Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na jasnym brzegu - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na jasnym brzegu - ebook

Akcja utworu toczy się we Włoszech. Przedstawia perypetie blisko pięćdziesięcioletniego Polaka, artysty malarza Świrskiego. Mężczyzna zakochuje się w trzydziestopięcioletniej wdowie Helenie Elzen. Kobieta przyjmuje jego oświadczyny malarza, mimo że ma wielu wielbicieli. Wkrótce Świrski przekonuje się, jaką egoistką jest jego wybranka. Porzuca ją i wiąże się ze swoją modelką, Marynią, Włoszką polskiego pochodzenia.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7903-385-0
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Malarz siedział w otwartym powozie obok pani Elzenowej, mając naprzeciw dwóch jej bliźniaków, Romulusa i Remusa, i częścią rozmawiał, częścią rozmyślał o położeniu, które wymagało prędkiego rozwiązania, częścią patrzył na morze. Patrzeć było na co. Jechali od strony Nizzy ku Monte Carlo tak zwaną starą Korniszą, to jest drogą ciągnącą się wzdłuż wiszarów, wysoko nad morzem. Z lewej strony zasłaniały im widok urwiska spiętrzone, szare z odcieniem różanym, perłowym – i całkiem nagie, z prawej natomiast błękitniała toń Śródziemnego Morza, która zdawała się leżeć ogromnie nisko, czyniąc przez to wrażenie zarazem przepaści i nieskończoności. Z wyniesienia, na którym byli, małe statki rybackie wyglądały jak białe plamki, tak że nieraz trudno było odróżnić daleki żagiel od krążącej nad roztoczą mewy.

Pani Elzenowa oparła się ramieniem o ramię Świrskiego z twarzą kobiety upojonej, która nie zdaje sobie sprawy z tego, co czyni, i poczęła wodzić rozmarzonymi oczyma po morskim zwierciadle.

A Świrski odczuł dotknięcie, dreszcz rozkoszy przeszedł go od stóp do głów – pomyślał, że gdyby w tej chwili nie było przed nim Romulusa i Remusa, to może by otoczył ramieniem młodą kobietę i przycisnął ją do piersi.

Ale zarazem zdjął go pewien strach na myśl, że wówczas wahania musiałyby się skończyć i położenie byłoby rozwiązane.

Tymczasem pani Elzen rzekła:

– Zatrzymaj pan powóz.

Świrski zatrzymał powóz i przez chwilę pozostali w milczeniu.

– Jak tu cicho po gwarze w Monte Carlo! – ozwała się znów młoda wdowa.

– Słyszę tylko muzykę – odrzekł malarz – może grają na pancernikach w Ville Franche.

Istotnie z dołu dochodziły od czasu do czasu przytłumione tony muzyki, niesione przez ten sam powiew, który przynosił zapach pomarańczowego kwiatu i heliotropów. W dole widać było dachy rozrzuconych na pobrzeżu willi, ukrytych w gąszczu eukaliptów, a obok nich rozległe plamy białe utworzone przez kwitnące migdały i plamy różowe utworzone z kwiecia brzoskwini. Jeszcze niżej widniała modra, zalana słońcem zatoka Ville Franche z rojem wielkich statków.

Życie wrzące na dole stanowiło też dziwne przeciwieństwo z głuchą martwotą gór pustych i bezpłodnych, nad którymi rozciągało się niebo bez chmur, tak przezrocze, że aż szkliste i obojętne. Tu nikło i malało wszystko wśród spokojnych ogromów i ten powóz z gromadką ludzi zdawał się być jakimś żukiem przylepionym do skał, który wpełznął zuchwale aż na te wyżyny.

– Tu kończy się całkiem życie – rzekł Świrski spoglądając na nagość skał.

Na to pani Elzen oparła się jeszcze silniej na jego ramieniu i odpowiedziała rozwlekłym, sennym głosem:

– A mnie się zdaje, że tu się zaczyna.

Świrski zaś odrzekł po chwili z pewnym wzruszeniem:

– Może pani ma słuszność.

I spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Pani Elzen podniosła również na niego oczy, ale wnet pokryła je powiekami, jakby zmieszana – i pomimo że na przedniej ławce powozu siedziało dwóch jej chłopców, wyglądała w tej chwili jak młoda dziewczyna, której źrenice nie mogą znieść pierwszego blasku miłości. Po czym umilkli oboje; z dołu tylko dolatywały rozwiane dźwięki muzyki.

Tymczasem z dala na morzu, przy samym wejściu do zatoki ukazał się pióropusz dymu i wnet uroczysty, pełen ciszy nastrój został zamącony przez Remusa, który zerwawszy się z siedzenia, zawołał:

– Triens! le Fomidable!

Pani Elzen rzuciła niechętne spojrzenie na młodszego ze swych bliźniaków. Żal jej było tej chwili, w której każde następne słowo mogło stanowczo zaważyć w jej losach.

– Remus – rzekła – veux-tu te taire?

– Mais maman c’ets Fohmidable!

– Co za nieznośny chłopak!

– Pouhquoi?

– On jest duheń, ale tym razem ma słuszność – ozwał się nagle Romulus – wczoraj byliśmy w Ville Franche (tu zwrócił się do Świrskiego). Pan nas widział jechać na bicyklach – i powiedziano nam, że cała eskadra już jest, z wyjątkiem Formidabla, który ma jutro nadejść.

Na to Remus odrzekł z silnym akcentem na każdej ostatniej zgłosce:

– Tyś sam duheń!

I poczęli się wzajem kuksać łokciami. Pani Elzen wiedząc z doświadczenia, jaki niesmak budzi w Świrskim sposób, w jaki ci chłopcy mówią i w jaki w ogóle zostali wychowani, kazała im być cicho, po czym rzekła:

– Zapowiedziałam i wam, i panu Kresowiczowi, żebyście nie mówili inaczej z sobą, jak tylko po polsku.

Kresowicz był to student z Zurychu, z początkiem choroby piersiowej, którego pani Elzen odnalazła na Riwierze i zgodziła jako guwernera do dzieci po poznaniu Świrskiego, a zwłaszcza po głośnym oświadczeniu złośliwego i bogatego pana Wiadrowskiego, że poważne domy nie chowają już dzieci na komiwojażerów.

Tymczasem jednak Bogu ducha winny Formidable popsuł nastrój wrażliwemu malarzowi. Po chwili powóz zgrzytając po kamieniach ruszył dalej.

– To pan wstawiał się za nimi, żeby ich zabrać – ozwała się słodkim głosem pani Elzen – pan dla nich zbyt dobry. Ale tu trzeba kiedy przyjechać w nocy, przy księżycu. Czy chce pan dziś?

– Chcę zawsze – odpowiedział Świrski – ale dziś nie ma księżyca i obiad pani skończy się zapewne późno.

– Prawda – rzekła pani Elzenowa – ale nich mi pan da znać, jak będzie pełnia. Szkoda, że nie prosiłam pana samego na ten obiad... Przy pełni księżyca musi być tu ślicznie, choć na tych wysokościach dostaję zawsze bicia serca. Żeby pan mógł wiedzieć, jak mi w tej chwili bije i bije... ale niech pan zobaczy puls: widać nawet przez rękawiczkę.

To rzekłszy odwróciła dłoń, opiętą tak ciasno w duńską rękawiczkę, że niemal zwiniętą w trąbkę, i wyciągnęła ją ku Świrskiemu. On wziął ją w obie ręce i począł patrzeć:

– Nie – rzekł – nie widać dobrze, ale można będzie usłyszeć.

I pochyliwszy głowę przyłożył ucho do guzików rękawiczki, na chwilę przycisnął ją silnie do twarzy, po czym musnął nieznacznie ustami i rzekł:

– Jak za moich dziecinnych lat udało mi się czasem złapać ptaka, to w nim tak samo serce biło: zupełnie jak w złapanym ptaku.

A ona uśmiechnęła się prawie smutno i powtórzyła:

– ...Jak w złapanym ptaku...

Po chwili jednak zapytała:

– A co pan robił ze złapanymi ptakami?

– Przywiązywałem się do nich ogromnie. Ale one zawsze odlatywały...

– Niepoczciwe ptaki...

Malarz zaś mówił dalej z pewnym wzruszeniem:

– I tak się jakoś życie składało, żem próżno szukał takiego, który by chciał zostać przy mnie; aż wreszcie straciłem i nadzieję.

– Nie! niech pan ufa – odpowiedziała pani Elzenowa.

Na to Świrski pomyślał sobie, że skoro się rzecz zaczęła od tak dawna, to należy ją skończyć, a potem będzie, co Bóg da. Miał w tej chwili wrażenie człowieka, który zatyka sobie palcami oczy i uszy, aby skoczyć do wody, ale zarazem czuł, że tak trzeba i że nie czas na namysł.

– Może dla pani będzie lepiej przejść się trochę – rzekł. – Powóz pójdzie za nami, a oprócz tego będziemy mogli mówić swobodniej.

– Dobrze – odrzekła zrezygnowanym głosem pani Elzen.

Świrski trącił laską woźnicę, powóz stanął i wysiedli. Romulus i Remus pobiegłszy zaraz naprzód zatrzymali się dopiero o kilkadziesiąt kroków na przedzie, aby spoglądać z góry na domy w Eze i staczać kamienie ku rosnącym w dole oliwkom. Świrski i pani Elzenowa zostali sami, lecz widocznie ciążyła nad nimi i tego dnia jakaś fatalność, zanim bowiem mogli skorzystać z chwili, ujrzeli, jak przy Romulusie i Remusie zatrzymał się nadjeżdżający od strony Monaco jeździec, za którym widać było ubranego po angielsku grooma.

– To de Sinten – rzekła z niecierpliwością pani Elzenowa.

– Tak, poznaję go.

Jakoż po chwili spostrzegli przed sobą końską głowę, a nad nią końską twarz młodego de Sintena. Ów zawahał się, czy nie skłonić się i nie przejechać, ale pomyślawszy widocznie, że gdyby chcieli być sami, to nie braliby z sobą chłopców, zeskoczył z konia i skinąwszy na grooma począł się witać.

– Dzień dobry – odpowiedziała nieco sucho pani Elzen – czy to pańska godzina?

– Tak. Z rana strzelam z Wilkisbeyem do gołębi, więc nie mogę jeździć, by sobie nie rozbijać pulsów. Mam już siedm gołębi więcej od niego. Czy państwo wiedzą, że Formidable dziś przyjeżdża do Ville Franche i że pojutrze admirał daje bal na pokładzie?

– Widzieliśmy, jak wjeżdżał.

– Ja właśnie jechałem do Ville Franche, żeby się zobaczyć z jednym z moich znajomych oficerów, ale to już za późno. Jeśli pani pozwoli, to wrócę razem do Monte Carlo.

Pani Elzen skinęła głową i poszli razem. Sinten, będąc z zawodu koniarzem, począł zaraz mówić o swoim „hunterze”, na którym przyjechał.

– Kupiłem go od Waxdorfa – mówił. – Waxdorf zgrał się w trente et quarante i potrzebował pieniędzy. Trzymał na inverse i trafił na serię z sześciu, ale potem karta się zmieniła. (Tu zwrócił się do konia). Czysta irlandzka krew i szyję daję, że lepszego huntera nie ma na całej Korniszy, tylko do wsiadania trudny.

– Narowny? – spytał Świrski.

– Gdy się raz na nim siedzi – jak dziecko. Do mnie się już przyzwyczaił, ale pan byś na przykład na niego nie siadł.

Na to Świrski, który w rzeczach sportu był próżny aż do dzieciństwa, odrzekł zaraz:

– A to jakim sposobem?

– Nie próbuj pan, a przynajmniej nie tu, nad przepaścią – zawołała pani Elzen.

Ale Świrski trzymał już rękę na karku końskim i w mgnieniu oka później siedział na siodle, bez najmniejszego oporu ze strony konia, który może nie był wcale narowny, a może też rozumiał, że na zrębie skalistym, nad przepaścią, lepiej jest nie pozwalać sobie na wybryki.

Jeździec i koń zniknęli następnie w krótkim galopie na zakręcie drogi.

– On nieźle siedzi – rzekł de Sinten – ale podbije mi szkapę. Tu właściwie nie ma nigdzie dróg do końskiej jazdy.

– Pański koń okazał się zupełnie spokojny – rzekła pani Elzenowa.

– Z czego bardzo się cieszę, bo tu o wypadek łatwo – i trochę się bałem.

Na twarzy jego odbiło się jednak pewne zakłopotanie, najprzód dlatego, że to, co opowiadał o oporności konia przy wsiadaniu, wyglądało jak kłamstwo, a po wtóre dlatego, że między nim a Świrskim była ukryta niechęć. De Sinten nie miał wprawdzie nigdy poważnych zamiarów względem pani Elzen, ale wolałby był, żeby mu nikt nie przeszkadzał i w takich, jakie miał. Prócz tego przed kilku tygodniami przemówił się ze Świrskim dość żywo. Sinten, który był arystokratą nieprzejednanym, oświadczył był raz na obiedzie u pani Elzen, że według niego, człowiek zaczyna się od barona. Na to Świrski w chwili złego humoru zapytał: „w którą stronę?” Młody człowiek wziął tę odpowiedź tak do serca, że począł naradzać się z panem Wiadrowskim i radcą Kładzkim, jak ma postąpić – i wówczas z prawdziwym zdumieniem dowiedział się od nich, że Świrski ma mitrę w herbie. Wiadomość o niezwykłej sile fizycznej Świrskiego i biegłości jego w strzelaniu wpłynęła również uspokajająco na nerwy barona, dość że przemówienie się nie miało następstw, zostawiło tylko pewną niechęć w obydwóch sercach. Zresztą od czasy, gdy pani Elzen zdawała się przechylać stanowczo na stronę Świrskiego, niechęć owa stała się zupełnie platoniczną.

Malarz odczuwał ją jednak silniej. Nikt wprawdzie nie przypuszczał, by sprawa mogła skończyć się małżeństwem, ale między znajomymi poczęto już mówić o jego sentymencie dla pani Elzenowej, on zaś podejrzewał, że Sinten i jego kompania podrwiwają z niego. Ci wprawdzie nie zdradzili się z tym nigdy najmniejszym słowem, w Świrskim jednak tkwiło przekonanie, że tak jest i bolało go to, głównie ze względu na panią Elzenową.

Rad też był teraz, że dzięki pokojowemu usposobieniu konia Sinten wyszedł na człowieka, który bez powodu nawet opowiada rzeczy nieprawdziwe, więc wróciwszy rzekł:

– Dobry koń i właśnie dlatego dobry, że spokojny jak owca.

Po czym zsiadł i szli razem dalej we troje, a nawet w pięcioro, bo Romulus i Remus trzymali się teraz blisko. Pani Elzen na złość Sintenowi, a może w chęci pozbycia się go, poczęła mówić o obrazach i w ogóle o sztuce, o której młody sportsmen nie miał najmniejszego pojęcia. Ale on począł trzęść plotki z domu gry, przy czym winszował młodej pani wczorajszej weny, czego słuchała z przymusem, wstydząc się przed Świrskim, że brała udział w grze. Zakłopotanie jej powiększyło się jeszcze, gdy Romulus rzekł:

– Maman, a nam mówiłaś, że nigdy nie grywasz! Daj nam za to po ludwiku, dobrze?

Ona zaś odrzekła, jakby nie mówiąc do nikogo z osobna:

– Szukałam radcy Kładzkiego, by go zaprosić na dziś na obiad, po czym bawiliśmy się trochę.

– Daj nam po ludwiku! – powtórzył Romulus.

– Albo kup nam małą ruletkę – dodał Remus.

– Nie nudźcie mnie i siadajmy do powozu. Do widzenia, panie Sinten.

– O siódmej?

– O siódmej.

Po czym rozstali się i po chwili Świrski znalazł się znów koło pięknej wdowy, lecz tym razem zajęli przednie siedzenie, chcąc patrzeć na zachodzące słońce.

– Mówią, że Monte Carlo lepiej nawet osłonięte niż Mentona – rzekła wdowa – ale, ach! jak ono mnie czasem męczy! Ten ciągły gwar, ten ruch, te znajomości, które trzeba robić chcąc nie chcąc. Czasem mam ochotę uciec stamtąd i resztę zimy spędzić gdzieś w jakimś cichym kącie, gdzie bym mogła widywać tylko tych ludzi, których chcę widywać. Która z miejscowości najlepiej się panu podoba?

– Lubię bardzo St. Raphael: pinie schodzą tam aż do morza.

– Tak, ale to daleko od Nizzy – odrzekła cichym głosem – a w Nizzy pan ma pracownię.

Nastała chwila milczenia, po czym pani Elzenowa znów zapytała:

– A Antibes?

– Prawda! zapomniałem o Antibes.

– I to tak blisko Nizzy. Po obiedzie niech pan zostanie dłużej, pogadamy, dokąd by od ludzi uciec.

A on spojrzał jej w głąb oczu i zapytał:

– Czy pani naprawdę chciałaby uciec od ludzi?

– Mówmy otwarcie – odpowiedziała – w pytaniu pana odczuwam wątpliwość. Pan mnie podejrzywa, że mówię dlatego, by się przedstawić panu lepszą albo przynajmniej mniej powierzchowną, niż jestem... I ma pan prawo tak myśleć widząc mnie ciągle w wirze światowym. Ale ja na to odpowiem, że nieraz człowiek idzie pędem nabytym dlatego tylko, że raz popchnięto go w pewnym kierunku... i znosi wbrew woli następstwa poprzedniego życia. Może, co do mnie, jest w tym słabość kobiety, która bez cudzej pomocy nie umie się zdobyć na energię – przyznaję... ale nie przeszkadza to tęsknić bardzo szczerze za jakimś cichym kątem i za życiem spokojniejszym. Niech co chcą mówią, ale my jesteśmy jak pnące się rośliny, które jeśli nie mogą piąć się ku górze, to pełzają po ziemi... I dlatego często ludzie mylą się myśląc, że pełzamy dobrowolnie. Przez to pełzanie rozumiem tylko życie czcze... światowe, bez żadnej wyższej myśli. Ale jak ja, na przykład, mogę się temu obronić!... Prosi ktoś znajomego, by mi go przedstawił, a potem składa wizytę – a potem drugą, trzecią i dziesiątą... Cóż mam na to poradzić? nie prosić go? Dlaczego?... Owszem! proszę, choćby dlatego, że im więcej mam u siebie ludzi, tym bardziej wzajem się zobojętniają i tym bardziej nikt nie może zająć wyłącznego stanowiska.

– W tym pani ma słuszność – rzekł Świrski.

– A widzi pan. Ale też w ten sposób tworzy się ten prąd światowego życia, z którego wyrwać się o własnej mocy nie mogę, a które często tak mnie nuży i nudzi, że mi się chce płakać ze zmęczenia.

– Wierzę pani.

– Pan powinien mi wierzyć, ale niech pan wierzy też i w to, że jestem lepsza i mniej pusta, niż się wydaje. Gdy pana opadną wątpliwości, albo gdy ludzie będą o mnie źle mówili, niech pan pomyśli sobie tak: przecie i ona musi mieć jakieś dobre strony. Jeśli pan tak nie pomyśli, to będę bardzo nieszczęśliwa.

– Daję pani słowo, że ja zawsze wolę o pani myśleć jak najlepiej.

– I tak trzeba – odrzekła miękkim głosem – bo choćby też wszystko, co jest we mnie dobre, było jeszcze bardziej zagłuszone, przy panu odżyłoby na nowo... To tak zależy od tego, z kim się człowiek zbliży... Chciałabym coś powiedzieć, ale boję się...

– Niech pani powie...

– Ale nie posądzi mnie pan o egzaltację ani o nic gorszego?... Nie, ja nie jestem egzaltowaną; mówię jak kobieta trzeźwa, która stwierdza tylko to, co jest rzeczywiście i trochę się dziwi. Otóż przy panu odnajduję swoją dawną duszę, taką spokojną i pogodną, jak miałam wówczas, gdy byłam dziewczyną... A przecie ze mnie babina... mam trzydzieści pięć lat...

Świrski spojrzał na nią z twarzą jasną i niemal rozkochaną, po czym podniósł z wolna do ust jej rękę i rzekł:

– Ach! Przy mnie pani naprawdę jest jeszcze dzieckiem; ja mam czterdzieści ośm – i oto mój obraz!...

To rzekłszy ukazał ręką na zachodzące słońce.

Ona zaś zaczęła patrzeć na ów blask, który odbijał się w jej rozpromienionych oczach, i mówić z cicha, jakby do siebie:

– Wielkie, cudne, kochane słońce!...

Po czym nastało milczenie. Na twarze obojga padało spokojne, czerwone światło. Słońce istotnie zachodziło wielkie i cudne. Niżej pod nim lekkie, porozwiewane chmurki przybierały kształty lilii palmowych i świeciły złotem. Morze przy brzegu pogrążone było w cieniu – dalej natomiast, na pełni, leżał blask niezmierny. W dole nieruchome cyprysy odrzynały się wyraźnie na liliowym tle powietrza.Rozdział II

Goście, zaproszeni przez panią Elzen, zebrali się w Hôtel de Paris o godzinie siódmej wieczorem. Dano im osobną salę wraz z mniejszym przyległym salonikiem, w którym, po obiedzie miała być podana kawa. Pani zapowiadała wprawdzie obiad „bez ceremonii” – mężczyźni jednak wiedząc, co o tym myśleć, przybyli we frakach i białych krawatach, ona zaś sama wystąpiła w bladoróżowej wyciętej sukni z jedną wielką fałdą, idącą z tyłu od wierzchu stanika aż do dołu. Wyglądała świeżo i młodo. Twarz bowiem miała drobną, a głowę małą, czym głównie na początku bliższej znajomości zachwyciła Świrskiego. Obfite jej ramiona miały w tych zwłaszcza miejscach, gdzie ciało wychylało się z sukni, ton i przezroczystość muszli perłowej, ręce natomiast od ramion do łokci były lekko czerwone i jakby spierzchnięte. Ale potęgowało to tylko wrażenie ich nagości. W ogóle biła od niej wesołość, dobry humor i ten jakowyś blask, które mają w sobie kobiety w chwilach, gdy czują się szczęśliwe.

Z zaproszonych prócz Świrskiego i de Sintena przybył stary radca Kładzki, z synowcem Zygmuntem, młodym szlachcicem niezbyt obytym, ale zuchwałym, któremu oczy świeciły aż zbyt wyraźnie do pani Elzen i który tego nie umiał ukryć; dalej książę Walery Porzecki, człowiek czterdziestoletni, łysy, z wielką twarzą i śpiczastą czaszką Azteka; pan Wiadrowski, bogaty i złośliwy, posiadacz kopalni nafty w Galicji, a zarazem miłośnik sztuki i artysta dyletant, a wreszcie Kresowicz, student i czasowy nauczyciel Romulusa i Remusa, którego pani Elzen prosiła także, albowiem Świrski lubił jego fanatyczną twarz.

Młodej gospodyni chodziło zawsze, a tym bardziej teraz, o to, by mieć u siebie salon, jak się wyrażała „intelektualny”. Nie mogła jednakże z początku odwrócić rozmowy od miejscowych plotek i wypadków z domu gry, który Wiadrowski nazywał „słowiańszczyzną” utrzymując, że więcej się tam słyszy słowiańskich języków niż każdych innych. Życie schodziło w ogóle Wiadrowskiemu w Monte Carlo na przedrwiwaniu własnych rodaków i innej młodszej braci słowiańskiej. Był to jego konik, na którego rad siadał i galopował bez wytchnienia. Zaraz więc począł opowiadać, jak parę dni temu w Cercle de la Méditerranée o godzinie szóstej rano zostało przy grze tylko siedm osób, a wszystkie pochodzenia słowiańskiego.

– Z tym się już rodzimy – rzekł zwracając się do gospodyni. – Gdzie indziej, widzi pani, ludzie rachują w ten sposób: dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście etc., ale każdy prawdziwy Słowianin powie mimo woli: dziewięć, dziesięć, walet, dama, król... Tak!... Na Korniszę przyjeżdża śmietanka naszego towarzystwa, a tu wyciskają z niej ser.

Na to książę Walery ze śpiczastą czaszką wygłosił tonem człowieka, który odkrywa nieznane prawdy, że wszelka namiętność, która przebiera miarę, jest zgubną, ale że do Cercle de la Méditerranée należy wielu dystyngowanych cudzoziemców, z którymi warto i pożytecznie jest zabrać znajomość. Wszędzie można służyć krajowi. On to spotkał tam przed trzema dniami Anglika, przyjaciela Chamberlaina, który to Anglik wypytywał go o nasze krajowe stosunki, on zaś opisał mu na bilecie wizytowym stan ekonomiczny i polityczny, położenie w ogóle, a w szczególności aspiracje społeczne. Bilet ten dojdzie niewątpliwie do rąk, jeśli nie Chamberlaina, którego tu nie ma, to Salisburego, co będzie jeszcze lepiej. Prawdopodobnie też spotkają się z Salisburym na balu, który ma wydać admirał francuski – i podczas którego cały Formidable ma być oświecony à giorno elektrycznością.

Kresowicz, który był nie tylko suchotnikiem, ale i człowiekiem z innego obozu i nienawidził tego towarzystwa, w którym jako guwerner Romulusa i Remusa musiał się obracać, usłyszawszy o bilecie wizytowym począł parskać ironicznie i zarazem zjadliwie jak hiena, pani Elzen zaś chcąc odwrócić od niego uwagę rzekła:

– Tu jednak ludzie cudów dokazują: ja słyszałam, że cała droga od Nizzy aż do Marsylii ma być oświecona elektrycznością.

– Robił taki plan inżynier Ducloz – rzekł Świrski – ale umarł przed paru miesiącami. Był to zapalony elektryk, że podobno przykazał w testamencie, by jego grób oświecony był elektrycznością.

– To – rzekł Wiadrowski – powinien mieć na grobie napis: „Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość elektryczna niechaj mu świeci na wieki wieków, amen!”.

Lecz stary radca Kładzki napadł na niego, że żartuje z rzeczy poważnych, które się do konceptów nie nadają, po czym począł napadać na całą Riwierę. Wszystko to tylko pozór i blaga, począwszy od ludzi a skończywszy na rzeczach. Wszędzie niby „markizy, komty i wikomty”, a tyko pilnuj, żeby ci który chustki do nosa nie wyciągnął. Co do wygód, to samo. W jego kancelarii w Wieprzkowiskach zmieściłoby się pięć takich ciup jak ta, którą mu dali w hotelu. Wysłali go doktorzy do Nizzy na świeże powietrze, a Promenade des Anglais cuchnie jak krakowskie podwórko. Dalibóg, cuchnie! Siostrzeniec jego Zygmunt może zaświadczyć.

Ale Zygmuntowi oczy wyłaziły z głowy do ramion pani Elzen i nie słyszał, co się mówi.

– Przenieś się radca do Bordighiery – rzekł Świrski – brud włoski jest przynajmniej artystyczny, a francuski – plugawy.

– A pan jednak mieszka w Nizzy?

– Bo po tamtej stronie Ventimilii nie znalazłbym pracowni. Zresztą ja, jeśli się przeniosę, to raczej w stronę przeciwną – do Antibes.

To powiedziawszy spojrzał na panią Elzenową, która uśmiechnęła się kącikami ust i spuściła oczy.

Po chwili zaś, pragnąc widocznie naprowadzić rozmowę na tory artystyczne, poczęła mówić o wystawie u Rumpelmayera i o nowych obrazach, które oglądała dwa dni temu, a które towarzyszący jej francuski dziennikarz Krauss nazwał impresjonistyczno-dekadenckimi. Na to Wiadrowski podniósł widelec do góry i zapytał tonem Pyrrona:

– Co są w ogóle dekadenci?

– Pod pewnym względem – odpowiedział Świrski – są to ludzie, którzy wolą od sztuki samej rozmaite sosy, z którymi sztuka bywa przyprawiana.

Książę Porzecki czuł się jednak dotknięty tym, co stary Kładzki mówił o „markizach, komtach i wikomtach”. Nawet szubrawcy, którzy tu przyjeżdżają, należą do wyższego gatunku szubrawców i nie zadawalniają się wyciąganiem chustki do nosa. Tu spotyka się korsarzy w wielkim stylu. Ale obok nich przejeżdża wszystko, co w świecie jest najwykwintniejsze lub najbogatsze, że zaś wysokie finanse spotykają się tu na równej stopie z wysokim urodzeniem – to właśnie dobrze, bo niech się świat poleruje! Pan Kładzki powinien był przeczytać taką Idylle Tragique a wówczas przekonałby się, że obok ludzi podejrzanych spotyka się tu i najwyższe „sfery społeczne” – „takie właśnie, jakie spotkamy na Formidablu, który przy tej sposobności ma być oświecony à giorno elektrycznością”.

Porzecki zapomniał widocznie, że wiadomość o oświeceniu Formidabla podał już poprzednio do publicznej wiadomości. Jakoż tym razem nie stała się już ona osią rozmowy, a natomiast poczęto mówić o Idylle Tragique. Młody Kładzki mówiąc o bohaterze tej powieści zauważył, iż „takiemu było dobrze” – ale za to był głupi wyrzekając się kobiety dla przyjaciela i że on, Kładzki, nie zrobiłby tego dla dziesięciu przyjaciół, a nawet dla rodzonego brata, „bo to swoją drogą, a to swoją!” Lecz Wiadrowski odebrał mu głos, albowiem powieści francuskie, w których się zaczytywał, był to drugi jego konik, na którym uprawiał szkołę wyższej jazdy po autorach i ich utworach.

– Co mnie do ostatniej pasji doprowadza – rzekł – to ta sprzedaż farbowanych lisów za prawdziwe. Jeśli ci panowie są realistami, to niech piszą prawdę. Czyście państwo zauważyli ich bohaterki? Oto zaczyna się tragedia: dobrze! Taka dama walczy ze sobą, „demenuje” się najokropniej przez pół tomu, a ja, dalibóg, od pierwszej stronicy wiem, co się stanie i jak się skończy. Jakie to nudne i ile razy się to już powtarzało! Ja się na lafiryndy zgadzam i na ich prawo do literatury także, tylko niech mi nie sprzedają lafiryndy za tragiczną kapłankę. Co mi za tragedia, skoro wiem, że taka rozdarta dusza miała przed tragedią kochanków i będzie ich miała po tragedii... Będzie się znów „demenowała” jak poprzednio i wszystko skończy się znów tak samo. Co to za fałsz, co za zatrata zmysłu moralnego, zmysłu prawdy i co za zawracanie głów! I pomyśleć, że się to u nas czyta, że ten towar przyjmuje się jako dobry, te farsy buduarowe jako dramat – i że bierze się to poważnie! W ten sposób zaciera się różnica między poczciwą kobietą a gamratką i wyrabia się prawo towarzyskiego obywatelstwa kukułkom, które nie mają własnych gniazd. Potem taka pozłota francuska przychodzi na nasze lale i te dopiero sobie pozwalają pod egidą podobnych autorów! Ni zasad, ni charakterów, ni poczucia obowiązku, ni zmysłu moralnego – nic, tylko fałszywe aspiracje i fałszywa poza na psychologiczną zagadkowość.

Wiadrowski nadto był inteligentny, by nie miał zrozumieć, że mówiąc w ten sposób, rzuca poniekąd kamieniem w panią Elzenową, ale był to człowiek na wskroś złośliwy, mówił więc tak umyślnie. Pani Elzenowa słuchała też słów jego z tym większym niezadowoleniem, im więcej było w nich prawdy. Świrskiego paliła ochota odpowiedzieć szorstko, rozumiał jednak, że nie wypada brać rzeczy tak, jakby słowa Wiadrowskiego mogły mieć jakieś przystosowanie, wolał więc poruszyć rzecz z innej strony.

– Mnie uderzało zawsze we francuskich powieściach co innego – rzekł – a mianowicie, że to jest świat bezpłodnych kobiet. Gdzie indziej, gdy się dwoje ludzi kocha w sposób prawy – następstwem związku bywa dziecko, tu zaś nikt nie ma dzieci. Jakie to dziwne! Bo tym panom, którzy piszą powieści, zdaje się, że nie przychodzi nawet na myśl, że miłość może nie pozostać bezkarną.

– Jakie społeczeństwo, taka literatura – odrzekł stary Kładzki. – Wiadomo przecież, że ludność we Francji zmniejsza się. W wyższych sferach dziecko – to osobliwość!

– Mais c’est plus commode et plus élégant – wtrącił Sinten.

Lecz Kresowicz, który parskał już poprzednio, rzekł teraz:

– Literatura sytych próżniaków, która musi zginąć wraz z nimi.

– Jak pan powiada? – spytał Sinten.

Student zwrócił ku niemu swą zawziętą twarz:

– Powiadam: literatura sytych próżniaków!

A Porzecki znów odkrył Amerykę:

– Każdy stan ma swoje obowiązki i swoje przyjemności – rzekł. – Ja mam dwie namiętności: politykę i fotografię.

Lecz obiad zbliżał się ku końcowi – i w kwadrans później wszyscy przeszli do przyległego saloniku na kawę. Pani Elzenowa zapaliła cieniuchnego papierosa i wsparłszy się wygodnie o poręcz fotelu, założyła nóżkę na nóżkę. Zdawało się jej, że pewne zaniedbanie powinno podobać się Świrskiemu jako artyście i trochę cyganowi. Że jednak była stosunkowo niskiego wzrostu i nieco szeroka w biodrach, przeto przy skrzyżowaniu nóg suknia jej podnosiła się zbyt wysoko. Młody Kładzki upuścił zaraz zapałkę i począł szukać jej na ziemi tak długo, że radca stryj trącił go nieznacznie w bok i szepnął z gniewem:

– Jak ci się zdaje? gdzie ty jesteś?

A młody szlachcic wyprostował się i odszepnął:

– Właśnie, że nie wiem.

Pani Elzenowa wiedziała z doświadczenia, że mężczyźni nawet dobrze wychowani, gdy tylko choć trochę mogą sobie pozwolić, stają się grubianami, zwłaszcza wobec kobiet bez opieki. Teraz nie zauważyła wprawdzie ruchu młodszego Kładzkiego, ale spostrzegłszy jego niedbały i niemal cyniczny uśmiech, z jakim odpowiadał stryjowi – była pewną, że mówi o niej. I w sercu uczuła wzgardę dla całego tego towarzystwa z wyjątkiem Świrskiego i Kresowicza, którego podejrzewała, że przy całej swej nienawiści socjalnej do kobiet jej sfery kocha się w niej. Ale niemal do ataku nerwowego doprowadził ją tego wieczora Wiadrowski, zdawało się bowiem, iż uwziął się, by za to, co zjadł i wypił, zatruć jej każdą łyżeczkę kawy i każdą chwilę. Mówił ogólnie i niby przedmiotowo o kobietach, nie przekraczając granic przyzwoitości, a jednak na dnie jego słów był nie tylko cynizm, ale i pełno aluzji do charakteru pani Elzen i jej położenia towarzyskiego, wprost obraźliwych i niezmiernie dla niej przykrych, zwłaszcza wobec Świrskiego, który i cierpiał, i niecierpliwił się jednocześnie.

Toteż kamień spadł jej z serca, gdy goście na koniec rozeszli się i gdy został sam malarz.

– Aa!! – zawołała oddychając głęboko – mam początki migreny i sama nie wiem, co się ze mną dzieje!

– Zmęczyli panią?

– Tak, tak – i więcej niż zmęczyli!...

– Dlaczego pani ich zaprasza?

Ona zaś, jakby nie panując dłużej nad nerwami, zbliżyła się gorączkowo ku niemu:

– Niech pan siada i niech pan się nie rusza! Nie wiem... może zgubię się w oczach pańskich, ale ja potrzebuję tego, jak lekarstwa... O tak!... Chwilę tak zostać przy uczciwym człowieku... Ot tak!...

To rzekłszy siadła koło niego i wsparłszy głowę na jego ramieniu, przymknęła oczy...

– Chwilę tak!... chwilę!

I nagle powieki jej zrosiły się obficie, lecz poczęła przykładać raz po raz palce do ust, na znak Świrskiemu, by nic nie mówił i jej pozwolił pozostać w milczeniu.

On zaś wzruszył się, gdyż zawsze na widok łez kobiecych miękł jak wosk. Ufność, jaką mu okazała, ujęła go i napełniła mu serce tkliwym uczuciem. Zrozumiał też, że chwila stanowcza nadeszła, więc otoczywszy ją ramieniem rzekł:

– Zostań pani przy mnie na zawsze, daj mi do siebie prawo.

Pani Elzenowa nie odpowiedziała, tylko z oczu płynęły jej ciągle łzy duże a ciche.

– Bądź moją – powtórzył Świrski.

Wówczas zarzuciła mu rękę na drugie ramię i przygarnęła się do niego, jak dziecko przygarnia się do matki.

A Świrski pochylił się i ucałował jej czoło, po czym zaczął wycałowywać łzy z oczu – i stopniowo ogarniał go płomień: po chwili chwycił ją w swoje ramiona atlety, przycisnął z całych sił do piersi i jął szukać ustami jej ust.

Ale ona poczęła się bronić:

– Nie! nie! – mówiła zdyszanym głosem... – Tyś nie taki, jak inni... Później! nie! nie!... Zmiłuj się!

Świrski trzymał ją w objęciach, przechyloną w tył; w tej chwili był on właśnie taki, jak inni – na szczęście jednak dla pani Elzenowej zaraz po jej słowach dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi.

Wówczas rozskoczyli się w dwie strony.

– Kto tam? – spytała pani Elzenowa z akcentem niecierpliwości.

We drzwiach ukazała się posępna głowa Kresowicza.

– Przepraszam – rzekł przerywanym głosem – Romulus kaszle i może gorączkuje... Myślałem, że trzeba pani dać znać.

Świrski podniósł oczy:

– Czy nie pójść po lekarza?

Lecz pani Elzen odzyskała już zwykłą zimną krew.

– Dziękuję panu – rzekła – jeśli trzeba, poślemy z hotelu, ale pierwej muszę dziecko zobaczyć... Dziękują! a tymczasem muszę odejść – więc do jutra!... Dziękuję!

Pani Elzenowa zostawszy sam na sam z Kresowiczem spojrzała na niego badawczo:

– Co jest Romulusowi?

On zaś zrobił się jeszcze bledszy, niż był zwykle, i odrzekł prawie szorstko:

– Nic.

– Co to znaczy? – spytała marszcząc brwi.

– To znaczy, że... niech mnie pani wypędzi, bo – oszaleję.

I zawróciwszy na miejscu – wyszedł. Pani Elzen stała przez chwilę z połyskami gniewu w oczach i namarszczoną brwią, ale stopniowo czoło jej poczęło się wygładzać. Miała istotnie trzydzieści pięć lat, a oto był nowy dowód, że urokowi jej nikt nie mógł dotychczas się oprzeć.

Po chwili zbliżyła się do zwierciadła, jakby szukając w nim potwierdzenia tej myśli.

Świrski zaś wracał w pustym wagonie do Nizzy, podnosząc ustawicznie do twarzy ręce, które pachniały heliotropem. Czuł się niespokojny, ale przy tym szczęśliwy – i krew biła mu do głowy, gdy nozdrzami wciągał zapach ulubionej perfumy pani Elzen.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: