Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na miłość boską! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Na miłość boską! - ebook

W starych, wrocławskich kościołach w tajemniczych okolicznościach giną niewielkie, zabytkowe rzeźby.
Śledztwo policji, prowadzone przez atrakcyjną, ale samotną panią komisarz, toczy się dość niemrawo.
Kuria zatrudnia prywatnego detektywa, Bożydara Kluzickiego, urodzonego pechowca, specjalistę od śledztw zlecanych przez rozwodzących się małżonków, z których większość doprowadza do celu czystym przypadkiem. Całej akcji nadają kryptonim: „Karmazynowa pantera”.

Ale być może wyjaśnienie zagadkowych kradzieży nie leży w niczyim interesie.
A sprawa zabytkowych rzeźb sięga dalej, niż ktokolwiek by się spodziewał.

Trzymająca w napięciu i pełna ciepła opowieść dla fanów „U Pana Boga w ogródku”.
Gorąco polecam! - Dorota Milli

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8195-119-7
Rozmiar pliku: 786 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

6 maja 1945

W gabinecie gauleitera Karla Hankego panował kompletny chaos. Chaos właściwie był w tej sytuacji określeniem nad wyraz wyważonym i delikatnym. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że zagłada Sodomy i Gomory w porównaniu z tym, co się działo, mogła się wydawać wiejską sielanką, w której wieje nudą. Gauleiter Hanke, zaufany człowiek Adolfa Hitlera i zdecydowany wróg Hermanna Niehoffa, ostatniego komendanta Festung Breslau, w popłochu rzucał się od szafki do szafki, pakując do przygotowanej torby wszystko, co uznał za wartościowe. Zdjął ze ściany szkic przedstawiający siedemnastowieczną panoramę Wrocławia i zabrał się za otwieranie ukrytego za nim sejfu. Zaklął przy tym szpetnie i uderzył pięścią w ścianę, bo w zdenerwowaniu zapomniał szyfru. Wziął głębszy oddech i drżącą ręką ponownie ruszył pokrętłem, teraz już we właściwej kolejności. Opróżnił sejf z pieniędzy i drobnej, acz cennej biżuterii. Wszystko mogło się przydać. Nie chodziło nawet o to, żeby po ucieczce żyć jak człowiek w luksusie, do którego się przywykło, i możliwie daleko, na przykład w Ameryce Południowej (a podróż kosztuje), ale forsa i błyskotki zwiększały szanse wyniesienia w całości własnego tyłka z tego całego burdelu. Można sobie było mieć idee, wykazywać bohaterskie postawy i tego typu głupoty, ale kiedy na stół wjeżdżały pieniądze, sprawy z miejsca zaczynały się rysować zupełnie inaczej i zazwyczaj korzystniej dla tego, kto te pieniądze posiadał.

Torba i średniej wielkości skórzana walizka wypełnione już były po brzegi i walizkę Hanke musiał nawet docisnąć kolanem, żeby dała się zapiąć. Spojrzał na zegarek – dochodziła czwarta rano, a to oznaczało, że pozostało cholernie mało czasu. Sapnął ze zdenerwowania i odruchowo otarł ręką pot z wysokiego czoła.

Grunt palił mu się pod nogami, nawet dosłownie. Pierścień oblężenia wokół Festung Breslau zacisnął się już jakiś czas temu i gauleiter najpierw udaremnił ewakuację ludności cywilnej, potem sprawił, że odbyła się w panice i zbyt późno, aż w końcu zapowiedział, że spali miasto do gołej ziemi, zanim weźmie je Koniew, dowódca 1 Frontu Ukraińskiego. Jeśli weźmie. Niestety wszystko wskazywało na to, że tak właśnie się stanie, mało tego, pozostały czas należało liczyć nie w dniach, a w godzinach, a to oznaczało, że naprawdę nie ma na co czekać i trzeba wiać. Niech sobie Niehoff zgrywa rycerza, będzie pełen zasad i doskonale martwy, a on, Hanke, nie ma tu już niczego do roboty.

Wyjrzał przez okno. Niebo było ciemne. Do świtu trochę jeszcze brakowało, a dodatkowo przysłaniały je kłęby dymu unoszące się z płonących budynków. Tu i ówdzie płomienie szalejące wewnątrz wysuwały swoje żarłoczne jęzory przez puste oczodoły okien i lizały fasady, jakby chciały pokazać, że tego, co wzięły w posiadanie, już nigdy nie wypuszczą. Hanke pomyślał, że różne rzeczy w swoim czterdziestodwuletnim życiu widział, a na koniec znalazł się w piekle. Zaraz, zaraz, jaki koniec? Co za koniec? To dopiero początek. Tylko gdzie jest ten jego cholerny adiutant? Już dawno powinien tu być.

Jak na zawołanie na schodach zadudniły kroki, drzwi otworzyły się z impetem i do gabinetu wpadł zziajany szczupły trzydziestoletni mężczyzna o nordyckim typie urody. O mało nie przewrócił się w progu, ale ­opanował się i od razu wyprostował rękę w charakterystycznym powitaniu, a Hanke odpowiedział tym samym. Nie wiadomo, co się działo z samym Führerem, ale gauleiter, od kilku dni piastujący stanowisko Reichsführera-SS, znany był jako ­hitlerowski beton i służbista. Hans Dietrich, jego adiu­tant, nie zamierzał się więc narażać i pilnował procedur nawet teraz, gdy grunt palił mu się pod nogami.

– Jesteś wreszcie – warknął Hanke. – Zdążyłeś?

– Tak jest. Ciężko było się przedrzeć, tam już wszędzie są Ruscy.

– Ale udało ci się?

– Tak, wszystko zgodnie z planem.

Nic, do diabła, nie idzie zgodnie z planem! – wybuchnął Hanke. – Gdyby szło, to teraz byłbym daleko stąd i to bogaty, a nie zapieprzał przez miasto w obawie, czy jakiś Rusek nie odstrzeli mi tyłka!

Hans Dietrich pomyślał, że tak gwoli ścisłości to wcześniej była już mowa o tym, iż on również miał być bogaty i to tak cholernie bogaty, że naprawdę by nie wiedział, co z tą forsą zrobić. Dlatego znosił to wszystko do tej pory i gotów był wytrzymać jeszcze trochę. Nie odezwał się jednak, bo Gauleitera lepiej było nie drażnić.

– Masz na mundurze ślady zaprawy… – zauważył Hanke z dezaprobatą.

Było to, zdaniem Dietricha, spostrzeżenie zupełnie bezsensowne, bo oprócz zaprawy murarskiej miał na sobie również sadzę, kurz i krew. Nie swoją. Aha, i dziurę. W lewej nogawce bryczesów. Po kuli. To prawdziwy cud, że przeszła na wylot, nie dotknąwszy ciała.

– Samochód czeka, Herr Reichsführer.

Karl Hanke zmierzył adiutanta twardym spojrzeniem swoich piwnych oczu i wskazał mu walizkę, a sam wziął torbę.

– To spieprzamy stąd. Nie ma czasu.

Zbiegli po schodach i wyszli przed budynek. W oddali słychać było odgłosy wystrzałów. Żołnierze na swoich stanowiskach już zaliczali poranny rozruch i lada moment kanonada miała rozpocząć się na całego. Samochód rzeczywiście czekał, a za kółkiem siedział bardzo młody i śmiertelnie przerażony kierowca. Hanke kazał mu jechać w stronę Hali Stulecia. Chłopak nie zadawał pytań, wiedział, kogo wiezie, tylko wcisnął gaz do dechy. Jazda była wyzwaniem samym w sobie. Lawirowanie między zbombardowanymi i obróconymi w stosy gruzów budynkami wymagało sporej ­wprawy, a wielkie znaczenie miała dodatkowo znajomość topografii terenu, mocno zmienionego na skutek działań wojennych. Młodziak poradził sobie jednak zaskakująco sprawnie i krótko po piątej rano znaleźli się na miejscu.

W przedsionku Hali Stulecia pilnowany przez dwóch strażników stał w pogotowiu niewielki i lekki samolot Fieseler Storch. Hanke i Dietrich wysiedli z auta, a kierowca otrzymał rozkaz natychmiastowego oddalenia się, z czego skrzętnie skorzystał, i chwilę potem widać było tylko pył unoszący się spod kół podskakujących na nierównej nawierzchni zarzuconej gruzami ulicy. Hans Dietrich pomyślał, że w drugą stronę kierowca radzi sobie z omijaniem jeszcze sprawniej.

Hanke obciągnął mundur, przez co dodatkowo uwydatnił pas, na którym znajdował się napis: Meine Ehre heisst Treue. Hans uznał, że trudno o większą ironię, i głęboko westchnął, czego gauleiter na szczęście nie zauważył, bo zamaszystym krokiem zmierzał już w kierunku wartowników. Oni na jego widok stuknęli obcasami i wyprostowali ręce w pozdrowieniu.

– Spieprzać – powiedział do nich bez ceregieli Hanke. – A ty siadaj za sterami, ale już – zwrócił się do swo­jego adiutanta.

Strażnicy wymienili niepewne spojrzenia i nie ruszyli się z miejsca.

– Nie zrozumieliście czegoś? – Gauleiter spojrzał na nich groźnie.

Jeden z żołnierzy przełknął głośno ślinę i zebrał się na odwagę.

– Proszę wybaczyć, otrzymaliśmy rozkaz, żeby pilnować samolotu, bo jest przeznaczony na wyłączny użytek komendanta Hermanna Niehoffa. W razie, eee, tego, upadku Breslau komendant ma osobiście zdać raport Führerowi w Berlinie.

Spojrzenie Hankego powinno momentalnie ­obrócić człowieka w kupkę popiołu, ale chyba doznało chwilowej awarii, bo żołnierz nadal stał żywy. Hanke zbliżył się do niego na odległość dwudziestu centymetrów, a Dietrich, siedząc już za sterami, ponownie westchnął, tym razem nad głupotą żołnierza.

– Mówisz do Reichsführera-SS, kretynie, to ja jes­tem twoim przełożonym, a nie Niehoff – wysyczał przez zę­by, wypuszczając przy okazji kropelki śliny, które osiadły na twarzy wystraszonego strażnika. – Führer nie żyje, głąbie – tu oczy żołnierza zrobiły się okrągłe ze ­zdziwienia – i to ja teraz sprawuję władzę nad Trzecią Rzeszą. Mózg ci się wypłaszczył jak pas startowy czy zrozumiałeś?

– Zrozumiałem, Herr Reichsführer. Przepraszam, Herr Reichsführer. – Żołnierz trząsł się ze strachu i Dietri­chowi obserwującemu całą scenę zrobiło się go zwyczajnie żal.

Hanke odsunął się i wydawał usatysfakcjonowany.

– No. Dałem ci szansę i nie skorzystałeś z niej – oznajmił już zupełnie spokojnie. – W takim razie muszę już tylko ukarać cię za głupotę.

Zaskakująco szybkim ruchem wyjął z kabury pistolet, strzelił swojemu rozmówcy w głowę i od razu zrobił to samo z drugim strażnikiem. Hans Dietrich znał swojego pryncypała, ale mimo wszystko otworzył usta ze zdziwienia. Hanke z wyraźnym obrzydzeniem przesunął ręką po mundurze, na którym osiadły krople krwi.

– Szlag, ale syf. Nieważne, i tak go zdejmę. Uruchamiaj silnik – zwrócił się do Dietricha i wsiadł do kabiny.

Lekki i niewielki samolot charknął, zawarczał i śmigło zaczęło się obracać.

– Wiesz, dokąd masz lecieć – rzucił Hanke do siedzącego przed nim Hansa Dietricha. – I lepiej, żebyś udowodnił, że z ciebie taki as przestworzy, jak powiadają.

Adiutant zamierzał to udowodnić z całą stanowczością, mniej gdy chodziło o Hankego, więcej w kontekście ratowania własnej skóry. Musiał przyznać, że przysłanie na potrzeby Niehoffa właśnie niewielkiego samolotu typu Storch było przebłyskiem czyjegoś geniuszu. Maszyna – co udowodnili piloci podczas testów – potrzebowała zaledwie czterdziestu pięciu metrów pasa, żeby wznieść się w powietrze. Ilość miejsca przed Halą Stulecia była w zupełności wystarczająca, nawet biorąc pod uwagę, że w kabinie siedziało ich dwóch plus dodatkowo ciężka torba i nie mniej ciężka walizka. Co prawda zdarzały się pilotom Storcha akcje spektakularne i szalone jak uwolnienie Mussoliniego czy loty do Stalingradu, ale Dietrich jakoś nie miał szczególnej ochoty dołączyć do ich zaszczytnego grona i, jak sobie obiecywał wcześniej, nie zamierzał testować swoich umiejętności w równie ekstremalnych warunkach.

Jak na złość w tej właśnie chwili uciekał z oblężonego miasta wśród artylerii wojsk radzieckich napędzanych wściekłością i wizją rychłego zwycięstwa. Dietrich nie miał najmniejszych wątpliwości, że Wrocław podda się w ciągu najbliższych godzin, jak tylko komendant miasta dowie się o ucieczce gauleitera. Niewielkie rozmiary samolotu, któremu wśród maszyn lotniczych bliżej było do komara niż do orła, działały w tym wypadku na plus. Co więcej, tylko ta maszyna dawała cień szansy na opuszczenie Breslau.

Hans Dietrich na moment zamknął oczy i pomyślał o swojej narzeczonej, czekającej na niego w Szwajcarii. Oby tylko otrzymała jego list z najważniejszymi wskazówkami. Co prawda on sam miał fotograficzną pamięć i poradziłby sobie bez nich, ale… No po prostu różne rzeczy mogą się wydarzyć. Poprawił czapkę, obrócił samolot we właściwym kierunku i dodał gazu. Spojrzał na zegarek – piąta trzydzieści.

– A to się Hermann Niehoff zdziwi – zachichotał Hanke, kiedy niewielkie kółka awionetki utraciły kontakt z podłożem.

– Herr Reichsführer, czy Adolf Hitler naprawdę nie żyje? – odezwał się adiutant.

Zrobił to. Zadał mu to niebezpieczne pytanie. Osta­tecznie to on pilotował i Hanke nie mógł sobie pozwolić na żadne nieprzemyślane ruchy wykonane w przypływie wściekłości, bo jego własny los był w tym momencie w rękach trzydziestoletniego podwładnego. Za jego plecami przez moment nikt się nie odzywał i Hans wstrzymał oddech.

– Tak, od kilku dni – odezwał się w końcu Hanke. – Ale wiesz co? Mam to w dupie.

Dietrich w to wierzył. Od pewnego czasu znacznie ważniejsze dla gauleitera wydawało się zabezpieczenie jego własnej przyszłości niż przyszłość Trzeciej Rzeszy jako takiej, bo ta rysowała się w zdecydowanie czarnych barwach. W zabezpieczaniu przyszłości Hankego Dietrich jako najbliższy i najbardziej zaufany współpracownik brał czynny udział, a za swoje poświęcenie został wynagrodzony obietnicą udziału w zyskach. No właśnie, obietnicą. Z obietnicami gauleitera bywało różnie, dlate­­go Hans nauczony doświadczeniem podjął pewne działa­­nia, by przesunąć tę obietnicę dość istotnie w stronę pewno­ści. O tym, rzecz jasna, pryncypała nie informował. Samolot zakręcił ponad płonącymi budynkami i skierował się na południe, ku granicy z Czechosłowacją.

Nagle usłyszeli świst, przed oczami coś im przeleciało z oszałamiającą prędkością, a od strony kadłuba dał się słyszeć odgłos jakby uderzenia kamykiem.

– Dostaliśmy! – krzyknął Hans.

– Gdzie?!

– W bak z paliwem!

– Scheisse!

– Pocisk piechoty! Lecę tak daleko, jak tylko się da!

– No ja myślę! Jeśli spadniemy tutaj i przeżyjemy, rozszarpią nas na strzępy!

„Jeśli spadniemy trochę dalej, też nie będzie wesoło”, pomyślał adiutant. Pociski śmigały przed kokpitem już na poważnie, w końcu przelatywali nad Wrocławiem niemalże zalanym przez wojska radzieckie, a miasto od ostatecznego upadku dzieliły jedynie godziny.

– Jak tylko miniemy linię wroga, muszę wylądować i spróbować naprawić samolot! – krzyknął Hans.

– Chyba zwariowałeś!!!

– Inaczej nie damy rady, paliwo wycieka. O dotarciu do Czechosłowacji można zapomnieć.

– Niech to cholera! To co robimy?

– Wyląduję na tyłach, załatam bak, może uda się dolecieć do lotniska w Hirschbergu, tam weźmiemy nowy samolot.

– Nikt nie może o nas wiedzieć!

– Jeśli tak nie zrobimy, z pewnością nikt się nie dowie, bo spadniemy gdzieś w lesie i tyle! – zirytował się w końcu Dietrich. – Zresztą niemożliwe, żeby nikt z naszych nie zauważył startującej awionetki. Niehoff pewnie i tak już się zorientował.

Karl Hanke przez chwilę przeżuwał usłyszane wiadomości, jakby przez to miały się stać bardziej strawne.

– Dobra – zgodził się w końcu. – Rób, jak uważasz. Na razie ty tu rządzisz.

Adiutant uniósł brew, zaskoczony tak łatwym oddaniem pola przez gauleitera. W innych okolicznościach twardogłowy esesman obstawałby przy swoim za wszelką cenę. W końcu tylko przez jego upór dziewięćdziesiąt tysięcy cywilów zginęło w styczniu podczas ucieczki z Breslau w marszu śmierci. Widać jeśli w grę wchodziło jego własne dupsko, skłonność do kompromisów jakby rosła. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, Hans po raz nie wiadomo który zgodził się w myślach z utartym frazesem.

Udało im się wylądować czterdzieści pięć kilometrów od Wrocławia, w okolicy Sobótki. Dietrich miękko posadził awionetkę na łące i zaczął oglądać bak. Tak jak przypuszczał, spora część paliwa wyciekła, a to, co zostało, zdecydowanie nie wystarczało na przelot do Czechosłowacji. Nawet jeśli dolecą do Jeleniej Góry, będzie mógł uważać się za szczęśliwca i pogratulować sobie niesamowitych umiejętności. Bak prowizorycznie załatał. Dobrze, że to, co wystrzelono w ich kierunku, nie miało nie wiadomo jakiego kalibru, bo inaczej spadliby jeszcze w mieście. Hanke krążył zdenerwowany tam i z powrotem, paląc jednego papierosa za drugim.

– Ale wszystko dobrze zabezpieczyłeś? – odezwał się w pewnym momencie.

– Tak, już nie powinno więcej wycieknąć – odparł Dietrich, całą uwagę poświęcając kadłubowi Storcha.

– Nie o tym mówię. Tylko o… wiesz.

Hans oderwał wzrok od maszyny i spojrzał na pryncypała z uwagą.

– Tak jest, Herr Reichsführer.

– Bo wiesz, będziemy musieli tam wrócić. Żeby w ogóle było po co.

Hans uznał, że określenie „będziemy musieli” zamiast „będę musiał” brzmiało obiecująco. Na tyle obiecująco, że można było założyć, iż gauleiter nie będzie się chciał go niecnie pozbyć przy najbliższej okazji.

– Wszystko zrobiłem tak, jak ustaliliśmy, Herr ­Reichsführer.

– No dobrze, dobrze – mruknął nieco uspokojony Hanke i zaciągnął się dymem.

Wkrótce wsiedli z powrotem do Storcha, a Dietrich sprawnie podniósł maszynę i skierował ją w stronę ­Jeleniej Góry.

Żeby zdobyć kolejny samolot, Hanke musiał użyć swego autorytetu. Dowódca obiektu pomyślał, że Niehoff uzna informacje z Jeleniej Góry za intere­su­­jące, dlatego uprzejmie doniósł, że Karl Hanke wraz z adiu­tantem właśnie zostawili u nich na lotnisku zdezelowaną maszynę należącą do komendanta Breslau, a wymusiwszy kolejną (tak to należało ująć), skierowali się na południe. Pewnie nawet nie przypuszczał, że w ten oto sposób stał się nadawcą ostatniego meldunku na temat gauleitera.

Karl uwolnił umysł od nadmiaru negatywnych emo­cji i powoli zaczął dopuszczać do siebie myśl, że i tym razem, jak to już wielokrotnie wcześniej bywało, wydobędzie się z opresji i miękko spadnie na cztery łapy. Hans ­pilnował wskaźników i obserwował przesuwające się w dole Karkonosze, które o tej porze były niezwykle malownicze. ­Minąwszy szczyty, obniżył nieco lot i odetchnął. Hanke nie odzywał się od jakiegoś czasu, co bardzo Dietrichowi odpowiadało, bo nic tak nie działało mu na nerwy jak durne ględzenie pryncypała. Jego myśli zaczęły krążyć wokół pięknego kraju, jakim jest Szwajcaria, w ogóle, a wokół pięknej narzeczonej w szczególe, i pomimo ciągle napiętej uwagi poczuł już nawet coś na kształt odprężenia.

Za wcześnie. Ni stąd, ni zowąd znów śmignęły pociski i kilka z nich trafiło do celu.

– Znów dostaliśmy! – krzyknął Hans.

– Widzę, do diabła! Zrób coś!

– Nic nie mogę zrobić – odkrzyknął adiutant, a samolot niebezpiecznie zachybotał i zaczął wydalać z siebie grubą smugę dymu. – To koniec, Herr Reichsführer.

– Nie pierdol, Dietrich! Jesteś podobno świetnym pilotem, do jasnej cholery!

„Za chwilę będę świetnym i martwym” – pomyślał Hans. Zmusił swój mózg do pracy na najwyższych obrotach i gdzieś pod czaszką zaczął mu kiełkować pomysł na przetrwanie.

– Niech się pan trzyma, Herr Reichsführer, może zdarzy się cud i przeżyjemy.

– Czego mam się trzymać, durniu, aaaaaa!

Hanke musiał przerwać łajanie adiutanta, bo ­właśnie w tym momencie samolot zaczął gwałtownie ­tracić ­wysokość. Dietrich wspinał się na wyżyny swojego kunsztu, by uniknąć wpadnięcia w korkociąg. Maszyna przechy­­­lała się gwałtownie z jednej strony na drugą i ­spadała, a za nią ciągnęła się smuga ciemnego dymu. Adiu­tantowi udało się w końcu jako tako ustabilizować lot i ­rozpaczliwie wypatry­­­­wał nawet ­najskromniejszego ­kawałka tere­nu, który nie byłby zarośnięty gęstym ­lasem. Kiedy już mu się wydawało, że ostateczna chwila ­nadeszła i za moment roztrzaska się o drzewa z ­wrzeszczącym ­Hankem za plecami, pojawiła się nikła nadzieja na ­ocalenie.

– Tam jest spora polana, spróbuję posadzić samolot!

Nie miał pewności, czy jego słowa dotarły do gau­leitera, ponieważ ten wbrew żołnierskiemu etosowi i godności z przerażenia darł się jak opętany. Śmigło przestało się obracać, najwyraźniej wytracili całe paliwo, co w tym akurat przypadku należało uznać za dobrą wiadomość. Dietrich pokrzepił się myślą, że jeśli już zginie, to przynajmniej nie poprzez spalenie żywcem. Zawsze to coś.

Samolot przetarł brzuchem po wierzchołkach drzew, dosięgnął polany, kilka razy niebezpiecznie podskoczył na trawie, przejechał przez niezalesioną przestrzeń i zarył dziobem w ziemię na samym skraju śródleśnej łąki, łamiąc przy okazji skrzydło.

Zapadły ciemność i cisza. Dietrich nie wiedział, ile ­czasu upłynęło, zanim ponownie zaczęły docierać do niego bodźce. Najpierw stwierdził, że słyszy jakieś jęki, i to z ­pewnością nie on je wydawał, wszystko wskazywało więc na to, że obaj przeżyli katastrofę lotniczą. To mu ­kazało ­otworzyć oczy i dostrzegł, że na dobrą sprawę wyszli z tego niemalże bez szwanku, nie licząc paskudnej rany na czole gauleitera. Musiał o coś porządnie walnąć podczas upadku. Hans Dietrich poczuł się, jakby wygrał los na loterii lub wręcz narodził się na nowo, i poprzysiągł sobie, że jeśli dane mu będzie przeżyć ten cały burdel, to kiedyś się nawróci na… na coś tam, nieważne nawet na co, i uda się do… gdzieś tam, nieważne gdzie, z jakąś pielgrzymką dziękczynną. Karl Hanke przestał w końcu jęczeć. Najwidoczniej dotarło do niego, że również przeżył.

– Nic panu nie jest, Herr Reichsführer?

– Ty to zadajesz pytania. Rozbiliśmy się. To mi jest. Ale czekaj. No tak, chyba niczego nie złamałem.

– Ja chyba też nie. Wyjdźmy z tego samolotu.

Otwieranie kabiny nieco trwało, bo zdeformowała się podczas upadku, ale w końcu obaj wyczołgali się z niej i opadli na trawę obok samolotu. Gauleiter rozejrzał się, roześmiał i entuzjastycznie poklepał Dietricha po plecach.

– No, chłopaku, mamy farta. Wygląda na to, że znowu nam się udało.

Hans Dietrich pomyślał, że znając pech, jaki towarzyszy mu w życiu, nie byłby tego taki pewny.

Moją dumą jest wierność.

Hirschberg to obecnie Jelenia Góra, przepiękne, choć mocno ­niedoinwestowane miasto u stóp Karkonoszy. Spolszczenie nazwy, jak widać, odbyło się „liniowo” (Hirsch – jeleń, Berg – góra).Rozdział pierwszy

21 kwietnia 2019, niedziela

Niedziela dwudziestego pierwszego kwietnia 2019 roku napełniała proboszcza kościoła świętego Macieja przy placu Nankiera prawdziwą radością. Nie dlatego że była to Niedziela Zmartwychwstania, najważniejsze i – co tu kryć – najweselsze święto chrześcijan, oraz nie dlatego, że aura zlitowała się nad miastem, obdarzając wrocławian prawdziwie letnią pogodą. Choć oczywiście należało to docenić, bo kościół napełnił się tłumnie.

No właśnie, napełnił się. To był ten powód, dla którego ksiądz proboszcz czuł przyjemne ciepło rozlewające się w sercu. Jak miło było widzieć ludzi, którzy wstąpili do świętego Macieja, nie tylko dlatego, że trudno było nie przejść obok niego w drodze do barokowego gmachu głównego Uniwersytetu Wrocławskiego, lecz po to, by się zwyczajnie pomodlić. Studenci (tu zawsze kręcą się jacyś studenci) z zapałem wydobywali z gitar dźwięki wzmocnione nowoczesną aparaturą, dokładali do aranżacji muzycznej nostalgiczne zawodzenie skrzypiec (swoją drogą, skąd oni wytrzasnęli tego drągala ze skrzypcami, chłopak jest genialny!), mieli nawet bongosy (to nie był dobry pomysł), nie mówiąc już o tym, że naprawdę dobrze śpiewali. Wielkanocna msza święta w tym roku była, zdaniem proboszcza, jedną z lepszych, jakie miał okazję tutaj celebrować. Kiedy patrzył znad ołtarza (w świeżo wyremontowanym prezbiterium) w stronę tłumu wiernych, który szczelnie wypełnił wnętrze niewielkiego gotyckiego kościółka niczym płyn naczynie, czuł, że wszystko, co robi w życiu, i wszystko, co do tej pory przeszedł, naprawdę ma sens. Wznosił ponad ołtarzem Ciało Pańskie i wierzył mocniej niż kiedykolwiek, że rzeczywiście trzyma w rękach Boga, a nie tylko wypiek od dostawcy, u którego zaopatrywał się od dłuższego czasu. Świetlne refleksy wpadające przez wąskie i wysokie gotyckie okna rozlewały się po wnętrzu kościoła i zabawnie igrały ze ściśniętymi w nim wiernymi, co dodawało atmosferze podniosłości, a i pozwalało nieco inaczej spojrzeć na stare mury, chór z tyłu i wiekowe zdezelowane organy (będzie musiał znowu powalczyć o kasę na remont).

Msza przeciągała się nieco, bo w końcu liturgia wielkanocna rządzi się swoimi prawami, a ponadto studentom tak mocno udzieliła się podniosłość chwili, że grali i grali, i śpiewali, a jeden idiota nie przestawał walić w te bongosy. Proboszcz musiał w końcu wstać ze swojego siedziska, na którym przysiadł po rozdaniu komunii, ostentacyjnie stanąć przy ołtarzu, poprzerzucać karty mszału (choć nie było po co, bo wszystko miał przygotowane), aż w końcu spojrzeć na nich wymownie, bo nie zrozumieli wcześniejszych sugestii. Muzyka w końcu ucichła. Doprowadził więc liturgię do finału, przekazał kilka kompletnie nieistotnych ogłoszeń, pobłogosławił wiernych, starając się nie fałszować przy ostatnim „alleluja”, z którym zawsze miał problem, pozwolił studentom zarżnąć w skrzypki po raz ostatni i uznał, że dzień można włożyć do przegródki „udane”. Już teraz, choć właściwie dopiero minęło południe.

Nie przyznałby się nikomu, ale lubił też takie chwile jak ta, kiedy młodzi wyplątali się już z kabli i mikrofonów, schowali nagłośnienie, zabrali instrumenty i poszli. Jeszcze wcześniej zwykli wierni uczestniczący we mszy co do jednego wylali się z kościoła na ulicę, a w świątyni pozostawał on sam. Miał zwyczaj (i wiedział o tym jedynie wikary) niespiesznym krokiem obchodzić kościół dookoła, ciągnąc palcem po murze, jak to lubią robić dzieci, kiedy idą i smarują łapami po wszystkich możliwych płotach, co zawsze irytuje ich matki. Czuł się wtedy właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Miał wrażenie, że poprzez to dotykanie średniowiecznych murów, które widziały już tyle, że nie starczyłoby życia, gdyby miały to wszystko opowiedzieć, doświadcza swoistej harmonii, wtapia się w historię i za sprawą swojej osoby łączy ją z tym, co dopiero nastąpi. Zganił się za mało pokorne podejście do tematu i kontynuował spacer.

W pewnym momencie stanął jak wryty. Obszedł już kościół niemal w całości i zbliżył się do transeptu po jego prawej stronie, kiedy poczuł, że coś tutaj straszliwie nie gra. W jednej chwili cała harmonia, jakiej doświadczał, rozwiała się jak dym, a przestrzeń wypełniło poczucie braku jak po odcięciu kończyny.

Brakowało świętego Józefa. Drewnianego. Pomalowanego na dość krzykliwe kolory, co proboszczowi nieszczególnie się podobało, ale ponieważ kompletnie się nie znał na sztuce, nigdy nie wypowiadał się o tym głośno, żeby nie wyjść na ignoranta. Święty Józef był niewysoki, nawet można powiedzieć, że drobny, bo wzrostu około czterdziestu centymetrów, wyposażony w słodki ciężar w postaci Dzieciątka Jezus oraz być może jeszcze słodszy, a z pewnością intensywniej pachnący, w postaci białej lilii. I Dzieciątko, i lilia były drewniane jak sam Józef, a ich zapach był jedynie wytworem wyobraźni księdza, nie przesłaniało to jednak faktu, że obecnie po Józefie z przychówkiem pozostało jedynie miejsce wolne od kurzu.

Proboszcz się rozejrzał. Może jakiś średnio dowcipny wierny gdzieś tę rzeźbę przestawił? Może przeszkadzała? Nigdzie jej nie dostrzegł. Wszedł między ławki i zaczął wypatrywać jej gdzieś w okolicach podłogi, myśląc, że ktoś nieopatrznie ją zepchnął (w końcu było tłoczno), a następnie bez szacunku ciepnął gdzieś byle jak (co za l­udzie), ale i między ławkami poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu. Rozważał, czy nie położyć się na ziemi i nie sprawdzić jeszcze dokładniej, ale poczuł na sobie czyjś wzrok i się wyprostował. Przy balustradach oddzielających prezbiterium od reszty kościoła stał chudy długowłosy student.

– Zostawiłem bongosy.

No tak, jeszcze jego tu brakowało. Już on mu da bongosy. Chciał coś powiedzieć, ale młody w dwóch susach znalazł się przy ścianie, chwycił przedmiot i rączym kłusem zmierzał z powrotem w kierunku zakrystii.

– Czekaj no, Krzysiu, chodź tu. – Zatrzymał go proboszcz.

Długowłosy podszedł i stanął zaciekawiony.

– Krzysiu, widziałeś gdzieś Józefa?

– Yyy, księdzu chodzi o Janusza? Zabrał gitarę i już poszedł.

– Nie, Krzysiu, chodzi mi o Józefa – tłumaczył ­cierpliwie proboszcz. – Drewnianego. Stał tutaj. – ­Wskazał puste miejsce.

Właściciel bongosów wpatrywał się usilnie w miejsce przy ścianie, jakby to miało sprawić, że święty Józef w cudowny sposób zmaterializuje się ponownie i to w komplecie razem z Dzieciątkiem i lilią. Nic takiego niestety nie nastąpiło. To nie był dobry czas na cud.

– Od dawna tu stał? – Krzysztof zmarszczył brew i wyraźnie zabierał się za śledztwo.

– Od zawsze. To znaczy odkąd tu jestem.

– Aha. To nie, nie widziałem.

– Tak myślałem – westchnął proboszcz.

– To może jeszcze wróci? – podsunął Krzyś.

– Jest drewniany – przypomniał proboszcz. – Będzie miał z tym problem.

– No fakt – zgodził się Krzyś. – Czy mogę…? – Wskazał na zakrystię.

– A tak, Krzysiu, idź. I, błagam, nie zapomnij znów o tych tam-tamach.

– To bongosy!

– O bongosach. Nie zapomnij o nich.

Krzyś, powiewając długim blond włosem i połami kraciastej koszuli, która z niezrozumiałych dla proboszcza ­powodów wydała mu się strojem idealnym na wielka­nocną eucharystię, w trzech susach zniknął za drzwiami zakrystii.

Ksiądz ponownie został sam. Niestety stało się to, co nie miało nigdy prawa się wydarzyć. Przynajmniej nie za jego kadencji. Zaufanie kierowane ku rodzajowi ­ludzkiemu po raz kolejny dostało po garach (po bongosach, brrr), bo wszystko wskazywało na to, że święty Józef padł ofiarą kradzieży, a co za tym idzie ofiarą kradzieży padł sam ksiądz proboszcz, który poczuł się osobiście i bardzo głęboko dotknięty. I to w biały dzień! Przy wszystkich! Niech to szlag. Jutro z samego rana zgłosi kradzież policji. Albo nie, zrobi to jeszcze dzisiaj, by nie dać złodziejowi najmniejszych szans, w końcu komisariaty powinny pracować nawet w święta. Ktoś musi mieć dyżur. Proboszcz od pierwszego szoku i poczucia bólu łatwo przeszedł ku słusznej złości. Tak, idzie na policję już zaraz, zamknie zakrystię i pójdzie. No i jego zwierzchnikom kościelnym przydałoby się to zgłosić. Chyba chcieliby wiedzieć o takiej sytuacji. Ksiądz znów westchnął. Dzień z szufladki „udane” sprawnie przefrunął do szufladki „do bani”. A było dopiero ­południe.

* * *

1 maja 2019, środa

Ksiądz kanonik z kościoła uniwersyteckiego pod wezwaniem Najświętszego Imienia Jezus odprowadził ­wzrokiem sporą grupę ludzi, która właśnie opuściła ­świątynię, i pokręcił głową z dezaprobatą. Szatan, jak wiadomo, jest podstępny i wybiera sobie przedziwne ­metody działania, ale jeśli ksiądz miałby kiedyś zrobić ­ranking ­najzłośli­wszych poczynań złego, wybrałby wycieczki szkolne, długi weekend majowy oraz japońskich turystów. Może niekoniecznie akurat w tej kolejności. Pech chciał, że właśnie dzisiaj spotkało go wszystko naraz.

Wycieczka gimnazjalistów (czy jak ich się teraz tam nazywa, pogubić się można), jaka wtłoczyła się w mury barokowej świątyni, zdawała się nic sobie nie robić z majestatu miejsca. Przepych i potęga baroku nie robiły na nich najmniejszego wrażenia, a kanonik podejrzewał nawet, że barok jako taki znacząco często mylił im się z barakiem (Barackiem?) lub nawet burakiem, jeśli już w ogóle taka zbitka głosek gdzieś im się o uszy obiła. Łazili, gdzie łazić nie powinni, macali wszystko co popadnie, żuli gumę, szeroko otwierając jamy chłonąco-trawiące i obrzydliwie mlaskając, robili straszny rumor, nad który przebijał się syk przewodniczki, machającej rozpaczliwie rękami i nieustannie proszącej o ciszę. Oni oczywiście tego nie słyszeli, bo niby jak mieli słyszeć, skoro wszyscy łazili ze słuchawkami na uszach.

Weekend majowy, zwany przez innych wysłanników piekła świętem Matki Boskiej Grillującej, oznaczał ciężki czas dla kanonika kościoła uniwersyteckiego. Bryła jezuickiej świątyni bezpośrednio łączyła się z barokowym gmachem głównym Uniwersytetu Wrocławskiego, zupełnie naturalne więc było, że przetaczały się tamtędy stada zwiedzających. Przecież być we Wrocławiu i nie znaleźć się w okolicach tej okazałej perły baroku to jak odwiedzić Paryż i nie zobaczyć wieży Eiffla. Bez sensu. Wszystko, co żyło, prędzej czy później trafiało pod pomnik szermierza na placu Uniwersyteckim, a przy okazji ładowało się do kościoła. Nie żeby kanonik tego nie chciał, ależ skąd, chciał bardzo, tylko „wielki weekend” (jeszcze jedno określenie z piekła rodem) czynił częstotliwość tych wizyt szczególnie uciążliwą. Wiele szkół właśnie na ten czas planowało wypady do stolicy Dolnego Śląska, czemu ksiądz zupełnie się nie dziwił. Dzisiaj więc, pierwszego maja, Polska podzieliła się na tych, którzy delektowali się karkóweczką wcześniej odpowiednio zamarynowaną, ewentualnie jakimś szaszłyczkiem (tu kanonik głośno przełknął ślinę) – i dobrze robili, bo Pan Bóg też przecież miał dzień, w którym odpoczął – oraz na tych, którzy nie mogli usiedzieć na tyłku i szlajali się po zabytkach. Tych drugich ksiądz musiał jakoś znieść.

Nigdy nie było wiadomo, czego się po takich spodziewać. Znajomy proboszcz z sąsiedniego kościoła świętego Macieja powiedział mu przecież, że w Wielkanoc rąbnęli mu rzeźbę. Nie wiadomo kto. W biały dzień. W tłumie ludzi. I nie dość, że zgłosił to na policję, to jeszcze musiał wyspowiadać się (nomen omen) kurii.

Po gimnazjalistach (czy kto to tam był) zagonionych w końcu w jedno stado przez przewodniczkę lub wychowawczynię (czy kto to tam był) i wypchniętych na powrót z kościoła na zewnątrz świątynię raczyła nawiedzić grupa japońskich turystów. O mało zresztą nie zderzyli się z tamtymi w drzwiach. Drzwi do kościoła spore są, masywne i szeroko się otwierają, jednak i one podlegają prawom fizyki. Ludziom szczęśliwie udało się nie wynieść ich razem z futryną i młodzi, mający wszystko doskonale gdzieś, zostali zastąpieni wyraźnie starszymi, bardzo głodnymi wiedzy. Japończycy karni i zdyscyplinowani jak ławica makreli wyciągnęli imponującą ilość sprzętów rejestrujących obraz i dźwięk, a poinformowani przez przewodnika (którego słuchali z napięciem i uwagą) o zakazie używania fleszy grzecznie powyłączali lampy błyskowe, gdziekolwiek się znajdowały, po czym zaczęli zachwycać się barokiem.

Proboszcz musiał przyznać, że przy Azjatach czuł się, hm, jak by to określić, bardziej wartościowy niż przy gimnazjalistach. Przepych wnętrza zrobił na nich piorunujące wrażenie, czego w żaden sposób nie starali się ukryć, wprost przeciwnie, a to mile łechtało ego kanonika. Cóż, w końcu on tu dowodził. To znaczy tak w cudzysłowie, rzecz jasna. Japończycy zgodnie jak w pływaniu ­synchroni­cznym ­kierowali elektronikę to w lewo, to w prawo, to do góry, to na dół i chłonęli sztukę. Potem przewodnik dał im ­najwyraźniej jakąś chwilę na prywatne zwiedza­nie, bo ­rozleźli się po świątyni, ale punktualnie co do minuty wszyscy stawili się z powrotem i zgraną grupą (a karnością ­zawstydziliby niejedno wojsko) wyszli z kościoła.

Proboszcz odetchnął. Naprawdę wolał Japończyków od uczniów, tylko że to była dzisiaj piąta taka grupa. Już odczuwał zmęczenie, a jeszcze czekało go przecież odprawienie popołudniowej mszy świętej o szesnastej. Zerknął na zegarek. Na dobrą sprawę powinien się zbierać. Przeszedł przez nawę główną w stronę prezbiterium i przy niepozornym (jak na barok) ołtarzu bocznym jak zwykle minął figurę Chrystusa Zmartwychwstałego.

Zatrzymał się. Wydawało mu się, że, owszem, minął Chrystusa Zmartwychwstałego, ale coś kazało mu się ­cofnąć i sprawdzić, czy rzeczywiście. Zawrócił więc, stanął przed ołtarzem i zamarł.

Po Chrystusie nie było ani śladu. Chociaż nie, ślad był. Ślad, gdzie do tej pory figura się znajdowała, ślad ten krzyczał wręcz głośno i domagał się natychmiastowego usunięcia zwałów kurzu, który zalegał wokół przestrzeni doskonale od kurzu wolnej. Proboszcz rzucił się do wyjścia, chcąc gonić za Japończykami, ale w drzwiach zatrzymał się gwałtownie, kiedy uświadomił sobie, jak bezsensowne było jego działanie i jeszcze bardziej bezsensowne podejrzenia. Już bardziej prawdopodobni wydali mu się gimnazjaliści, ale ci byli już zapewne w okolicach Sky Tower, a ochroniarze tarasu widokowego w obiekcie zanosili do nieba akty ­strzeliste (to bardzo możliwe) o jak najszybszą dematerializację całej wycieczki. Kanonik wrócił więc do miejsca, z którego Chrystus zniknął.

No to pięknie. Dziwił się, że kolega ze świętego Macieja niczego nie zauważył, a tymczasem on sam ­znalazł się w identycznej sytuacji. Jak to w ogóle możliwe? Przecież miał wszystko pod kontrolą. I tyle jest w końcu kosztownych, zabytkowych rzeźb w kościele uniwersyteckim, dlaczego złodziej zdecydował się właśnie na tego Chrystusa? Nie chciał czegoś, hm, starszego? ­Pewnie działał szybko i nie miał czasu na zastanawianie się.

Proboszcz westchnął. A zatem jego również czeka zgłoszenie sprawy organom ścigania oraz przełożonym. Kanonik, czując, jakby zwisał mu u szyi młyński kamień, powlókł się noga za nogą w kierunku zakrystii. Nikt nie przekona go do turystów i długich weekendów. Nie ma takiej opcji.

* * *

3 maja 2019, piątek

Mrok katedry to było to, co młody, niedawno wyświęcony ksiądz lubił najbardziej. Znacznie mniej lubił swojego proboszcza, ale cóż, nie każdy ma szczęście od samego początku, niektórzy zaliczają trudne wejście w kapłaństwo. Wierzył jednak, że czegoś go to nauczy i dalej będzie miał łatwiej.

W przełożonych Pan Bóg mu nie pobłogosławił, ale w lokalizacji owszem, nawet bardzo. Najważniejszy kościół we Wrocławiu był też kościołem odwiedzanym najczęściej i najtłumniej. Sporo się tu działo… Wróć. Tu ZAWSZE się coś działo, katedra była jednym ­wielkim organizowa­niem się, przebiegiem, relacjonowaniem, znów ­organizowa­niem i tak w kółko. Od zupełnie ­świeckich imprez odbywających się na przykład w ramach festiwalu Wratislavia Cantans, po święcenia adeptów ­seminarium, bierzmowania, komunie, spotkania, czuwania, modlitwy i tego typu sprawy. Katedra wrocławska była jakby Kościołem polskim w pigułce. Zadziwiające więc, że pomimo tego całego zgiełku (ach, i jeszcze turyści, nie zapominajmy o turystach!) zdołała ocalić atmosferę magii (zaraz, naprawdę pomyślał „magii”?), tajemnicy, skupienia i mroku. Mrok zawdzięczała zapewne wstawionym po wojnie niezwykle barwnym witrażom (wcześniejsze nie przetrwały tego piekła na ziemi) i teraz, trzeciego maja, wpadały przez nie promienie ­słońca, gdzieniegdzie rozlewając na ciemnych drewnianych ławkach barwne plamy. Słońca nie było jakoś szczególnie dużo, bo i pogoda na majówkę udała się raczej średnio, i pełnię swoich możliwości zaprezentować mogło jedynie w wysokiej nawie głównej. Nawy boczne, znacznie niższe niż środkowa, niemal zawsze pogrążone były w mroku i młodemu księdzu kojarzyły się z benedyktyńskimi śpiewami po łacinie i stadem mnichów z kapturami zaciągniętymi głęboko na twarz. Kiczowate, sam to przed sobą przyznawał, ale cóż mógł poradzić, takie skojarzenie go naszło i kropka.

Ciekawa była też kwestia przywiązania ludzi do katedry. Co jakiś czas ten i ów, raczej bogatszy niż biedniejszy, fundował to i owo jako wotum ­dziękczynne za okazane łaski. A to kilometrowej długości różaniec, a to pię­kne pozłacane serce wielkości anteny satelitarnej, a to złota róża naturalnych rozmiarów. Młody ksiądz miał okazję zaobserwować, jak proboszcz głośno się zastanawia, gdzie kolejne wotum wepchnąć i dlaczego ludzie, na miłość boską, jeśli coś fundują, to wybierają rzeczy tak niepraktyczne, zamiast na przykład dorzucić cegiełkę do remontu organów, które potrzebowały pracy znacznie więcej, niż można było im ­ofiarować. Ksiądz uśmiechał się wtedy pod nosem, zdumiewając się nad wykazywaną przez proboszcza tak niesamowitą nieznajomością natury ludzkiej. Przecież jakby jeden z drugim dał na organy, to kto by o tym wiedział? W księgach parafialnych może by to zapisano, ale czy ktoś je czyta i czy ktoś poza duchownymi w ogóle ma do nich dostęp? No nie. Jeśli datek większy, a i znajomości jakoweś w mieście są, to może w prasie lokalnej człowiek by przeczytał, że taki to a taki przedsiębiorca dolnośląski wsparł wrocławską matkę kościołów bla, bla, bla. I tyle. Ale jeśli pierdzielnie (o rany, naprawdę pomyślał „pierdzielnie”?) obraz wielkości drzwi od stodoły i na ramie wygraweruje dodatkowo „Dar dziękczynny od XY za okazane łaski”, to po pierwsze zobaczy to każdy, kto tu trafi, a po drugie, skoro zobaczy, jednocześnie otrzyma jasny komunikat: „Stać mnie, frajerzy”.

Tak właśnie było, ksiądz podejrzewał, ze świętym Mateuszem Ewangelistą. To znaczy nie, Mateusz niczego nie fundował, wprost przeciwnie, to jego ufundowano. Proboszcz pięknie podziękował, a potem jęknął, bo to już szósty ewangelista, a ich było, jak wiadomo, czterech. Wśród tych sześciu posiadanych przez parafię jest trzech Mateuszów. To dziwne, bo Jana nie ma ani jednego. Nikt nie lubi świętego Jana Ewangelisty. Zbyt zawile pisał, ot co.

Ostatni Mateusz był nawet spoko, na tyle spoko, że stanął na eksponowanym miejscu. No, bez przesady z tym eksponowanym. Na widoku – to lepsze określenie. Na jednym z ołtarzy bocznych. Pasował tam, bo jakoś tak, dzięki Bogu, fundator wpisał się stylistycznie w wystrój katedry, która w surowych gotyckich murach kryła prawdziwe perełki renesansu, baroku i epok późniejszych. Fundator „pojechał barokiem”, święty Mateusz miał w związku z tym powiewne szaty, rzecz jasna złocone, na jednej ręce spoczywała mu otwarta księga (złocone brzegi i okładka), a w drugiej trzymał okazałe pióro (złote po całości), twarz zaś wznosił ku niebiosom w niemym uwielbieniu. Rzeźba była naprawdę udana, a dodatkowo niewielka, przez co z jednej strony korzystnie urozmaicała wnętrze świątyni, z drugiej nie przytłaczała sobą i najczęściej (być może wbrew zamysłom fundatora) pozostawała niezauważona.

Tak jak i teraz. Młody ksiądz przeszedł obok miejsca, w którym stała, i nawet jej nie zauważył. Chwileczkę. Mateusz wtapiał się w przestrzeń, ale nie aż tak. Wikary zawrócił gwałtownie i znów znalazł się w miejscu, które przed chwilą mijał.

– O kurwa…

Zaraz, niemożliwe, żeby powiedział „kurwa”, musiało to być „kurna”. Świętego Mateusza nie było. No to pięknie, fundator jest akurat znajomym proboszcza i naprawdę się lubią. Jak się dowie, że jego dar serca wytrwał zaledwie dwa tygodnie, to co sobie pomyśli o jakości otrzymanych dobrodziejstw? Nie mówiąc już o tym, że może dojść do niezbyt przyjemnej sytuacji spod znaku „Oddajcie mi moje pieniądze”, jeśli na przykład wykiełkuje w nim przypuszczenie, że kościół opchnął Matiego gdzieś dalej. Dobra, Mateuszów mają trzech, ale akurat tamtych dwóch to festiwal galopującego kiczu, takie rzeźbiarskie sacro polo.

Wikary rozejrzał się. Pod ścianami jakby nigdy nic snuły się ciemne sylwetki zwiedzających, mieszające się z tymi, którzy wstąpili na chwilę wyciszenia i refleksji. Drzwi do katedry zamykały się raz po raz z głośnym trzaskiem, a od rzędów konfesjonałów ustawionych w nawie bocznej od czasu do czasu dochodziło dyskretne pukanie. Słowem, wnętrze świątyni żyło swoim własnym życiem, zapewniając dozę anonimowości wszystkim, którzy tu trafili, akurat taką, jakiej potrzebowali.

Ksiądz zapragnął w tej chwili anonimowości absolutnej, wyposażonej dodatkowo w niewidzialność, ale na taką niestety z oczywistych względów nie mógł liczyć. Przez chwilę bił się z myślami, czy w ogóle informować proboszcza o zniknięciu Mateusza (bo może ­lepiej ­udawać, że samemu się jest zdziwionym, nie wiedziało się, nie zauważyło i takie tam), ale po pierwsze właśnie teraz przypadały godziny jego katedralnego dyżuru (a powinien mieć oczy dookoła głowy), a po drugie może lepiej odsunąć podejrzenie, że samemu się ma coś wspólnego z rąbnięciem rzeźby. Bo że to była kradzież, wikary nie miał najmniejszych wątpliwości. Ostatecznie doszły go słuchy o kradzieży w dwóch innych kościołach, takie rzeczy roznoszą się szybko, może więc chodzi o zmasowaną akcję, której należy położyć szybki kres. On się do tego złapania złodzieja przyczyni. Ten sposób myślenia sprawił, że wikary poczuł się odrobinę podbudowany. Właśnie tak. Pójdzie zawiadomić proboszcza. Cóż, wolałby tego nie robić, ale jednak zrobi. Z sytuacji organicznie złej wyciągnie jednak jakiś pierwiastek dobra. Westchnął, reakcję proboszcza świetnie mógł sobie wyobrazić. Ostatecznie nie każdy ma łatwo na samym początku.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: