie wy­wo­ły­wa­ło w nie­licz­nych świad­kach oso­bliw­szej owej sce­ny.

Że­la­zna kra­ta cmen­ta­rza na­tu­ral­nie za­my­ka się o zmro­ku, ża­den z od­wie­dza­ją­cych te prze­cud­ne ga­ler­je, przy­pa­tru­ją­cych się ma­lo­wa­niom Or­ca­gna, gro­bow­com i po­mni­kom, nie przy­by­wa wie­czo­rem dla bar­dzo pro­stej przy­czy­ny, iż nic by tu nie zo­ba­czył, bo i we dnie, wśród ja­sno­ści i bla­sku wło­skie­go nie­ba, nie nad­to tu jest świa­tła. Cóż do­pie­ro o mro­ku?

Straż­nik tej świą­ty­ni pa­mią­tek od­cho­dzi za­wcza­su z klu­cza­mi i idzie spo­cząć na ło­nie fa­mil­ji, za­ja­da­jąc po zno­jach dnia pra­co­wi­te­go ma­ka­ro­ni z po­mi­do­ra­mi… Na­wet że­bra­cy, któ­rzy cza­tu­ją na po­dróż­nych u bram ko­ścio­ła, wie­ży­cy, chrzciel­ni­cy i Cam­po San­to, opusz­cza­ją swe sta­no­wi­sko nie pro­cen­tu­ją­ce już wie­czo­rem. Je­dy­ny tyl­ko we Wło­szech pi­ja­czy­na, pół war­ja­ta pół opo­ja, gło­śno wy­krzy­ku­ją­cy tam, gdzie każ­dy okrzyk zda­je się nie­usza­no­wa­niem dla uro­czy­ste­go ma­je­sta­tu i spo­ko­ju miej­sca, przy­paź­nia się nie­co cza­sa­mi na pla­cu…

Bied­ną tę isto­tę wi­dział i pa­mię­ta pew­nie każ­dy kto przed laty kil­ką Pizę od­wie­dzał. Był to czło­wie­czek ru­cha­wy, krzy­kli­wy, w po­wsze­dnie dni na­pi­ły…

ale na­wet na czczo nie­przy­tom­ny, bo mu się daw­no w gło­wie po­mię­sza­ło…

On je­den o za­cho­dzie słoń­ca błą­dził jesz­cze po Pi­zań­skim pla­cu ka­te­dral­nym, sam z sobą pro­wa­dząc bar­dzo zaj­mu­ją­cą roz­mo­wę i na spo­sób wło­ski czy­niąc ją zro­zu­miał­szą naj­dzi­wacz­niej­sze­mi rąk, gło­wy, nóg i ca­łe­go cia­ła ru­cha­mi, gdy ogrom­ny po­wóz, we­tu­ra, na­ję­ta wi­dać w Ge­nui koło Por­ta Pila i wy­cią­gnio­na z ja­kie­goś kąta wo­zow­ni, w któ­rym lata dłu­gie od­po­czy­wa­ła pod py­łem, za­przę­żo­na w trzy ko­nie, oju­czo­na tło­mo­ka­mi z przo­du, z tyłu i z bo­ków, za­trzy­ma­ła się przed wro­ta­mi Ca­in­po San­to…

Dla­cze­go nie po­su­nę­ła się nad Arno, do ho­te­lów tę­sk­no ocze­ku­ją­cych na przy­by­cie go­ści; cze­mu sta­nę­ła od razu w tem miej­scu, było to ta­jem­ni­cą nie­od­gad­nio­ną. Za­war­ty we wnę­trzu An­glik i jego fa­mil­ja zło­żo­na z żony, cór­ki i mło­de­go cien­kie­go gen­tle­ma­na, od go­dzi­ny z wiel­ką pra­cą i ję­zy­ko­we­mi wy­sił­ki sta­ra­li się dać zro­zu­mieć we­tu­ry­no­wi, że ko­niecz­nie wprost chcą za­je­chać przed drzwi sław­ne­go cmen­ta­rza.

An­glik od pół roku kar­mił w so­bie ory­gi­nal­ny po­mysł oglą­da­nia Cam­po San­to, nie tak jak wszy­scy śmier­tel­ni, po bia­łym dniu, z Brad­scha­wem w ręku i ci­ce­ro­nem u boku, chciał być je­dy­nym po­dróż­nym o któ­rym by dzien­ni­ki gło­si­ły, iż przy­był do Pizy, aby sław­ny cmen­tarz wi­dzieć przy po­chod­niach, il­lu­mi­no­wa­ny umyśl­nie dla sie­bie.

Zra­zu rzecz się wy­da­ła pra­wie nie­moż­li­wą i nie­mal nie­zro­zu­mia­łą tym, któ­rym o niej Sir Pri­ce na­po­mknął. Bied­ny war­jat speł­nia­ją­cy zwy­kle ten obo­wią­zek, pole – ciał zdu­mio­ny po stró­ża, któ­re­go od lat dwu­dzie­stu o tej po­rze nikt po­dob­nem, dzi­kiem nie obu­dził żą­da­niem. Stróż chciał odło­żyć do ju­tra otwar­cie drzwi, ale słu­żą­cy za tłu­ma­cza An­gli­ko­wi Włoch, Ge­nu­eń­czyk, dał mu do zro­zu­mie­nia, iż szło o rzecz nad­zwy­czaj­ną i nad­zwy­czaj­nie opła­cić się mo­gą­cą. An­glik żą­dał otwar­cia cmen­ta­rza i oświe­tle­nia, tak aby go oglą­dać mógł przy po­chod­niach.

Dziw­na ta myśl nie­prak­ty­ko­wa­na, nie­sły­cha­na, zda­ła się stró­żo­wi (któ­ry ma­chi­nal­nie schwy­cił był już klu­cze, po­mnąc na bu­ona man­cia jaką miał zy­skać), nie­co świę­to­kradz­ką, tro­chę re­wo­lu­cyj­ną, w ostat­ku może na­wet dla spo­ko­ju i bez­pie­czeń­stwa miesz­kań­ców Pizy nie­bez­piecz­ną. Spo­glą­dał na żonę, my­ślał, dra­pał się po gło­wie i nie wie­dział co po­cząć.

Kil­ku są­sia­dów przy­wa­bio­nych zgieł­kiem w miesz­ka­niu, we­szło, po­rzu­ciw­szy morę i wie­czor­ne ma­ka­ro­ny, sta­ło i usi­ło­wa­ło zro­zu­mieć o co cho­dzi.

Ge­nu­eń­czyk na­ję­ty za tłu­ma­cza uśmie­chał się jako wię­cej cy­wi­li­zo­wa­ny i przy­wy­klej­szy do wsze­la­kich dzi­wactw czło­wiek… z po­wa­gą męża sta­nu tłu­ma­czył im, Pi­za­nom, że żą­da­nie bo­ga­te­go An­gli­ka nie mia­ło w so­bie nic tak nie­zwy­czaj­ne­go, ani strasz­li­we­go, że było pro­stą fan­ta­zją tu­ry­sty, któ­ry pra­gnie wra­żeń in­nych niż po­wsze­dnie i zu­ży­te… i że mia­ło się opła­cić do­bre­mi gwi­ne­ami…

Ar­gu­ment ostat­ni był naj­moc­niej prze­ko­ny­wa­ją­cym.. Wło­si za­czę­li szep­tać po­mię­dzy sobą, że ko­niec koń­cem rzecz była moż­li­wą… choć do­syć trud­ną. Gdy­by po­dróż­ni zwy­kle zwie­dza­li Cam­po San­to wie­czo­ra­mi, stróż miał – by za­pas po­chod­ni i lu­dzi po temu… ale zkąd wziąć na­głą il­lu­mi­na­cję, gdy się do niej nie przy­go­to­wa­ło? w ca­łej Pi­zie po­chod­ni oprócz tych, któ­re to­wa­rzy­szy­ły nie­kie­dy po­grze­bom do­stoj­niej­szym, nie było… la­tar­nie tak­że i świe­ce na­wet były rzad­ko­ścią. Sta­ro­żyt­na lamp­ka o dwóch lub trzech dziob­kach z ba­weł­nia­ne­mi knot­ka­mi, na­wet po ho­te­lach uży­wa­na do­tąd, ja­sno przy­po­mi­na­ła sta­re rzym­skie dzie­je. A oświe­cić Cam­po San­to, tak, aby w nich co­kol­wiek było ja­sno… nie zda­wa­ło się ła­twem… ko­ry­ta­rze ogrom­ne, ciem­ne, po­chła­nia­ją­ce blask wszel­ki.

Stróż ki­wał gło­wą, nie wpa­da­jąc na żad­ną myśl, a Ge­nu­eń­czyk się nie­cier­pli­wił.

– Ac­ci­den­te! – szep­tał pod no­sem z gnie­wu… – cóż wy za lu­dzie je­ste­ście w tej umar­łej Pi­zie, sami jak­by już nie­bosz­czy­ki… po­chod­ni po­ży­czyć u księ­ży lub u przed­się­bior­cy po­grze­bów, po­li­czą je na ra­chu­nek An­gli­ka, do nie­sie­nia ich każ­dy, kto parę fran­ków chce zy­skać, zdat­ny być może… pła­ci­my i pła­cim do­brze.

Szep­ty po­mię­dzy Pi­za­na­mi, któ­rzy za­rob­ku stra­cić nie chcie­li, do­brą czy­ni­ły na­dzie­ję, że się coś prze­cie sklei… Gre­nu­eń­czyk siadł zmę­czo­ny ocie­ra­jąc pot z czo­ła, a stróż po­roz­sy­łał w róż­ne stro­ny usy­pia­ją­ce­go mia­sta po przy­bo­ry do oświe­tle­nia… Przy­szło mu na myśl, że dany przy­kład przez dzi­wa­ka An­gli­ka mógł być za­raź­li­wym i na­pę­dzić mu za­rob­ku w przy­szło­ści…

Gdy się to dzie­je na ubo­czu, ro­dzi­na an­giel­ska z fleg­mą cze­ka­jąc skut­ku po­sel­stwa Ge­nu­eń­czy­ka roz­ło­ży­ła się na stop­niach u wej­ścia Cam­po San­to… Sir Pri­ce na­wet za­pa­lił cy­ga­ro… któ­re wię­cej gryzł niż go uży­wał, spo­glą­da­jąc w stro­nę, zkąd się spo­dzie­wał stró­ża i po­chod­ni. Tym cza­sem traf chciał, by po­dróż­ny, któ­re­go­śmy wi­dzie­li wcho­dzą­ce­go do Pizy, za­trzy­mał się tak­że, wi­dząc te przy­bo­ry u cmen­ta­rza… było mu obo­jęt­nem przyjść do ho­te­lu tro­chę wcze­śniej lub póź­niej, chciał do­cze­kać się co też to z tych nie­zro­zu­mia­łych przy­go­to­wań wy­nik­nie.

We­tu­ry­na wy­siał przo­dem, aby za­jął gdzie­kol­wiek miesz­ka­nie nad Arno, a sam przy­sta­nął zda­la oko­ło bap­ty­ster­jum…

Oprócz nie­go dzień ten przy­wiódł o mro­ku kil­ku jesz­cze po­dróż­nych, któ­rzy się wszy­scy w czę­ści dla oglą­da­nia gma­chów przy bla­sku wie­czo­ra, w czę­ści dla roz­wią­za­nia za­gad­ki tego ru­chu tak tu nie­zwy­czaj­ne­go za­trzy­ma­li.

An­glik nie był z tego nie rad, każ­da eks­cen­trycz­ność po­trze­bu­je świad­ków, po­dzi­wu i roz­gło­su, było mu na rękę, że tak mno­gich w pu­sty­ni wi­dzów zsy­łał mu przy­pa­dek…

Ro­dzi­na an­giel­ska, ja­kie­śmy już wspo­mi­na­li, skła­da­ła się z Sir Pri­ce (Au­gu­sta), z syna jego mło­de­go Ro­ber­ta Pri­ce, z pani Flo­ren­ce i pan­ny Mar­ji Pri­ce… nie­li­cząc gu­wer­nant­ki Szwaj­car­ki, pan­ny Jul­ji Joly, któ­ra gra­ła tu wi­sto­cie rolę bar­dzo pod­rzęd­ną.

Siwy po­dróż­ny o par­ga­mi­no­wej twa­rzy, któ­ry wszedł pie­szo do Pizy, był pierw­szym z ob­cych, któ­re­go wi­dok tych przy­bo­rów za­trzy­mał zda­le­ka. Wkrót­ce po nim idą­cy pie­szo, mło­dy ciem­no­wło­sy męż­czy­zna, wio­dą­cy pod rękę ko­bie­tę pięk­ną i ma­je­sta­tycz­nej po­sta­ci, sta­nął tak że, nie mo­gąc so­bie wi­dać wy­tłu­ma­czyć tego ock­nie­nia Cam­po San­to.

Z pierw­sze­go wej­rze­nia po­znać w nim ła­two było Wło­cha, je­den z tych ty­pów Ital­ji pra­wie po­spo­li­tych ale od­zna­cza­ją­cych się re­gu­lar­no­ścią ry­sów ener­gicz­nych i wy­bit­nych, kru­cze­go wło­sa, czar­nych oczów, wy­so­kie­go dość czo­ła, zbu­do­wa­ny był jak Her­ku­les i wi­dać że czuł swą siłę. Ja­sno pa­trza­ło mu ze źre­nic pło­mie­ni­stych, a usta pra­wie z po­li­to­wa­niem uśmie­cha­ły się na wi­dok ci­sną­cych przy kra­cie An­gli­ków; ko­bie­ta, któ­rą pro­wa­dził pod rękę, rów­nie słusz­ne­go wzro­stu, zna­ko­mi­cie pięk­na, wy­glą­da­ła jak przy­bra­ny po­sąg sta­ro­żyt­ny, któ­ry się wy­rwał z pod klu­cza kon­ser­wa­tor­jum mu­ze­ów Pio­kle­men­tyń­skich. Obo­je ubra­ni po pro­stu byli wi­docz­nie miej­sco­wi i na­le­że­li do kla­sy wy­kształ­co­nej…. Teka pod pa­chą męż­czy­zny zda­wa­ła się ozna­czać ar­ty­stę, to­wa­rzysz­ka jego mia­ła w ręku ko­szyk z ro­bo­tą… Obo­je sta­nę­li szep­cąc do sie­bie i cze­ka­li…

Nie­opo­dal od nich dwóch pie­szych z ki­ja­mi w rę­kach, na­ra­dza­li się tak­że, spo­zie­ra­jąc ku Cam­po San­to.

By­li­to oczy­wi­ście tu­ry­ści, ale dla utru­dze­nia czy fan­ta­zji od­by­wa­ją­cy po­dróż pie­szo. Pierw­szy z nich, ni­skie­go wzro­stu, ma­łej twa­rzy po­spo­li­tej, wło­sów ja­snych, moc­no wy­glą­dał na Niem­ca, dru­gi chu­dy i słusz­ny, ko­ści­sty, żół­ty, krył tak do­brze swą na­ro­do­wość w ob­li­czu, któ­re eu­ro­pej­skiem na­zwać się mo­gło, nie no­sząc na so­bie żad­nej ce­chy szcze­gól­nej, iż ją od­gad­nąć było bar­dzo trud­no.

Na­osta­tek, na wi­dok na­gro­ma­dzo­nych tu osób, ja­dą­ca po­wo­zem na­ję­tym ko­bie­ta pięk­nej po­sta­ci, bru­net­ka w śred­nim wie­ku, któ­rej twarz no­si­ła śla­dy cier­pie­nia i wal­ki, roz­ka­za­ła tak­że sta­nąć woź­ni­cy i po­wo­li po­szła, ku Cam­po San­to.

Sir Pri­ce był pra­wie dum­ny, że jego idea tak po­wszech­ne bu­dzi­ła zdzi­wie­nie… ale się tro­chę nie­cier­pli­wił, bo stró­ża cmen­tar­ne­go nie było wi­dać, a mrok pa­dał co­raz gęst­szy. Na­resz­cie nad­biegł pę­dem Ge­nu­eń­czyk, oznaj­mu­jąc, że nie­dłu­go przy­bę­dą klu­cze, po­chod­nie i la­tar­nie. Wkrót­ce po­tem z ulicz­ki od Aka­dem­ji Sztuk pięk­nych wy­su­nę­ła się gro­ma­da lu­dzi, ma­ją­ca na cze­le poł-war­ja­ta, idą­ce­go z try­um­fu­ją­ce­mi okrzy­ka­mi, da­lej stró­ża z go­dłem swych za­jęć, pę­kiem klu­czów i la­tar­nią, – zło­żo­na z niż­sze­go ro­dza­ju ob­szar­pań­ców, dzie­cia­ków, sta­rych że­bra­ków i ga­wie­dzi ze­bra­nej po uli­cach. Nie­któ­rzy z nich nie­śli po­chod­nie nad­pa­lo­ne, inni la­tar­nie i przy­bo­ry wsze­la­kie do oświe­tle­nia słu­żyć mo­gą­ce… Wszyst­ko­to ci­snę­ło się, spie­szy­ło i wi­docz­nie prze­ję­te było waż­no­ścią roli, jaką pierw­szy raz w ży­ciu grać mia­ło… An­glik pod­niósł się try­um­fu­ją­cy…

– Zo­ba­czysz Flo­ren­ce, rzekł, jak się to wyda przy bla­sku po­chod­ni! ni­ko­mu do­tąd na myśl na­wet nie przy­szło oglą­dać te ga­ler­je w nocy… a pe­wien je­stem, że one tak tyl­ko wiel­kie i głę­bo­kie uczy­nić mogą wra­że­nie…

– Ale patrz Au­gu­ście, do­da­ła An­giel­ka trą­ca­jąc męża, co to osób się za­trzy­ma­ło… wszak­że nie ze­chcesz im bro­nić ko­rzy­sta­nia z tej je­dy­nej zręcz­no­ści wi­dze­nia Cam­po San­to… w nocy i w bla­sku po­chod­ni!

– By­najm­niej, wiel­cem rad go­ściom, któ­rych będę miał ho­nor przyj­mo­wać tu­taj, trze­ba tyl­ko aby Ge­nu­eń­czyk za­ka­zał stró­żo­wi, żeby od nich osob­ne­go nie po­bie­rał po­dat­ku… ci Wło­si są bez­wstyd­nie chci­wi…

– Bo ubo­dzy, od­par­ła wzdy­cha­jąc Lady Flo­ren­ce.

Stróż ze zwy­cięz­kim uśmie­chem, po­kło­niw­szy się Sir Pri­ce, otwo­rzył wro­ta świą­ty­ni, z pod któ­rej skle­pio­nych ko­ry­ta­rzy wio­nę­ło chłod­niej­sze po­wie­trze… gru­ba ciem­ność za­le­ga­ła ga­ler­je, a tro­cha świa­tła wpa­da­ją­ce­go z we­wnętrz­ne­go po­dwó­rza gi­nę­ła po­chło­nię­ta w mro­kach skle­pień, wśród któ­rych bia­łe po­są­gi i gro­bow­ce mar­mu­ro­we jak wid­ma zda­le­ka się wy­da­wa­ły.

Ro­dzi­na an­giel­ska sta­nę­ła pierw­sza w pro­gu, ale nie po­su­nę­ła się da­lej do­pó­ki Ge­nu­eń­czyk ze stró­żem nie za­pa­li­li przy­nie­sio­nych po­chod­ni i la­tar­ni. Wło­si mają wro­dzo­ny ta­lent do im­pro­wi­zo­wa­nia uro­czy­sto­ści; oka­zał się on tu zwy­cięz­ko przy il­lu­ini­na­cji Cam­po San­to w roz­sta­wie­niu ga­wie­dzi, któ­ra zwol­na prze­no­sić się mu­sia­ła z po­dróż­ny­mi z miej­sca na miej­sce, bo na oświe­tle­nie ca­łe­go gma­chu, ota­cza­ją­ce­go pole śmier­ci, nie star­czy­ło ani lu­dzi, ani po­chod­ni i la­tar­ni.

Trze­ba przy­znać, że myśl An­gli­ka nie była bez ory­gi­nal­no­ści i bez ma­low­ni­czych za­let; Cam­po San­to ja­koś dziw­niej, po­waż­niej a na­de­wszyst­ko fan­ta­stycz­niej wy­da­wa­ło się przy po­chod­niach, niż we dnie…

Świa­tła pa­da­ją­ce na po­są­gi, na sta­ro­żyt­ne szcząt­ki rzeź­by, na zgro­ma­dzo­ne tu za­byt­ki sztu­ki, two­rzy­ły ob­raz pe­łen cie­niów głę­bo­kich, pe­łen ta­jem­ni­czych głę­bi, wśród któ­re­go gdzie­nieg­dzie tyl­ko wy­ra­stał mar­mur bia­ły z za­mknię­te­mi tru­pie­mi oczy­ma…

Roz­ka­za­no il­lu­mi­na­cji po­su­wać się po­wo­li. Sir Pri­ce chciał się swem dzie­łem na­cie­szyć, ża­ło­wał że nie było ar­ty­sty, któ­ry­by tę sce­nę noc­ną mógł na płót­nie umie­ścić… Żona jego z pro­fe­sji swej, jako mał­żon­ka wy­na­laz­cy, była naj­za­pa­leń­szą wiel­bi­ciel­ką idei Au­gu­sta…

nie mo­gła się na­cie­szyć; syn jako wcie­lo­na opo­zy­cja mil­czał; zda­je się że pan­na tro­chę była na­stra­szo­na, a Szwaj­car­ka, któ­ra się du­chów i cmen­ta­rza lę­ka­ła, znaj­do­wa­ła wy­na­la­zek d'un gout me­dio­cre.

Wszy­scy ci, któ­rych los zgro­ma­dził na pla­cu, spo­strze­gł­szy oświe­tlo­ną bu­do­wę, za­pra­gnę­li wnijść w głąb i sko­rzy­stać z wi­do­ku, szło o to aby An­gli­ka po­zwo­le­nie uzy­skać… Pierw­szy, co się o nie za­py­tał, był sta­ry, siwy i obo­jęt­ny im wę­dro­wiec. Zo­sta­wio­ny u wrot, Ge­nu­eń­czyk, nie bez uśmie­chu wy­zy­wa­ją­ce­go do da­nia mu bu­ona man­cia, oświad­czył grzecz­nie, iż wstęp jest wol­ny dla wszyst­kich…

Cu­dzo­zie­miec wszedł i po­wo­li, za­du­ma­ny po­su­nął się za ro­dzi­ną an­giel­ską… Wi­dząc go wcho­dzą­ce­go nie mo­gli się po­wstrzy­mać i inni, ów mło­dy czło­wiek z żoną… owi dwaj wę­drow­cy z tło­macz­ka­mi na ple­cach, na­osta­tek i ma­je­sta­tycz­na pięk­na pani, któ­rej pięk­ność – ru­ina, była w tak har­mo­nij­nej zgo­dzie ze wszyst­kiem co ją ota­cza­ło… Każ­da z tych po­sta­ci, za­wa­haw­szy się na pro­gu, wsu­nę­ła się do Cam­po San­to i do­zna­ła tego wra­że­nia, ja­kie się od­bie­ra nie­spo­dzia­nie wśród po­dró­ży, znaj­du­jąc dro­gi ka­myk lub rzad­ką mo­ne­tę. Naj­zim­niej­szym po­zo­stał ów trud­ne­go do roz­po­zna­nia wie­ku męż­czy­zna, któ­ry, jak się zda­je, ni­cze­mu już dzi­wić się i z ni­cze­go cie­szyć nie umiał, jed­nak­że na wo­sko­wej twa­rzy jego drga­ło ja­kieś uczu­cie i uśmiech mu­mii, któ­rą za cia­sno usznu­ro­wa­no do trum­ny, igrał po jego ustach…

Na twa­rzy pięk­nej pani sa­mot­nej prze­śli­zgi­wa­ły się wi­docz­nie wszyst­kie smut­ki ży­wo­ta, któ­re wi­dok śmier­ci swem są­siedz­twem i siłą z ser­ca wy­cią­ga.

Mło­dzi tło­mocz­ko­wi wę­drow­cy pie­si, na wi­dok tych ga­le­rij za­ra­zem przy­po­mi­na­ją­cych mu­zeum i cmen­tarz, a tak uro­czo pięk­nych w ob­le­wa­ją­cej je ci­szy i po­wa­dze nocy, nie mo­gli się po­wstrzy­mać od go­rą­cych szep­tów mię­dzy sobą… Zni­ża­li tyl­ko glos, aby ich roz­pra­wy i spór nie do­szedł ob­cych uszów.

Zbli­ży­li się tak wszy­scy, idąc jak­by pro­ce­sja za Pric'em, ku głów­nej ścia­nie, na któ­rej Or­ca­gna Dan­tej­skie skre­ślił wi­dze­nia, gdy ode drzwi dał się sły­szeć krok przy­spie­szo­ny, i nowy przy­bysz po­więk­szył licz­bę cie­ka­wych go­ści.

Był­to ma­leń­ki gar­ba­ty i krzy­wy czło­wie­czek, z dłu­gą twa­rzą i zbyt na swój wzrost wiel­ką gło­wą, ubra­ny wy­kwint­nie i sta­ran­nie… Po­znać w nim było ła­two czło­wie­ka ma­jęt­ne­go, u któ­re­go w każ­dym wor­ku brzę­cza­ły pie­nią­dze, któ­ry był pe­wien sie­bie mimo ułom­no­ści swej i nie­po­zo­ru, bo czuł, że po­sia­da ta­li­zman, czy­nią­cy go po­żą­da­nym, pięk­nym, dow­cip­nym i wiel­kim. Śmie­lej od in­nych, choć naj­póź­niej przy­by­ły, pod­biegł aż ku ro­dzi­nie An­gli­ków, i z wło­żo­ne­mi w kie­sze­ni rę­ka­mi na­pa­wał się wi­do­kiem, jak gdy­by zań za­pła­cił. Czuł bo­wiem że gdy­by mu fan­ta­zja przy­szła spra­wić ta­kie gody, mógł­by so­bie ich po­zwo­lić. Sir Pri­ce pra­wie był ob­ra­żo­ny śmia­ło­ścią tego je­go­mo­ści, któ­ry mu naj­mniej­szej nie zda­wał się oka­zy­wać wdzięcz­no­ści…

Przed ob­ra­zem Or­ca­gna sta­nę­li wszy­scy, ale mimo pod­nie­sie­nia po­chod­ni do góry, ma­lo­wa­nie wy­raź­niej­szem się nie sta­ło…

Ob­raz ogól­ny ko­ry­ta­rzy zy­ski­wał, szcze­gó­ło­we pięk­no­ści jego ni­kły… na nie po­trze­ba było dnia. An­glik wszak­że, twór­ca wi­do­wi­ska, an­te­pre­ner jego, znaj­do­wał że gdzie­nieg­dzie z muru wy­ska­ku­ją­ce ma­lo­wa­ne po­sta­cie były ży­wio­łem pod­no­szą­cym fan­ta­stycz­ność sztu­ki, do któ­rej ode­gra­nia na­le­ża­ły po­chod­nie, po­są­gi, ko­lum­ny, skle­pie­nia, mar­mu­ry, sar­ko­fa­gi i kil­ka ta­jem­ni­czych fi­gur zu­peł­nie so­bie nie­zna­nych.

Ko­bie­ta szła sama jed­na w mil­cze­niu ze spusz­czo­ną… gło­wą, mał­żeń­stwo mło­de tu­li­ło się do sie­bie, jak­by chcia­ło po­czuć moc­niej ży­cie w obec ota­cza­ją­cej ich i mro­żą­cej chło­dem swym śmier­ci.

Gdy­by nie szep­ty i wy­krzy­ki chło­pa­ków nio­są­cych po­chod­nie, któ­rych na­dzie­ja zy­sku aż do nie­przy­zwo­itych wy­bu­chów śmie­chu nie­kie­dy roz­pa­sy­wa­ła, moż­na się było są­dzić wśród świa­ta cie­niów i upio­rów.

Ten po­sąg nie­wia­sty smut­nej, któ­rej cho­du nie do­zwa­la­ła do­strzedz dłu­ga suk­nia prze­zro­czy­sta, po­su­wa­ją­cy się jak­by mil­czą­ce zja­wi­sko nie­cie­le­sne… ten siwy czło­wiek bez gry i wy­ra­zu w twa­rzy wo­sko­wej, na­wet gar­bus ma­ją­cy w so­bie coś sza­tań­skie­go, wy­glą­da­li jak­by nie byli z tego świa­ta…

Mło­dy ar­ty­sta z żoną, tu­lą­cy się do sie­bie, przy­po­mi­na­li Fran­cze­skę Ri­mi­ni i Lan­cziot­ta Dan­ta… Dwaj wę­drow­cy z tło­mocz­ka­mi mie­li w so­bie coś szla­chet­ne­go, jak­by wy­szli z ob­ra­zu Ma­sac­cia; kije ich za­krzy­wio­ne i oku­rzo­ne nogi… bi­blij­nych przy­wo­dzi­ły na pa­mięć wę­drow­ców.

Cały ten ob­raz uro­czy­ste­go po­cho­du przez mury ci­che, mil­czą­ce, gro­bo­we­mi po­mni­ka­mi za­sia­ne, mógł był za­do­wo­lić naj­wy­bred­niej­sze­go dzi­wa­ka swą nie­zwy­czaj­no­ścią, bar­wą oso­bliw­szą, wdzię­kiem nie­po­wsze­dnim.

Po dniu, ten cmen­tarz Pi­zań­ski, oto­czo­ny ga­ler­ja­mi, na któ­rych mu­rach naj­cie­kaw­sze po­mni­ki sztu­ki i po­ezji śre­dnio­wiecz­nej się ucho­wa­ły, prze­isto­czo­ny dziś w ro­dzaj mu­zeum, bo w nim zgro­ma­dzo­no naj­roz­ma­it­sze za­byt­ki, wy­glą­da bar­dzo dziw­nie, ma­low­ni­czo… ale świa­tło dnia odzie­ra go nie­co z ta­jem­ni­czo­ści, z uro­ku, jaki na­rzu­ca noc, któ­rą tyl­ko smu­gi świa­teł prze­rzy­na­ją, ru­cho­me­mi bla­ska­mi ży­cie nie­mal wno­sząc mię­dzy po­są­gi… Cam­po San­to istot­nie było wiel­kiej fan­ta­zji ob­ra­zem, wi­dzia­ne przy po­chod­niach, w mi­ga­ją­cych bły­skach świa­teł, a wło­skie dzie­cia­ki, nio­są­ce w rę­kach po­za­pa­la­ne pęki sznu­rów, uśmie­cha­ły się same pięk­no­ści tego wi­do­ku… stróż po­prze­dza­ją­cy przy­chod­niów zdu­mie­wał się, sta­re te i zna­ne rze­czy spo­strze­ga­jąc tak no­we­mi, tak in­ne­mi, cóż do­pie­ro po­dróż­ni, któ­rych ta nie­spo­dzian­ka spo­tka­ła!

Sir Pri­ce stą­pał jak wiel­ki wy­na­laz­ca, jako mąż, co w XIX. wie­ku wpadł na rzecz zu­peł­nie nową, choć An­glik i jako An­glik chęt­nie uwa­ża­ją­cy się za wy­bra­ne dzie­cię świa­ta, i w tej chwi­li czuł się skłon­ny do wy­wnę­trze­nia, do roz­mo­wy po­ufa­łej, do bra­ter­skie­go obej­ścia z pro­sty­mi śmier­tel­ni­ka­mi, któ­rym los nie dał się uro­dzić pod bło­go­sła­wio­nem ber­łem kró­lo­wej Wik­tor­ji. Rysy twa­rzy jego pro­mie­nia­ły… pa­trzał, na­strę­czał się, chciał zna­leść ko­goś do roz­mo­wy… do­wo­dzi­ło to jak był szczę­śli­wym!

Ale dłu­gi sze­reg cie­ka­wych, ko­rzy­sta­ją­cych z otwar­tych drzwi Cam­po San­to, nie spo­ił się jesz­cze, pod wra­że­niem wiel­kiem, w ca­łość, w któ­rą róż­no­rod­ne pier­wiast­ki zle­wa­ją się tyl­ko, jak roz­to­pio­ne wul­ka­nicz­nym ogniem krusz­ce… gdy po­tęż­ne a jed­no uczu­cie roz­grze­je wszyst­kie ser­ca… Każ­dy z tych ob­cych nie­zna­nych so­bie lu­dzi szedł od­oso­bio­ny… fa­mil­ja an­giel­ska przo­dem, za nią siwy czło­wiek wy­sty­gły, po­tem dwo­je mał­żon­ków, czy ko­chan­ków dwo­je… da­lej dwóch wę­drow­ców, jed­na nie­wia­sta ze spusz­czo­ną gło­wą, i naj­póź­niej przy­by­ły gar­bu­sek, któ­ry prze­biw­szy się przez wszyst­kich, przy­bli­żył się wkrót­ce do p. Pri­ce… ręce trzy­ma­jąc w kie­sze­niach… Po krót­kim spo­czyn­ku przed ob­ra­zem Or­ca­gni, pra­wie nie­wi­docz­nym, szli wszy­scy da­lej, co­raz nowe na­po­ty­ka­jąc pięk­no­ści… Z mro­ku nocy zbu­dzo­ny na­gle świa­tłem wsta­wał po­sąg bia­ły, mar­mur zda­wał się drżeć… po­chod­nie ob­le­wa­ły go bla­skiem co­raz mie­nią­cym, po­tem bladł, nikł i krył się w gru­bych cie­niach nocy. Z ust wy­na­laz­cy tej il­lu­mi­na­cji wy­ry­wa­ły się wy­krzy­ki, i sta­wał, chciał prze­dłu­żyć go­dzi­nę na­sy­ce­nia… pani dzie­li­ła jego za­chwy­ty, syn mil­czał, ale bar­dzo oględ­nie po­ru­szał ra­mio­na­mi… pa­nien­ka i gu­wer­nant­ka szły pra­wie prze­ra­żo­ne i bla­de, nie śmie­jąc szep­tać na­wet.

Stróż i ci­ce­ro­ne za­ra­zem przy­wy­kły od lat wie­lu do opro­wa­dza­nia tu­ry­stów po ga­ler­ji, tłu­ma­cze­nia im, co zna­czą wi­szą­ce łań­cu­chy, co wy­obra­ża­ją po­są­gi, kto był au­to­rem fre­sków, nie mógł się po­wstrzy­mać od speł­nie­nia swo­je­go obo­wiąz­ku, mimo nie­zwy­kłej go­dzi­ny i to­wa­rzy­szą­cych ob­cho­do­wi oko­licz­no­ści. Jego su­chy głos na­ło­go­wo po­wta­rza­ją­cy jed­no od lat wie­lu, nie po­trze­bo­wał już my­śli, coby go wio­dła, śpiąc i du­ma­jąc o czem in­nem, mógł na pa­mięć opo­wie­dzieć z ko­lei, co za­my­ka­ło Cam­po San­to… mógł nie pa­trząc po­ka­zać, gdzie sta­ła Ver­go­gno­sa. Na­próż­no Sir Pri­ce, chcą­cy wra­żeń nie wie­dząc jak się dać zro­zu­mieć, da­wał mu znać ma­cha­niem ręki, że się bez ob­ja­śnie­nia obej­dzie, ci­ce­ro­ne ury­wał, ale wkrót­ce usta mu się otwie­ra­ły same, głos mi­mo­wol­nie za­peł­niał gar­dło i sło­wa le­cia­ły, bo ich wstrzy­mać nie umiał, jak nie mó­wił to mru­czał; bie­dak stał się ma­chi­ną, i jak ze­gar, któ­ry musi bić gdy idzie, on tak­że mu­siał mó­wić gdy szedł. Obe­szli tak do koła całą ga­ler­ję i obej­rze­li wszyst­ko aż do po­zo­sta­wio­nych pu­de­łek i roz­po­czę­tych ko­pij ar­ty­stów ma­lu­ją­cych tu jak wszę­dzie we Wło­szech, gdy nie­na­sy­co­ny Pri­ce dał znak, aby po­wtó­rzyć pe­re­gry­na­cję. Nie wiem czy się kto za to z przy­tom­nych po­gnie­wał, prócz chło­pa­ków, któ­rych po­chod­nie się do­pa­la­ły do rąk, i ci­ce­ro­na, czu­ją­ce­go już po­trze­bę spo­czyn­ku i ode­bra­nia przy­obie­ca­nej pła­cy… I on wszak­że ob­li­czył, że po­wtó­rze­nie re­pre­zen­ta­cji po­win­no zwięk­szyć jego bu­ona in­an­cia, a chłop­cy się tego do­my­śli­li. Zno­wu tedy pusz­czo­no się ku Or­ca­gni…

Dziw­na rzecz, z sze­re­gu nikt nie uby­wał, mło­da ko­bie­ta, któ­rą pod rękę wiódł pięk­ny męż­czy­zna, zda­wa­ła się go na­ma­wiać do od­wro­tu, ale on sło­wem jed­nem, szep­nię­tem na ucho… skło­nił ją do dal­szej mil­czą­cej wę­drów­ki, któ­ra na nim wi­docz­nie czy­ni­ła wra­że­nie głę­bo­kie.

W tym dru­gim po­cho­dzie, i lu­dzie do­brze wy­cho­wa­ni i nie­śmie­li… nie zbli­ży­li się jesz­cze do sie­bie. Im bar-' dziej ucy­wi­li­zo­wa­nym jest czło­wiek, tem mniej sta­je się isto­tą to­wa­rzy­ską. Na szczy­cie cy­wi­li­za­cji sto­ją­cy An­glik zmu­sza się do mil­cze­nia, do nie­grzecz­no­ści, do igno­ro­wa­nia lu­dzi ota­cza­ją­cych. W śred­nich kla­sach za­cho­wu­je się jesz­cze ja­kieś po­czu­cie bra­ter­stwa, ja­kieś ochot­ne zbli­że­nie do nie­zna­jo­mych; w wyż­szem spo­łe­czeń­stwie pra­wi­dłem jest, nie znać kogo się urzę­dow­nie nie po­zna­ło. Nic za­baw­niej­sze­go nad po­ło­że­nia, w któ­rych owa ary­sto­kra­cja cy­wi­li­za­cji zmu­szo­ną jest ocie­rać się o tłum bez­i­mien­ny; z ja­kąż to tro­skli­wo­ścią uni­ka wej­rze­nia, bro­ni się by nie wy­mó­wić sło­wa, prze­ra­ża za­czep­ką każ­dą… Przy­szło­by zwąt­pić o świe­cie, gdy­by ta­kie wy­osob­nie­nie za kwiat wy­kształ­ca­nia uwa­żać moż­na. Jest to po pro­stu ułom­ność, któ­ra lu­dzi po­zor­nie naj­le­piej wy­cho­wa­nych czy­ni w isto­cie, przez mi­łość wła­sną i dumę, naj­przy­krzej­szy­mi w sto­sun­kach z ob­cy­mi…

Na­rzu­ca­nie się nie­zna­jo­mym jest za­pew­ne do­wo­dem pro­sto­ty i rze­czą czę­sto śmiesz­ną, ale ten strach czło­wie­ka, to osza­co­wa­nie sie­bie tak wy­so­ko, że nikt sło­wem ni wej­rze­niem do­tknąć nas nie jest go­dzien, nie­rów­nie bywa śmiesz­niej­szem i smut­niej­szem za­ra­zem. Wy­jąw­szy dwóch mło­dych lu­dzi i mło­de mał­żeń­stwo, resz­ta zgro­ma­dzo­nych była w po­ło­że­niu do­brze wy­cho­wa­nych… uni­ka­ła zbli­że­nia z ota­cza­ją­cy­mi, przez po­słu­szeń­stwo dzi­kim ety­kie­ty pra­wi­dłom.

Po­zo­sta­łych czwo­ro mil­cza­ło przez nie­śmia­łość. Wszyst­kim wszak­że bez wy­jąt­ku chcia­ło się we­wnętrz­ne­mi wra­że­nia­mi po­dzie­lić, świerz­bia­ły usta, wy­ry­wa­ły się sło­wa. Sir Pri­ce od­wra­cał się… aż do tego gar­bu­sa, któ­ry na nim swą po­sta­wą i rę­ka­mi w kie­sze­niach tak nie­mi­łe zra­zu czy­nił wra­że­nie. Po­wo­li, w dru­gim po­cho­dzie wszy­scy się nie­co ku so­bie przy­bli­żać za­czę­li, przy­pa­try­wać so­bie, za­glą­dać w oczy, ośmie­lać wza­jem­nie… po­trze­ba było tyl­ko iskier­ki, aby roz­pło­mie­ni­ła i otwar­ła usta, pra­gną­ce się otwo­rzyć.

Tą iskrą był ogień nie­bie­ski…

Rzad­kie są wpraw­dzie bu­rze we Wło­szech, ale gdy się na nie zbie­rze, za­ślu­bi­ny nie­bios z zie­mią od­by­wa­ją się z uro­czy­sto­ścią wiel­ką, z ha­ła­sem nie­zmier­nym, z wrza­wą i zbyt­kiem pio­ru­nów i bły­ska­wic nie­sły­cha­nym… Kogo z czy­tel­ni­ków mo­ich spo­tka­ła bu­rza w Ape­ni­nach, nad brze­ga­mi mo­rza, przy­po­mni so­bie jak cna wy­glą­da i jak się roz­pa­su­je sza­le­nie. Za­ję­ci oglą­da­niem Cam­po San­to i na­pa­wa­niem się wra­że­nia­mi, po­dróż­ni nasi nie zwa­ża­li wca­le, że od stro­ny mo­rza gru­ba i cięż­ka chmu­ra ci­cha­czem sie zbli­ża­ła… za­kry­ci ścia­ną wcho­do­wą od tej stro­ny, z któ­rej przy­cho­dzi­ła, nie po­strze­gli jej aż wi­cher za­szu­miał ga­łęź­mi cy­pry­sów na polu umar­łych, bły­ska­wi­ce roz­dar­ły ciem­no­ści na­de­szłej już nocy, i huk pierw­sze­go in­au­gu­ru­ją­ce­go bu­rzę pio­ru­nu roz­legł się uro­czy­ście na pla­cu ka­te­dral­nym. Pra­wie w tej­że chwi­li dru­gi i trze­ci szyb­ko na­stą­pi­ły po nim z ło­sko­tem jak gdy­by du­chy za­miesz­ku­ją­ce Cam­po San­to, msz­cząc się za świę­to­kradz­two, chcia­ły wstrząść mu­ra­mi nad gło­wa­mi wę­drow­ców.

Wra­że­nie, ja­kie ta mu­zy­ka wi­chru, pio­ru­nów i ulew­ne­go desz­czu spa­da­ją­ce­go na­gle, uczy­ni­ła w ze­bra­nych na cmen­ta­rzu, prze­szło ocze­ki­wa­nie Sir Pri­ce, któ­ry szu­kał no­wych wra­żeń… on je­den uśmiech­nął się, prze­ko­na­ny, że na­tu­ra tak­że przy­czy­nić się chcia­ła do nie­spo­dzian­ki. Resz­ta go­ści spoj­rza­ła po so­bie str­wo­żo­na… Roz­ma­ite są uspo­so­bie­nia i tem­pe­ra­men­ta lu­dzi, w ogó­le jed­nak rzad­ko kto lubi ło­skot pio­ru­nów mo­gą­cych mu spaść na gło­wę. Wło­chy po­czę­li się że­gnać, spo­glą­da­jąc bo­jaź­li­wie przez otwo­ry na czar­no za­cią­ga­ją­ce się nie­bo, je­den tyl­ko chło­pak mło­dy, po kil­ku żywo po so­bie na­stę­pu­ją­cych ude­rze­niach, za­wo­łał z uśmie­chem:

– Ecco fa l'eser­ci­zio!

Zda­ło mu się, że sły­szy musz­trę ar­ty­ler­ji Księ­cia…

Sa­mot­nie idą­ca ko­bie­ta sta­nę­ła jak wry­ta, po­bla­dła, przy­ło­ży­ła rękę do ser­ca, za­kry­ła so­bie oczy, usu­nę­ła się po­tem ku ścia­nie i opar­ła o nią, wi­docz­nie prze­ra­żo­na i nie­przy­tom­na.

Sta­ry gar­bus po­czął śmiać się oglą­da­jąc, i za­wo­łał w ję­zy­ku cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta, to jest na­tu­ral­nie po fran­cuz­ku:

– A to cu­dow­nie! Praw­dzi­wie mamy szczę­ście!

– Praw­da! od­po­wie­dział mu żywo An­glik z moc­nym wy­spiar­skim ak­cen­tem, praw­da? to się na­zy­wa mieć nie­sły­cha­ne szczę­ście! nig­dy w ży­ciu nie za­po­mnę tego cu­dow­ne­go wie­czo­ra! Cam­po San­to na­przód wi­dzia­ne o mro­ku, po­tem przy świe­tle po­chod­ni, na­osta­tek w bla­sku bły­ska­wic, przy mu­zy­ce pio­ru­nów! Oświe­tle­nie i or­kie­stra wi­do­wi­ska nie­opła­co­ne!

An­glik in­ne­go wy­ra­zu zna­leść nie umiał.

– Wszyst­ko­śmy to po­dob­no win­ni, rzekł z odro­bi­ną nie­opusz­cza­ją­ce­go go wi­dać nig­dy szy­der­stwa, (czuł się bo­wiem jako gar­ba­ty obo­wią­za­nym do dow­ci­pu) wszyst­ko­śmy to win­ni szczę­śli­wej my­śli pań­skiej…

– Tak, my­śli, któ­ra mi w po­dró­ży z Ge­nui da Pizy cią­gle to­wa­rzy­szy­ła, mu­szę to przy­znać, rzekł An­glik chwy­ta­jąc zręcz­ność wy­wnę­trze­nia się, choć przed cu­dzo­ziem­cem.

– Ale nie wszy­scy po­dob­no, któ­rych ory­gi­nal­ny po­mysł pana tu ścią­gnął, od­po­wie­dział gar­bus, rów­nie jak my są uszczę­śli­wie­ni z tej zmia­ny de­ko­ra­cji..

Spoj­rze­li w głąb…

Bied­na ko­bie­ta sa­mot­na opar­ta była o mur, cier­pia­ła wi­docz­nie, ale oczy jej wle­pio­ne w bla­de­go, wo­sko­we­go, pod­sta­rza­łe­go czło­wie­ka, któ­ry zim­no na nią po­glą­dał, do­zwa­la­ły się do­my­ślać, że i on tak­że… któż wie… zja­wie­niem się swo­jem przy­czy­nił się może do wi­do­me­go na pięk­nej twa­rzy prze­stra­chu…

Para ko­chan­ków, czy mał­żon­ków.., tu­li­ła się te­raz do sie­bie czu­lej jesz­cze, ale z wi­docz­nym nie­po­ko­jem… ko­bie­ta jak pra­wo­wier­na Włosz­ka była tro­chę prze­sąd­ną, a ta bu­rza, któ­ra ich za­chwy­ci­ła na cmen­ta­rzu, prze­ra­zi­ła ją nie­zmier­nie, że­gna­ła się co chwi­la, ła­ma­ła ręce, łzy ob­le­wa­ły pięk­ne jej oczy. Na­próż­no wier­ny to­wa­rzysz uspo­ko­ić się ją sta­rał, była wię­cej niż za­stra­szo­ną, czu­ła w tym wy­pad­ku ja­kąś prze­po­wied­nię przy­szłych nie­szczęść, ja­kąś karę za na­ru­sze­nie spo­ko­ju umar­łych, dla pro­stej igrasz­ki i za­chce­nia dzi­wacz­ne­go.

Dwaj mło­dzi lu­dzie… we­dle wszel­kie­go po­do­bień­stwa ar­ty­ści, cie­szy­li się pięk­no­ścią i ar­ty­stycz­nym efek­tem tej sce­ny…

Par­ga­mi­no­wy czło­wiek stał z wle­pio­ne­mi oczy­ma w sa­mot­ną ko­bie­tę, jak gdy­by go wca­le bu­rze i pio­ru­ny nie ob­cho­dzi­ły.

Na Wło­chach, któ­rych była duża gro­ma­da, naj­roz­ma­it­sze czy­ni­ła wra­że­nie bu­rza: stróż był moc­no za­kło­po­ta­ny, chwy­ta­ły go zgry­zo­ty su­mie­nia… inni co wpręd­ce spo­dzie­wa­li się wró­cić z tej wy­ciecz­ki, po­czy­na­li się trwo­żyć za­chwy­ce­ni ule­wą… Ci­ce­ro­ne po­biegł wyj­rzeć przez drzwi wcho­do­we, czy ten nie­spo­dzia­ny ura­gan obie­cy­wał trwać dłu­go… Ale uj­rzał tyl­ko nie­prze­bi­te ciem­no­ści, któ­re bły­ska­wi­ce czy­ni­ły strasz­niej­sze­mi jesz­cze, całe nie­bo było za­snu­te, za­cią­gnio­ne, jak­by jed­nym ca­łu­nem czar­nym… i ogni­ste gzyg­za­ki tyl­ko prze­ry­wa­ły je nie­kie­dy…

Wi­cher ry­czał, wył, świ­stał i za­kra­da­jąc się w ko­ry­ta­rze, naj­dzik­sze­mi tony śpie­wał pieśń znisz­cze­nia…

Pi­zań­skie mu­zeum śmier­ci wy­da­wa­ło się te­raz zno­wu in­a­czej, znów naj­fan­ta­stycz­niej…

Nie­bie­ska świa­tłość bły­ska­wic, przy czer­wo­nym po­chod­ni ogniu za­kra­da­ją­ca się w głę­bie ko­ry­ta­rzy, na­gle w nich z ni­co­ści wy­pra­wa­dza­ła po­sta­cie, któ­re le­d­wie doj­rza­ne ni­kły w cie­niach po­wra­ca­ją­cej nocy. Szum wi­chru, gra wody, któ­ra spa­da­ła z da­chów szem­rząc gło­sa­mi jak przy­spie­szo­ny pa­cierz mni­chów w chó­rze, wy­da­ją­ce­mi się zda­la; huk grzmo­tów da­le­kich, trzask bliż­szych gro­mów, wszyst­ko to ra­zem skła­da­ło ob­raz, jaki chy­ba w de­ko­ra­cjach te­atral­nych wi­dzieć się tra­fia… bied­nie na­śla­do­wa­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: