Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na imię jej Rose - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Na imię jej Rose - ebook

Ciepła, wzruszająca opowieść o tym, co może się zdarzyć, gdy życie przestaje się toczyć zgodnie z naszymi oczekiwaniami.

Ludzie uważali Iris Bowen za piękność. Miała burzę rudych włosów, wysokie kości policzkowe, poruszała się jak tancerka. Ale to było dawno.

Teraz Iris, ogrodniczka i matka adoptowanej Rose, w wiejskim domu na zachodzie Irlandii stara się prowadzić w miarę normalne życie po śmierci męża. Uwiera ją jednak obietnica dana mężowi przed jego śmiercią; obietnica, której nie zamierza spełnić. Tak jest do dnia, w którym odbiera telefon od swojej lekarki.

Po tej rozmowie niespełnione przyrzeczenie Iris, że odnajdzie biologiczną matkę Rose, żeby dziewczyna miała rodzinę, gdyby z nią stało się coś złego, zaczyna ją wręcz prześladować. Wiedziona impulsem, z jedynym dowodem – kopertą sprzed dwudziestu lat – udaje się w podróż śladami przeszłości, która zawiedzie ją do Bostonu i przyniesie zaskakujący rozwój sytuacji nie tylko jej, ale i Rose, przyjaciołom, a nawet zupełnie nieznanym ludziom.

W swoim lirycznym debiucie Christine Breen opowiada o sile więzów: emocjonalnych, biologicznych i prawnych oraz o wielu odcieniach poświęcenia. Fabuła prowadzi nas z zachodniego wybrzeża Irlandii do Londynu, Bostonu i z powrotem. Po drodze zaglądamy do ogrodów, muzeów i sal koncertowych.

Christina Baker Kline, pisarka

Christine Breen pisze o uczuciach, analizuje głębię matczynej miłości. Sekundujemy jej bohaterom, bo ich dobroć i umiejętność współodczuwania podnoszą na duchu.

Diane Chamberlain, pisarka

Świetne wyczucie stylu i ogromna sympatia dla swych postaci.

Jane Harris, pisarka

Christine Breen urodziła się w Nowym Jorku, mieszkała w Bostonie i Dublinie, gdzie studiowała literaturę irlandzką. Jest artystką, zajmuje się homeopatią i ogrodnictwem. Wraz z mężem, pisarzem Niallem Williamsem, i dwojgiem dzieci mieszka w Irlandii, w Kiltumper, gdzie urodził się jej dziadek. Powieść Ma na imię Rose jest jej debiutem literackim.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-056-8
Rozmiar pliku: 597 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Technik radiolog, która robiła mammografię, miała krótkie ciemne włosy z jednym pasemkiem w płomiennoczerwonym kolorze. Mówiła z dublińskim akcentem, a jej imię zaczynało się na L. Letitia? Loretta? A może Latara? Iris była zbyt zdenerwowana, żeby zapamiętać. Środek pomieszczenia bez okien zajmowało stare urządzenie diagnostyczne – biały metalowy aparat rentgenowski. Przy drzwiach stało czarne plastikowe krzesło na chromowanych nogach. Narożnik, do którego przeszła L., był odgrodzony ścianką z szybą. Widać ją było tylko do pasa.

To był dla Iris jeden z tych dni. Redaktor poprosił, żeby zajrzała rano do „The Banner County News”, przyszła więc podekscytowana, sądząc, że zaproponuje jej etat. Wskazał krzesło i zaproponował kawę. Nigdy wcześniej tego nie robił. To znaczy, nie proponował kawy. Potem oparł o krawędź biurka swe krótkie nogi w beżowych sztruksach (w bardzo minimalistycznym skandynawskim stylu) i oświadczył, że gazeta się przeprofilowuje. A artykuły o ogrodnictwie nie cieszą się teraz dużym zainteresowaniem na rynku prasowym.

– Oczywiście, ja uwielbiam te twoje kawałki. Nawet je czytam. No, ale taka jest cena postępu. – Spojrzał na zegarek. – Przepraszam. To samo muszę powiedzieć wszystkim wolnym strzelcom. Nie jesteś jedyna. Krzyżówki też wypadają. I gość od książek.

Iris skupiła się na fragmencie ulicy widocznym w szczelinach drewnianych żaluzji.

– Wiem, Iris. Cholerny pech. Cóż robić, decyzja zarządu. Cienko przędziemy i musimy robić cięcia. Ciach, ciach. Sama wiesz, jak obecnie mają się sprawy. – Arthur Simmons, dziesięć lat młodszy od niej, był synem właściciela gazety. Przez moment pomyślała, że on idiotycznie wygląda z włosami postawionymi na irokeza. Nawet nie potrafi ich porządnie wymodelować. No i jest za stary na taką fryzurę. A co do spraw… akurat on zapewne niewiele o nich wie.

Chyba czekał, aż ona coś powie, a ponieważ milczała, stanął przy biurku i patrzył na nią z góry. A ona nie odrywała oczu od wełnianej wykładziny.

– Wszystko okej?

Zmusiła się, by podnieść głowę, pokazując mu zmartwioną twarz.

– A może herbata zamiast kawy? – zapytał.

– Nie. – Przeciągnęła palcami po włosach i przygładziła fryzurę. – Muszę się zbierać. – Wstała. – W takim razie od kiedy?

– Słucham?

– Od kiedy koniec?

– Hm. Właściwie… – Z przepraszającą miną i z rękami w kieszeniach kołysał się na obcasach. – Od dziś. Przykro mi.

Patrzyła na niego o chwilę za długo. Zaczerwienił się. Czyżby rzeczywiście było mu przykro?

– Sądziłam… że dobrze mi szło – powiedziała. – Wiesz, czytelnicy przysyłali pytania. „Kiedy najlepiej przycinać jabłonie?”.

– Iris, proszę.

– „Kiedy należy wykopać piwonie?”, „Jaki jest najlepszy czas na flancowanie marchewki?”.

Zacisnął usta, uniósł brwi i powoli pokręcił głową. Najwyraźniej wszystko już zostało powiedziane.

Podeszła do drzwi i nacisnęła klamkę.

– Chwila! Poczekaj! – zawołał za nią. – Czekaj… coś ci podpowiem. Otwieramy internetową wersję gazety. W twoim przypadku blog mógłby okazać się strzałem w dziesiątkę. – Zrobił pauzę. – Oczywiście, gdybyś zgodziła się prowadzić go za darmo…

Sekator przeciął jej ulotną nadzieję.

– …dopóki nie sprawdzimy, jak dużo będzie wejść. – Uchyliła drzwi. – Iris?

– Zastanowię się – odparła i wychodząc, jeszcze w drzwiach się odwróciła. – W ogóle nie flancuje się marchwi – oznajmiła spokojnie pewnym siebie tonem, patrząc mu prosto w twarz. Ze spuszczonymi oczami przeszła przez labirynt skandynawskich biurek personelu redakcyjnego „Banner County News”. Czy już wszyscy wiedzieli, że została zwolniona? Stawiając kroki w rytm łomotu w piersiach, zeszła po schodach i stanęła na ulicy.

*

– Czy pani nadal miesiączkuje?

Pytanie L. ściągnęło ją na ziemię.

– Tak.

– Kiedy był ostatni okres?

– Dwa tygodnie temu.

L. skierowała rozebraną do pasa Iris do mammografu i odpowiednio ją ustawiła. A właściwie ułożyła jej pierś. Najpierw prawą.

– Proszę się odwrócić w tę stronę. Tutaj położyć ramię. Tak jakby pani ten aparat obejmowała.

– Obejmowała?

– Wiem. Tylko na chwilę. To nieprzyjemne, jest zimny.

Gdy z głową odwróconą w bok wyciągniętym ramieniem opasała mammograf, L. obniżyła płytę. Stała teraz bardzo blisko. Iris widziała motyla wytatuowanego za jej prawym uchem. I czuła morski zapach jej włosów.

Potem przyszła kolej na lewą pierś.

– Odczyt zajmie parę minut – poinformowała ją L.

Półnaga Iris okryta pelerynką z niebieskiej krepiny przeszła do dusznego pomieszczenia ukrytego za zamkniętymi drzwiami i przysiadła na małej ławeczce. Była pewna, że wyblakły niebieski kolor gryzie się z czerwonorudym odcieniem jej włosów. Sięgnęła do ratanowego koszyka, który nosiła zamiast torebki, odszukała starą pomadkę i opanowując drżenie ręki, pociągnęła nią usta.

– No, lepiej – powiedziała do drzwi.

*

Ludzie zwykli mawiać, że Iris Bowen jest piękna, bo ma burzę rudych włosów, wysokie kości policzkowe, a porusza się po ulicach Ranelagh, dzielnicy na przedmieściu Dublina, jak bosonoga tancerka. Ale tak było całe wieki temu. Tamta kobieta, która według Luke’a była najpiękniejsza ze wszystkich, jakie znał, siedziała teraz w idiotycznej pelerynce z niebieskiej krepiny i w swych najlepszych letnich pantoflach – czarnych sandałkach ze zmyślnie splecionymi paskami. Półnaga, czuła się bardzo bezbronna.

Wydeptane linoleum, polerowane przez setki stóp, skrzypiało pod podeszwami, kiedy na zmianę krzyżowała nogi. Chłód wywoływał dreszcze. Objęła piersi dłońmi. Od czasów Luke’a nikt ich nie dotykał. Nabrała powietrza w płuca i liczyła, wstrzymując oddech. Wypuść powoli powietrze. Odetchnij ponownie. Jeden, dwa, trzy…

– Pani Bowen. – L. zapukała i uchyliła drzwi. – Musimy powtórzyć zdjęcie lewej piersi. Według mnie nie wyszło zbyt wyraźnie. Przepraszam, ale radiolog musi dostać dobre klisze do odczytu. – Nawykła do niepokoju pacjentek, zwracała się do nich krótkimi, profesjonalnymi zdaniami. – Proszę się nie przejmować. Często się tak zdarza. To nic nie znaczy. Stary sprzęt. – Zaprowadziła Iris z powrotem do mammografu. – W przyszłym miesiącu mamy dostać aparat cyfrowy. On daje o wiele lepszy obraz. – L. ułożyła lewą pierś Iris na zimnym, czarnym kwadracie. Rozpłaszczyła ją czystymi dłońmi i obniżyła płytkę kompresyjną. Kiedy ją docisnęła, Iris przyszło na myśl słowo „sutek”. A wraz z nim nagle pojawił się strach. Nic, tylko zimny, blady strach.

Znowu czekała, aż L. obejrzy kliszę. Ogarnęła ją panika. Na siłę starała się przywołać w pamięci obraz ogrodu – maków wyhodowanych z nasionek, które teraz wyglądały przepięknie. Tak, przepięknie. Dokładnie takie były. Potrzeba wielu ludzi – myślała – żeby stworzyć ogród; tych, co go wymarzą, i tych, co go uformują. Bez ogrodników kwiaty są jak sieroty…

– Pani Bowen. Teraz w porządku. Może się pani ubrać.

Iris powoli wypuściła powietrze z płuc i w lakierowanych czarnych sandałkach oraz w pelerynce z krepiny przeszła korytarzem do przebieralni.

– Wyniki przekażemy doktor O’Reilly, jak tylko radiolog opisze zdjęcie – poinformowała ją L., kiedy wróciła do pracowni rentgenowskiej. – Prawdopodobnie na początku przyszłego tygodnia. Zdarza się… czasami… że radiolog przesyła zdjęcia do konsultanta w Klinice Piersi w Limerick. Ale tylko wtedy, gdy pojawia się cień wątpliwości. – L. powoli podniosła wzrok znad podkładki z klipsem, obdarzając Iris swoją wersją uspokajającego uśmiechu.

W długim korytarzu ze ścianami w kolorze herbaty i dozownikami z płynem do dezynfekcji rąk Iris minęła się z kobietą, którą znała z widzenia ze swojej miejscowości. Przeszła obok niej ze spuszczonymi oczami. Nie zatrzymała się, mimo że czuła, iż tamta przystanęła, unosząc dłoń.

Na dworze się ociepliło. Niebo przecierało się od zachodu, tu ówdzie prześwitywał już błękit. Postanowiła wrócić prosto do domu, nie zatrzymując się w mieście. Ale najpierw wysłała esemesa do Arthura: Zgoda. Przyjmuję twoją propozycję. I chociaż swędziały ją palce, zrezygnowała z dopisku: A tak przy okazji, zrób coś z włosami. Wyglądasz idiotycznie.

*

Ponieważ należała do osób czasem nadmiernie niecierpliwych, po powrocie do domu nie zrobiła sobie herbaty, nie sprawdziła poczty, nie przesłuchała nagranych wiadomości ani nawet nie nakarmiła głodnego kota, tylko natychmiast zasiadła do pierwszego wpisu.

Czerwonopomarańczowy mak, jaskrawy jak afrykański fiołek, otwiera kielich ponad morzem zieleni na rabatce, wprawiając w szok otoczenie swą elektryzującą siłą. Kolor jego płatków gryzie się z różem francuskiej róży.

Niegroźna kolizja barw. Naparstnica zwyczajna pręży się obok ostróżek i czerwonych kwiatów tęgosza.

Motyle przelatują z przekwitających tulipanów na rozpłonione kwiaty. Samotna ważka wisi w powietrzu, brzęcząc skrzydełkami.

Przestała pisać. Okropność. Musi znaleźć inną narrację. To jest zbyt różowe, mdławoróżowe, różowe i przesłodzone jak cukrowe pianki. Tu potrzeba krwistej czerwieni.

Maki eksplodują niczym korki z butelek szampana, a widok ich jedwabiście czerwonych wnętrz zapiera ogrodnikowi dech w piersiach. Na twoich oczach w godzinę pąki rozwiną się w duże kielichy i tak dotrwają aż do rana. Te kapryśne damy ogrodowe bywają niechlujne. Gdy opuszcza je szczytowa forma, stają się, hm… rozmamłane. Jak kobiety, które po przebalowanej nocy zbyt późno trafiły do domu.

No, teraz lepiej – pomyślała.

Z miejsca przy stole, gdzie siedziała, widziała ogród – dziki, który pielęgnowała od dwudziestu pięciu lat pod kapryśnym słońcem zachodniej Irlandii w Ashwood, w sercu hrabstwa Clare.

To była orka na ugorze. Oddała temu zajęciu część duszy. Za linią żywopłotu z wysokich fuksji grząskie, gliniaste tereny porastała leszczyna, lecz w jej ogrodzie gleba była ilasta. Wodorosty zbierane na skałach w Doughmore, liście zgrabiane spod jesionów i jaworów, odpadki z własnej kuchni i roślin ogrodowych zmieniły tę niebieskawą glebę glejową w czarną urodzajną ziemię. Uprawiała tam nawet rzadkie okazy storczyków. Trzy rzędy bylin porastały pochyłość na południowo-zachodniej granicy ogrodu z niewidoczną z domu rzeką Shannon.

Różana rabata stanowiła jego wschodnią krawędź.

To Luke uparł się przy tej rabacie, bo róże miały znaczenie dla jego rodziny. W rodzinie Bowenów z Dublina panowały ustalone zwyczaje. Różę dawało się z okazji narodzin dziecka, a także w ważne rocznice: na czterdzieste urodziny – herbacianą ‘Just Joey’, na pięćdziesiąte – różową ‘Gertrude Jekyll’. Sadziło się różany krzew na pamiątkę kogoś, kto zmarł. Luke jej tego nauczył.

Żywi i umarli, a między nimi róża – tak jej powiedział.

Od tamtego kwietniowego dnia w 1987 roku, kiedy tutaj z Lukiem się sprowadzili – choć wydawało się, że mogą tu rosnąć wyłącznie cierniste krzewy – sezon po sezonie walczyli z zapuszczonym terenem, zmieniając go w ogród, który jarzył się w bezksiężycowe noce. Białe anemony pod koniec lata wyglądały jak spadające gwiazdy.

Ostatni tydzień maja; kiedyś czas, gdy ogród najlepiej się prezentował. Teraz roślinność pełzała niczym monstrualny mięczak, zawsze jednak pozostając w jego granicach. Nawet ślimaki bez skorup, nie czekając na osłonę nocy, bezczelnie wychodziły na ścieżki w środku dnia. Tę walkę Iris niezmiennie przegrywała.

Wstała od stołu w salonie, przeszła do kuchni i włączyła czajnik. Czekając, aż zagotuje się woda, oglądała spierzchnięte ręce z ziemią za paznokciami. Sztywne, przygięte palce przypominały szpony. Z całej siły przycisnęła ręce do granitowego blatu, próbując nadać im inny kształt; najchętniej dłoni muzyka o smukłych palcach.

Podparta na rękach, dociskając ich wnętrze do blatu, prostując i rozcapierzając palce, wyjrzała przez okno. Mający niebieskie kwiaty powojnik, ‘Alice Fisk’, oplatał czarne drzwi kamiennej altanki, podtrzymując je na zawiasach. (Gdyby przycięła odrosty jak należy, drzwi zapewne runęłyby na podjazd). Tak bardzo kochała ten powojnik. Pełen werwy, nieustępliwy. Prawdziwie piękny.

Lekki wiatr strząsał strzępiaste niebieskie płatki, rozdmuchując je na podjeździe. Pomiędzy pnączami, spod łuszczącej się czarnej farby, prześwitywały karmazynowe plamy. Dziesięć lat temu Luke pomalował te drzwi. To było wiosną. Ich córka, wtedy ośmio-, a może dziewięcioletnia, chciała, żeby altanka wyglądała tak, jak te na zdjęciach w ogrodniczych czasopismach mamy.

– Nie możemy pomalować tych drzwi na czerwono? – prosiła. – Tatku? Co? Zobacz, jak ładnie by wyglądały. – I podsunęła mu fotografię.

Luke jak zwykle się zgodził i razem zabrali się do malowania. Cieszył się, że może jej sprawić tyle radości taką drobnostką.

*

Zaterkotał telefon. Odczekała kilka sygnałów, zanim oderwała się od blatu i podniosła słuchawkę.

– I jak tam?

– Tess… – Iris westchnęła… – To ty.

– Tak, skarbie. To ja. Jak się czujesz?

– Dobrze.

– A jak ci poszło?

– Nie najgorzej.

Obie umilkły.

– Mam później zadzwonić? – zapytała Tess. – Jesteś zajęta?

– Tak jakby. Nie gniewasz się? Miałam ciężki dzień i…

– No co ty! – Tess się zawahała. – Iris?

– Co?

– Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

*

Tess była jej najlepszą przyjaciółką. Przed dziesięciu laty poznały się w supermarkecie w kolejce do kasy. Tess miała w wózku kilka litrów odtłuszczonego mleka z ekologicznego gospodarstwa, ekologiczne ziemniaki, kapustę i jabłka oraz mąkę i masło.

– Kolacja. – Uśmiechnęła się do Iris, która trzymała trzy tabliczki rozpuszczalnej czekolady i masło.

– Też kolacja – odparła Iris, odwzajemniając uśmiech.

Tess pracowała w opiece społecznej w mieście i zajmowała się dziećmi z ubogich środowisk oraz migrującymi Romami. Chociaż miała kota na punkcie jogi i zdrowej żywności, nie była jedną z typowych joginek New Age i nie zamęczała Iris kazaniami o alternatywnych sposobach odżywiania. Niejednokrotnie próbowała namówić ją na zajęcia z jogi, lecz Iris za każdym razem wykręcała się bólem pleców.

– I właśnie dlatego powinnaś ćwiczyć jogę. Bez przerwy używasz tych samych mięśni. Skończysz wygięta w odwrócone „U”, jeżeli się tym nie zajmiesz. Przesada w niczym nie jest dobra.

Iris już miała gotową odpowiedź, lecz Tess ją uprzedziła:

– Nawet pracując w ogrodzie. – I dodała z uśmiechem: – Ogrodnictwo to nie nowa joga.

Przyjaciółka rozumiała, dlaczego Iris unika lekarzy, służby zdrowia oraz szpitali, i któregoś dnia, kilka tygodni po śmierci Luke’a, zjawiła się z koszykiem pełnym witamin i ziołowych herbatek. Przyniosła dziurawiec, opakowanie z kapsułkami kwasów omega 3, magnez i melatoninę. Suplement diety o nazwie GABA do dzisiaj tkwił w szafce nad zlewem. Tak samo zresztą jak herbatki z rumianku i passiflory oraz krople walerianowe. Sole kąpielowe, wiązkę suszonej lawendy i plastikowe pojemniczki z suplementami Iris upchnęła do szafki pod blatem, gdzie trzymała kawę i herbatę.

– Dzięki, szamanko Tess. – Na dnie koszyka leżała butelka wina Malbec, które Iris uwielbiała.

– To na wypadek, gdyby wszystko inne zawiodło. – Roześmiały się obie i ten śmiech był całkiem na miejscu, a Tess ujęła jej dłonie i zamknęła je w swoich. – Co było, nie wróci, a ty musisz iść do przodu. A jeśli ci się nie uda, będę pod ręką, żeby cię popchnąć! A skoro jesteśmy przy tym temacie…

– Jakim temacie?

– Skupienia się na sobie.

– Taaak?

– Musisz zrobić mammografię.

– Akurat teraz?

– Tak. Jesteś w grupie ryzyka raka piersi. Daj spokój, Iris, dobrze o tym wiesz. – Temat był delikatny, lecz Tess nie bała się delikatnych tematów. – Przede wszystkim nie karmiłaś piersią.

– Nie dają medali za oczywiste stwierdzenia. Co poza tym?

– Nie chcę ci przypominać, że…

– Daruj więc sobie.

Tess przyjęła tę uwagę z uśmiechem. Iris miała wrażenie, że prawie nic, co powie, nie jest w stanie dotknąć jej przyjaciółki. Zawsze była w dobrej formie, chociaż miałaby wiele powodów do narzekania. Cechowało ją optymistyczne nastawienie do życia.

– Iris.

– Wiem.

– W Stanach robi się pierwszą kontrolę w wieku czterdziestu lat, a ty masz…

– Dzięki.

Posłała Tess spojrzenie, które mówiło: „Proszę, ani słowa więcej”.

– Zgłoś się na badanie. Dobrze? Żebym mogła przestać cię nękać. I nie nakręcaj się… bez powodu. Nie ma się czym przejmować. Po prostu się umów, dobra?

Dwa lata zajęło jej umówienie się na badanie.

Maki, o czym często nie pamiętamy, gdy stojąc w ogrodzie, podziwiamy ich napuszone piękno, jako cięte kwiaty wyglądają okropnie. Wręcz przygnębiająco. Jeżeli chcesz wstawić je do wazonu, musisz opalić końce łodyżek.

Nad płomieniem. Aż zrobią się czarne.

Znany brytyjski ogrodnik radzi, aby po zerwaniu maków z samego rana, gdy łodyżki są nabrzmiałe od wody, zanurzyć je na pół minuty we wrzątku.

Niech długo żyją te napęczniałe łodyżki.

Pierwszego czerwca, dwa dni po mammografii, Iris minęła się z L. przed wejściem do supermarketu. L. miała na sobie czarny T-shirt oraz bojówki i gdyby nie płomiennoczerwone pasemko, chyba by jej nie rozpoznała. Noszenie bojówek to zapewne coś w rodzaju strategii obronnej pielęgniarek, które robią mammografię – pomyślała. Była pewna, że kiedy się mijały, tamta odwróciła wzrok, unikając kontaktu. Przyspieszyła więc kroku i gdy zasapana dotarła do samochodu, czuła się obnażona jak wykopana roślina, której gruzłowate korzenie drżą wystawione na chłód.

Spędziła w udręce kilka dni, czekając na telefon od doktor O’Reilly. Rzuciła się w wir ogrodniczych zajęć: skosiła trawnik, przycięła przekwitłą tawułę, spryskała róże mieszanką z Bordeaux, którą poleciła jej znajoma na targu rolniczym w Ennis. (Naprawę drzwi do altanki odłożyła na później). Kiedy nic już nie zostało do zrobienia, wyjęła z nocnej szafki szkicownik, który leżał w szufladzie zamkniętej na klucz od śmierci Luke’a. Rysowanie ładnych obrazków wydawało jej się wtedy nie na miejscu. Ale teraz widok maków islandzkich na rabatce przed frontem domu sprawił, że nabrała chęci, aby spróbować, po prostu spróbować.

Szkicowała jeden z kwiatów, gdy wreszcie pod koniec tygodnia odezwali się do niej z przychodni.

– Pani Bowen? Proszę poczekać na połączenie z doktor O’Reilly.

Przemierzała pokoje ze słuchawką przy uchu. Kot spał na nasłonecznionym kwadracie pod sosnowym stołem w salonie. Nie budząc go, przeszła do pokoju córki, gdzie promienie słońca wpadały ukosem przez rozsunięte story.

– Iris, jak się masz?

– Dobrze. Dobrze się czuję. No… może nie do końca, ale…

– Wiem, wiem. Mam już wyniki. I przede wszystkim chcę ci powiedzieć, że według mnie nie ma powodu do obaw.

– Jest… dobrze…?

– Jedno zdjęcie zostało wysłane z Ennis Hospital do Kliniki Piersi w Limerick Regional Hospital. Tak dla skonsultowania. Jest tam pewne odchylenie, coś, co radiolodzy nazywają zaburzeniem architektury.

Iris wstrzymała oddech.

– To naprawdę ważne, żebyś dobrze mnie zrozumiała… – lekarka ściszyła głos, jakby siedziała przy Iris i trzymała ją za rękę – …doktor radiolog zadzwoniła dziś rano z zapewnieniem, że nie ma powodu do niepokoju, niemniej chcą cię zobaczyć w przyszłym tygodniu.

Iris milczała. Zaburzenie architektury?

– Iris?

– Tak – wydusiła w końcu. – Te słowa brzmią podejrzanie, a pani doktor mi mówi, że nie powinnam się bać?

– Iris, wiem, co musisz myśleć po historii z Lukiem i w ogóle, ale to nie jest zła wiadomość. Naprawdę. Radiolog po prostu chce mieć pewność. Dziewięć na dziesięć ponownych kontroli wykazuje to, co w naszym żargonie nazywamy wynikami fałszywie pozytywnymi. Klinika Piersi wysłała ci już wezwanie. Powinnaś je dostać w poniedziałek.

– W porządku.

– Czy ktoś mógłby ci towarzyszyć?

Zawahała się.

– Tak.

– To dobrze. Trzymaj się, proszę, i postaraj się za dużo o tym nie myśleć. – Zamilkła. – Odezwę się do ciebie po wizycie u konsultanta. I… Iris?

– Tak?

– Dzwoń, gdybyś miała taką potrzebę.

Nie potrafiła określić, co właściwie czuje. Chyba nic. Pustkę. Jakby wpadła w powietrzną dziurę. Albo znalazła się w sytuacji, gdy na zadane pytanie nie zna się odpowiedzi, chociaż powinno się ją znać. Wtedy człowieka ogarnia panika i paraliżuje strach. Dlaczego nie zadała więcej pytań? Zaburzenie architektury? Co to takiego, do diabła?! Odłożyła słuchawkę i powlokła się na dwór, czując, że ma nogi jak z ołowiu.

Słońce wyszło zza chmur, wprawiając ją w dziwny stan. Trawnik mienił się wszystkimi odcieniami zieleni. Gdyby mogła wypić tę zieleń jak jakiś eliksir, być może by się uspokoiła. Stała przez chwilę zdjęta strachem, po czym chwyciła za sekator leżący na drewnianym stole na werandzie i uważnie rozejrzała się po świeżo rozkwitłych makach. Szkarłatne kielichy poznaczone prześwitującymi przez płatki punkcikami światła.

Postanowiła wziąć się w garść. Lekarka dała do zrozumienia, że nic groźnego się nie dzieje.

Ścięła jeden, dwa, trzy kwiaty przy samej ziemi.

Zdecydowane, czyste cięcia. Wszystkie łodyżki długości trzydziestu centymetrów.

Wniosła maki do domu i ułożyła je na szafce w kuchni tak, aby kielichy nie dotykały blatu. Zrobi test i sprawdzi, czy dotrwają w takim stanie do rana. Sfotografuje przypalone końce łodyżek, wstawi kwiaty do wazonu i nazajutrz rano zrobi kolejne zdjęcia. Główki maków zwisały poza krawędzią zlewu. Prawą ręką zapaliła zapałkę, wybrała jedną kosmatą łodyżkę i przytrzymała jej koniec nad płomieniem, tak jak to demonstrowała tamta blondynka w „Gardener’s World”. (Aż sczernieje – zaznaczyła na głos). Rozległ się syk i z łodyżki wypłynęła kropla zielonego soku. Po kolei odkładała przypalone kwiaty i na koniec zrobiła zdjęcie osmolonych końców. Potem wstawiła trzy maki do wysokiego szklanego wazonu i umieściła go na środku blatu. Odsunęła się kilka kroków i przez chwilę wpatrywała się w kwiaty, jakby licząc, że płatki lada moment zaczną się osypywać. No dalej! Wyzywam was! Otwarte pomarańczowe kielichy z ciemniejszym środkiem zastygłe w bezruchu zdawały się odwzajemniać spojrzenie.

Iris kilka razy odetchnęła głęboko. Tess ją tego nauczyła: wdychasz pozytywną energię, z wydechem pozbywasz się negatywnej. Wdech – białe światło, wydech – szare.

W pustym domu w Ashwood sformułowania: „zaburzenie architektury”, „dziewięć na dziesięć ponownych kontroli” i „fałszywie pozytywne”, odbijały się od ścian niczym bumerangi.

Biel do wewnątrz, szarość na zewnątrz.

Woda do góry, ogień w dół.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania

Mam dług wdzięczności wobec wielu osób; bez nich ta książka by nie powstała. Hope Dellon z St Martin’s Press wspomagała mnie swym redaktorskim doświadczeniem. Mój agent Rowan Lawton z Furniss Lawton, Rachel Mills i Caroline Michel z literackiej agencji Peters Fraser and Dunlop od początku do końca wierzyli w powodzenie tej historii. Dziękuję członkom National Academy of Writing w Londynie; przede wszystkim jej administratorce Renie Brannan i dyrektorowi Richardowi Beardowi.

Członkom Klubu Czytelniczego w Kiltumper jestem wdzięczna za utrzymywanie mnie w przekonaniu, że przede wszystkim liczy się fabuła. To cud, że wytrzymali, wspierając mnie przez ponad siedem lat. Serdeczne dzięki dla Marie O’Leary, Siobhan Phelan, Isobel O’Dea i dla mojej siostry Deirdre Breen. To one czytały pierwszą wersję powieści i dodawały mi otuchy.

Nie potrafię wyrazić w słowach wdzięczności dla Nialla Williamsa, który wierzy we mnie od tamtego dnia sprzed bardzo wielu lat, kiedy poznaliśmy się na kawie w uniwersyteckiej kafejce w Dublinie. Bez niego – i bez naszych dzieci – nigdy nie powstałaby ta opowieść.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: