Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na krawędzi otchłani - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
13 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 22,90 zł

Na krawędzi otchłani - ebook

Witajcie w Hongkongu! Witajcie w najbardziej tajemniczej firmie świata! Witajcie… na krawędzi otchłani!

Moira, młoda Francuzka, ekspert w dziedzinie sztucznej inteligencji, podejmuje pracę w Hongkongu. Jej nowa firma to chiński wiodący producent nowych technologii. Praca nad prototypem wirtualnego opiekuna o wiele mówiącej nazwie Deus to dla niej życiowa szansa. Moira dość szybko orientuje się, że firma kryje wiele sekretów, i to nie tylko związanych z ochroną nowych rozwiązań technologicznych .Wśród jej pracowników mnożą się morderstwa, samobójstwa i wypadki. Moira czuje się śledzona i obserwowana. Wkrótce dziewczyna uświadamia sobie, że prawda, która czeka na nią u kresu nocy, jest bardziej przerażająca niż najgorszy z sennych koszmarów.

Na krawędzi otchłani to powieść niezwykle aktualna, która dotyczy każdego z nas, czy tego chcemy czy nie. To powieść o rodzącym się na naszych oczach świecie, w którym potęga technologii i sztucznej inteligencji skłania do snucia najczarniejszych scenariuszy.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-707-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Dzie­sięć jar­dów

Przej­rzała się w lustrze. Była wyczer­pana i nie dało się tego ukryć. Zamru­gała kilka razy. Wysta­wiła język. Ode­tchnęła głę­boko i zaci­snęła powieki. Poczuła łzę, która jak maleńka perła wyśli­znęła się spo­mię­dzy rzęs.

Stłu­mione, ryt­miczne dźwięki imprezy docho­dziły aż do dam­skiej toa­lety i wypeł­niały jej nie­ska­laną prze­strzeń. Było tu tak czy­sto, tak spo­koj­nie – wśród wszyst­kich tych ostrych kra­wę­dzi i przy­ciem­nio­nych świa­teł. Obok niej ode­zwał się czyjś głos, ale nie sły­szała, co mówi: może w ogóle nie zauwa­żyła, że ktoś jest obok, a może mówił za cicho. Głos jed­nak nie milkł, roz­brzmie­wał gdzieś na obrze­żach jej świa­do­mo­ści, niczym lekki wiatr na skraju lasu, nie­zdolny, by prze­drzeć się głę­biej.

– Źle się pani czuje?

Zdu­siła czknię­cie, szarp­nęła drzwi kabiny i wpa­dła do środka. Nie zdo­łała zwy­mio­to­wać, z jej ust popły­nęła tylko nędzna strużka śliny zmie­sza­nej z żół­cią: od dawna miała pusty żołą­dek. Kiedy wyszła, roz­czo­chrana i dysząca, dziew­czyna wciąż na nią patrzyła.

– Źle się pani czuje? Wezwać leka­rza?

Car­rie Law nie odpo­wie­działa. Wyszła i ruszyła kory­ta­rzem w kie­runku tarasu, mija­jąc drzwi do męskiej toa­lety. Aku­rat ktoś je otwo­rzył: po pra­wej, na gra­nicy pola widze­nia dostrze­gła jasne, rude, a nawet nie­bie­skie peruki oraz boa z piór opla­ta­jące grube szyje. Potężni faceci w dam­skich ciu­chach sikali, sto­jąc sze­re­giem nad pisu­arami. Śmiali się do roz­puku i wymie­niali uwa­gami, które miały być zabawne albo wul­garne. Ona sama przy­szła w smo­kingu z czarną muchą i bia­łej koszuli z żabo­tem. Trans­we­stycka imprezka… Co za debilny pomysł. Męż­czyźni prze­brani za kobiety i kobiety prze­brane za męż­czyzn. Pew­nie kupili te śmieszne stroje na baza­rze Ladies’ Mar­ket przy Tung Choi Street. A może, kto wie, w luk­su­so­wych buti­kach Inter­na­tio­nal Finance Cen­ter. W końcu to Cen­tral, dziel­nica biz­nesu. Pie­przona Wall Street w tym pie­przo­nym mie­ście, któ­rego bóg ma na imię Pie­niądz. Siano. Money. Give me money.

Wyszła na taras trzy­dzie­stego dru­giego pię­tra. Ulewa na­dal mia­rowo bęb­niła o dywany, wiel­kie kwa­dra­towe para­sole, pod któ­rymi schro­niło się pięć­dzie­się­cioro gości, i opu­sto­szały basen. Rzę­si­sty, cie­pły deszcz – jak mocz. Wodne kur­tyny obmy­wały oświe­tlone fasady sąsied­nich dra­pa­czy chmur, które sztur­mo­wały zasnute nocne niebo. W dole, w kanio­nach z betonu i szkła, wyły sil­niki, syreny, klak­sony, a na chod­ni­kach przy drzwiach biu­row­ców mimo póź­nej pory i burzy kłę­biły się tłumy. Taki wła­śnie był Hong­kong: sza­lona ener­gia. Obłęd nie­ustan­nego biegu. Hałas, gorąco, wil­goć. I wszę­dzie pośpiech. Bez prze­rwy. Miesz­kańcy Hong­kongu bie­gali. Dokąd, za czym – nie miała poję­cia. Ale bie­gali. Car­rie Law nie chciało się bie­gać. Na nic już nie miała ochoty.

Pró­bo­wała o tym mówić. Sie­dem mie­sięcy temu udała się do spe­cja­li­sty, dok­tora Andy’ego Leunga w Cau­se­way Bay. Pod­dał ją serii badań, rezo­nan­sów magne­tycz­nych i tomo­gra­fii kom­pu­te­ro­wych, zgłę­bił jej psy­chia­tryczną prze­szłość. I w efek­cie posta­no­wił wsz­cze­pić jej to urzą­dze­nie. Podobno rewo­lu­cyjny bajer, testo­wany w Euro­pie i Izra­elu na pacjen­tach cho­rych na ciężką depre­sję, któ­rej nie były w sta­nie ukoić żadne leki. Nazy­wano to „głę­boką sty­mu­la­cją mózgu”: elek­trody umiesz­czono w odpo­wia­da­ją­cym za nastrój pła­cie czo­ło­wym i pod­łą­czono do maleń­kiego kom­pu­tera i bate­rii w klatce pier­sio­wej za pomocą prze­wo­dów popro­wa­dzo­nych pod skórą głowy i szyi. Elek­trody odczy­ty­wały aktyw­ność jej mózgu i jeśli była taka potrzeba, kom­pu­ter reago­wał, wysy­ła­jąc impuls elek­tryczny. Wszystko to trwało kilka tysięcz­nych sekundy. A może kilka set­nych, nie pamię­tała dobrze. Krótko mówiąc, cud tech­niki… Dok­tor Leung przy­znał, że nie wia­domo, jak to działa. Ale grunt, że dzia­łało – przy­naj­mniej w przy­padku sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent pacjen­tów. Wie­działa tylko, że w minikom­pu­terze mię­dzy pier­siami ma tro­chę sztucz­nej inte­li­gen­cji. Urzą­dze­nie, które nosiła, nie było dokład­nie takie samo jak to, które testo­wano w Jero­zo­li­mie: było bar­dziej wydajne, bar­dziej zaawan­so­wane. Zostało wyko­nane przez chiń­ską firmę Ming Incor­po­ra­ted. Car­rie pra­co­wała dla niej przez trzy lata i wła­śnie z tego tytułu – oraz z uwagi na leko­oporną depre­sję – zapro­po­no­wano jej udział w pro­gra­mie.

Tak czy owak, jedno było pewne: nie nale­żała do tam­tych sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent. Bar­dzo szybko oka­zało się bowiem, że to nie działa – och, jesz­cze jak nie dzia­łało, tak naprawdę nie dzia­łało ni­gdy, nawet przez minutę, nawet przez sekundę, choć na początku jesz­cze chciała wie­rzyć, że jest ina­czej. A zda­rze­nie z ubie­głego mie­siąca, które wsty­dli­wie nazy­wała „napa­ścią”, by­naj­mniej jej nie pomo­gło.

Zresztą i tak już dawno porzu­ciła wszelką nadzieję. A ciem­no­ści stop­niowo znowu się nad nią zamknęły, wska­zu­jąc drogę, którą należy iść. Sły­szała, że jeden z pacjen­tów szpi­tala Hadassa w Jero­zo­li­mie miał nawrót depre­sji, bo wyczer­pała mu się bate­ryjka. Kto wie, może jej bate­ria ni­gdy nie dzia­łała? Może jej bate­rię też powinni spraw­dzić? Ale nie… Ci wszy­scy ludzie cze­pia­jący się życia… Choćby było naj­bar­dziej idio­tyczne, naj­bar­dziej poni­ża­jące – i tak się go cze­piali. W dziel­nicy Mong­kok tysiące miesz­kań­ców żyły jak szczury w zatę­chłych dziu­rach o powierzchni kilku metrów kwa­dra­to­wych, gnieź­dzili się poupy­chani jedni na dru­gich w nie­zli­czo­nych norach, w wiel­kich, zde­wa­sto­wa­nych wie­żow­cach, bez kli­ma­ty­za­cji, bez wygód, bez higieny. A jed­nak oni rów­nież cze­piali się życia. Nie chcieli porzu­cić swo­jej małej, gów­nia­nej egzy­sten­cji.

Dla­czego więc ona ma w nosie wła­sną? Dla­czego nie zacho­wuje się tak jak ci ludzie? Albo jak uczest­nicy tego ban­kietu? Spoj­rzała na nich: czują się uprzy­wi­le­jo­wani, bo zara­biają dużo pie­nię­dzy, żyją w luk­su­sie po wła­ści­wej stro­nie Zatoki Wik­to­rii. Połowa z nich pocho­dzi z Zachodu, reszta to Chiń­czycy. Śmie­chy, nie­zo­bo­wią­zu­jące poga­wędki, pełne szklanki i kie­liszki z szam­pa­nem. Co drugi pochy­lał się nad tele­fo­nem, zajęty pisa­niem lub czy­ta­niem wia­do­mo­ści, oglą­da­niem fil­mi­ków na Face­bo­oku czy YouTu­bie, roz­mową przez WeChat i Weibo. Nie­któ­rzy pstry­kali zdję­cia smart­fo­nami. A więc to jest ich życie? Tylko tyle? Tele­fon?

Na chwilę jej wzrok przy­cią­gnęła blon­dynka, która wyso­kim wzro­stem domi­no­wała nad zgro­ma­dze­niem. Tove Johans­sen. Car­rie kilka razy spo­tkała ją w Ośrodku, jak nazy­wano labo­ra­to­rium badaw­czo-roz­wo­jowe Ming Incor­po­ra­ted. Pra­wie dwu­me­trowa Nor­weżka. Krótko obcięte, jasne, nie­mal białe włosy, zimne szare oczy, spor­towa syl­wetka. Pra­co­wała w dziale sztucz­nej inte­li­gen­cji Ming. Car­rie pomy­ślała o wła­snym życiu, o zbli­ża­ją­cej się trzy­dzie­stce, o czter­dzie­stce, która nadej­dzie potem, o życiu bez pla­nów, bez miło­ści, a także o tym, czym było dwa­dzie­ścia osiem lat jej dotych­cza­so­wej egzy­sten­cji – ale nie wyło­nił się z tego żaden wyraźny obraz, na powierzch­nię nie wypły­nęło nic god­nego uwagi, nic, co zasłu­gi­wa­łoby choćby na linijkę w komen­ta­rzach „przy­ja­ciół” na por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych, gdy już będzie po wszyst­kim. I być może wła­śnie dla­tego wyszła spod para­sola.

Od razu poczuła ude­rze­nie ulew­nego desz­czu. Padało tak mocno, że w jed­nej chwili była mokra – z góry lały się na nią stru­mie­nie wody, a z dołu pry­skały kro­ple odbi­ja­jące się od prze­mo­czo­nego dywanu. Minęła basen i wresz­cie sku­piły się na niej wszyst­kie spoj­rze­nia.

Prze­mok­nięta do suchej nitki nie prze­stała podą­żać w stronę kra­wę­dzi tego wiel­kiego tarasu zawie­szo­nego ponad uli­cami. Roz­mowy w końcu umil­kły i coraz wię­cej par oczu zwra­cało się w jej kie­runku. Zakło­po­ta­nych, cie­ka­wych lub zanie­po­ko­jo­nych. Po raz pierw­szy stała się obiek­tem tak powszech­nej uwagi. Był to też wła­ściwy moment na ostat­nią myśl. Ale jesz­cze nie myślała o niczym. Gdyby musiała to zro­bić, stre­ścić swoje życie jed­nym zda­niem, powie­dzia­łaby, że było ono jak zbyt krótka opo­wieść stwo­rzona przez pozba­wio­nego talentu sce­na­rzy­stę, który wypa­lił parę skrę­tów.

Gdy Car­rie Law prze­szła przez szklaną balu­stradę – co zro­biła z tym więk­szą łatwo­ścią, że miała na sobie spodnie od smo­kingu – za jej ple­cami pod­nio­sły się krzyki i ktoś – a kon­kret­nie młody Ame­ry­ka­nin z Pit­ts­bur­gha, który prze­by­wał tu w inte­re­sach i marzył o zali­cze­niu jakiejś Chinki – rzu­cił się w jej stronę. I tak nie zdą­żyłby dobiec, ale na domiar złego pośli­znął się na prze­mo­czo­nym dywa­nie i ukląkł na kola­nie, a głup­ko­wata blond peruka zsu­nęła mu się z głowy, odsła­nia­jąc pra­wie łysą czaszkę, następ­nie wstał, pode­rwał się i ruszył z jesz­cze więk­szym impe­tem – na uni­wer­sy­te­cie grał na pozy­cji wspo­ma­ga­ją­cego – w tym momen­cie jeden z jej ośmio­cen­ty­me­tro­wych obca­sów wisiał już nad otchła­nią.

Trzy­dzie­ści dwa pię­tra… Odwró­ciła głowę i ujrzała mło­dego Ame­ry­ka­nina o sze­ro­kich ramio­nach i sza­lo­nych oczach oraz jego poma­lo­wane czer­woną szminką usta. Męż­czy­zna z krzy­kiem rzu­cił się ku niej, tak jak robił to nie­dawno, gdy chciał powstrzy­mać bie­ga­czy prze­ciw­nej dru­żyny przed prze­kro­cze­niem linii trzech jar­dów. Zro­biła jesz­cze jeden krok.

Kiedy poczuła pod sto­pami pustkę, która wcią­gała ją z nie­po­wstrzy­maną siłą, pęd powie­trza na ubra­niach i policz­kach, gdy zoba­czyła prze­su­wa­jące się z zawrotną pręd­ko­ścią świa­tła i zbli­ża­jącą się zbyt szybko zie­mię, ona rów­nież krzyk­nęła. A raczej zawyła.

Chwila inten­syw­nego zimna, gdy upada na lewy bark i ścię­gna zostają zerwane. Włosy prze­sła­niają jej widok. W momen­cie ude­rze­nia głową o chod­nik wszystko zalewa czer­wień, serce odkształca się i eks­plo­duje, żebra dosłow­nie ule­gają zmie­le­niu, zamie­niają się w pył, płuca zostają roze­rwane, naczy­nia krwio­no­śne stają się pur­pu­rową chmurą ery­tro­cy­tów, leu­ko­cy­tów i oso­cza, a ciało zostaje roz­cią­gnięte, spłasz­czone – jakby to twarde pod­łoże ude­rzyło w nią, a nie na odwrót. A potem, chwilę póź­niej, nie ma już nic. Nic poza nie­ru­chomą masą na chod­niku, rze­czą, która nie jest Car­rie Law. Car­rie Law już nie ma – ani tutaj, ani ni­gdzie indziej. Chyba że gdzieś ist­nieje tajem­nica więk­sza od niej, więk­sza od wszyst­kich. Bo jak pisał pewien argen­tyń­ski poeta, Anto­nio Por­chia, „świat nie sta­nowi peł­nej har­mo­nii, bra­kuje do niej zgody czło­wieka”.1 WELCOME /

Była środa, dwu­dzie­sty szó­sty czerwca. Deszcz nie prze­sta­wał padać, a tem­pe­ra­tura rosnąć i kiedy Moïra wysia­dła z samo­lotu Cathay Paci­fic, lot CX260, który wystar­to­wał z lot­ni­ska Paris Char­les-de-Gaulle, Hong­kong, jak zwy­kle w okre­sie od maja do sierp­nia, wyglą­dał jak łaź­nia, ham­mam na otwar­tym powie­trzu.

Jed­nak kli­ma­ty­zo­wana hala mię­dzy­na­ro­do­wego portu lot­ni­czego Chek Lap Kok, w któ­rej było poni­żej dwu­dzie­stu stopni, przy­po­mi­nała raczej chłod­nię. Moïra ode­brała walizkę, prze­szła po lśnią­cej posadzce do sta­no­wisk kon­troli cel­nej i imi­gra­cyj­nej znaj­du­ją­cych się pod neo­nową reklamą Cho­parda i sta­nęła w ogonku. Dygo­tała: zgod­nie z zale­ce­niami prze­wod­ni­ków na tę porę roku miała na sobie strój dosto­so­wany do sub­tro­pi­kal­nych tem­pe­ra­tur i rekor­do­wej wil­got­no­ści. Już w trak­cie lotu ark­tyczny chłód panu­jący w kabi­nie dał jej się we znaki. Ale busi­ness class Cathay Paci­fic oprócz przy­bo­rów toa­le­to­wych, posiłku i napit­ków w dowol­nej ilo­ści zapew­niała pasa­że­rom rów­nież koc i grube skar­pety.

Opu­ściła Roissy poprzed­niego dnia o trzy­na­stej dzie­sięć. Skon­su­mo­wała obfity posi­łek ser­wo­wany po star­cie, zasło­niła okienko i za pomocą mnó­stwa guzi­ków zmie­niła naszpi­ko­waną tech­no­lo­gią kabinę, która oddzie­lała ją od reszty pasa­że­rów, w praw­dziwe łóżko, po czym szybko zasnęła w obję­ciach sztucz­nej nocy. Maszyna tym­cza­sem pędziła na wschód, prze­la­tu­jąc jakieś jede­na­ście kilo­me­trów nad Europą, Rosją i Chi­nami.

Sen powró­cił. Ten sam, który prze­śla­do­wał ją od chwili, gdy zaczęła się przy­go­to­wy­wać do wyjazdu do Hog­kongu. Sen z Chiń­czy­kiem… Jak każ­dego ranka upra­wia jog­ging nad brze­gami Sekwany, poko­nu­jąc swoją codzienną trasę: pont d’Auster­litz, quai Saint-Ber­nard, pont de Sully, port de la Tour­nelle, quai de Mon­te­bello, Pont-Neuf, pont des Arts… Bie­gnie po nie­rów­nym bruku, mija barki zacu­mo­wane w cie­niu nad­brzeż­nej skarpy, fasady na Wyspie Świę­tego Ludwika, przy­pory kate­dry Notre-Dame odci­na­jące się na tle pochmur­nego nieba. Następ­nie, nie zwal­nia­jąc kroku, po krę­tych scho­dach – zapewne pamię­ta­ją­cych czasy, w któ­rych Gavrilo Prin­cip zamor­do­wał Fran­ciszka Fer­dy­nanda Habs­burga – wraca do nie­wiel­kiego miesz­ka­nia na pod­da­szu przy rue Car­di­nal-Lemo­ine. Gdy otwiera drzwi, z nie­bytu wyła­nia się Chiń­czyk i popy­cha ją do środka. Ciąg nastę­pu­ją­cych teraz obra­zów jest dość zama­zany, jed­nak wystar­cza­jąco wyraźny, by pod­su­mo­wać go jed­nym sło­wem: gwałt. Wstrzą­śnięta suge­stywną real­no­ścią snu, któ­rego strzępy wciąż błą­kały się w jej umy­śle, gwał­tow­nie się prze­bu­dziła.

– Pasz­port.

Kolejka nagle się ruszyła. Chiń­czyk z kon­troli imi­gra­cyj­nej był o wiele młod­szy i grzecz­niej­szy niż ten z jej snu, nie­mniej jed­nak patrzył na nią bez uśmie­chu. Spraw­dził jej pasz­port, wizę służ­bową oraz doku­ment, który kazano jej wypeł­nić na pokła­dzie, i jesz­cze raz spoj­rzał na młodą kobietę: jej jasno­kasz­ta­nowe włosy i oczy w kształ­cie mig­da­łów i kolo­rze palo­nego drewna oraz wyraź­nie zary­so­wana linia ust nie­mal upo­dab­niały ją do Chinki. Moïra miała na sobie tego ranka dżinsy z dziu­rami, przez które było widać opa­loną skórę jej kolan (wie­działa, że długo nie będzie miała waka­cji, więc spę­dziła tydzień na Sycy­lii), białe spor­towe san­dały, T-shirt z napi­sem I’M NOT ANTI-SOCIAL, I’M ANTI-BUL­L­SHIT, a w lewej dziurce od nosa czarny kol­czyk. Była stu­pro­cen­tową Fran­cuzką. Prze­ja­wiało się to na przy­kład w znie­cier­pli­wie­niu i iry­ta­cji, z jaką odpo­wia­dała na pyta­nia.

– Fran­cuzka?

Prze­cież masz napi­sane, pomy­ślała. Czego on się spo­dziewa? Że odpo­wiem: „Nie, bra­zy­lij­ski trans­we­styta z Lasku Buloń­skiego”?

– Tak. Fran­cuzka.

– Przy­le­ciała pani do Hong­kongu do pracy.

– Tak. Do Ming Incor­po­ra­ted.

Ski­nął głową.

– Ach tak, Ming. Są tutaj bar­dzo ważni… Chiń­czycy.

Zasta­na­wiała się, co gość przez to rozu­mie: pew­nie cho­dzi mu o Chiń­czy­ków z Chin. A tutaj jest Hong­kong. Mimo że mia­sto przed dwu­dzie­stoma dwoma laty wró­ciło na łono potęż­nego sąsiada, pierw­szego lipca, w rocz­nicę odda­nia daw­nej kolo­nii bry­tyj­skiej Chi­nom, wciąż odby­wają się tu pro­te­sty.

– Więc zaj­muje się pani infor­ma­tyką?

– W pew­nym sen­sie…

Natych­miast poża­ło­wała tej nieco wymi­ja­ją­cej odpo­wie­dzi, ale urzęd­nik – z obo­jęt­no­ści albo przy­zwy­cza­je­nia – nie pod­jął tematu i oddał jej pasz­port.

– Witamy w Hong­kongu – powie­dział grzecz­nym, choć chłod­nym tonem.

Wsu­nęła doku­ment do przy­pię­tej w pasie saszetki i prze­szła przez bramkę kon­tro­lną, cią­gnąc za sobą walizkę Sam­so­nite na kół­kach po pod­ło­dze tak czy­stej, że można by z niej jeść. Gdy drzwi pro­wa­dzące do hali przy­lo­tów się otwo­rzyły, ujrzała w tłu­mie ubra­nego w czarny gar­ni­tur faceta o sze­ro­kiej, pła­skiej twa­rzy, który trzy­mał przed sobą tablet z wyświe­tla­ją­cym się napi­sem: „Moïra Che­va­lier”. Roz­pły­wa­jąc się w uśmie­chach i ukło­nach, nale­gał, by wziąć od niej walizkę, ale odrzu­ciła jego pro­po­zy­cję. Była prze­ciw­niczką wszel­kich form hie­rar­chi­za­cji w sto­sun­kach mię­dzy­ludz­kich poza grun­tem zawo­do­wym. Ale prze­cież to jego robota, nie? – szep­nął wichrzy­ciel­ski gło­sik w jej gło­wie, który lubił się z nią sprze­czać. No i co z tego? Czasy Regi­nalda Jeevesa się skoń­czyły.

Za wielką prze­szkloną ścianą zoba­czyła poro­śnięte lasem pagórki i wyso­kie bloki miesz­kalne tonące w ulew­nym desz­czu. Wyszła na zewnątrz, gdzie cze­kał ją pierw­szy szok: czo­łowe zde­rze­nie z powie­trzem o tem­pe­ra­tu­rze trzy­dzie­stu sied­miu stopni Cel­sju­sza i wil­got­no­ścią bli­ską dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cent. A była dopiero ósma rano. Deszcz siekł w dach tesli model S zapar­ko­wa­nej przed wej­ściem: ele­gancki elek­tryczny wóz wyglą­dał jak dra­pież­nik gotowy do skoku. Osła­nia­jąc Moïrę para­so­lem, kie­rowca otwo­rzył jej tylne drzwi. Kusiło ją, by usiąść z przodu, ale na swo­jej kana­pie zauwa­żyła pudełko, które naj­wy­raź­niej cze­kało tu wła­śnie na nią. Popro­siła kie­rowcę, by dał jej minutę, i wcią­gnęła w sie­bie śmier­cio­no­śną dawkę niko­tyny, któ­rej tak pra­gnęła.

Następ­nie wsu­nęła się do asep­tycz­nej kabiny, a jej uwagę natych­miast przy­kuła pły­nąca z gło­śni­ków melo­dia. Zmarsz­czyła brwi. Znała tę pio­senkę. Co wię­cej, był to jeden z jej ulu­bio­nych kawał­ków. The Thrill is Gone. B.B. King. A na gita­rze Clap­ton…

The thrill is gone, the thrill is gone

the thrill is gone, baby.

Uśmiech­nięta od ucha do ucha zapa­dła się w fotel. Oto jeden z tych szczę­śli­wych zbie­gów oko­licz­no­ści, jakimi raczy nas życie. Nie­któ­rzy chcą w nich widzieć coś wię­cej: znaki od losu, wróżby umiesz­czone niczym dro­go­wskazy na każ­dym skrzy­żo­wa­niu drogi życia.

You know you done me wrong baby

And you’ll be sorry some­day

Przez chwilę pozwo­liła się koły­sać muzyce i sło­wom. Ruszyli w stru­gach desz­czu: kie­rowca wci­snął pedał i tesla – wypo­sa­żona w ekran wiel­ko­ści małego tele­wi­zora umiesz­czony na desce roz­dziel­czej – sko­czyła naprzód, nie­wia­ry­god­nie bez­sze­lestna. Ona tym­cza­sem się­gnęła po leżące obok pudełko. Pła­ski pro­sto­pa­dło­ścian wyglą­dem przy­po­mi­na­jący humi­dor. Czter­dzie­ści na trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów. Na lśnią­cym czar­nym wieczku jaśniały białe chiń­skie znaki – nie potra­fi­łaby powie­dzieć, czy cho­dzi o kan­toń­ski, czy o man­da­ryń­ski – oraz jej imię wypi­sane krwi­sto­czer­wo­nymi lite­rami.

Moïra Che­va­lier

Na dole po pra­wej mini­ma­li­styczne, pro­ste, skromne logo Minga:

Pozła­cane, ele­ganc­kie M. M jak miste­rium. M jak magia. M jak miliar­der.

Pre­zent powi­talny… Poczuła, że serce zabiło jej tro­chę szyb­ciej. Głupi odruch Paw­łowa, który spra­wia, że wszy­scy reagu­jemy na słowo „pre­zent”, rezul­tat wielu lat warun­ko­wa­nia, nie­zli­czo­nych Gwiaz­dek, uro­dzin i innych oka­zji. Unio­sła wieczko. W środku znaj­do­wał się czer­wony jak jej imię jedwabny papier. Gdy go odsu­nęła, jej oczom uka­zały się biały tablet i czarny tele­fon – na oby­dwu urzą­dze­niach u dołu z pra­wej strony wybito złote .

Choć była sku­piona na oglą­da­niu zaawan­so­wa­nych tech­no­lo­gicz­nie gadże­tów, zauwa­żyła, że utwór w gło­śni­kach się zmie­nił. B.B. King ustą­pił pio­sence Drake’a God’s Plan.

Yeah they wishin’ and wishin’ and wishin’ and wishin’

They wishin’ on me, yuh.

Jak to moż­liwe? Dwa pierw­sze utwory na jej play­li­ście. Miała ją w smart­fo­nie… Nie, to nie może być zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści. Spoj­rzała na drugi smart­fon, ten z pudełka. Zwró­ciła uwagę na ultra­pła­ski, ele­gancki, futu­ry­styczny dizajn. Odwró­ciła urzą­dze­nie. Z tyłu znaj­do­wał się potrójny apa­rat foto­gra­ficzny. Gdzieś czy­tała, że matrycę stwo­rzył nie­miecki pro­du­cent optyki Leica. I że jakość zdjęć jest osza­ła­mia­jąca. Wzięła do ręki tablet.

Tesla mijała ciąg dra­pa­czy chmur. Moïra pod­nio­sła wzrok. Jej oczom uka­zały się jedne z naj­brzyd­szych budyn­ków, jakie kie­dy­kol­wiek widziała: szare, jed­na­kowe, szka­radne mrów­kowce pełne mikrych miesz­kań – za szybą samo­chodu prze­su­wały się ich tysiące. Chwilę póź­niej tesla zanur­ko­wała w tunelu, który prze­cho­dził przez zie­lone wzgó­rze odci­na­jące się na tle ciem­nego nieba, a kiedy stam­tąd wyje­chała, Moïra ujrzała wiel­kie wiszące mosty prze­rzu­cone nad zatoką – lot­ni­sko znaj­do­wało się na wyspie – i kolejne chmary pozba­wio­nych wdzięku dra­pa­czy chmur. Jej uwaga była roz­darta mię­dzy obser­wo­wa­niem kra­jo­brazu a oglą­da­niem przed­mio­tów w otwar­tym pudełku, które spo­czy­wało obok niej na kana­pie.

– No, niech pani włą­czy tablet – powie­dział kie­rowca, gapiąc się na nią we wstecz­nym lusterku z miną dzie­ciaka, który pla­nuje psi­kusa.

Kiedy wci­snęła włącz­nik, poczuła lekki skurcz żołądka. Jakby tym pro­stym gestem uru­cho­miła jakiś nie­od­wra­calny pro­ces. Ale czy w sumie tak wła­śnie nie było? Przyj­mu­jąc to sta­no­wi­sko, wie­działa, że doko­nuje w swoim życiu decy­du­ją­cego zwrotu.

Ekran się roz­ja­śnił i doznała pierw­szego wstrząsu: pul­pit zdo­biła mozaika obra­zów: pej­zaże, por­trety, sel­fie… Ona z matką na waka­cjach w Quibe­ron… Zdję­cia zro­bione w Taj­lan­dii, w Nowym Jorku, w Mek­syku, w Bre­ta­nii. Bar­dzo dobrze je znała – i nic dziw­nego, ponie­waż sama je zro­biła. Wszyst­kie pocho­dziły z pamięci jej tele­fonu. Na chwilę w jej mózgu zapa­no­wał chaos i zalał go potok pytań, tak że nie była w sta­nie myśleć o niczym innym. Nie miała jed­nak moż­li­wo­ści zasta­no­wić się nad tym wszyst­kim głę­biej, ponie­waż na ekra­nie wyświe­tliła się wia­do­mość:

Cześć, mam na imię Lester. Kie­ruję dzia­łem sztucz­nej inte­li­gen­cji w Ming Incor­po­ra­ted. Będę wdzięczny za otwar­cie poniż­szego linku.

Lester – nie brzmiało to szcze­gól­nie po chiń­sku. Wie­działa jed­nak, że wielu Hong­koń­czy­ków nosi angiel­skie imiona. Zresztą nawet w Chi­nach – gdzie imię można zmie­niać wiele razy w życiu – imiona angiel­skie były w modzie.

Wyko­nała pole­ce­nie i od razu włą­czyło się odtwa­rza­nie fil­miku. Zbli­że­nie na twarz, która nie miała w sobie nic azja­tyc­kiego, w tle drzewa i futu­ry­styczne budynki. Lester był rudy – naj­bar­dziej, jak tylko można. Lepre­chaun – postać z irlandz­kiej mito­lo­gii, bro­daty psotny skrzat o skó­rze barwy zsia­dłego mleka, cho­ro­bli­wie bla­dej, którą omija słońce. Wpa­try­wał się w nią wytrzesz­czo­nymi zie­lo­nymi oczami, a kiedy otwo­rzył usta, zoba­czyła rząd nie­rów­nych zębów, które tylko doda­wały mu uroku. Natych­miast poczuła, że będą się dobrze doga­dy­wać.

– Dzień dobry, Moïro! Witaj w Hong­kongu! Wszy­scy się tutaj cie­szą, że cię zoba­czą. Nie możemy się docze­kać, kiedy poznamy nową człon­ki­nię działu SI. Wiem, że pra­co­wa­łaś w labo­ra­to­rium FAIR w Paryżu. Możesz być pewna, że nie będziesz się czuła zagu­biona: poza Chiń­czy­kami mamy już w fir­mie Fran­cu­zów, a także przed­sta­wi­cieli trzy­dzie­stu innych kra­jów. – Kla­snął w dło­nie. – Zoba­czysz: Ośro­dek abso­lut­nie nie ma czego zazdro­ścić Google­ple­xowi czy sie­dzi­bie Face­bo­oka w Menlo Park, nawet jeśli jest nieco mniej­szy. Twoim lin­gua franca tutaj jest oczy­wi­ście angiel­ski. Nie musisz więc mówić po kan­toń­sku albo man­da­ryń­sku, jasne? – dodał, uda­jąc śmieszny chiń­ski akcent.

Wie­działa o tym wszyst­kim. W prze­ciw­nym razie nie sta­ra­łaby się o przy­ję­cie do tej firmy: nie znała kan­toń­skiego ani man­da­ryń­skiego.

– W dodatku w naszej sto­łówce dają Blu­eberry Che­ese­cake Crème Frap­puc­cino – szep­nął, pusz­cza­jąc do niej oko.

Znowu się zdzi­wiła. Skąd wie­dział, jaki jest jej ulu­biony napój? Kolejny zbieg oko­licz­no­ści? Bar­dzo ją kor­ciło, by go o to zapy­tać, ale to nie była trans­mi­sja na żywo, w rogu wid­niała data i godzina: 6/25/19, 20:13. Nagrali wia­do­mość powi­talną, kiedy była w samo­lo­cie.

– A wła­ści­wie… w sze­ściu dar­mo­wych sto­łów­kach i kafej­kach, które znaj­dziesz w kam­pu­sie – uści­ślił. – Ja mam sła­bość do lemo­niady z zie­lo­nej her­baty i ana­nasa… No i ham­bur­gery mają tu powa­la­jące. Ale to wszystko zoba­czysz jutro. A dziś jesteś zapro­szona do sie­dziby firmy na pierw­szą roz­mowę z big bos­sem. – (Usły­szaw­szy te słowa, poczuła, jak skrę­cają jej się wnętrz­no­ści). – Nie martw się, to nic strasz­nego. Kie­rowca odstawi cię do hotelu i wróci po cie­bie o pięt­na­stej. Będziesz więc miała czas tro­chę pole­żeć i odpo­cząć, choć podróż klasą biz­nes jest raczej miła, prawda?

Zasta­na­wiała się, czy facet tylko pozuje na takiego sym­pa­tycz­nego mło­kosa, czy zawsze taki jest.

– Tym­cza­sem czeka cię pewne zada­nie… Na twoim ekra­nie jest ikonka przed­sta­wia­jąca twarz. Klik­nij w nią i umieść tablet pio­nowo przed sobą. Usły­szysz instruk­cje. Cho­dzi o stwo­rzony przez nas pro­gram do roz­po­zna­wa­nia twa­rzy. Dzięki niemu kiedy włą­czasz tablet, zin­te­gro­wany apa­rat od razu się uru­cha­mia i nie musisz poda­wać hasła, a wcho­dząc do Ośrodka, nie potrze­bu­jesz iden­ty­fi­ka­tora ani karty magne­tycz­nej. W kam­pu­sie jest ponad czte­ry­sta kamer połą­czo­nych z jed­nostką moni­to­ringu i kom­pu­te­rem, który zarzą­dza roz­po­zna­wa­niem twa­rzy tysiąca dwu­stu pra­cow­ni­ków. Tablet nagra też twój głos: pra­cu­jemy nad pro­gramem iden­ty­fi­ka­cji wokal­nej, ale nie jest tak sku­teczny, zwłasz­cza jeśli w oto­cze­niu panuje hałas. Zro­zu­mia­łaś?

Pyta­nie było reto­ryczne, bo nagra­nie nie cze­kało na jej odpo­wiedź. Ku swo­jemu zasko­cze­niu ski­nęła jed­nak głową.

– Oczy­wi­ście pro­simy, żebyś od teraz do wszyst­kiego, co ma zwią­zek z twoją pracą, uży­wała urzą­dzeń Minga. No dobrze, na razie to tyle. Jutro spo­ty­kamy się na opro­wa­dza­niu. Powta­rzam: wszy­scy z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kamy, żeby cię poznać. Dobrego dnia i do jutra!

Fil­mik się zatrzy­mał, twarz Lestera znik­nęła. Moïra potrze­bo­wała kilku sekund, by dojść do sie­bie. Uświa­do­miła sobie, że z gło­śni­ków w kabi­nie pły­nie teraz pio­senka znana jej rów­nie dobrze jak dwie poprzed­nie: Wild is the Wind. Thin White Duke. Czasy, w któ­rych Bowie żył koka­iną, papryką i mle­kiem, miesz­kał w domu wypeł­nio­nym egip­skimi anty­kami, palił czarne świece i bał się, że jego nasie­nie zosta­nie wykra­dzione przez cza­row­nice. Cho­lera, to prze­cież jej play­li­sta!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: