Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na ostrym ogniu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Na ostrym ogniu - ebook

W świecie Emoni Santiago nie ma rzeczy niemożliwych… jest magia!

Emoni Santiago to dziewczyna obdarzona niezwykłym talentem – potrafi przygotować dania, które zachwycają wszystkich smakiem i aromatem, dowodząc, że magia istnieje. Ta wrażliwa czarodziejka kulinarna jednak jest jeszcze licealistką, której trudno pogodzić szkolne obowiązki z wychowywaniem dwuletniej córeczki. Ciągłe podejmowanie decyzji i stawianie czoła wyzwaniom przeznaczonym dla dorosłych powodują, że nastolatce brakuje czasu na to, co w jej życiu najważniejsze – zaszywanie się w swoim sekretnym, kuchennym azylu i realizację kulinarnej pasji.

Czy odpowiedzialność, kłopoty finansowe i brak czasu zmuszą Emoni do rezygnacji z marzeń? Czy to życie dyktuje nam warunki, czy my jemu? Pozwól się porwać tej wspaniałej powieści i dowiedz się, czy warto zawsze stawiać na marzenia!

 

 

Byłam niewiele starsza od Dziecinki i zawsze dreptałam za Bunią do kuchni. Siadałam przy kuchennym stole i obserwowałam, jak babcia miesza coś w garnku. Nie pamiętam już, co sprawiło, że tamten konkretny dzień był inny niż wszystkie. W pewnej chwili zapomniała chyba nawet, że jestem tuż obok, bo nagle cisnęła ścierkę na podłogę i wyszła. Bunia mówi, że wyszła na ganek na dosłownie dziesięć minut, by nieco oczyścić umysł, a kiedy wróciła, ja już zdążyłam przystawić sobie stołek do kuchenki i ustawić na blacie różne przyprawy. Chyba nie muszę tłumaczyć, że Bunia wpadła w szał na samą myśl o tym, że mogłam się poparzyć albo spalić obiad czy, co gorsza, cały dom. Tak czy inaczej, niczego nie zwęgliłam. Kiedy Bunia spróbowała mojego dzieła, stwierdziła, że to najsmaczniejsze danie, jakie w życiu jadła. I tak oto, w wieku czterech lat, dowiedziałam się, że szczęśliwe wspomnienie może wycisnąć z oczu łzy.

 

 

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66380-92-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przepis Emoni

PRZEPIS EMONI:

„Gdy życie staje się kwaśne jak cytryna, zrób z niej pudding kokosowy z werbeną cytrynową”

Ukoi: serce, gdy z tęsknoty wyrywa się ku komuś, kogo kochasz.

Składniki:

• dwie puszki mleka kokosowego
• garść białego cukru
• cztery łyżeczki skrobi kukurydzianej
• szczypta soli
• kilka listków werbeny cytrynowej
• kilka lasek wanilii
• cynamon do ozdobienia

Sposób przygotowania:

1. Do rondelka wlej mleko kokosowe i podgrzej aż do wrzenia. Zmieszaj listki werbeny cytrynowej, laski wanilii i dodaj do gorącego mleka. Odstaw, aby smaki się przeniknęły.

2. Po piętnastu minutach dodaj sól, cukier i skrobię kukurydzianą i mieszaj, aż skrobia całkowicie się rozpuści. Zagotuj całość, nie przestając mieszać do czasu, aż masa zacznie gęstnieć i nabierać konsystencji puddingu.

3. Przelej masę do dużej miski i przykryj folią. Odstaw do lodówki na pięć godzin.

4. Po wyjęciu puddingu z miski posyp go dla ozdoby cynamonem.

* Najlepiej smakuje na zimno, gdy marzy się na jawie o drzewach palmowych i wsłuchuje w klasyki Héctora Lavoe.Pierwszy dzień

Pierwszy dzień

Dziecinka ani piśnie, gdy, przygryzając wargę, po raz czwarty rozplatam jej warkoczyk. Prawdę mówiąc, to raczej ja jestem na granicy płaczu, bo jeśli się nie pospieszę, obydwie się spóźnimy.

– Przepraszam, Dziecinko, wiem, że cię to boli. Mamusia po prostu nie chce, żebyś miała chaos na głowie.

Wygląda na niewzruszoną moimi przeprosinami, prawdopodobnie dlatego, że a) nie splatam warkocza na tyle ciasno, by rzeczywiście sprawiać jej ból (i właśnie przez to włoski sterczą jej we wszystkich kierunkach!); b) ogląda Vaianę, a uwielbia tę bajkę. Dopóki może ją oglądać, pozwoli mi bawić się swoimi włosami aż do końca świata. Dzięki niebiosom, że Angelica dała mi dostęp do swojego konta na Netfliksie. Pochylam się nieco bardziej w kierunku krawędzi sofy, by móc zebrać wszystkie krótkie włoski na czubku jej głowy. To najtrudniejsza część, bo jeśli chcę, żeby warkoczyk wyszedł jak należy, muszę zacząć zaplatać go naprawdę ciasno.

– Emoni, vete. Czas na ciebie, ja ją uczeszę.

Nawet nie zerkam na Bunię, która stoi przy schodach prowadzących do dwóch sypialni na piętrze.

– Dam sobie radę, Buniu. Już prawie skończyłam.

– Spóźnisz się do szkoły.

– Wiem, ale… – Urywam, bo jednak okazuje się, że nie muszę mówić nic więcej. Bunia, jak to ona, zawsze doskonale rozumie.

Podchodzi bliżej i podnosi szczotkę, którą chwilę wcześniej położyłam na sofie.

– Wiem, że chciałabyś ją sama odprowadzić.

Kiwam głową, przygryzając dolną wargę. Tyle się natrudziłam, żeby załatwić Dziecince miejsce w dobrym żłobku. Mimo długiej listy rezerwowej ciągle tam wydzwaniałam i nachodziłam Mamę Clarę, kobietę, która prowadzi to miejsce, aż w końcu zgodziła się przyjąć ją na pierwsze zwolnione miejsce. No a teraz zaczynam świrować, bo nadszedł czas na pierwszy dzień Dziecinki. Przez całe swoje dwa lata przeżyte na tym świecie ani razu nie rozstawała się ze swoją rodziną. Zaplatam warkoczyk aż po same końcówki włosków. Splot jest prosty, kończę go różową kokardką, która pasuje do stroju Dziecinki: białej bluzeczki z kołnierzykiem i różowego sweterka. Wygląda przeuroczo. Nie stać mnie było na więcej niż trzy nowe ubranka do żłobka, ale cieszę się, że szarpnęłam się choć na to.

Okręcam krzesło, na którym siedzi córeczka tak, żebyśmy znalazły się twarzą w twarz. Nie umyka mi jednak, że kątem oka nadal stara się zerkać na Vaianę. Chichoczę mimo ciężaru w piersi. Może i wciąż jest malutka, ale powoli uczy się, jak radzić sobie w życiu.

– Dziecinko, mamusia musi iść do szkoły. Bądź miła dla innych dzieci i uważnie słuchaj Mamy Clary, to wiele się nauczysz, dobrze?

Dziecinka potakuje, jakbym właśnie zaserwowała jej najlepszą mowę dopingującą w stylu Jady Pinkett Smith. Przytulam dziewczynkę do siebie, upewniając się przy tym, że nie ściskam jej zbyt mocno i nie niszczę warkoczyka, na który straciłam aż godzinę życia. Cmokam ją w czółko po raz ostatni, biorę głęboki wdech i podnoszę z sofy torbę z książkami. Przesuwam dłonią po plastikowej narzucie, bo nie chcę, żeby Bunia się na mnie wściekała.

– Buniu, nie zapomnij spakować jej przekąsek. Mama Clara mówiła, że rodzice codziennie mają coś dzieciom przygotowywać. O, i soczek! Wiesz, że bez niego będzie marudzić. – Przechodząc obok Buni, nachylam się, by szepnąć: – Spakowałam też buteleczkę wody. Wiem, że nieszczególnie za nią przepada, ale nie chcę, żeby piła same słodkie napoje.

Bunia wygląda, jakby powstrzymywała uśmiech. Kładzie mi dłoń na plecach i popycha mnie w kierunku drzwi.

– Popatrz no, próbujesz mnie tu pouczać, nena, tak jakbym cię nie wychowała! I twojego ojca. – Ściska mnie delikatnie i poprawia mi kucyk, upięty wysoko na głowie. – Nic jej nie będzie, Emoni. Lepiej sama postaraj się mieć udany pierwszy dzień w szkole. Bądź miła dla innych dzieci. Dużo się naucz.

Przysuwam się do niej na ułamek sekundy, wdychając charakterystyczny zapach wanilii.

– Bendición, Buniu.

– Que Dios te bendiga, nena.

Klepie mnie po pupie, po czym otwiera drzwi i natychmiast witają mnie odgłosy West Allegheny Avenue: klaksony samochodów, pisk hamulców autobusów, zatrzymujących się na przystankach, szybkie powitania, wykrzykiwane w charakterystycznej mieszance hiszpańskiego i angielskiego oraz wołanie z okien matek wydających swoim dzieciom ostatnie polecenia. Drzwi zamykają mi się za plecami i przez moment, wraz ze szczękiem klucza w zamku, przestaję oddychać. Cała miłość w moim życiu znajduje się za tymi drewnianymi drzwiami. Dociskam do nich ucho i słyszę klaskanie w dłonie, a zaraz po nim wysoki, radosny głos Buni:

– Okej, mała Emmo! Od dzisiaj będziesz dużą dziewczynką!

Ściskam mocniej ramiączka plecaka i zbiegając ze schodów, strzelam sobie taką samą motywacyjną gadkę: „Okej, Emoni. Od dzisiaj będziesz dużą dziewczynką”.Emma

Emma

Chciałam, żeby Dziecinka nosiła śliczne imię. I w przeciwieństwie do mojego takie, które nie powie o niej zbyt wiele osobom, które jeszcze jej nie znają. W końcu chyba nikt nie widział jeszcze białej dziewczyny o imieniu Emoni. Już pierwszy rzut oka na moje podanie o pracę albo na studia wystarczy, by ktoś miał na mój temat jakieś wyobrażenia. Jakby od razu wiedział o mnie więcej, niż w ogóle powinien. Cholera – znaczy się, cholewka – przecież to wiedza, której nie powinno się dostawać ot tak. Dlatego postanowiłam, że nie pozwolę, by imię mojej córki zdradzało komukolwiek coś, na co jeszcze nie zasłużył. I właśnie dlatego tak zaciekle walczyłam z Tyronem, by nazwać ją Emma.

– Po prostu chcesz, żeby jej imię zaczynało się na tę samą literę, co twoje. – Ale z niego zrzęda.

– Nie. Po prostu chcę, by jej imię brzmiało mniej charakterystycznie niż nasze – stwierdziłam. Nie pamiętam już, czy cmoknęłam wtedy Dziecinkę w jej niemowlęcy policzek, czy nie.

Pamiętam jednak, że w tamtej chwili ogarnęło mnie jedno przejmujące uczucie – pragnienie, by starać się z całych sił dać mojej córce wszystko, co najlepsze. I mimo że rzeczywiście nasze imiona składają się z podobnych liter, moje jest pełne ostrych jak brzytwa głosek: „E-Moł-Ni”, jej z kolei przypomina miękką chmurkę i zsuwa się z języka jak senne mruczenie.

Tak czy siak, Tyrone spóźnił się, kiedy wypełniałam dane do aktu urodzenia, więc stanęło na Emmie. Zdaję sobie sprawę, że samo imię nie otworzy jej wszystkich drzwi, ale przynajmniej da szansę sprawienia, że inni ludzie uświadomią sobie, iż jest osobą, którą chcą poznać bliżej.Magia

Magia

Gdyby spytać o to Bunię, zawsze zaczyna tę opowieść w ten sam sposób.

Byłam niewiele starsza od Dziecinki i zawsze dreptałam za Bunią do kuchni. Siadałam przy kuchennym stole, po kryjomu chrupałam cheeriosy, ryż i generalnie cokolwiek, co byłam w stanie podkraść małymi paluszkami i wcisnąć sobie do ust, podczas gdy babcia głośno nastawiała El Gran Combo, Celię Cruz albo La Lupe na swoim starodawnym radio i zaczynała poruszać biodrami w rytm muzyki, równocześnie mieszając coś w garnku. Nie pamięta już, co sprawiło, że tamten konkretny dzień był inny niż wszystkie. Może chodziło o to, że mój papcio, Julio, spóźniał się ze swoim corocznym przyjazdem z San Juan albo dostała w pracy naganę za to, że zbyt długo zdejmowała z kogoś miarę… W każdym razie tamtego dnia nie włączyła radia, a gotując, kompletnie nie była sobą. W pewnej chwili zapomniała chyba nawet, że jestem tuż obok, bo nagle cisnęła ścierkę na podłogę i wyszła. Tak po prostu wyszła z kuchni, minęła salon, otworzyła frontowe drzwi i tyle ją widziałam.

Nie zgadzamy się co do tego, jaką potrawę wtedy gotowała. Ona twierdzi, że to była potrawka, czyli nic, co by się szybko przypaliło, mnie jednak wydaje się, choć moje dziecięce wspomnienia nieco się zamazały, że to był garnek pełen ryżu i fasolki, mieszanki w kolorze moro, która zdecydowanie wchłaniała wodę. Bunia mówi, że wyszła na ganek na dosłownie dziesięć minut, by nieco oczyścić umysł, a kiedy wróciła, ja już zdążyłam przystawić sobie stołek do kuchenki i ustawić na blacie różne przyprawy. Wisiałam nad garnkiem z ręką zanurzoną w jego czeluściach i mieszałam zawartość.

Chyba nie muszę tłumaczyć, że Bunia wpadła w szał na samą myśl o tym, że mogłam się poparzyć albo spalić obiad czy, co gorsza, cały dom. (Bunia nie zgodziłaby się z taką kolejnością. Na pewno by się przejęła, gdybym zrobiła sobie krzywdę, ale gdybym puściła z dymem nasze lokum? O raaany, ale by się działo). Tak czy inaczej, niczego nie zwęgliłam. Kiedy Bunia spróbowała mojego dzieła (czymkolwiek ono było), stwierdziła, że to najsmaczniejsze danie, jakie w życiu jadła, i że dzięki niemu jej dzień od razu stał się lepszy. Słodszy. Stwierdziła, że poczuła się, jakby wspomnienie Portoryko, o którym już tak dawno nie myślała, ogarnęło ją, otoczyło niczym plażowy hamak i mocno do siebie przytuliło. Pamiętam, że tamtego wieczora płakała nad talerzem. I tak oto, w wieku czterech lat, dowiedziałam się, że szczęśliwe wspomnienie może wycisnąć z oczu łzy.

Od tamtej pory Bunia wierzy, że mam dłonie cudotwórcy, jeśli chodzi o gotowanie. Nie wiem, czy rzeczywiście jestem jakoś szczególnie uzdolniona, czy może po prostu całe życie to powtarzała, robiąc mi w ten sposób pranie mózgu. Wiem natomiast, że w kuchni jestem szczęśliwsza niż gdziekolwiek indziej na ziemi. To jedyne miejsce, w którym mogę być sobą i skupiać się tylko na podstawach: smaku, węchu, konsystencji, połączeniu i pięknie.

I coś rzeczywiście się dzieje, gdy gotuję. Zupełnie jakbym potrafiła wyobrazić sobie w głowie danie i po prostu wiedziała, że jeśli dorzucę tego, zagram tamtym albo dodam mieszanki przypraw sazón, stworzę danie, na które jeszcze nikt wcześniej nie wpadł. Angelica uważa, że przez to, że mieszkamy na przedmieściach, nie mamy dostępu do odpowiednich składników, dlatego musimy radzić sobie inaczej. Moja ciocia Sarah twierdzi, że mamy to we krwi – jakąś wewnętrzną potrzebę opowiadania historii za pomocą jedzenia. Bunia uważa, że to błogosławieństwo, magia. Że moje dania nie tylko dobrze smakują, ale i są dobrem – czystym zapuszkowanym dobrem, które potrafi rozgrzać serce i sprawić, że życie staje się lepsze. Ja z kolei myślę, że wiem po prostu, iż połączenie danego zioła z tym warzywem i tamtym mięskiem i jeszcze szczyptą czegoś będzie super smakować.

A jeśli się nie uda, to przecież kilka kropel soku z limonki i butelka ostrego sosu jeszcze nikomu nie zrobiły krzywdy.Twórcy

Twórcy

No dobra, laska, widzimy się na obiedzie? – pyta Angelica, kiedy zatrzymujemy się przed salą, w której mam zajęcia doradcze, co tak naprawdę jest wymyślonym przez Schomburg fikuśnym określeniem lekcji wychowawczej.

– Jasne. Jeśli będziesz pierwsza, zajmij mi miejsce pod oknami. O, i weź mi jeszcze…

– Sok jabłkowy, jeśli będzie mi się wydawało, że już się kończą. Wiem, Emoni. – Angelica rzuca mi krzywy uśmiech, po czym odchodzi. Rzeczywiście, naprawdę mnie zna. Uwielbiam szkolny sok jabłkowy, dodają do niego cynamon.

Pani Fuentes to moja wychowawczyni, odkąd po raz pierwszy przeszłam przez próg Schomburg Charter. Jej sala zawsze wygląda tak samo, a nad drzwiami cały czas wisi motywacyjny cytat: „Tworzysz historię własnego życia”. My, szczęśliwa dwudziestka uczniów na zajęciach doradczych, widzimy ten napis, odkąd postawiliśmy tu swoje świeżackie stópki. I mimo że nie wywracam już na jego widok oczami, wciąż uważam, że jest strasznie oklepany. Tak czy siak, te pół godziny to moja ulubiona, a także najkrótsza, część zajęć w ciągu dnia. To na niej właśnie pani Fuentes sprawdza obecność, odczytuje ogłoszenia, serwuje nam motywującą gadkę co do wyboru uczelni i przydziela zadania, mające na celu „budowanie charakteru”. A co najważniejsze – to jedyna lekcja, na której skład klasy nie zmienił się od pierwszego dnia w liceum, dzięki czemu tutaj możemy swobodnie ze sobą rozmawiać, a nie tak, jak na innych zajęciach.

Pani Fuentes odwraca wzrok od żaluzji na oknach i skupia go na mnie, wpatrzonej w motywujący cytat.

– Panno Santiago, jak pani minęły wakacje? – rzuca, poprawiając żaluzje tak, by wpuszczały nieco więcej światła.

Ma w zwyczaju zwracać się do nas per „panie” i „panno”. Robi tak od pierwszego dnia, w którym jako czternastolatkowie przekroczyliśmy próg jej sali. Zajmuję swoją ławkę w drugim rzędzie, najbliżej drzwi. To miejsce było dla mnie zbawieniem podczas ciąży, kiedy musiałam biegać do łazienki dosłownie co pięć minut. Nie zmieniłam go po urodzeniu Dziecinki.

Wzruszam ramionami i odpowiadam:

– Dobrze. Znalazłam pracę. A co u pani?

Nauczycielka przerywa na moment walkę z żaluzjami, by posłać mi krzywe spojrzenie.

– Gadatliwa jak zwykle. Rozmowa z uczniami używającymi czegoś więcej niż monosylab to naprawdę miła odmiana.

Odwzajemniam jej uśmiech.

– Ooo, widzę, że przez wakacje ćwiczyła pani sarkazm. Jest w nim pani coraz lepsza.

Nauczycielka daje sobie spokój z oknem, podchodzi bliżej mojej ławki i pyta delikatnym głosem:

– Co u Emmy? Gdzie znalazłaś pracę?

– Emma ma się naprawdę dobrze, pani Fuentes. A ja pracuję w Burger Joincie. – I choć nazwa tego miejsca jest taka elegancka, nadal mówię o nim „burgerownia”. Właściciele myślą sobie, że skoro obszar Temple trochę się zmienił, to i oni powinni stać się bardziej wyrafinowani, ale prawda jest taka, że burgerownia to wciąż burgerownia, nieważne, jak się ją nazwie. – Zna pani ich lokal tuż przy uniwersytecie? Pracuję tam po szkole przez dwa dni w tygodniu i cztery godziny w weekendy.

Kobieta stuka zadbanymi paznokciami o blat mojego biurka. Wyobrażam sobie, że przesuwa palcem po wyimaginowanej mapie północnej Filadelfii.

– Tak, wydaje mi się, że przechodziłam kiedyś obok. Poradzisz sobie, jeśli dodatkowo będziesz miała pracę na głowie?

Wbijam wzrok w ławkę.

– Powinno być okej. Nie mam aż tylu godzin.

– Rozumiem… Wiem, że ostatnia klasa potrafi nieźle dać w kość. Postaraj się nie brać na siebie zbyt dużo.

Sama nie wiem, co odpowiedzieć. To niewiele godzin i prawdę powiedziawszy, chętnie wzięłabym ich więcej. Dzięki wypłacie mogę dorzucić się do zakupów, wydatków na Dziecinkę i wszystkiego innego, czego nie pokrywa renta inwalidzka Buni.

Pani Fuentes wydaje się nieporuszona moim milczeniem.

– Mam dla ciebie pewną niespodziankę, ale musimy poczekać do dzwonka. To nowe zajęcia, które z pewnością przypadną ci do gustu.

Delikatnie ściska mnie za ramię, po czym zwraca uwagę na Amira Robinsona z okolic Strawberry Mansion.

– Witam z powrotem, panie Robinson. Słodki Jezu, ależ wyrosłeś przez te wakacje! – Pani Fuentes rusza przez salę i woła: – Panno Connor, specjalnie dla pani starłam kurz z pani ulubionej ławki w ostatnim rzędzie…Ta dziewczyna

Ta dziewczyna

O tak. To właśnie ja byłam „tą dziewczyną”, przed zadawaniem się z którą ostrzegają mamy. I straszą pójściem w jej ślady. Jeszcze dobrze nie skończyłam pierwszej liceum, a już dorobiłam się brzucha, zasłaniającego palce u stóp. Dobrze, że Dziecinka urodziła się w sierpniu, bo gdybym musiała chodzić do szkoły w ostatnim miesiącu ciąży, pewnie zawaliłabym rok. Gdy jest się nastolatką w ciąży, zmienia się nie tylko ciało. I nie chodzi już tylko o to, że cały czas chciało mi się siku albo bolały mnie plecy czy stopy. Ani nawet o to, że gotowałam najdziwniejsze potrawy (które nadal smakowały na tyle dobrze, że miało się ochotę zatańczyć, ale zdecydowanie były od czapy, na przykład burgery jalapeño z makaronem i tacos z karaibską szarpaną jagnięciną).

Największe zmiany nie miały niczego wspólnego z ciałem.

Problem polegał na tym, że Bunia musiała przyjąć więcej zamówień na przeróbki krawieckie, by mieć jakiś dodatkowy dochód oprócz renty inwalidzkiej. Że viejos, grający w domino po drugiej stronie ulicy, kręcili głowami, kiedy przechodziłam obok. Że faceci w metrze szczerzyli się na widok moich opuchniętych piersi, ale żaden z nich nawet nie myślał ustąpić mi miejsca. Że musiałam napisać miliony dodatkowych kartkówek za nieobecności w dniach, w których biegałam na wizyty do lekarza, albo z powodu porannych mdłości nie byłam w stanie pójść do szkoły.

Kiedy odkryłam, że jestem w ciąży, dyrektor Holderness i szkolna pedagog zorganizowali nadzwyczajne spotkanie, w którym musiały uczestniczyć też Bunia oraz pani Fuentes. Zaproponowano przeniesienie mnie do innego liceum, z programem dla młodocianych matek, jednak moja wychowawczyni stanowczo zaprotestowała. Stwierdziła, że trudno byłoby mi się dostosować do nowego otoczenia w trakcie roku szkolnego, a poza tym przez uproszczony program nauczania ukończyłabym liceum później. Wiem, że przed spotkaniem zadzwoniła do Buni, by o tym porozmawiać, i że wspólnie wymyśliły jakiś plan, bo babcia bardzo szybko wtrąciła się w dyskusję, twierdząc, że dalsza nauka w Schomburg Charter będzie „kluczowa dla mojego wykształcenia i późniejszego aplikowania do szkół wyższych”. To zdanie zabrzmiało wtedy, jakby ćwiczyła je przed lustrem miliony razy, by upewnić się, że dobrze wypowiada każde słowo. Mam świadomość, że pani Fuentes wyjaśniła Buni, czego się spodziewać po tym spotkaniu. Ja sama nawet nie wiedziałam wtedy, co te słowa oznaczają, ale teraz wiem, że nauczycielka walczyła o to, bym jak najdłużej pozostała zwyczajnym dzieciakiem.

Od zawsze byłam malutka, drobniutka fizycznie, przez co ludzie uważali, że jestem też cichą myszką. I nagle stałam się chodzącą kampanią społeczną: nastolatką z dużym brzuchem, która zajmuje zbyt wiele miejsca i przyciąga zbyt wiele uwagi.Impresje

Impresje

Mam dla was dwa ogłoszenia – zaczyna pani Fuentes.

– Proszę pani? – woła Amir, nawet nie podnosząc dłoni. – Lepiej, żeby pani nie odchodziła.

– Nie, nie, nic z tych rzeczy, panie Robinson – odpowiada kobieta, a my wszyscy z ulgą opadamy na krzesła. – Pierwsze dotyczy małych zmian w waszych planach zajęć. W sierpniu zatrudniono kilku nauczycieli, więc chyba nie muszę dodawać, że to nieco wpłynęło na nasz rozkład zajęć. Dla uczniów ostatnich klas przygotowano nowe zajęcia fakultatywne, dlatego zaraz dostaniecie ode mnie ich listę. Drugie ogłoszenie dotyczy tego, że dołączy do nas nowy uczeń.

Wszyscy jęczymy. Prawie na wszystkich przedmiotach, jakie kiedykolwiek miałam, pojawiali się nowi uczniowie, jakoś przeżywali rok szkolny i nikt się nimi nie przejmował, ale zajęcia doradcze to zupełnie inna bajka. Nikt nie chce swobodnie gadać przy nowych, skoro i tak nie zostaną z nami na dłużej.

– Wiem, wiem. Walczyłam zawzięcie z radą szkoły, bo też wolałabym, żeby zajęcia doradcze były dla małej i tej samej grupy uczniów, ale w żadnej innej klasie nie ma już wolnych miejsc. Spotkałam się z tym nowym uczniem i myślę, że idealnie się tutaj wpasuje. Dzisiaj dopiero rejestruje się w sekretariacie, ale oczekuję, że jutro, kiedy już do nas dołączy, wszyscy będziecie się odpowiednio zachowywać. Chciałam was po prostu uprzedzić. A teraz porozmawiajmy o fakultetach.

Pani Fuentes posyła nam uśmiech i zaczyna rozdawać kartki, po jednej na każdą ławkę.

– Przyjrzyjcie się uważnie tej liście, pomyślcie, które zajęcia będą wam najbardziej odpowiadały i dajcie mi znać jutro.

Gdy rozlega się dzwonek, zbieramy swoje torby. Wychodząc, macham do pani Fuentes, nie odrywając wzroku od długiej listy opcji. Nadal królują na niej dawni ulubieńcy: zajęcia z fotografii, z kreatywnego pisania, majsterkowanie, warsztaty taneczne. Moją uwagę przykuwa jednak pozycja, na samym koniuszku listy:

Sztuka kulinarna: hiszpańskie impresje.

Nazwa zajęć niczym balon szybuje ponad wszystkimi innymi, rozrasta się przed moimi oczami, aż widzę już tylko ją. Podczas całej mojej przygody z Schomburg Charter nie mieliśmy do wyboru żadnego fakultetu związanego z gotowaniem, mimo że w szkole znajduje się specjalnie do tego przygotowana sala i od dawna nieużywana przez nikogo mała kawiarnia. Podejrzewam, że miejsca na tych zajęciach rozejdą się jak ciepłe bułeczki.

Przez krótką chwilę wypełnia mnie bulgoczące jak garnek na wolnym ogniu podekscytowanie. W końcu mogę zapisać się na prawdziwe zajęcia z gotowania, i to na dodatek takie, które skupiają się na kuchni z konkretnego regionu. A później przypominam sobie, że to jednak ostatni rok. Najlepiej byłoby pozostać przy aktualnym planie lekcji i zostawić sobie w nim godzinę na samodzielną naukę. Żadnych dodatkowych zajęć czy obowiązków. Duszę w sobie ekscytację tak długo, aż kompletnie wygasa.

Dwie lekcje później spotykam się z Angelicą przed wejściem na stołówkę. Przyjaciółka omiata wzrokiem kolejkę, jakby starała się znaleźć kogoś, przed kogo możemy się wcisnąć.

– Widziałaś kurs projektowania graficznego? Powinnyśmy się razem na niego zapisać!

Potrząsam głową, ona doskonale wie, że cholera – cholewka! – nie będę niczego projektować.

– Angelica, przecież obydwie wiemy, że nie potrafię narysować nawet człowieczka z prostych linii.

Przestaje zapuszczać żurawia i wracamy na koniec kolejki. Zaczynam przekopywać się przez swoją torbę.

– Przestań być wobec siebie taka krytyczna, twoje ludki są prześliczne. No ale tak, w końcu żadne zajęcia nie mogą konkurować z tymi ze sztuki kulinarnej, co? Stworzyli ten fakultet specjalnie dla ciebie.

Kiedy widzi, że wyciągam telefon, natychmiast chwyta moją rękę, nakrywając ją swoją.

– Laska, co ty wyrabiasz? Letnie słońce chyba usmażyło ci mózg. Wiesz, że ochroniarz zabierze ci komórkę, jeśli tylko zobaczy, że ją wyciągasz. Przecież ich cieszą takie gówniane akcje.

– Bunia ma wizytę u lekarza o 16:30, a ja mogę nie zdążyć później sprawdzić, czy wszystko okej. Chciałam tylko wysłać szybką wiadomość, żeby się dowiedzieć, czy udało się spokojnie zostawić Dziecinkę w żłobku.

Angelica staje po mojej drugiej stronie, żeby ukryć mnie trochę przed bacznym spojrzeniem ochroniarzy albo nauczycieli. Panie ze stołówki widzą wszystko, ale interesuje je tylko nakładanie porcji i poruszająca się do przodu kolejka. Upewniam się, że nikt ze żłobka jeszcze do mnie nie dzwonił, szybko wysyłam wiadomość do Buni i chowam telefon z powrotem do torby.

– Dzięki, że mnie kryjesz.

– Zrobisz dla mnie to samo, kiedy będę chciała wysłać Laurze gorącą fotkę.

Potrząsam głową z uśmiechem. Płacimy za obiad i ruszamy w kierunku stolika przy oknach. Mała ciekawostka o Angelice: kiedy uczepi się jakiegoś pomysłu, wgryza się w niego jak pitbull. Gdy tylko zajmujemy miejsca, wraca do rozmowy o fakultetach.

– Emoni, znowu to robisz.

Wydaję z siebie jęk i biorę gryza kanapki. Planuję zostawić sobie pyszny soczek jabłkowy na sam koniec.

– Niby co? – pytam z ustami pełnymi indyka.

Gdyby tak dodali na wierzch chleba odrobinę sosu chutney albo chociaż szczyptę granulowanego czosnku i delikatnie opiekli całość, ta kanapka byłaby hitem. Palce aż mnie świerzbią, żeby wyciągnąć telefon i spisać pomysł na nowy przepis.

– Męczennicę z siebie, kiedy czegoś pragniesz, ale próbujesz przekonać samą siebie, że nie możesz ze względu na Dziecinkę albo Bunię.

Przełykam i zaczynam się zastanawiać, czy ma rację. Naprawdę tak robię? Czasami twoja najlepsza przyjaciółka potrafi dostrzec więcej niż ktokolwiek inny.

– Chciałabym ogarniać wszystko tak jak ty, Gelly. Dziewczynę, marzenia o akademii sztuk pięknych, oceny.

W odpowiedzi celuje we mnie widelcem.

– Jesteś twardsza niż ktokolwiek, kogo znam, Emoni Santiago. To ostatnia klasa, ostatni rok, kiedy możemy być tylko nastolatkami. Jeśli teraz nie spróbujesz czegoś nowego, to niby kiedy?

– Sama nie wiem. Może. Chciałabym nauczyć się przygotowywania hiszpańskich dań.

Widzę, jak Angelica szeroko otwiera oczy za swoimi okularami.

– Laska, a wiesz, że na tych zajęciach nie tylko nauczysz się gotować hiszpańskie potrawy, ale i nauczysz się gotować je w Hiszpanii? Moja wychowawczyni wspominała, że w ramach zajęć jest też przewidziany wyjazd w trakcie przerwy wiosennej.

Schomburg oferował już wcześniej przedmioty, w ramach których uczniowie podróżowali w różne miejsca. Uczestnicy zajęć z prekolumbijskiej historii pojechali na wykopaliska do Meksyku, z kolei tych z projektowania ubrań zabrano do starych zakładów włókienniczych w Nowej Anglii. Nigdy wcześniej żadne zajęcia nie przypadły mi do gustu ani też nie było mnie stać na żadne wycieczki.

Po co zapisywać się na taki przedmiot, skoro można wykorzystać tę godzinę na samodzielną naukę? A poza tym i tak nie stać cię na taki wyjazd, Emoni…

Nic z tego nie mówię jednak na głos przy Angelice. Po prostu wgryzam się w kanapkę, zamykam oczy i delektuję się smakiem, bo nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłoby sprawić, żeby moje życie stało choć trochę podobne do tego, jakie chciałabym wieść, mam za to setki pomysłów, jak udoskonalić tę kanapkę. Czasami lepiej skupić się na tym, co można kontrolować, bo to jedyny sposób na uśmierzenie bólu w piersi, który przychodzi, kiedy się myśli o sprawach, na które nie ma się wpływu.Rozmowy przy kuchennym zlewie

Rozmowy przy
kuchennym stole

Dziecinko! Wyglądasz, jakbyś nieco podrosła! – Podnoszę córeczkę i zaczynam wirować z nią w ramionach po całym salonie.

Bunia klepie mnie w tyłek ściereczką do kurzu.

– Aj, Emoni, przestań! Dopiero co zjadła krakersy.

Już na samą myśl o wymiotach wolę przestać. Sadzam sobie Dziecinkę na biodrze; mała robi się coraz cięższa, a mnie nie przybywa.

– Dużo się dzisiaj nauczyłaś? – Emma kiwa głową i wtula się w moją szyję, w rączkach ściskając kubeczek na sok. Przesuwam palcami po jej pulchniutkim policzku. Mam taką swoją ulubioną zabawę, o której nikt nie wie: w twarzy córeczki staram się odnaleźć rysy typowe dla naszej rodziny. Po mnie odziedziczyła duże brązowe oczy i długie rzęsy. Bunia ma takie same. Usta są po ojcu. Ciocia Sarah wysłała mi kilka zdjęć mamy jako małej dziewczynki i lubię myśleć, że widzę podobieństwo do niej w maleńkim nosku w kształcie guzika i uszkach jak muszelki. Są też elementy charakterystyczne wyłącznie dla Dziecinki.

Nagle córeczka odrywa się od mojej szyi i opuszcza rączkę, w której trzyma kubeczek.

– Szu-szu, czu-czu, jedzie pociąg! – woła.

Posyłam Buni spojrzenie spod uniesionych brwi.

– W żłobku czytali dzisiaj książeczkę o pociągach. Mama Clara wspominała, że Emmie bardzo się spodobała.

Kiwam głową do Dziecinki, kiedy po swojemu streszcza książeczkę o pociągu szu-szu, czu-czu, a przynajmniej domyślam się, że o to właśnie jej chodzi.

– Nie masz przypadkiem wizyty u lekarza? – pytam Bunię, kiedy opowieść Dziecinki dobiega końca. – Myślałam, że miniemy się w drzwiach. Co tym razem?

Bunia wyciera ramki z rodzinnymi zdjęciami, stojące na kominku.

– Wizyta przesunęła się o 15 minut, więc mam jeszcze chwilę.

Nie umyka mi, że pominęła część pytania, ale w przeciwieństwie do Angeliki wiem, kiedy odpuścić. Pewnie chodzi o ginekologa czy coś i mimo że zwykle nie mamy przed sobą tajemnic, to jednak nie chciałabym słuchać o jej waginie.

– To świetnie. Dziecinko, Bunia albo ja poczytamy ci dzisiaj przed snem. Wydaje mi się, że mamy gdzieś książkę o tym pociągu. – Odstawiam córeczkę na ziemię.

– O nie, nie Bunia. Dzisiaj gram w bingo w centrum rekreacji. To zadanie dla ciebie, mamusiu.

Podchodzę bliżej i otaczam ją ramieniem.

– Lecisz podrywać przystojnych graczy?

Strąca moją rękę i szturcha mnie w żebro.

– Tylko chłopaki ci w głowie – stwierdza i w sumie nie jestem pewna, czy mówi poważnie, czy nie, choć obydwie wiemy, że wcale tak nie jest.

Staram się zignorować sztywność, która natychmiast zajmuje całe moje ciało. Mimo że Bunia nigdy nie próbowała mnie zawstydzić, cały czas zastanawiam się, czy myśli, że się pospieszyłam. Czy w duchu potępia mnie za Dziecinkę.

Najwyraźniej dostrzega mój bezruch, bo wyraz jej twarzy staje się łagodniejszy.

– Co planujesz na obiad?

Na samą myśl o gotowaniu pozbywam się z głowy wszystkich mieszanych uczuć.

– Słowo daję, trzymasz mnie tu tylko dla mojej kuchni.

Bunia potakuje.

– Oczywiście, że to jedyny powód. Dobrze, że w końcu się zorientowałaś. – Sekundę później chwyta mnie za dłoń. – Spójrz no, jak wyrosłaś – oznajmia. – Dużo się dzisiaj nauczyłaś?

Cała Bunia – prosto do sedna, jak to tylko Portorykanie potrafią.

– Wiesz, że to ostatnia klasa… Chcą nas już tylko przepchnąć dalej. Najciekawszy dzisiaj był wybór nowych zajęć fakultatywnych.

Włączam telewizor i przełączam na jeden z lokalnych kanałów, po czym sadzam Dziecinkę na kanapie z kilkoma zabawkami i książeczkami obrazkowymi. Zrzucam buty i ruszam do kuchni. Bunia musiała zrobić zakupy zaraz po tym, jak rano odprowadziła Dziecinkę, bo lodówka jest wypełniona po brzegi. Mamy sałatę lodową (fuj), paprykę (mniam), mieloną wołowinę i cebulę. W głowie zaczyna rodzić mi się pomysł. Wyciągam składniki, których potrzebuję, i opłukuję deskę do krojenia.

Bunia wchodzi do kuchni i kładzie zdrową dłoń na blacie, dzięki czemu zajmuje idealną pozycję, by jednocześnie obserwować, jak gotuję, i mieć na oku Dziecinkę, bawiącą się w salonie.

– To na jakie zajęcia postanowiłaś się zapisać? – pyta.

Zerkam na nią, nieco zaalarmowana tonem jej głosu. Wygląda bardzo ładnie w zielonym swetrze z logo Eaglesów, kremowych dresach i klapkach. Gładkie włosy miękko okalają śniady podbródek. Ciemne oczy, takie same jak u mnie i Dziecinki, są teraz pełne troski.

Opłukuję swój ulubiony nóż.

– Hmm, sama jeszcze nie wiem. Wpisałam się na dodatkową godzinę nauki własnej, żeby móc wtedy odrabiać lekcje, bo przez nową pracę i całą resztę trudno mi będzie w weekend znaleźć na to wolną chwilę.

Odkrawam górną część papryki i odkładam ją na bok, po czym przechodzę do krojenia cebuli.

– Rozsądnie. Co u pani Fuentes?

– W porządku. – Powinnam odpuścić sobie temat fakultetów, skoro Bunia mówi już o czym innym, ale nagle słowa wyskakują mi z ust: – Chociaż są jedne zajęcia, nad którymi się zastanawiam. Ze sztuki gotowania.

Bunia wyciąga rękę w moją stronę i zabiera mi nóż z ręki.

– Przekaż jej ode mnie pozdrowienia. Zabierz się za mięso, a ja pokroję za ciebie cebulę.

– W kostkę, proszę, o taką – nakazuję, pokazując palcami odległość około trzech centymetrów.

– To co, chciałabyś się zapisać na te zajęcia z gotowania? – pyta, krojąc warzywo na pół. Odsuwam się na bok, ale cały czas obserwuję ją kątem oka.

Przerywa i unosi nóż do góry.

– Muchacha, potrafię posiekać cebulę. Me vas a mirar przez cały czas, gdy to będę robić?

Unoszę ręce w geście poddania. Wspominałam już, że moja sous chef ma niezły temperament?

– Pokroić w kostkę, a nie posiekać, Buniu. Proszę, mają być tej samej wielkości. I nie, nie wiem jeszcze, co z tymi zajęciami, ale wyglądają ciekawie, no i słyszałam, że w planach jest też wycieczka do Hiszpanii.

Posyłam jej szybkie spojrzenie. Staram się nie patrzeć bezpośrednio, bo myślę, że nie zawahałaby się jeszcze raz pogrozić mi nożem za zbyt uważną obserwację. Nie wiem też, co ma do powiedzenia.

Ostrożnie, a zarazem szybko kroi cebulę. Moja babcia to kobieta, która nie boi się ani łez, ani ostrych przedmiotów.

– Kiedyś chciałaś pójść do szkoły kulinarnej, prawda? Teraz już na to trochę za późno.

Waham się przez moment, bo nie wiem, co ma na myśli, mówiąc „trochę za późno”, i nie jestem pewna, czy chcę w ogóle wiedzieć.

– Taaa, chyba tak. Zresztą to było dawno temu. Teraz nieszczególnie mam ochotę, żeby ktokolwiek studził moją kreatywność.

Oregano, czosnek granulowany, pieprz cayenne. Słowa odbijają się echem w mojej głowie i choć wcześniej tego nie planowałam, chwytam świeży imbir, który Bunia zwykle dodaje sobie do herbaty. Z szuflady na dodatki do fastfoodów wyciągam kilka torebek sosu sojowego.

– Podsmaż cebulę na oliwie z oliwek, Bunia.

– Zrobisz sofrito? – dopytuje.

– Tym razem coś innego.

Przesypuje cebulę na patelnię, po czym obiera i miażdży w tłuczku czosnek i dorzuca go do innych składników.

– Bueno. Myślę, że powinnaś zapisać się na takie zajęcia, na jakie masz ochotę, pod warunkiem że nie będą odciągały cię od szkoły i pracy. Co do tej wycieczki za granicę, to zwykle uczniowie sami za takie płacą, co, nena? Wyjazd będzie obowiązkowy, żeby zaliczyć zajęcia? – Podchodzi do zlewu, żeby obmyć ręce.

Wzruszam ramionami, mimo że stoi do mnie tyłem.

Oliwa pryska z patelni i parzy mnie w dłoń. Orientuję się, że trzymałam naczynie na palniku już zbyt długo. Unoszę rękę do ust i przysysam się do miejsca, w którym czuję delikatne pieczenie.

Bunia posyła mi delikatny uśmiech, po czym zerka na zegarek.

– Okej, pogadamy o tym później. Lecę do doktora Burke’a. Nie wiem, jak to się stało, miałam tyle czasu, a teraz jestem prawie spóźniona! Gdzie się podziały te wszystkie minuty? Wrócę przed wyjściem na bingo. Me guardas obiad.Szefem kuchni być

Szefem kuchni być

Odkąd tylko sięgam pamięcią, wyobrażałam sobie, że pewnego dnia zostanę szefem kuchni. Podczas gdy inne dzieci w sobotnie poranki oglądały kreskówki albo teledyski na YouTubie, ja pochłaniałam Iron Chefa, brytyjską edycję Bake Off albo stare programy Anthony’ego Bourdaina i robiłam notatki. Serio, prawdziwe notatki w aplikacji na telefonie. Mam w zanadrzu przedługie listy pełne pomysłów na przepisy, które sama mogłabym ulepszyć albo zupełnie przerobić. Na te narzucone przez siebie zajęcia zawsze byłam perfekcyjnie przygotowana.

Swoją zabawę z gotowaniem zaczęłam od produktów, które zawsze były pod ręką: ryżu, fasoli, bananów oraz kurczaka. Z czasem Bunia pozwoliła mi zabrać się za inne dania, które widziałam w telewizji: suflety, zapiekanki z mielonego mięsa i ziemniaków, gulasze z żołądków. Kiedy inne dzieciaki odkładały przeznaczone na lunch drobniaki na nowe jordany, ja zbierałam na lepszej jakości składniki. Rybę, o której nigdy w życiu nie słyszeliśmy i którą musiałam zdobyć na konkretnym targu przy Penn’s Landing. Kiełbaski, które, jak widziałam na własne oczy, robiły ręcznie włoskie babunie z południowej części miasta. Kiedyś nawet, jeszcze w siódmej klasie, udało mi się zaoszczędzić kieszonkowe z całego miesiąca, żebym przygotować polędwicę na urodzinowy obiad dla Buni.

Na dwunaste urodziny babcia kupiła mi zestaw noży – i to nie byle jaki, dwunastoczęściowy zestaw noży z prawdziwego zdarzenia – który raczej nie nadawał się do użytku dla dzieci, ale obejrzałam już tyle filmików na YouTubie, że nauczyłam się nimi posługiwać, jak na profesjonalistkę przystało.

Dlatego też, kiedy w ósmej klasie zaczęliśmy składać podania do liceów i pani pedagog w gimnazjum spytała, co lubię robić, odpowiedziałam, że kiedyś chciałabym zostać szefem kuchni. Oczekiwałam, że wspomni coś o szkole z najbardziej prestiżowym programem kulinarnym w całym mieście. Byłam przygotowana, bo przesiadując w bibliotece, poszperałam trochę w internecie i wiedziałam, że to najlepsza placówka w okolicy, ze specjalnymi zajęciami z zarządzania restauracją i gastronomią oraz mnóstwem innych ekstrawaganckich przedmiotów. I rzeczywiście, pani pedagog wspomniała o tej szkole, tylko że użyła jej jako przykładu miejsca, do którego może i mogłabym się dostać, gdybym miała lepsze oceny. Od razu założyła, że nie mam szans. Zamiast tego zapisała mnie na loterię o miejsce w Schomburg Charter, mimo że w tamtym czasie mało kto słyszał o ich zajęciach kulinarnych albo może nawet jeszcze ich wtedy nie było. Dodała też, że loteria to dla mnie jedyna szansa na dostanie się później na jakąś sensowną uczelnię.

Bunia przez wiele tygodni modliła się, bym wygrała to miejsce. Nazwiska setek dzieci z całego miasta zostały wrzucone do jednej puli, a w nowej klasie było mniej niż pięćdziesiąt wolnych miejsc. Ze wszystkich dzieciaków z mojego gimnazjum i sąsiedztwa dostałyśmy się tylko we trzy: śliczna Leslie Peterson z Lehigh Avenue, Angelica oraz ja.

To nie tak, że źle się uczę, po prostu nie jestem wybitna. Czasem czuję, że aby coś pojąć, muszę pozwolić przejąć kontrolę dłoniom. Całkiem nieźle sobie radzę na zajęciach w laboratorium albo kiedy praca na lekcji opiera się na zdolnościach manualnych, ale kompletnie odpadam, gdy chodzi o zapamiętywanie albo przypominanie sobie suchych faktów. Nawet, kiedy dostaję dodatkowy czas, nie zawsze dobrze wypadam na egzaminach. Na szczęście nauczyciele w Schomburgu pracują ze mną nad dodatkowymi zadaniami, dzięki którym mogę im udowodnić, że coś rozumiem, ale prawda jest taka, że szkoła to nie moja bajka.

I w taki właśnie sposób najbliżej do bycia szefem kuchni jest mi wtedy, kiedy przygotowuję dla Buni mięsne tacos albo przewracam burgery w Burger Joincie. Jedyny przedmiot, na jaki chciałam się zapisać, wcześniej nawet nie majaczył na horyzoncie.

Aż do teraz.Nowy

Nowy

Klaso, poznajcie Malachia Johnsona. Właśnie przeniósł się do nas z Newark.

Amir siedzący z tyłu strzela z knykci i kątem oka widzę, jak kilku innych chłopaków garbi się na swoich miejscach. Żaden facet nie lubi, kiedy ktoś psuje atmosferę, a już na pewno nie ktoś z innego miasta. A dziewczyny? My od razu się prostujemy. No, może nie ja. Mnie kompletnie Malachi, Mala-cham, Mala-nikt nie interesuje. Zauważam jednak jego ciemną skórę i wysoki wzrost, co najmniej metr dziewięćdziesiąt. Już z samego sposobu, w jaki się porusza, wiem, że to gracz, i to w podwójnym tego słowa znaczeniu. Buja się, a jego myśli zapewne nie skaziła inteligencja. Zerkam na swój plan lekcji. Nadal głowię się nad wyborem fakultetu, a do końca lekcji muszę przekazać pani Fuentes swoją decyzję.

Nauczycielka odchrząkuje, więc zerkam na nią znad listy. Wskazuje na Malachia, jakby była prezenterką w Kole Fortuny.

– Panie Johnson, może zechciałby pan nam coś o sobie powiedzieć?

Malachi posyła jej rozbawione spojrzenie, kiedy nazywa go „panem”, i odwzajemnia jej uśmiech. Angelica stwierdziłaby pewnie, że ten kompletnie zmienia wyraz jego twarzy. Wygląda teraz na mniej niż siedemnaście lat, słodko, niewinnie, jakby szykował się do jakiegoś wygłupu. Z pewnością zauroczy tym jakąś dziewczynę, wróć – osobę (Angelica cały czas wypomina mi, żebym nie była „taka cholernie hetero”). Już to widzę.

Uderza jedną dłonią w drugą, a później wzrusza ramionami,

– Hej… Dzięki, że mogę tu być. Słyszałem, że na zajęciach doradczych zwykle nie ma wolnych miejsc, więc naprawdę to doceniam. – A niech to. Kompletnie źle wszystko zinterpretowałam. Po jego gadce widać, że tak naprawdę to nerd. Gdzieś z tyłu słyszę chichot Cynthii. I tak oto zajęcia doradcze stały się o wiele ciekawsze.

Pani Fuentes rozpromienia się na słowa Malachia.

– Świetnie. Usiądź, gdzie chcesz. Reszta klasy, wróćcie proszę do pracy nad waszymi esejami. Za moment podejdę do każdego, żeby przedyskutować wasze plany zajęć.

Kończę wypełniać deklarację przedmiotową, po czym skupiam się na zarysie eseju, który zadała dziś nauczycielka. Mam na niego kilka pomysłów: mogłabym napisać o ciąży i decyzji, by Dziecinka została ze mną. Może o tym, jak to jest być wychowywaną tylko przez babcię, bo zabrakło rodziców. Albo o uczuciu, którego doświadczam w kuchni podczas gotowania, gdy skupiam się tak bardzo, że świat dookoła przestaje istnieć. Pani Fuentes stwierdziła, że temat powinien „przykuwać uwagę”, ale z drugiej strony, skąd ja mam niby wiedzieć, co przykuje uwagę osoby odpowiedzialnej za rekrutację na studia?

– Panno Santiago, cieszę się, że wybrała pani zajęcia ze sztuki kulinarnej. Idealnie się tam pani wpasuje. – Pani Fuentes porusza się niczym nindża, nie usłyszałam nawet, jak zbliża się do mojej ławki, choć pewnie powinnam była ją wyczuć. Perfumy, których używa, mają delikatną nutę cytrynowej werbeny. Uwielbiam tę roślinę. W głowie widzę już kuchenny blat i składniki, które same zaczynają się na nim układać. Prawie czuję na języku smak puddingu kokosowego z przepisu Buni lekko zmodyfikowanego przez Emoni.

– Słyszała już pani pewnie, że w ramach zajęć będzie możliwość wyjazdu za granicę, co? Prowadzący, szef Ayden, planował go przez całe wakacje.

Wyrywam się z kokosowo-puddingowego zamyślenia.

– Tak, słyszałam. – Nie chcę mówić nauczycielce, że razem z Bunią martwimy się o koszty takiej podróży.

Kobieta podchodzi bliżej.

– Tyle razy wspominała pani, jak bardzo uwielbia gotować. Myślę, że te zajęcia i wycieczka za granicę będą dla pani niesamowitym przeżyciem.

Rozglądam się po klasie. Większość dzieciaków siedzi ze spuszczoną głową, ale wiem, że podsłuchują, wyjątek stanowi ten nowy. On nie ma nawet na tyle przyzwoitości, by chociaż udawać, że nie obchodzi go, o czym rozmawiamy. Zajął puste miejsce, na które padają promienie słońca, i nie spuszczając ze mnie wzroku, stuka ołówkiem o blat. Kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, posyła mi nieśmiały uśmiech, ale nie przerywa kontaktu wzrokowego.

Robię to za niego, ale wcześniej mierzę go wściekłym spojrzeniem.

– Racja, też mam nadzieję, że zajęcia będą super, pani Fuentes. Jak pani myśli, na który z tych tematów powinnam napisać pracę?

Przez dłuższą chwilę patrzy mi prosto w oczy, po czym delikatnie potrząsa głową i zsuwa okulary, by spojrzeć w dół na mój zarys.

– Myślę, że powinnaś wykorzystać ten, który najbardziej cię przeraża. Podejmowanie ryzyka i decyzji pomimo strachu… Właśnie to fascynuje w historii naszego życia.

I znowu te słowa. Nauczycielka odchodzi, a ja odnoszę wrażenie, że jej rada wcale nie odnosiła się do zarysu eseju.Na przegranej pozycji

Na przegranej pozycji

Tyrone to śliczny chłopiec. Szczupły, o długich rzęsach i włosach ściętych w iście filadelfijskim stylu. Poznaliśmy się w czyjejś piwnicy, na imprezie z okazji nowego roku szkolnego, tuż rzed tym, jak zaczęłam liceum. Mimo że chodził do szkoły w Mount Airy, po drugiej stronie miasta, gdzie mieszkał, kilkoro jego znajomych z gimnazjum wylądowało w Schomburgu, przez co na imprezie znalazła się mieszanina osób z dwóch różnych szkół. Wiedząc to, co wiem teraz, naprawdę dziwię się, że ktokolwiek mnie zaprosił, skoro praktycznie nie było tam żadnych pierwszoklasistów. Wydaje mi się, że znalazłam się tam dlatego, że jeden z kumpli Tyrone’a ze szkoły próbował poderwać Angelicę. Tyrone jest starszy o rok i potrafi idealnie dobierać słowa. Zwykle nie zawracam sobie głowy ładnymi chłopcami, a już zwłaszcza takimi, którzy oczekują, że będzie się całowało ziemię pod ich stopami, dlatego olewałam go przez całą imprezę. To musiało nieźle go ruszyć, bo już na następnej imprezie na początku października praktycznie wychodził z siebie, żeby przyciągnąć moją uwagę.

Piękniś Tyrone z tymi jego pięknymi słówkami na naszą pierwszą randkę zabrał mnie do centrum. Obejrzeliśmy komedię romantyczną, która wydała mi się dosyć zabawna, on jednak strasznie narzekał, że była strasznie ckliwa. Później spacerowaliśmy alejkami w Parku Zakochanych, wśród drzew i innych par. Pamiętam, że tamtego wieczora skłamałam Buni, że wybieram się do Gelly.

Do tej pory nie wiem, dlaczego akurat Tyrone. Może przez to, że tak naprawdę nie spodziewałam się, że mnie wybierze. Chłopcy nie zwracali uwagi na moje płaskie, chude ciało, bo byli zainteresowani dziewczynami o krągłych tyłkach. A może kupiło mnie to, że kiedy upiekłam dla niego babeczkę, stwierdził, że jest zbyt ładna, by ją zjeść, i czekał tydzień, aż zrobi się sucha. A później już po jednym gryzie uznał, że to wciąż najlepsza przekąska, jaką kiedykolwiek jadł. Powiedział, że przywołuje wspomnienie najlepszych urodzin, jakie miał. Że chce, żebym była jego.

„To” wydawało mi się wtedy czymś, co robią wszyscy, więc dlaczego nie spróbować z Tyrone’em? Niczego mu nie brakowało, był starszy i zazwyczaj miły, a przynajmniej tak sobie wmawiałam. I co najważniejsze – chciał mnie. Mógł uprawiać seks z każdą inną dziewczyną, a jednak to mnie pragnął. Nawet teraz, na samą myśl o tym, lekko skręca mnie w żołądku. W ten oto sposób decyzja o seksie miała więcej wspólnego z tym, że ktoś mnie wybrał, niż z rzeczywistym pożądaniem.

Tamtego dnia, gdy straciłam dziewictwo, miałam skrócone lekcje, a Tyrone zerwał się ze swoich, żeby się ze mną spotkać. Tak bardzo obawiałam się, że wścibska sąsiadka zobaczy, że przyprowadzam do domu chłopca, że koniec końców przeszliśmy kawał drogi do jego domu w Mount Airy. Jego rodziców nie było.

Moje pierwsze wrażenie? Seks okazał się o wiele bardziej techniczny, niż się spodziewałam. Tyrone cały czas majstrował przy gumce, ja się śmiałam, bo byłam zdenerwowana, a on był strasznie nieporadny. Najwyraźniej śmiech w takiej sytuacji nie jest wskazany, bo chłopak zacisnął mocno usta i zrobił się jeszcze bardziej niezdarny. A podobno miał w tym już doświadczenie!

Kiedy w końcu we mnie wszedł, zabolało. Przez chwilę nie wiedziałam, czy chcę go z siebie wypchnąć, czy przyciągnąć bliżej. Nagle zaczął sapać, pocić się prosto na moją pierś i przepraszać. Cały czas powtarzałam, że wszystko w porządku, bo myślałam, że przeprasza za to, że mnie skrzywdził, aż uświadomiłam sobie, że to dlatego, że już po wszystkim. Nawet nie zdjęłam stanika. To nie trwało nawet tyle, ile jedna The Weeknda, lecąca w tle. Gdzieś wewnątrz mnie zagnieździło się uczucie zawodu, sama nie wiem, czy powstrzymywałam śmiech, łzy czy też jakieś inne uczucie, którego nawet nie potrafiłam nazwać. W głowie miałam tylko to, że w chwili, w której najbardziej tego potrzebowałam, Tyrone nie uraczył mnie ani jednym miłym słowem. Powycierałam się sama, założyłam spodnie i wyszłam. Nawet się nie pożegnał.

Gdy tamtego popołudnia wróciłam do domu, sięgnęłam po brązowego banana. Po ciemnej jak noc skórce poznałam, jaki będzie słodki. Pokroiłam go na tuzin plasterków, które później wrzuciłam na rozgrzaną patelnię i smażyłam, aż się prawie spaliły. Cukier zamienił się w gorycz. Wrzuciłam je na talerz bez żadnych dodatków, a później jadłam i jadłam, aż nie zostało nic prócz resztek oleju.

Zrobiło mi się od tego niedobrze.

Aż po dziś dzień, kiedy tylko gotuję komuś maduros, kończy się to płaczem jedzącego. Łzy ciekną mu na talerz bez wyraźnego powodu, a ja też nie potrafię zjeść tego dania bez szlochania i fantomowego bólu między nogami.

Od czasu Tyrone’a już nawet nie rozmawiam z chłopcami. Są w takim wieku, że potrafią wcisnąć dziewczynie cokolwiek, byle tylko dostać to, czego pragną, a ja nauczyłam się jeszcze mniej ufać pięknym słowom niż pięknym twarzom.Kochankowie i przyjaciele

Kochankowie i przyjaciele

Z początku razem z Tyrone’em staraliśmy jakoś podtrzymać ten nasz nie-związek. To znaczy niedługo po tym, jak dowiedzieliśmy się o Dziecince. Prawda jest jednak taka, że Tyrone nigdy nie próbował być tylko ze mną i nie kłamał, gdy twierdził, że nigdy nie chciał niczego poważnego. Dlatego gdy odkryliśmy, że jestem w ciąży, obydwoje czuliśmy, jakbyśmy gdzieś utknęli. Rodzice wbijali mu do głowy, że dziecko pewnie nawet nie jest jego, i że pierwszoklasistka, która zalicza wpadkę w wieku czternastu lat, pewnie niejednemu już dała. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam wybaczyć Tyrone’owi, że prawie w ogóle mnie przed nimi nie bronił, tym bardziej że wiedział, że byłam dziewicą. Tak czy siak, podczas ciąży i nawet przez jakiś czas po urodzeniu Emmy, bawiliśmy się w bycie razem.

Tyrone jest naprawdę dobrym ojcem, ale kiedy oddaje mi Dziecinkę, lubi sobie zniknąć. W czasie ciąży kompletnie nie łapał, dlaczego tak łatwo się denerwowałam albo smuciłam. Po prostu mówił mi, żebym przestała odwalać numery. Po narodzinach Emmy nadal chciał się bawić w chodzenie ze mną, bo najwyraźniej tak powinno być, skoro urodziłam mu dziecko. Uprawialiśmy seks dwa czy trzy razy, ale wcale nie czułam się z tym dobrze. Mimo że mieliśmy już córkę, nadal czułam się tak, jakbyśmy musieli się ukrywać.

Co więc zrobić z osiemnastolatkiem, który jest lepszym ojcem niż chłopakiem? Wpadł mi kiedyś w oko taki cytat: „Najlepsze, co ojciec może zrobić dla dziecka, to obdarzyć miłością jego matkę”. Czasami myślę jednak, że najlepsze, co Tyrone może zrobić dla Dziecinki, to – do cholery – dać jej matce święty spokój.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: