Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na pochyłości. Tom 2: powieść w dwóch tomach - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na pochyłości. Tom 2: powieść w dwóch tomach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 493 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

TY­MON NIE-ATEŃ­SKI.

Mo­dlic­ki je­chał z cięż­kiem ser­cem. Czuł, że grał w lo­te­ryę. Idąc za po­pę­dem pierw­szej chwi­li, za owem nie­bez­pie­czeń­stwem, któ­re się każe brzy­twy chwy­tać, za­po­mniał, a ra­czej przy­po­mi­nał so­bie, ja­kim był stryj i czy się mógł odeń spo­dzie­wać cze­go­kol­wiek. Za­po­mniał, że był to czło­wiek, któ­re­go w oko­li­cy zwa­no: od­lud­kiem, dzi­wa­kiem, mi­zan­tro­pem, nie­uczyn­nym i nie­uży­tym; – za­po­mniał, że sam nie znał go o tyle, iżby śmia­ło i bez ogród­ki mógł mu się zwie­rzyć ze swą ta­jem­ni­cą i ja­kiejś za­żą­dać ofia­ry. Tkwi­ła mu te­raz ży­wiej w pa­mię­ci niż kie­dy­kol­wiek opi­nia, jaką lu­dzie o nim po­wzię­li, opi­nia lżą­ca wy­łą­cza­ją­ce­go się do­bro­wol­nie z ludz­kie­go to­wa­rzy­stwa. Lży­li są­sie­dzi, nie wcho­dząc w przy­czy­ny, nie stu­ka­jąc ich na­wet, nie szu­ka­jąc ich zaś nie tyle z bra­ku są­siedz­kiej cie­ka­wo­ści, ile z po­wo­du gę­stej, nie­prze­bi­tej za­sło­ny, jaką umiał się okryć. Głu­che tyl­ko, wie­ści w for­mie le­gend krą­ży­ły w oko­li­cy, bar­wiąc dzi­wa­ka w ta­jem­ni­cze dra­pe­rye, niby ry­ce­rza za­klę­te­go w swym nie­bo­tycz­nym zam­ku, za­cze­pio­nym u szczy­tu ska­li­stej góry..

W zam­ku bo­wiem miesz­kał pan Szczę­sny Mo­dlic­ki, stryj Hen­ry­ka. Za­mek sta­ro­żyt­ny, się­ga­ją­cy cza­sów Zyg­mun­ta Sta­re­go, na­le­żał do dziś już wy­ga­słej, nie­gdyś uksią­żę­co­nej ro­dzi­ny ak­tem uro­czy­stym, kra­jo­wym. Ząb cza­su, jako też krwa­we, nie­jed­no­krot­ne przy­go­dy po­zo­sta­wi­ły swe szczer­by; – zam­ko­we mury za­cho­wa­ły do­tąd wklę­śnię­cia od kul szwedz­kich. Wszyst­ko w nim było ta­kie, jak ar­chi­tek­tu­ra gro­dów wo­jen­nych wska­zu­je; więc pię­trzy­ły się wie­życz­ki z wie­życz­ką wart­ni­ka na cze­le, oka­la­ły basz­ty i strzel­ni­ce, bro­nił przy­stę­pu most zwo­dzo­ny i rów na­peł­nio­ny wodą, spusz­cza­ną z ko­ry­ta po­bliz­ko pły­ną­cej rze­ki.

We­wnątrz ry­cer­skie kom­na­ty o dę­bo­wych me­blach, ob­szer­ne la­mu­sy i ko­mo­ry na sprzęt wo­jen­ny i amu­ni­cyę, sze­ro­ki dzie­dzi­niec, na któ­rym ujeż­dża­no dzi­kie­go źreb­ca, wpra­wia­no mło­dzi­ka do ko­nia, da­lej głę­bo­kie lo­chy i piw­ni­ce.

Nie bra­ko­wa­ło ni­cze­go aż do skrzy­pią­cych cho­rą­gie­wek basz­to­wych, aż do sta­ro­świec­kie­go ze­ga­ru, u któ­re­go sprę­ży­ną po­ru­sza­ny sta­rzec dłu­go­bro­dy, wy­bi­jał go­dzi­ny ude­rza­niem w me­ta­lo­we pły­ty. Echo tych go­dzin roz­cho­dzi­ło się po­gro­bo­wym to­nem, stra­sząc nie­to­pe­rze i kaw­ki, za­gnież­dżo­ne w wy­drą­że­niach mu­rów.

Za­mek ka­zał sta­ry Mo­dlic­ki, bę­dą­cy jego po­sia­da­czem już od trzy­dzie­stu kil­ku lat, od­re­stau­ro­wać, chy­lą­ce się wie­życz­ki po­de­przeć, wy­pa­da­ją­ce ce­gły za­ła­tać, fa­sa­dę ze­wnętrz­ną od­ma­lo­wać, resz­tę po­zo­sta­wia­jąc nie­ty­ka­ną. Mury, gru­bo­ścią ja­kiej się nie śni dzi­siej­szej ar­chi­tek­tu­rze, sta­ły jesz­cze nie­na­ru­szo­ne i nie­za­chwia­ne, zda­wa­ły się urą­gać prze­mia­nom, ja­kim od tego cza­su ule­gli lu­dzie i sto­sun­ki.

Dziw­ne robi wra­że­nie pa­trzeć na bu­dy­nek, któ­ry prze­trwał wie­ki, któ­ry pa­mię­ta in­nych lu­dzi, inne cza­sy, inny oby­czaj. Ja­kaś nie­wy­sło­wio­na tę­sk­no­ta ogar­nia każ­de­go na myśl, że rzecz ta mar­twa, nie­ży­wot­na, spo­ży­ła naj­ży­wot­niej­sze w jej ra­mach sto­czo­ne dzie­je; że kie­dy wszyst­ko na oko­ło z ję­kiem ru­nę­ło, w zwąt­pie­niu upa­dło, że kie­dy z lu­dzi któ­rzy du­cha swe­go za­pi­sa­li nie­spo­ży­tym cha­rak­te­rem na kar­tach ludz­ko­ści, po­zo­stał za­le­d­wie proch i zgni­li­zna, że jed­no tyl­ko oca­la­ło z tej po­wo­dzi, to wła­śnie, co nie ma wa­run­ków ży­cia i bytu. Nie­wie­lu lubi roz­ma­wiać z przy­byt­kiem du­chów prze­szło­ści – pan Szczę­sny nie do nich na­le­ży.

Pierw­szem jego sta­ra­niem po ob­ję­ciu dzie­dzic­twa Ka­li­sze­wa, była pa­mięć o mu­rach trzy­ma­nych do­tąd w za­nie­dba­niu i po­nie­wier­ce. Wy­ru­go­wał cze­ladź z dol­nych kom­nat, wy­rzu­cił ztam­tąd ku­chen­ne i śpi­żar­nia­ne gra­ty, spro­wa­dził ma­la­rzy i rze­mieśl­ni­ków, sam do­glą­dał ich w pra­cy, wszę­dzie do­ro­bić ka­zał klu­cze i zam­ki, aż też skoń­czyw­szy re­pa­ra­cyę, za­mknąw­szy wszyst­kie drzwi skru­pu­lat­nie, klu­cze za­brał, na­ka­zaw­szy naj­su­ro­wiej noc­nym war­tow­ni­kom, aby pil­no­wa­li mu­rów, nie po­zwa­la­jąc ich ni­ko­mu uszka­dzać.

Na miesz­ka­nie prze­niósł się do ma­łe­go pa­ła­cy­ku, prze­ro­bio­ne­go z daw­ne­go ob­szer­ne­go dwo­ru. Tam miesz­kał z żoną, gdy żyła i z dwo­ma sy­na­mi, gdy jesz­cze byli u ro­dzi­ców. Od lat dwu­na­stu, po­zo­staw­szy naj­zu­peł­niej sam, od­wie­dzał tyl­ko swój za­mek co dnia, spę­dza­jąc tam cza­sem dłu­gie w sa­mot­no­ści go­dzi­ny. Co tam po­ra­biał, nikt nie mógł po­wie­dzieć, na­wet osi­wia­ły ko­mi­sarz dóbr, a to­wa­rzysz pana od dzie­ciń­stwa.

Wieś, w któ­rej miesz­kał pan Szczę­sny, była naj­pięk­niej­szą z in­nych dwu­na­stu, sta­no­wią­cych ra­zem klucz Ka­li­szew­ski. Od niej też dano na­zwę ca­łe­mu ma­jąt­ko­wi. O pół mili od­le­głe mia­stecz­ko Czar­no­gród, za­miesz­ka­łe ko­lo­nią szew­ców, li­czy­ło się rów­nież do ma­jąt­ku pana Szczę­sne­go. Ma­ją­tek tak roz­le­gły, z wiel­ką zna­jo­mo­ścią go­spo­dar­ską i sta­ran­no­ścią za­wia­dy­wa­ny, czy­nił wła­ści­cie­la jed­nym z naj­za­moż­niej­szych oby­wa­te­li ca­łe­go kra­ju. Mało kto miał tak wiel­kie do­cho­dy, a tak małe wy­dat­ki. Kie­dy inni z bu­dże­tu swe­go odłą­cza­li część na go­ścin­ne przy­ję­cie są­sia­da i go­ści, na od­po­wied­ne sta­no­wi­sku ży­cie; pan Szczę­sny część tę cho­wał naj­spo­koj­niej do sza­fy. Ni­ko­go nie ugasz­czał, nig­dzie nie jeź­dził, na osten­ta­cyę się nie si­lił. Wy­jeż­dżał tyl­ko w świę­to do ko­ścio­ła na sum­mę; lu­dzie mó­wi­li, że czy­ni to tyl­ko dla oka, bo w du­szy naj­ohyd­niej­szym jest far­ma­zo­nem.

Dziw­ne za­iste spra­wia­ło wra­że­nie, po­pa­trzeć na tego siedm­dzie­się­cio­let­nie­go star­ca, nie­zgar­bio­ne­go cię­ża­rem lat, ale owszem z ja­kąś jesz­cze skrą ognia dum­nie pa­trzą­ce­go przed sie­bie. Z twa­rzy czer­stwej, ru­mień­cem zdro­wia kwit­ną­cej, nikt­by nie chciał się do­pa­trzeć od­lud­ka, może mi­zan­tro­pa, za­my­ka­ją­ce­go się go­dzi­na­mi ca­łe­mi w pu­stem za­mczy­sku, nie chcą­ce­go po­śmiać się we­so­łą ba­rasz­ką z po­czci­wy­mi ludź­mi. Zdro­we­go, do­brze wy­glą­da­ją­ce­go, za­moż­ne­go star­ca, każ­dy są­dząc z po­zo­ru, mu­siał po­tę­pić o ego­izm, o za­par­cie się ludz­kie­go to­wa­rzy­stwa, dla wła­snej śli­ma­czej wy­go­dy, dla sy­ba­ryc­kie­go spo­ko­ju.

Pan Szczę­sny mało się trosz­czył o te ludz­kie krzy­wie­nia się i nie­sma­ki, snać już daw­no po­sta­no­wił ob­cho­dzić się beż gwar­nych zgro­ma­dzeń, bez ludz­kiej po ga­węd­ki. W go­dzi­nie po­obied­niej sia­dał pod wy­staw­ką pa­ła­cy­ku, wo­łał do sie­bie sta­re­go ko­mi­sa­rza, ka­żąc mu siąść obok sie­bie, i tak roz­ma­wia­li dłu­go o mi­nio­nych cza­sach. By­wa­ły dnie, w któ­rych pan Szczę­sny uno­sił się gnie­wem do­cho­dzą­cym pra­wie do sza­łu – wy­bu­chał gło­śno, ude­rzał' się w pier­si, łkał i pła­kał jak dziec­ko. Sta­ry to­wa­rzysz lat dzie­cin­nych uspa­ka­jał go wte­dy, sam łzy po ci­chu ocie­ra­jąc rę­ka­wem; a gdy nie mógł uko­ić roz­ża­lo­ne­go star­ca, brał go ła­god­nie za rękę, wpro­wa­dzał do po­ko­ju, gdzie wkrót­ce po­wra­cał z mło­dą dziew­czyn­ką. Sied­mio­let­nie dziew­cze rzu­ca­ło się Szczę­sne­mu na szy­ję, na­zy­wa­jąc go "dzia­dziem", ob­my­wa­ło łzy jego po­ca­łun­ka­mi i piesz­czo­ta­mi, i star­co­wi znów po­wra­cał spo­kój na lica, ła­god­ny uśmiech na usta.

Sce­ny te po­wta­rza­ły się czę­sto od lat kil­ku­na­stu. W chwi­lach ta­kich, grzę­znął pan Szczę­sny w po­nu­rych du­ma­niach, lub wy­bu­chał po daw­ne­mu i wów­czas nie na wie­le przy­da­wa­ły się na­wet piesz­czo­ty dziew­czę­cia – od­py­chał je ła­god­nie, lub ka­zał pła­czą­ce wy­no­sić z po­ko­ju. Sta­ry ko­mi­sarz na­wet mil­czał jak głaz, nie od­stę­pu­jąc tyl­ko na krok swe­go pana. Chwi­le ta­kie były jak­by sta­dy­um chro­nicz­nej cho­ro­by, pod­czas któ­rej pa­rok­syzm nie usta­je na chwi­lę.

W nor­mal­nym jed­nak sta­nie, pan Szczę­sny pro­wa­dził ży­cie czyn­ne i pra­co­wi­te. Zimą i la­tem wsta­wał o pią­tej rano i szedł wprost do ma­łe­go po­ko­iku, gdzie w jed­nym rogu sta­ła me­ta­lo­wa wan­na ze spusz­czo­nym nad nią lej­kiem, roz­le­wa­ją­cym zim­ną wodę. Pan Szczę­sny do zim­nej wody przy­zwy­cza­jo­ny był od dziec­ka, i zwykł był ma­wiać, że zim­na woda ochra­nia­ła go całe ży­cie od cho­rób, bo cho­ro­wał raz tyl­ko w ży­ciu. Ztam­tąd wra­cał do sy­pial­ni, i klę­czą­cy, z kor­nie schy­lo­nem czo­łem, od­ma­wiał pa­cie­rze. Trwa­ło to do szó­stej. O szó­stej przy­no­sił słu­żą­cy ta­lerz go­rą­ce­go barsz­czu. Zjadł­szy, sia­dał pan Szczę­sny na czła­pa­ka i ob­jeż­dżał go­spo­dar­stwo. Wra­ca­ją­ce­go o dzie­wią­tej, wi­ta­ło dziew­czę za­rzu­ce­niem swych rą­cząt na szy­ję; wi­tał sta­ry ko­mi­sarz uśmie­chem do­bro­ci, we­so­łym żar­ci­kiem, gdy wi­dział na pana li­cach we­so­łość.

"Dzia­dzio" (jak go zwa­ło dziew­czę) pie­ścił się z nią małą chwil­kę, po­czem ka­zał jej czy­tać gło­śno naj­śwież­sze dzien­ni­ki, w któ­rych na­zna­czał ołów­kiem waż­niej­sze wy­da­rze­nia. Pod­czas obia­du wy­łącz­nie za­ję­ty był dziew­czyn­ką, opo­wia­dał jej dyk­te­ryj­ki hi­sto­rycz­ne, nie­znu­żo­ny cie­ka­wo­ścią prze­ry­wa­ją­cej mu co sło­wo. Po obie­dzie prze­spaw­szy go­dzi­nę, brał sę­ka­ty kij w rękę, w dru­giej trzy­ma­jąc dziew­czyn­kę i szedł z nią w pole lub w las nie­da­le­ki. Mała Anu­sia naj­szczę­śliw­sza była wte­dy, wy­ry­wa­ła mu się z rąk, bie­gła zry­wać bła­wat­ki, spla­ta­jąc je w wia­nu­szek, któ­rym po­tem z wiel­ką swo­ją ucie­chą, wień­czy­ła skro­nie dzia­du­nia. Po lek­kim wie­czor­nym po­sił­ku, sia­dał, ja­ke­śmy rze­kli, ze sta­rym ko­mi­sa­rzem na gan­ku, i roz­pa­mię­ty­wał chwi­le, któ­re nie wró­cą; prze­szłość, któ­rej nic nie od­mie­ni, o przy­szło­ści mó­wił tyle tyl­ko, ile to do­ty­czy­ło losu Anu­si.

Zna­lazł jed­nak co dnia jed­ną lub dwie go­dzi­ny na od­wie­dze­nie zam­ku. Tam nikt mu nie to­wa­rzy­szył; raz na­wet, gdy piesz­czot­ka Anu­sia wkra­dła się za nim swa­wol­nie do pierw­szej z kom­nat zam­ko­wych, zgro­mił ją su­ro­wo, na­ka­zu­jąc wró­cić pła­czą­cej.

Tego try­bu ży­cia nie zmie­niał na jotę, prze­pla­ta­jąc go tyl­ko czy­ta­niem po­waż­nej li­te­ra­tu­ry, jaką dlań sta­no­wi­li sta­rzy pol­scy au­to­ro­wie. Znał ich do­kład­niej od nie­jed­ne­go bi­blio­ma­na, z now­szych pi­sa­rzy ko­chał się tyl­ko w Mic­kie­wi­czu, ete­rycz­ne­mu Zyg­mun­to­wi nie do­wie­rzał, ogni­ste­go Ju­liu­sza na­zy­wał nie­zdro­wym. W zi­mie wie­czo­ra­mi czy­ty­wał wię­cej, we dnie zaś sia­dał na gnia­do­sza z dwu­rur­ką na ra­mie­niu i pę­dził w las. Nig­dy pra­wie nie wra­cał próż­no. W naj­więk­szym ga­lo­pie pę­dząc za lot­ną sar­ną, strze­lał i tra­fiał. Oko wpraw­ne od dzie­ciń­stwa, nie za­wo­dzi­ło star­ca nig­dy.

Wi­dzi­my, że to było czyn­ne i przy­kład­ne ży­cie, choć się ta­kiem nie wy­da­wa­ło są­sia­dom. Nie miał cza­su czy ocho­ty do po­ga­dan­ki, on, któ­ry umiał tak roz­dzie­lić czas na czyn­ną pra­cę, na czy­ta­nie, my­śle­nie, roz­pa­mię­ty­wa­nie i piesz­cze­nie dziew­czę­cia, je­dy­nej isto­ty, sta­no­wią­cej dlań ja­kiś wę­zeł ser­decz­no-ro­dzin­ny.

Hen­ryk mało znał swe­go stry­ja. Od dzie­się­ciu lat, i to po śmier­ci swo­ich ro­dzi­ców, a na we­zwa­nie wy­raź­ne stry­ja,.

przy­je­chał po raz pierw­szy do Ka­li­sze­wa. Ba­wiąc wów­czas kil­ka ty­go­dni, nie ba­dał jego cha­rak­te­ru, jak na­le­ży – za­dzi­wia­ły go tyl­ko ze­wnętrz­ne ob­ja­wy, a ra­zi­ło to sa­mo­wol­ne wy­klu­cza­nie się od to­wa­rzy­stwa ludz­kie­go. Nie zgłę­bia­jąc przy­czyn, lubo od ro­dzi­ców sły­szał coś nie­wy­raź­nie o wiel­kich nie­szczę­ściach, ja­kie stryj prze­szedł, osą­dził go tro­chę ego­istą, tro­chę mi­zan­tro­pem, a na­de­wszyst­ko wiel­kim dzi­wa­kiem. Stryj był dlań ser­decz­nie wy­la­nym, oj­cow­sko względ­nym, sta­ro­świec­ko go­ścin­nym. Brał go ze sobą na po­lo­wa­nia, lubo za pierw­szym śla­dem tro­pio­nej zwie­rzy­ny pusz­czał się go­rą­cy jak mło­dzik sam, na­przód, po­zo­sta­wia­jąc znu­żo­ne­go bra­tan­ka na środ­ku lasu; czy­tał z nim ra­zem ga­wę­dził, opo­wia­da­jąc wie­le ze świa­ta, lubo nig­dy ze swe­go ży­cia. Gdy cza­sem przy­szło mu wspo­mnieć o so­bie, za­ci­nał usta, prze­chy­lał gło­wę i milk­nął na­gle, spo­sęp­niaw­szy na resz­tę dnia. Za dru­gim swo­im po­by­tem, do­strzegł Hen­ryk wy­ciecz­ki co­dzien­ne stry­ja do zam­ka, i ta­jem­ni­czość, jaką się w tem ota­czał, a pew­ne­go wie­czo­ru, gdy sie­dział w od­da­lo­nym po­ko­ju, do­le­ciał uszu jego krzyk głu­chy i prze­cią­gły. Bacz­niej­szą te­raz zwró­cił na wszyst­ko uwa­gę, i po­czął ostroż­nie wy­py­ty­wać stry­ja dla cze­go tak ze­rwał z ludź­mi, dla cze­go znać nie chce są­siedztw, czy za­wsze żył tak samo? Za całą od­po­wiedź otrzy­mał tyl­ko po­gar­dli­we mach­nię­cie ręką i szorst­kie sło­wo o ze­psu­ciu, o nie­wdzięcz­no­ści i nik­czem­nej sła­bo­ści ludz­kiej na­tu­ry, o roz­pa­da­niu się naj­święt­szych wę­złów.

Były to same ogól­ni­ki, o so­bie nic nie wspo­mniał ani razu. Hen­ryk osą­dził, że trze­ba po­sia­dać dość siły, aby mó­wiąc o wszyst­kiem, o so­bie nie wspo­mnieć nig­dy. Ale nic wię­cej z tych ba­dań nie wy­cią­gnął. Od tego cza­su, to jest od lat kil­ku, co rok pra­wie na dni kil­ka od­wie­dza­jąc stry­ja, nie­wie­le wię­cej się mógł do­wie­dzieć. Do­cho­dzi­ły go jed­nak ludz­kie ba­śnie czer­nią­ce cześć stry­jew­ską, co go moc­no bo­la­ło. Wi­dząc dla sie­bie nie­zmien­ną do­broć stry­ja ośmie­lił się raz za­cze­pić go o to. Było to wie­czor­ną go­dzi­ną. Stryj, on i sta­ry ko­mi­sarz, za­sie­dli na gan­ku.

Hen­ryk koń­cząc opo­wia­da­nie o swo­jem go­spo­dar­stwie, o któ­re za­wsze tro­skli­wie stryj go do­py­ty­wał (wła­śnie wte­dy spro­wa­dził się w są­siedz­two księ­stwa Mi­cha­łów) rzekł:

– Tak, stry­jasz­ku co się mnie ty­czy, je­stem jak na te­raz szczę­śli­wy. Dzier­żaw­ka na skrom­ne moje po­trze­by wy­star­cza….

– Szczęść ci Boże, Hen­ry­ku!

– Pra­ca mnie cie­szy, książ­ka nęci i uczy, a są­sie­dzi moi same za­cne i po­czci­we lu­dzi­ska!

Pan Szczę­sny uśmiech­nął się szy­der­sko. Do­strzegł uśmie­chu Hen­ryk, i żywo wy­krzyk­nął:

– Co? nic wie­rzysz mi stry­ju?

– Daj ci Boże na dłu­go tej wia­ry.

– Dla cze­góż­by nie? są źli i do­brzy, lubo mam wy­znać praw­dę, do­tych­czas złe­go nie spo­tka­łem.

– Szczę­śli­wyś! – mruk­nął stryj przez zęby – to nie tak jak ja.

– Mu­sia­łeś stry­ju dużo złe­go od lu­dzi wy­cier­pieć, kie­dyś tak wszyst­kich znie­na­wi­dził, ty z two­im pra­wym cha­rak­te­rem!

– Nie­na­wi­dzieć, nie nie­na­wi­dzę – rzekł za­my­ślo­ny – ale, po­gar­dzam.

– A to się nie go­dzi dro­gi stry­ju. Ty, sta­rzec siedm­dzie­się­cio­let­ni, z do­świad­cze­niem pra­wie wie­ko­wem, po­wi­nie­neś się był prze­ko­nać le­piej ode­mnie, że do­bre złe prze­wa­ża, że pier­wia­stek bo­ski tkwi w każ­dym czło­wie­ku, choć­by go na­mięt­no­ści i nie­do­le co­kol­wiek przy­tłu­mi­ły, że ko­chać lu­dzi jest naj­więk­szem szczę­ściem na zie­mi, naj­więk­szem nie­szczę­ściem po­gar­dzać.

– Nie­gdyś taki sam by­łem jak ty, pe­łen unie­sień, pe­łen mi­ło­ści dla na­tu­ry i lu­dzi. Uści­skiem moim chciał­bym był ogar­nąć wszyst­kich jak bra­ci, za ich szczę­ście po­świę­cić się, za ich uśmiech cier­pieć. Ko­cha­łem bez wy­bo­ru, błę­dy tłu­ma­czy­łem, grze­chy unie­win­nia­łem, lecz za tę mi­łość moją, za pro­sto­dusz­ną wia­rę moją, uka­ra­no mnie jak dzi­kie zwie­rzę. Dość tych głu­pich wspo­mnień! dość! – po­wtó­rzył z mocą, po­wstaw­szy z miej­sca gwał­tow­nie.

– Stry­ju, jesz­cze sło­wo. Czy nie za­stra­sza cię to zwąt­pie­nie w two­im wie­ku? Z ja­kąż my­ślą przyj­dzie ci za­mknąć po­wie­ki? Nie, to być nie po­win­no. Masz tyle skar­bów w ser­cu i za­my­kasz je za­zdro­śnie, nie­na­wist­nie od­su­wasz od lu­dzi myśl two­ją, ser­ce i rękę. Nie wiem, nie znam two­jej prze­szło­ści, ale ja­ką­by ona była, nie uspra­wie­dli­wia…

– Milcz! – krzyk­nął gwał­tow­nie pan Szczę­sny, sia­da­jąc na miej­scu.

Hen­ryk chciał jesz­cze mó­wić, ale sta­ry ko­mis­sarz spoj­rzał na nie­go bła­gal­nie, da­jąc mu znak po­ta­jem­ny, że się chce z nim roz­mó­wić.

Za­cie­ka­wio­ny wszedł do po­ko­iku ko­mis­sa­rza. Ten po­rwaw­szy go za rękę i przy­ci­ska­jąc ją do pier­si, rzekł:

– Pa­nie Hen­ry­ku! Niech pana Bóg strze­że wspo­mi­nać w po­dob­ny spo­sób o prze­szło­ści stry­jo­wi; pan nie wiesz jaką tem ranę nie­za­go­jo­ną roz­ją­trzasz, pan nie wiesz ile tam łez co­dzien­nych pada w to bied­ne ser­ce. To mę­czen­nik! to świę­ty czło­wiek! Inny ze­sko­ru­piał­by na wie­ki, on hoj­ną ręką świad­czy ubó­stwu po­ta­jem­nie; sie­rot­kę, wnucz­kę pani Ada­mo­wej Skrzyc­kiej przy­gar­nął za swo­ją, a i… – do­dał ci­cho oglą­da­jąc się na­oko­ło – i o tym nie­wdzięcz­ni­ku za­po­mnieć nie może.

– O kim?

– Praw­da, pan może i nie wiesz. Dwa­na­ście to już lat temu, jak Zdzi­sław opu­ścił ojca, wy­pra­wiw­szy mu ha­nieb­ną sce­nę, shań­biw­szy go i ze­lżyw­szy jako ro­dzi­ca i jako czło­wie­ka. O Wie­rzaj, okrop­ne cio­sy prze­szedł ten sta­rzec! ja go znam od dziec­ka.

– Praw­da, wie­dzia­łem coś, o sy­nie na śmierć za­po­mnia­łem.

– Inny po­zwo­lił­by sko­nać ta­kie­mu dziec­ku, któ­re po­te­ra­ło naj­święt­sze uczu­cia ojca, jego siwe wło­sy. On po­sy­ła mu przez trze­cią oso­bę, niby nie od sie­bie, za­si­łek, do­wia­du­jąc się o jego zdro­wiu, a cza­sa­mi, gdy my­śli że nań nikt nie pa­trzy, że ja go nie wi­dzę, wy­cią­ga z biur­ka mi­nia­tu­rę Zdzi­sła­wa, gdy jesz­cze był ślicz­nym dzie­się­cio­let­nim chłop­czy­kiem, i przy­pa­tru­je się jej dłu­go, aż póki łzy nie zwil­żą mu po­wiek. O pa­nie! od­gry­wa­ją się w ser­cu tego męża tra­je­dye, o któ­rych nikt się nie do­wie, chy­ba mu je Bóg kie­dy po­li­czy na wa­dze Swej spra­wie­dli­wo­ści.

– Lecz czyż nie moż­na go le­czyć?

– Kto i jak? Mnie jed­ne­mu się spo­wia­da, przedem­ną jed­nym po­wta­rza co­dzien­nie te zna­ne bo­le­sne dzie­je, to mu spra­wia je­dy­ną ulgę. Lecz czę­sto uczu­wa taką nie­spo­koj­ność, taką roz­pacz, że go nic uko­ić nie jest w sta­nie.

– Mo­dli­twa?

– Czyż się nie mo­dli? przy­patrz się pan jego ży­ciu, wszak mo­dli się nie usta­mi, mo­dli się swą bo­le­ścią, swym dła­wio­nym ża­lem, roz­pa­czą bez na­dziei, tę­sk­no­tą za nie­po­wrot­nem szczę­ściem; lecz snać trud­no za­przeć w so­bie to, co na­tu­ra dała czło­wie­ko­wi. On nie asce­ta, co bi­czo­wa­niem i umar­twie­niem cia­ła przy­gnę­bi du­cha – duch u nie­go sza­mo­ta się lwią siłą; ten duch, co mu nie ode­brał pa­mię­ci…

– Lecz cóż to są za ta­jem­ni­ce, na Boga!?

– Mnie ich opo­wia­dać nie wol­no, pój­dą ze mną do gro­bu. On tyl­ko je­den gdy ze­chce, może je wy­ja­wić.

Na­tem skoń­czy­ła się roz­mo­wa, któ­ra na dłu­gi czas w głę­bo­ką Hen­ry­ka wpra­wi­ła za­du­mę.

Te­raz jed­nak sie­dzą­ce­mu sa­mot­nie na wóz­ku, wszyst­kie szcze­gó­ły mniej go przed­tem ob­cho­dzą­ce prze­su­wa­ły się cha­otycz­nie przez wy­obraź­nię, si­lą­cą się nadar­mo skle­ić je w je­den wy­raź­ny ob­raz, niby punkt wyj­ścia. Hen­ryk roz­ma­wia­jąc ze stry­jem dłu­go i czę­sto o swo­jem go­spo­dar­stwie, nig­dy się nie uża­lił na bie­dę, na brak pie­nię­dzy. Stryj też ra­dząc mu te i owe ulep­sze­nia, nie py­tał się nig­dy o bliż­sze szcze­gó­ły, ty­czą­ce się jego do­cho­dów.

Hen­ryk przy­po­mniał so­bie te­raz tę oko­licz­ność, i bar­dzo się nią za­smu­cił. Zda­wa­ło mu się wi­dzieć w niej oczy­wi­stą oba­wę stry­ja, aby go nie za­cze­pia­no o po­życz­kę lub da­tek. Wpraw­dzie pa­mię­tał sło­wa ko­mis­sa­rza, świad­czą­ce o hoj­nych ofia­rach udzie­la­nych po­kry­jo­mu, a ser­ce szep­ta­ło mu in­stynk­tow­nie, że czło­wiek taki za­nad­to mało przy­wię­zu­je wagi do pie­nię­dzy, zwłasz­cza tam gdzie cho­dzi o uszczę­śli­wie­nie bliź­nie­go i krew­ne­go; ato­li wro­dzo­na de­li­kat­ność uczu­cia, a na­de­wszyst­ko nie­jed­no­krot­ne zda­nia stry­ja o ma­te­ry­ali­zmie i chci­wo­ści ludz­kiej, wznie­ca­ły w nim oba­wę, aby i on o toż samo nie był po­są­dzo­ny. Bał się wpaść w po­dej­rze­nie, że ko­rzy­sta ze sto­sun­ku po­kre­wień­stwa na to, aby wy­zy­skać pie­nią­dze, bał się ode­grać rolę, jaką od­gry­wa­ją czę­sto sy­now­co­wie z bo­ga­ty­mi stry­jasz­ka­mi. Nie wie­dział więc co po­cząć, czy wy­znać wszyst­ko od razu za przy­by­ciem szcze­rze i otwar­cie, czy zwol­na star­ca przy­go­to­wać, uprze­dzić i uspo­so­bić. Pierw­sza dro­ga, sta­wia­ją­ca go w po­ło­że­nie czło­wie­ka rzu­ca­ją­ce­go wszyst­ko na raz na kar­tę, zda­ła mu się za ry­zy­kow­ną, lubo naj­le­piej przy­pa­da­ła do jego otwar­te­go cha­rak­te­ru. Dru­ga, lubo trzy­ma­ją­ca go w cią­głym nie­po­ko­ju, zda­ła mu się pew­niej­szą.

Z bi­ciem ser­ca, z mi­mo­wol­nem we­wnętrz­nem po­ni­że­niem, od któ­re­go do­tąd całe ży­cie był wo­len, za­jeż­dżał przed pa­ła­cyk. Po­trze­bo­wał ca­łej siły przy­po­mnie­nia so­bie waż­no­ści czy­nio­ne­go kro­ku, po­trze­bo­wał ca­łe­go uro­ku po­sta­ci

Fe­li­cyi, aby przy­wo­łać na usta uśmiech we­so­ły, nie­zdra­dza­ją­cy się na wstę­pie, gdy go wy­szedł sta­rzec po­wi­tać.

– Go­ściu nie­spo­dzie­wa­ny, ale po­żą­da­ny! – po­wi­tać, po­wi­tać! – za­wo­łał pan Szczę­sny, ca­łu­jąc sy­now­ca w czo­ło. – A toś się wy­brał w samą porę, chcia­łem cię bo­wiem mieć obec­nym przy spi­sy­wa­niu pew­ne­go no­ta­ry­al­ne­go aktu – do­dał z uśmie­chem pa­trząc się w twarz Hen­ry­ka.

– No, no dro­gi stry­ju, cóż ta­kie­go?

– Hm, hm, wi­dzisz człek śmier­tel­ny, zwłasz­cza, gdy już ma lat siedm­dzie­siąt! No, ale roz­gość mi się od razu. Mi­chał, znieść pana rze­czy do jego po­ko­ju i otwo­rzyć tam okna. Nie moja to wina – do­dał zwra­ca­jąc się do Hen­ry­ka – że po­trze­ba aż prze­wie­trzać pań­skie po­ko­je, tak dłu­go nie­za­miesz­ka­ne. Przy­jeż­dżasz raz na dzie­sięć lat, a nie po­my­ślisz, że mo­żesz stry­ja nie za­stać już wię­cej.

– Ah stry­jasz­ku, prze­cież się o cie­bie do­wia­du­ję!

– Ba, mój ko­cha­ny miesz­ka­my dość da­le­ko od sie­bie, a tacy sta­rzy jak ja, zwłasz­cza żem do­tąd raz tyl­ko w ży­ciu cho­ro­wał, uwi­ja­ją się pręd­ko. Smierć za­pu­ka do okien­ka i już po mnie. Ot i praw­dę mó­wiąc, wolę skoń­czyć na­gle.

– Czy się to go­dzi stry­ju, da­rzyć mnie na wstę­pie ta­kie­mi po­grzeb­ne­mi mo­wa­mi?

– Prze­cieś nie dziec­ko. We­szli do sali ja­dal­nej.

– Przy­nie­ście co zjeść, mu­sisz być głod­ny. I An­dzia niech tu przyj­dzie przy­wi­tać się z Hen­ry­kiem. No, wiesz co, po­zna­łem cię, gdyś skrę­cał koło sta­wu, i za­sta­no­wił mnie twój nie­zwy­kły przy­jazd o tej po­rze. Po­my­śla­łem so­bie, musi chło­piec mieć chy­ba do mnie jaki waż­ny in­te­res.

Hen­ryk po­czer­wie­niał jak wi­śnia, wy­pa­da­ło mu od razu te­raz wy­znać praw­dę, albo – skła­mać. Prze­ląkł się jed­nak i beł­ko­tał:

– Czyż to stryj prze­ko­nał się o mnie kie­dy, że tyl­ko dla in­te­re­su przy­jeż­dżam? prze­cież…

– A nie­chże mnie Bóg bro­ni, mój chłop­cze, po­są­dzać cię o in­te­re­sow­ność; wiem, że sza­nu­jesz tro­chę sta­re­go dzi­wa­ka…

I ko­cham! – prze­rwał stry­jo­wi Hen­ryk, ca­łu­jąc go w ra­mię – No, no – do­dał z do­bro­dusz­nym uśmie­chem pan Szczę­sny – wie­rzę, wie­rzę. W two­im wie­ku trze­ba ko­chać ko­go­kol­wiek; i pew­nie jest tam jesz­cze ktoś taki po za mną, co zaj­mu­je wy­łącz­nie my­śli pana Hen­ry­ka, już­by był czas. Jaka szko­da, że nie żyję z są­siedz­twem, sam­bym ci wy­szu­kał to­wa­rzysz­kę…

– Dzię­ku­ję ła­ska­we­mu stry­jo­wi.

– To zna­czy, żeś so­bie dał rady bez­em­nie. Tyl­ko uważ­nie i bacz­nie mój sy­now­cze! Wi­dzisz, żona to kaj­da­ny, lub… nie­bo – rzekł pan Szczę­sny zmie­niw­szy ton na­gle. – No, aleś pew­nie po­szu­kał u sie­bie, w two­jem są­siedz­twie. Ko­góż tam ma­cie? ot dys­trak­cya, nig­dym się na­wet o to nie spy­tał.

– Księz­two Mi­cha­ło­wie…

– Co? tyś bliz­ko nich? Znam, znam… a nie wiesz, żyje jesz­cze oj­ciec księż­nej, hra­bia Al­fons?

– Po­dob­no.

– Znam tego pan­ka i jego bra­ci. Gniaz­do jasz­czu­rek. Hra­bia Al­fred, naj­star­szy, zna mnie tak­że, se­kun­do­wał swe­mu ku­zy­no­wi prze­ciw mnie. 0! pa­mię­tam go do­sko­na­le, pa­mię­tam sło­wa, któ­re szep­nął pół­gło­sem memu prze­ciw­ni­ko­wi… wiesz ja­kie? Rzekł mu: "za­bij tego psa."

– No i cóż?

– Prze­cież żyję! – za­śmiał się ja­koś dzi­ko pan Szczę­sny – on psa, to jest mnie nie za­bił, ale za to ja jego…

– Za­bi­łeś, stry­ju?

Twarz pana Szczę­sne­go przy­bra­ła w tej chwi­li wy­raz tak sro­gi i za­cię­ty, ja­kie­go­by się nig­dy u nie­go Hen­ryk nie do­my­ślał. Całe pie­kło na­mięt­no­ści mło­dych i wrzą­cych, wy­czy­ta­łeś w tem na­głem skrzy­wie­niu ry­sów; było w niem coś z Ugo­li­na, po­że­ra­ją­ce­go mózg swych wro­gów jesz­cze po śmier­ci. Już otwie­rał usta, aby za­spo­ko­ić cie­ka­wość wzru­szo­ne­go Hen­ry­ka, gdy wtem na­gle z dzie­cię­cym okrzy­kiem ra­do­ści, wpa­dła do po­ko­ju An­dzia, a za nią po­wol­nie zdą­żał sta­ry ko­mis­sarz.

– A wie wu­ja­szek – za­wo­ła­ła An­dzia, da­jąc mu buzi (wu­jasz­kiem zwa­ła Hen­ry­ka) – że mnie się dziś śni­ło o wu­jasz­ku?

– Co do­bre­go? – za­py­tał z uśmie­chem Hen­ryk.

– Nie wiem, ale mi cze­goś smut­no było, gdym się obu­dzi­ła.

– No i ja­kiż to był sen moja mała? – za­py­tał pan Szczę­sny, głasz­cząc jej zło­ci­ste wło­ski.

– Śni­ło mi się, że wu­ja­szek pę­dził na ka­rym ogrom­nym ko­niu gdzieś po kwia­ta­mi za­sła­nej łące, a pę­dził już wu­ja­szek bar­dzo dłu­go, aż kary się spie­nił, a wu­ja­szek co chwi­la zdej­mo­wał czap­kę i pot z czo­ła ocie­rał. Na­resz­cie uj­rzał wu­ja­szek mały stru­myk i roz­śmiał się we­so­ło; kary par­sk­nął też gło­śno, jak­by jed­nym sko­kiem rzecz­kę chciał prze­sa­dzić. Ale gdy już kary sta­nął nad brze­giem, sta­nął dęba, a po­tem gwał­tow­nie w tył za­wró­cił; prze­sa­dzić zaś rzecz­ki, lubo iż była wąz­ka i płyt­ka i mimo ostro­gi wu­jasz­ka, w ża­den spo­sób nie chciał. Dłu­go, dłu­go mę­czył się z nim wu­ja­szek i bił i gła­skał, a kary jak się uparł, tak się z miej­sca ru­szyć nie chciał. Wte­dy wi­dzia­łam jak wu­jasz­ko­wi łzy po­pły­nę­ły z oczu… i obu­dzi­łam się.

– Nie opo­wia­daj An­dziu snów, i nie wierz w nie, to grzech – na­po­mniał pan Szczę­sny.

– Cóż ja temu win­na, że rai się co noc śni, co in­ne­go, a po­tem mi tak za­wsze smut­no!

– No, no, pa­trzaj! tak samo za­smu­ci­łaś wu­jasz­ka. Zwie­sił gło­wę i za­du­mał się, Pa­nie od­puść, jak sta­ra baba co w sen­nik pa­trzy i sta­wia na lo­te­ryę. Cóż ci to Hen­ry­ku?

– Nic stry­ju.

– Toś już oczy­wi­ście za­ko­cha­ny; tyl­ko ko­chan­ko­wie śnią za­wsze na ja­wie a ma­rzą we śnie, lu­boć praw­da – do­dał po­waż­nie – że i ja raz w ży­ciu mia­łem sen smut­ny, okrop­ny, któ­ry, nie­ste­ty! speł­nił się co do joty.

– Opo­wiedz go nam dzia­du­niu!

– I ja przy­łą­czam moją proś­bę do proś­by An­dzi – rzekł Hen­ryk.

– Co tam od­grze­by­wać smut­ne dzie­je – wtrą­cił opry­skli­wie mil­czą­cy do­tąd ko­mis­sarz – sen mara, Bóg wia­ra.

– A jed­nak, sta­ry, przy­po­mi­nasz so­bie?

– Co to war­to cią­gnąć prze­szłość za wło­sy. Prze­szłość mi­nę­ła i nie wró­ci.

– Nie wró­ci, masz ra­cyę! – po­wtó­rzył ci­cho p. Szczę­sny. Wniósł Mi­chał na tacy prze­ką­skę.

Ko­mis­sarz kon­tent był z tej prze­rwy; na­lał kie­li­szek star­ki, py­ta­jąc pana Szczę­sne­go.

– Czy mam dla pana na­lać?

Pan Szczę­sny spoj­rzał na nie­go ze zdzi­wie­niem. Nig­dy nic nie pi­jał, zdzi­wi­ło go więc to za­po­mnie­nie sta­re­go do­mow­ni­ka. Nie wpadł na myśl, że za­cny przy­ja­ciel chwy­cił się lada po­zo­ru, aby uwa­gę od­wró­cić od bo­le­snych wspo­mnień.

– Do cie­bie pa­nie Hen­ry­ku!

– No, no, mój sta­ry, z wiel­kiej ra­do­ści przy­by­cia mego sy­now­ca, go­tó­weś mi się roz­pić!

Po obie­dzie po­szli wszy­scy na da­le­ką prze­chadz­kę, zkąd póź­no wró­ciw­szy znu­że­ni, za­raz uda­li się na spo­czy­nek. W ten spo­sób prze­szedł Hen­ry­ko­wi dzień pierw­szy po­by­tu u stry­ja.ROZ­DZIAŁ II.

JESZ­CZE O TY­MO­NIE.

Dwa ty­go­dnie już upły­nę­ło po­by­tu… u stry­ja, a Hen­ryk nie śmiał jesz­cze roz­po­cząć zwie­rze­nia. Ja­kaś nie­po­ję­ta bo­jaźń za­ci­ska­ła mu usta, ile­kroć chciał prze­mó­wić, po dłu­giej ze sta­rym ga­węd­ce, w któ­rą, ten­że prze­le­wał zwy­kle część swo­jej du­szy. Co­raz wię­cej oce­nia­jąc szla­chet­ność stry­ja, bał się jed­nak­że, może wła­śnie dla tego, pro­sić o coś, co wy­glą­da­ło na da­tek. Wi­dział w tem pew­ne dla sie­bie upo­ko­rze­nie, że za wy­wnę­trza­nie się uczuć star­ca, za jego spo­wiedź peł­ną wznio­słych czy­nów i za­sad, za­pła­cić tyl­ko może proś­bą… o pie­nią­dze.

By­ło­by to prze­ciw­sta­wie­niem zbyt ra­żą­cem. A wresz­cie, roz­wa­ża­jąc ści­śle, wy­zna­wał przed sobą, że nie ma pra­wa ani słusz­nej przy­czy­ny wy­ma­gać od ko­goś, choć­by ten był stry­jem, tak znacz­nej sum­my na za­pła­ce­nie dłu­gów osób ob­cych, osób nie­za­słu­gu­ją­cych na po­moc. Wpraw­dzie byli to ro­dzi­ce Fe­li­cyi, oso­by, któ­rą ko­chał, ale czyż opo­wie­dziaw­szy stry­jo­wi dolę Śli­zgal­skich, przy­czy­nę ich upad­ku, mógł się spo­dzie­wać, że stryj, jako czło­wiek sza­nu­ją­cy pra­cę i sam z niej po­wsta­ły, jako czło­wiek su­ro­wych za­sad w poj­mo­wa­niu ludz­kich obo­wiąz­ków, ze­chce się zgo­dzić na po­ra­to­wa­nie gro­szem tych, któ­rzy je­dy­nie dla tego gro­sza i je­dy­nie pod wa­run­kiem wy­swo­bo­dze­nia się z kło­po­tów, po­zwa­la­ją na za­męż­cie cór­ki.

Prze­czu­wał, że stryj, wy­cho­dząc z mo­ral­nej za­sa­dy, zga­nić musi taki wa­ru­nek, nie uwie­rzy w szczę­ście po­łą­cze­nia się z ro­dzi­ną, nie­dba­ją­cą o ser­ce cór­ki, a tyl­ko o ma­te­ry­al­ne po­bud­ki. Pro­sząc o po­moc, mu­siał­by być szcze­rym, a szcze­rość ta w ta­kiem świe­tle sta­wia­ła Śli­zgal­skich, że naj­zac­niej­szy i naj­przy­chyl­niej­szy czło­wiek, ba­cząc wła­śnie na jego szczę­ście, po­wi­nien­by się był z ofia­rą za­wa­hać.

Trud­no­ści te, ro­sną­ce w wy­obraź­ni Hen­ry­ka do prze­sa­dzo­nych może roz­mia­rów, od­bie­ra­ły mu resz­tę od­wa­gi, marsz­cząc czo­ło jego głę­bo­kim smut­kiem i za­my­śle­niem. A tu tym­cza­sem czas na­glił, kil­ka ty­go­dni za­le­d­wie po­zo­sta­wa­ło do sta­now­cze­go po­wro­tu. Drżał na samą myśl po­wró­ce­nia z próż­ne­mi rę­ko­ma, bez środ­ków za­sło­nie­nia uko­cha­nej od po­łą­cze­nia z ob­cym, dla niej nie­na­wist­nym pra­wie czło­wie­kiem. Kie­dy po­my­ślał, że garst­ka zło­ta sta­no­wi szczę­ście lub nie­szczę­ście kil­ku osób, że od jej po­sia­da­nia za­le­ży czy ma bło­go­sła­wić ży­cie, to go po­ry­wał ja­kiś ka­mien­ny strach i ja­kieś mi­mo­wol­ne uko­rze­nie się przed tą fa­tal­ną zło­ta po­tę­gą.

Doj­rzał stryj smu­tek na czo­le, bla­dość na twa­rzy, i po­czął go ba­dać oj­cow­skim to­nem, tro­skli­wą cie­ka­wo­ścią. Mó­wił mu:

– Chłop­cze, coś mi się wi­dzi, że się ko­chasz nie wza­jem­nie. Nie znam tego cier­pie­nia, bo moja nie­boszcz­ka niech z Bo­giem spo­czy­wa! – ko­cha­ła mnie czy­stą, wiel­ką i świę­tą mi­ło­ścią, ale poj­mu­ję, że musi ono być gry­zą­cem. Lecz cóż u li­cha, prze­cie­żeś mło­dy, świat przed tobą na oścież otwar­ty, za­krząt­nij się, obej­rzyj; znaj­dziesz nie­jed­ną czar­no­bre­wę i nie­jed­ną ze zło­ci­stym wło­sem, i ser­ca jesz­cze do­bie­rzesz. Miły Boże! gdym był w two­im wie­ku, czu­łem w so­bie taki za­pał go­rą­ce­go uczu­cia, taką wia­rę, że po­ko­chaw­szy wza­jem będę ko­cha­ny, iż nie mo­głem po­ko­chać na śle­po, bez pew­no­ści od­wza­jem­nie­nia. To też raz tyl­ko ko­cha­łem, a ko­chan­ką moją była moja żona, i nie mo­gło być in­a­czej, po­sta­no­wi­łem wy­wal­czyć ją dla sie­bie, choć­bym miał bro­dzić we krwi i pło­mie­niach. Nie wiem, jak wy dzi­siaj ko­cha­cie, czy się u was koń­czy tyl­ko ci­chą re­zy­gna­cyą, lub taką za­du­mą, jaką wi­dzę na twem czo­le; ja­bym tak był nie po­tra­fił, ja zdo­by­wa­łem so­bie szczę­ście, nie zwa­ża­jąc na śla­dy krwi, któ­re po­zo­sta­wia­łem za sobą. In­a­czej tego uczu­cia nie poj­mu­ję, po­win­no być oku­pio­ne dro­go, zdo­by­wa­ne męz­twem i sta­ło­ścią, z na­tę­że­niem sił, ja­kich nie­bo udzie­li­ło każ­de­mu. Kto tchó­rzy w po­ło­wie dro­gi, zrze­ka się z bra­ku ocho­ty do wal­ki i tru­dów, ten nie wart na­gro­dy, ten nie­chaj ję­czy w ką­cie, lub pad­nie bez­sil­ny! Ży­cie po­trze­bu­je szer­mie­rzy, któ­rzy­by nie­ustan­ną wal­ką utwier­dza­li jego war­tość, dla sła­bych i mięk­kich jest ono za­wsze ta­jem­ni­czą księ­gą o strasz­nych hie­ro­gli­fach, jest nie­do­stęp­ną ska­łą, strzą­sa­ją­cą peł­za­ją­ce­go z swych urwisk!

Hen­ryk po­pa­trzał na mó­wią­ce­go z naj­więk­szem zdzi­wie­niem, i rzekł:

– Tyż to stry­ju mó­wisz, ty, któ­re­go po­trze­ba stro­fo­wać za wy­rze­cze­nie się ży­cia i jego przy­jem­no­ści?

– A cóż za­wie­ra sprzecz­ne­go wia­ra moja z ży­ciem mo­jem?

– Bar­dzo wie­le. Kto się wy­rze­ka to­wa­rzy­stwa lu­dzi, świa­ta, snać, że się go boi, lub nim brzy­dzi.

– Bać się a brzy­dzić, to wiel­ka róż­ni­ca. Nie ba­łem się wte­dy, gdy na mnie ro­bio­no ob­ła­wę, jak na wście­kłe­go zwie­rza, owszem wal­cząc i bro­niąc się, ko­cha­łem jesz­cze lu­dzi, me wi­dzia­łem ich zgni­li­zny, wi­dzia­łem tyl­ko prze­są­dy i na­mięt­no­ści; aż gdy mi wy­dar­li wszyst­ko, co człe­ka tu przy­wią­zu­je na zie­mi, gdy bez­czesz­cząc sła­wę moją, osie­ro­ci­li mnie w do­dat­ku, gdy wresz­cie po­znać mu­sia­łem ze­psu­cie, czar­ną nie­wdzięcz­ność i zdra­dę we wła­snym ro­dzie, we wła­snej krwi ser­decz­nej, o! wte­dy wy­rze­kłem się wa­szych sto­sun­ków, na­ce­cho­wa­nych ob­łu­dą i fał­szem, wa­szych uśmie­chów kry­ją­cych zdra­dę, wa­szych przy­jaź­ni wiot­kich jak trzci­na; zbrzy­dzi­łem so­bie świat cały, po­gar­dzi­łem nim jak łach­ma­nem, któ­re­go ostat­nia nę­dzar­ka pod­jąć nie chce ze śmiet­ni­ka.

Hen­ryk po­trzą­snął gło­wą i rzekł:

– A ta An­dzia, stry­ju, któ­rąś z taką mi­ło­ścią przy­gar­nął, ten sta­rzec ko­mi­sarz, czyż nie do­wo­dzą, że nie mo­żesz się po­zbyć ludz­kiej mi­ło­ści, że nie mo­żesz przy­tę­pić szla­chet­nych po­pę­dów, któ­re Bóg tchnął w two­ją du­szę?

– Nie ro­zu­miesz mnie Hen­ry­ku, ja lu­dzi nie nie­na­wi­dzę; po­gar­dzam nimi a ra­czej uni­kam ich tyl­ko.

– Czyż to nie sto­kroć go­rzej? czyż wstręt do lu­dzi, nie jest spo­tę­go­wa­nym stop­niem nie­na­wi­ści?

– My­lisz się. Nie­na­wiść usi­łu­je pod­ko­pać szczę­ście bliź­nie­go, szko­dzić mu w każ­dy moż­li­wy spo­sób, usu­wać mu z pod stóp de­skę zba­wie­nia, wte­dy gdy jej naj­bar­dziej po­trze­bu­je; co wię­cej, nie­na­wiść wy­szu­ku­je dla bliź­nie­go prze­pa­ści, aby go w nią po­pchnąć zdra­dli­wie. Ja z taką nie­na­wi­ścią nic nie mam wspól­ne­go, dla mnie niech lu­dzie żyją, ro­dzą się i umie­ra­ją, niech się ko­cha­ją lub nie­na­wi­dzą, niech wzra­sta­ją, lub giną, nie wy­ko­pię im dołu, nie po­pchnę w zgu­bę, bo nie chcę ich znać wię­cej do koń­ca mego krót­kie­go jesz­cze ży­wo­ta. I to jest je­dy­nem mo­jem za­dość­uczy­nie­niem za wie­le lat prze­śla­do­wa­nia, bez­sil­nej roz­pa­czy, za moje osie­ro­ce­nie. Mia­łem dwóch sy­nów, kość z ko­ści mo­jej, dziś do­go­ry­wam sa­mot­ny. Dziew­czę, któ­re wy­cho­wu­ję i sta­rzec, któ­re­go sza­nu­ję i ko­cham, to jak­by ostat­nie moje ogni – wa i przy­po­mnie­nia cza­sów, w któ­rych by­łem lep­szy, ale w któ­rych grze­szy­łem zbyt­niem uko­cha­niem bliź­nich, zbyt­nią mi­ło­ścią. Wy­rze­ka­jąc się świa­ta, czy­nię za­dość lep­szej mo­jej na­tu­rze, bo się usu­wam aby nie nie­na­wi­dzieć, aże­by swo­bod­nie kar­miąc się wspo­mnie­nia­mi: po­gar­dzać!

– Stry­ju, stry­ju, to są so­fi­zma, któż ci dał do tej po­gar­dy pra­wo?

– Cier­pie­nia moje i ze­msta! Słu­chaj, ja to­bie opo­wiem w krót­kich sło­wach hi­sto­ryą mego ży­cia, a gdy jej ze­chcesz wy­słu­chać nie bla­dym uśmie­chem iro­nii, nie umy­słem mę­dr­ka, dla któ­re­go krwa­wa dola jed­nost­ki, cie­ka­wem jest tyl­ko stu­dy­um zbo­cze­nia od ogól­ne­go świa­ta po­rząd­ku; je­że­li ci wraz ze mną ser­ce za­drży w pier­si, oko łzą za­lśni, i pięść za­ci­śnie się za­wzię­cie, to po­wiem, żeś rai brat, że poj­mu­jesz dzi­wac­two star­ca od­da­lo­ne­go se­kun­dą od wiecz­no­ści, że bo­leść moja choć się nie pra­wi­dłu­je we­dług za­sad ści­słe­go ro­zu­mu, zim­nej ana­li­zy, jest jed­nak wy­tło­ma­czal­ną dla swej czło­wie­czeń­skiej bar­wy. Chcę się tłu­ma­czyć je­że­lim za­wi­nił, je­że­li dziś źle po­stę­pu­ję; czu­ję po­trze­bę spo­wie­dzi przed kimś, coby dla mnie ogół sta­no­wił, nie dla bo­jaź­ni sądu tego ogó­łu, lecz dla mego wła­sne­go spo­ko­ju. Tyś mło­dy i jesz­cze nie­zep­su­ty, sta­ry ko­mis­sarz zna moje ta­jem­ni­ce, ale on nie ma dla mnie sło­wa su­ro­wo­ści, ma tyl­ko łzę spół­czu­cia i spół­bo­le­ści… Chcę więc two­jej uwa­gi, słu­chaj i złam na­de­mną la­skę, je­że­lim wi­nien. Od­kry­ję moje rany w ca­łej ich na­go­ści, nie upięk­sza­jąc ich naj­mniej­szym ry­sem. Bo­leść nie­za­tar­ta pod­trzy­ma słab­ną­cą pa­mięć star­ca; nie omi­nę żad­ne­go szcze­gó­łu, bo każ­dy wy­pięt­no­wał się w mo­jem ży­ciu pie­kiel­ne­mi zgło­ska­mi. Słu­chaj!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: