Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na północ od Okinawy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
23,00

Na północ od Okinawy - ebook

Sensacja i odwaga często idą tą samą droga, gdy na niej napotkają intrygujące kobiety oraz niezwykłych mężczyzn powstają zdarzenia szczególne.

Nel Durand nie stroni od zdarzeń szczególnych. Na morskiej platformie podczas organizowanego sympozjum dotyczącego nowych technologii pozyskiwania energii następują zaskakujące wydarzenia. Zabójstwo dowódcy platformy i próba jej zatopienia wikłają Nela w nierówną rywalizację z amerykańskim korpusem marines stacjonującym na Okinawie. Odnalezienie sprawcy, to dla korpusu marines obowiązek oraz utrzymanie skrywanej na platformie tajemnicy, dla Nela Duranda to wyrównanie osobistych porachunków.
Zabójca jednak nie działa sam, jego mocodawcy dla zagłady platformy mogą poświecić wiele… również życie fascynującej oceanograf, Nany Okane. Nel Durand wraz z porucznikiem Stone’em z korpusu marines, mają zaledwie parę godzin, aby odmienić tragiczny splot nieuniknionych następstw.

Bohaterowie powieści znanych w świecie mistrzów sensacji często nas zadziwiają, Nel Durand czyni to nieustannie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-980-1
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

– Rien ne va plus. – Czarnowłosa krupierka z nieznikającym uśmiechem zachęty dla zasiedziałych przy stole graczy kolejny raz puściła kulkę w kole ruletki.

Rozlegający się znad koła chrobot przytłumił panujący wokół gwar, dając zebranym krótką chwilę nadziei na przychylność probabilistyki zdarzeń. Po kilku obrotach kulka zatrzymała się w przedziale oznaczonym numerem dziewięć i dla wszystkich tych, którzy postawili na czarne, nie była to dobra wiadomość.

Z narastającym uczuciem niedowierzania przyglądałem się, jak grabki krupierki kolejny raz zgarniają moje żetony, nieodwracalnie pomniejszając ich zapas na mej części stołu. Wiara ponoć czyni cuda, są jednak miejsca, w których mantra ta, stosowana z uporem, może wywołać skutki zakorzenionego nałogu. Kasyno w Monte Carlo jest tego najlepszym dowodem. Moje upodobania mają raczej niewiele wspólnego z chęcią pomnażania w ten sposób stanu posiadania, a wpatrywanie się w ruch kulki bądź w sekwencje rozkładanych kart z nadzieją osiągnięcia sukcesu zawsze uważałem za szpanerską i niczym nieuzasadnioną stratę czasu, nawet jeżeli działo się to z udziałem atrakcyjnej krupierki.

– To raczej niezbyt ulubiony przez pana rodzaj rozrywki i nie winię za to jakości pana trafień – szepnęła mi do ucha Sabine Lambert, nachyliwszy się konfidencjonalnie w mą stronę. Jej kolano było znacznie mniej dyskretne w swej próbie stałego kontaktu z moim udem.

Pod stołami ruletek wiele się już działo czynów skrywanych i tego rodzaju zachowanie nie było dziwne w tym miejscu, niemniej dla mnie było ono irytujące. Odsunięcie uda było, co prawda, prostym sposobem na zmianę tej sytuacji, wiązało się jednak z tym, że przyjmę mniej wygodną pozycję na zajmowanym krześle, i, co ważniejsze, mogło stanowić jasny sygnał braku akceptacji składanej mi propozycji. To w przypadku urażonej dumy własnej Sabine Lambert mogło z kolei prowadzić jedynie do poważnych komplikacji w sferze wzajemnej przychylności.

Sabine Lambert należała do tych kobiet, które uważały, że ze względu na swoje stanowisko oraz status społeczny mogą mieć wszystko, czego tylko zechcą. Posada w zarządzie dużego banku w Bazylei, uzyskana w wieku niespełna czterdziestu lat, oraz wpłacane na jej konto dziesięć milionów euro rocznego przychodu nie czyniły z niej osoby skromnej, cichej, czymkolwiek skrępowanej i unikającej prezentacji własnej wszędzie tam, gdzie szeroki dostęp społeczeństwa był znacznie utrudniony. Z racji posiadania cech płciowych oraz pokaźnego konta była ciągle łakomym kąskiem dla męskich poszukiwaczy łatwego życia, dla których jej brak urody, nawet jak na tyrolskie kryteria kobiecego wyglądu, nie stanowił warunku odmowy bycia razem. Sabine Lambert była po prostu brzydka i jakkolwiek fakt ten nie mógł być przez nią niezauważony, to nonszalancko obnosiła własną osobę i zdawała się nic sobie z tego nie robić.

Być może z jej punktu widzenia takie zachowanie było uzasadnione, jednak mój punkt widzenia był mi znacznie bliższy. Nieznacznie odsunąłem krzesło, utraciwszy kontakt z jej kolanem.

– Tak, to prawda. Są znacznie lepsze formy spędzania czasu, chociaż wiem, że to, co mówię w tym miejscu, dla większości zgromadzonych jest czystym afrontem. Pana Edmonda Gigota mogłoby to wręcz urazić. – Wskazałem na jej towarzysza i zarazem szefa, zgarniającego kolejną pulę wygranych żetonów.

– Edmond ma dzisiaj nadzwyczajne szczęście, to fakt. Teraz wygrał kolejnych parę tysięcy. Zdaje się, że dzisiaj tylko nam niedane jest się wzbogacić. – Uśmiechnęła się, a jej kolano ponownie odnalazło moje udo.

– Nie tylko nam – odpowiedziałem, podnosząc wzrok na starszą madame, siedzącą po drugiej stronie stołu w towarzystwie młodego Murzyna.

– Racja, słupki jej żetonów zdecydowanie się obniżyły, jednak nie wygląda na szczególnie tym zmartwioną – odpowiedziała.

Ona może i nie, pomyślałem, patrząc na zawstydzoną minę jej czarnego towarzysza i ukrytą pod stołem prawą dłoń madame. Ten to dopiero trafił! Uśmiechnąłem się mimo woli.

– Skoro czarne nas nie lubią, to może teraz czerwone? – zaproponowała.

– Staram się unikać cudzych wyborów, ale przynajmniej nie będzie to tym razem moja wina. – Przesunąłem resztę posiadanych żetonów na czerwone pole.

– Jesteś chyba zbyt pesymistyczny, Nel! Mogę się tak do ciebie zwracać, prawda? Ostatecznie jestem od ciebie starsza. – Kolejny raz zbliżyła się do mnie i również postawiła wszystko na czerwone.

Numer osiem swą wartością niewiele się różni od wybranej uprzednio dziewiątki, jednak w przypadku postawienia na czerwone różnica ta jest taka, jak pomiędzy: wygrać raz tyle lub stracić wszystko.

– No wiesz, to naprawdę nie fair. – Sabine głośnym śmiechem zaznaczyła swą obecność przy stole. – Jestem już goła, dziękuję. Myślę, że powinieneś zaprosić mnie na kojącego drinka. – Wstała od stołu i zastąpiła kontakt kolano–udo mocnym ujęciem mnie pod ramię. – Edmond! Będziemy w barze. Niech cię nadal nie opuszcza szczęście – dodała, odciągając mnie na bok.

Moja obecność w towarzystwie Sabine Lambert nie wynikała z zażyłości naszych kontaktów, jak mogłoby na to wskazywać jej przylgnięcie do mego boku. Panna Lambert była mi bowiem znana ledwie od kilku godzin, to jest od chwili, gdy pojawiła się w moim gabinecie, anonsując powód swej wizyty w firmie Durand – mojej firmie, zajmującej się produkcją wyposażenia dla przemysłu chemicznego oraz przemysłu niezbyt z chemią związanego, niemniej szczególnie hołubionego przez generałów. Powód wizyty Sabine Lambert, której to kobiecie towarzyszył również jej szef Edmond Gigot, prezes zarządu dużego banku w Bazylei działającego głównie na potrzeby rozwiniętych korporacji, był dla mnie zaskakujący, jakkolwiek niepozbawiony racji. Chodziło o przezorność w interesach.

Jak się okazało, bankowa przezorność nie tylko jest wspomagana drobnym drukiem na zawieranych umowach, w przypadkach szczególnych wymaga wręcz osobistej oceny przez zarząd ryzyka utraty pieniędzy. Jak usłyszałem od prezesa Gigota, ich bank nie miał w zwyczaju ulegać megalomańskim wizjom zdających się rosnąć w siłę wszelkiej maści korporacji, zarząd banku chciał mieć własny osąd na ewentualnych partnerów i posiadany przez nich realny kapitał wcale nie musiał być sprawą najważniejszą.

– Prezesie Durand – zwrócił się do mnie, gdy pojawił się wraz z panną Lambert w moim gabinecie – zdaję sobie sprawę, że nasza wizyta może być dla pana zaskoczeniem, może nawet niezbyt przyjemnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę brak jej zapowiedzi, mam jednak nadzieję, że po wysłuchaniu naszych racji zmieni pan swe nastawienie.

Takie rozpoczęcie zapowiadało poruszenie istotnych kwestii, postanowiłem, więc zamienić się w słuch.

– No więc chodzi o to – przeszedł od razu do sedna sprawy – że pański klient, firma Indo Ltd. z Luksemburga, główny dostawca urządzeń dla nowej rafinerii w Emiratach Arabskich, wystąpił do naszego banku o udzielenie gwarancji na kwotę dwustu milionów euro, wymaganej przez firmę Durand za dostawę wyprodukowanego przez nią wyposażenia wspomnianej instalacji rafineryjnej. Jak pan wie, kwota ta wynosi sześćdziesiąt procent wartości kontraktu, pozostałe czterdzieści stanowi bowiem wymagana przez pana firmę przedpłata. Nasz bank znajduje się na liście banków aprobowanych przez firmę Durand, co poczytujemy sobie za zaszczyt i co wiąże się z właściwą oceną naszych możliwości uczestnictwa w poważnych transakcjach biznesowych. – Edmond Gigot przerwał swe przemówienie widocznie w celu uzyskania należnego sobie gestu aprobaty. Skłoniłem głowę, co widać uznał za wystarczające, i mówił dalej: – Również nasza ocena firmy Durand jest wysoce pozytywna i mogę tylko wyrazić szczere uznanie. Tak umiejętnie nią pan kieruje.

– Jeżeli wszystko jest tak świetne, to w czym dopatruje się pan ewentualnych problemów i co tak naprawdę jest przyczyną państwa wizyty? – Postanowiłem przejść do sedna sprawy.

– Może rzeczywiście powinienem już zakończyć fazę wstępną. – Roześmiał się i spojrzał na swą towarzyszkę. Po chwili spoważniał. – Nasz bank chce się upewnić, że otrzyma od firmy Durand należytą pomoc w przypadku, gdy będzie musiał wypłacić gwarantowaną kwotę w momencie braku środków na koncie firmy Indo. Oczywiście taka sytuacja jest czysto hipotetyczna, niemniej jednak możliwa. Ryzyko niewypłacalności firmy Indo jest niemalże równe zeru, jednak, jak ktoś trafnie określił, niemalże, dlatego teraz o tym mówimy.

– To znaczy? – dopytywałem.

– To znaczy, że prosimy firmę Durand o przygotowanie nam zestawienia, a właściwie wyceny poszczególnych urządzeń, które będą podmiotem kontraktu handlowego pomiędzy firmami Durand a Indo.

– Nie sądzi pan, że to ingerencja w sprawy naszego kontraktu handlowego, którego zapisy objęte są klauzulą poufności? – spytałem.

– Zdaję sobie sprawę, że nasza prośba może być tak odebrana, jednak warunki jej realizacji nie pociągałyby za sobą dla firmy Durand żadnych konsekwencji prawnych, a byłyby zdecydowanie korzystne finansowo. Samo uzyskanie takiego zestawienia cenowego byłoby bowiem obwarowane warunkiem koniecznym, czyli brakiem wypłacalności firmy Indo oraz wpłatą przez nasz bank na konto firmy Durand kwoty równej dwóm procentom wartości dostarczanych przez nią urządzeń.

– Rozumiem, że bank jest zainteresowany przejęciem naszych urządzeń w przypadku wypłacenia kwoty gwarantowanej, a uzyskane zestawienie cen byłoby mu pomocne do dokonania wyboru urządzeń i ponownej ich sprzedaży.

– Taka jest właśnie nasza intencja.

– Oczywiście w interesie banku w udzielanej gwarancji powinien się znaleźć zapis, że po wypłaceniu kwoty gwarantowanej ma on prawo do dowolnego rozporządzania spłaconym przez niego wyposażeniem.

– Muszę z satysfakcją stwierdzić, że nasza przezorność idzie w parze z pańskim sposobem myślenia. – Edmond Gigot nie krył swego zadowolenia.

Z moich dotychczasowych doświadczeń, ale również przyjętego nastawienia do przedstawicieli instytucji finansowych wiem, że zadowolenie bankierów nigdy nie jest następstwem braku osiąganych korzyści. Mając to na uwadze, powiedziałem:

– To ciekawa propozycja i mogłaby być przez nas przyjęta, jednak nie jeśli chodzi o wspomniane dwa procent. Proponujemy osiem procent od wartości udzielonej gwarancji.

Mimo że szefowie banków mają wiele wad, nie można im zarzucić braku umiejętności arytmetyki na działaniach podstawowych, w tym operacjach na procentach. Wynik mnożenia często wywołuje zdziwienie, wyraz twarzy Gigota teraz tylko to potwierdzał.

– Ależ panie Durand! To wprost niedorzeczne żądać takiej kwoty za coś, co nie wymaga szczególnego nakładu pracy, praktycznie nie wymaga żadnego nakładu pracy. – Sabine Lambert pierwsza otrząsnęła się z zaskoczenia.

– Panno Lambert, kwestia odniesienia ceny do nakładu pracy nie jest regulowana jednoznacznymi kryteriami, czego niezaprzeczalnym dowodem są koszty usług bankowych, które nawet nazywane niewłaściwie zapożyczonym pojęciem: produkty w żaden sposób nie tłumaczą ich nadmiernej wartości. O czym pani zapewne wie lepiej ode mnie. Ponadto…

– Panie Durand – Edmond Gigot przerwał mi zdecydowanym tonem – chcemy dojść do porozumienia. Cztery procent?

– Porozumienie z definicji oznacza satysfakcję obu stron. Pięć procent i wspólny wieczór w kasynie – odpowiedziałem.

– Znałem pana ojca. Był wymagającym klientem, ale jego wiarygodność była najwyższej próby. Wierzę, że tak będzie w przypadku jego następcy. Pięć procent. – Prezes Gigot wstał i podał mi rękę na znak, że aprobuje zawarte porozumienie.

Łut szczęścia przy stole ruletki zdawał się wystarczającym uwieńczeniem wizyty Edmonda Gigota, natomiast zachowanie panny Lambert wskazywało, że jej ukontentowanie zdecydowanie nie osiągnęło zamierzonego poziomu. Coraz to mocniej ściskała me ramię, co tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu.

W barze nie było tłoku, ale wolne miejsca, oprócz kilku barowych stołków, też trudno byłoby znaleźć. Wszystkie stoliki były zajęte, a kilka boksów przeznaczonych dla liczniejszego towarzystwa było już wypełnionych. Wolne miejsce niemalże w środku sali, z czterema fotelami, z których tylko jeden był zajęty, zdawało się kontrastować z wypełnioną gośćmi resztą pomieszczenia. Siedząca samotnie w fotelu kobieta sączyła szampana. Z wolna przesuwała wzrokiem po otaczającym ją towarzystwie.

– Usiądźmy tam. – Sabine wskazała na wolne fotele. – Może sobie zaraz pójdzie, jest sama – dodała, niemalże dotykając ustami mego ucha.

Podążyłem za jej wzrokiem. Spojrzenie Agnes Wolf nie mogłoby być bardziej szydercze. Podeszliśmy i spytałem:

– Cóż to, Agnes, jesteś sama? Czyżby James się gdzieś zawieruszył?

Sabine Lambert znieruchomiała. Jej uścisk mego ramienia zdecydowanie zelżał. Agnes Wolf tymczasem nadal nie spuszczała ze mnie wzroku, ignorując przy tym mą towarzyszkę.

– Wiesz, że agentowi Jej Królewskiej Mości wiele można wybaczyć. – Roześmiała się, wstała z fotela i przesadnie wolno pocałowała mnie w policzek. – Miło cię widzieć, Nel. A któż to tak się uczepił twego ramienia? – dodała, niemalże nie patrząc na pannę Lambert.

Agnes Wolf w mojej ocenie dzierżyła palmę pierwszeństwa w swobodzie bycia sobą w każdym towarzystwie. Poznałem ją w Hongkongu na wystawnym przyjęciu z okazji corocznego spotkania największych firm mających siedziby w tym mieście, w których gronie znajduje się również tamtejszy oddział firmy Durand. Wówczas nie tylko poznała mnie z atrakcyjną dziennikarką z Telewizji Asia, ale przed wszystkim pomogła mi w odszukaniu pewnej osoby w Singapurze, co miało zasadnicze znaczenie, gdy chodzi o tok wydarzeń w mym życiu prywatnym. Moja firma miała również zawarte porozumienie ze znanym koncernem niemieckim w sprawie wspólnego działania na rynku Azji Południowo-Wschodniej, także w osiągnięciu tego porozumienia rola Agnes była nie do przecenienia. Agnes Wolf pracowała jako attaché kulturalny w ambasadzie Niemiec w Hongkongu i stanowisko to przypuszczalnie nie zawężało jej spectrum działania. Agnes Wolf raczej na pewno miała skończone czterdzieści lat. Ale ile lat miała dokładnie, trudno było jednoznacznie określić. Mimo zgrabnej figury nie wyróżniała się uderzającą urodą, jednak jej sposób zachowania, elegancja stroju i w nadmiarze wykształcony seksapil czynił jej towarzystwo nader pożądanym.

– To panna Sabine Lambert, pracuje w banku w Bazylei – odrzekłem i zaraz dodałem: – A to Agnes Wolf, osoba zaprzyjaźniona z firmą Durand.

– Proszę, siadajcie. – Agnes wróciła na swe miejsce, po czym wskazała mi fotel obok siebie – Proszę się nie obawiać, nie mam zaborczych zamiarów względem Nela, zresztą z tego, co się orientuję, obie nie jesteśmy w jego typie. – Tym razem przyjrzała się Sabine Lambert, nie skrywając dezaprobaty jej zachowaniem.

– Przypisywanie opinii własnych indywidualnym ocenom innych może prowadzić do błędnej oceny stanu faktycznego, świadczy również o braku poszanowania czyichś wyobrażeń. – Panna Lambert nie zamierzała rezygnować z wiary w swą nadzwyczajną osobowość.

– W przypadku Nela Duranda własne wyobrażenia o sobie nie mają znaczenia, chyba że się posiada urodę miss Dalekiego Wschodu oraz doktorat na MIT. Ale jak przypuszczam, w pani przypadku wyobrażenia o sobie samej aż tak daleko nie sięgają – skwitowała Agnes Wolf, burząc wszelkie normy dyplomacji. Potwierdziła zasadę, że pierwsze wrażenie przesądza o sympatii do nowo poznanej osoby.

Krótka wymiana zdań obu kobiet nie tworzyła zachęcającej atmosfery do skorzystania z foteli obok, miała jednak niezaprzeczalny plus: Sabine Lambert nie była już uczepiona mojego ramienia. Podchodzący do nas Edmond Gigot jawił się jako wybawienie od drugiej rundy damskiego pojedynku.

– Agnes, pozwól sobie przedstawić prezesa banku w Bazylei, pana Edmonda Gigota – przerwałem ciszę.

Prezes Gigot z galanterią wymienił z Agnes kilka grzecznościowych formułek. Adorował ją, z czym nie krył się jakoś specjalnie. Następnie, ciągle przyglądając się Agnes, zwrócił się do mnie:

– Panie Durand, otrzymałem pilną wiadomość. Nasza obecność – spojrzał na Sabine Lambert – jest niezbędna w hotelu. Dziękuję więc ponownie za dokonane uzgodnienia oraz zaproszenie do kasyna. Koło ruletki okazało mi nadzwyczajną przychylność – dodał, obdarzywszy uśmiechem Agnes Wolf. – Zatem do zobaczenia. – Powtórnie spojrzał na Sabine Lambert, dając sygnał do odwrotu.

– Również dziękuję za nasze spotkanie, Nel – zwróciła się do mnie Sabine. Podała mi rękę, usiłując ukryć w dłoni niewielką kopertę. Konspiracja widocznie nie była jej najmocniejszą stroną, gdyż podawana mi koperta wyślizgnęła się z naszych rąk i spadła pod nogi Agnes.

Panna Lambert, nieświadoma tego faktu, odwróciła się od nas z podniesioną głową i pewna stosownego sposobu zakończenia spotkania odeszła u boku swego szefa.

Agnes podniosła kopertę, zajrzała, co kryje w środku, i lekko podniesionym głosem zawołała: – Panie Gigot! Proszę zaczekać. – Podeszła do odwracającego się do niej Edmonda Gigota. – To przypuszczalnie dla pana od pani Lambert. – Wręczyła mu małą kopertę, nie mogąc powstrzymać śmiechu, gdy ten chował ją do kieszeni.

– Co było w tej kopercie? – spytałem, kiedy usiadłem koło niej.

– Ach, nic takiego. Liścik z tekstem: „Czekam w hotelu Hermitage, pokój 212. Sabine” – odpowiedziała i oboje wybuchliśmy gromkim śmiechem.

– Mam nadzieję, że mi wybaczysz, wszak okazja była pewna. – Wróciła do sączenia szampana.

– Biorąc pod uwagę przypisywane mi oczekiwania, powinienem ci nawet szczególnie podziękować za jej utratę.

– Swoją drogą, to bezczelna kurwa z tej Lambert, żeby mieć takie wyobrażenie o sobie. Nigdy nie spojrzała w lustro?

– No cóż, jest w zarządzie banku.

– To może ją trochę tłumaczyć, fakt. Oni wszyscy myślą, że rządzą światem. – Agnes wychyliła do końca kieliszek.

– Mnie ściągnęły tutaj obowiązki biznesowe, natomiast co jest przyczyną twojej obecności w tym miejscu? – spytałem Agnes, prosząc kelnera o szampana oraz whisky.

– Spędzam urlop w Antibes, dlatego nie ma mnie w Hongkongu, ale tutaj jestem, a właściwie – spojrzała na zegarek – to już chyba byłam umówiona. Niestety nie był to James B.

– Może i lepiej, bo wówczas nie miałbym szans na kolację z tobą.

– W twoim przypadku akurat nie jest to takie pewne, ale zgadzam się, możesz mnie zaprosić na dobre trufle.

Agnes Wolf lubiła wykwintne jedzenie. Konsumpcja wszelkiego rodzaju specjałów sprawiała jej widoczną przyjemność. Była to również okazja, by jako wytrawna koneserka mogła wygłosić okolicznościowy komentarz. Szczególnie upodobała sobie trufle. Jedząc je, zawsze wygłaszała hymny pochwalne na ich cześć. Przywoływała ich, liczoną w ponad trzech tysiącach lat, historię w kuchniach świata oraz fantastyczny zapach. Nie podzielałem tej jej fascynacji, dla mnie owe rarytasy zawsze będą wyglądały jak guzowata gruda zalatująca metanem, żeby nie powiedzieć gównem, od czego zresztą kształtem wcale trufla nie jest tak daleka.

Tego wieczoru zachwyty Agnes nad ulubionym daniem ograniczyły się do kiwnięcia głową z aprobatą po pierwszym kęsie. Z wolna wybierała plasterki grzyba ze znajdującej się na talerzu mieszaniny pasty oraz tartego sera, aby następnie po dokładnych oględzinach każdego z nich rozpocząć wolne przeżuwanie. Widać było, że czerpie przyjemność z jedzenia, ale była też zatroskana, wyglądała, jakby się czegoś bliżej niesprecyzowanego obawiała.

– Powiesz mi, co cię martwi? – spytałem.

Spojrzała mi w oczy.

– W przeciwieństwie do większości kobiet, które w tobie widzą głównie niezwykle przystojnego faceta z równie godną pozazdroszczenia pozycją społeczną, że nie wspomnę o pieniądzach oraz pozycji na liście „wymarzony mąż” – puściła szelmowskie oko – mnie podoba się twoja bezpośredniość. A wiesz czemu? – Sięgnęła po kieliszek z szampanem, upiła z niego całkiem spory łyk, uwalniając kolejną porcję bąbelków i następnie odpowiedziała na postawione mi pytanie. – Bo jest prawdziwa, a nie tylko ciekawska.

– To o co chodzi?

Na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu.

– O trochę zawiedzioną kobiecą dumę i refleksję, że złe ulokowanie wiary zasługuje na samokrytykę.

– A czasami nawet na rozwód.

– No, aż tak daleko nie zabrnęłam. – Wyraźnie się rozluźniła.

– Nie będę więc pytał.

– To ja zapytam. Właściwie to w tej sprawie mogłam się zwrócić do ciebie już wcześniej, ale teraz czas jest równie dobry. – Odnalazła ostatni kawałek trufli, który niemalże z namaszczeniem umieściła w ustach, odłożyła widelec i po chwili, połknąwszy przysmak, poprosiła:

– Doktorze Durand, powiedz mi, co wiesz o procesie OTEC.

Agnes Wolf potrafiła zadziwić szerokim spectrum zainteresowań.

– Tak szczerze to niewiele, ale jeżeli o to pyta attaché kulturalny, jest mi tym bardziej wstyd. – Usiłowałem żartobliwą miną obniżyć poziom jej oczekiwania co do mojego zakresu wiedzy na ten temat, jednak Agnes była nad wyraz poważna. Ostatecznie ograniczona wiedza zawsze jest lepsza od całkowitej niekompetencji, pocieszyłem się i zacząłem mówić:

– Ocean Thermal Energy Conversion lub inaczej proces OTEC to nic innego jak wykorzystanie gradientu temperatury oceanu do produkcji energii elektrycznej. Słońce, ogrzewając powierzchnię oceanu, wywołuje różnice temperatur pomiędzy górną warstwą oceanu a jego głębią, tworząc naturalne źródło termicznej energii. Praktyczna konwersja tej termicznej energii do postaci energii elektrycznej odbywa się poprzez zastosowanie czynnika pośredniego, jakim często jest amoniak. Odparowany w ciepłej wodzie oceanu amoniak rozpręża się w turbinie gazowej napędzającej generator produkujący energię elektryczną. Opuszczający turbinę amoniak gazowy ponownie jest skraplany przez zimną wodę podawaną z głębi oceanu i następnie pompą przekazywany jest do ponownego odparowywania. W ten sposób zamyka się cykl ciągłej produkcji energii elektrycznej. – Przerwałem swój wywód w nadziei, że Agnes nie ma w zanadrzu bardziej podchwytliwych pytań, na które byłbym w stanie udzielić zadowalającej odpowiedzi, posiłkując się encyklopedyczną wiedzą na temat procesu OTEC.

– To chyba nowa technologia, dotychczas o niej nie słyszałam, ale jak zauważyłam, nie wszystkim jest ona obca. Niemniej musi wiązać się z wyraźnymi ograniczeniami, skoro nie jest popularna.

– Sam pomysł jest znany od dawna, jednak jego realizacja jest ograniczona do okołorównikowej strefy naszej planety ze względu na występującą tam wysoką temperaturę powierzchni oceanów. Ponadto koszty budowy takich instalacji ciągle wymagają znacznych nakładów finansowych.

– Uważasz, że bezpośrednie okolice Okinawy nadawałyby się na takie przedsięwzięcie? – spytała poważnie.

– Myślę, że jeżeli czynnik finansowy nie miałby znaczenia, okolice Okinawy są zapewne odpowiednim miejscem do realizacji procesu OTEC. Chyba sama Okinawa jest również niezłym miejscem na chociażby regionalny ośrodek kultury niemieckiej. – Kpiarsko uniosłem brew.

– Być może, Nel, być może. Jednak to w odniesieniu do procesu OTEC atmosfera jest przychylniejsza, jest nim większe zainteresowanie. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć, ale dziękuję za informacje. Może kiedyś wrócimy do tego tematu – Agnes zamilkła i spojrzała na zegarek. – Robi się późno, czas wracać do Antibes, dziękuję, Nel, za…

Rozległ się cichy odgłos jej komórki, spojrzała na ekran telefonu i po chwili wahania odebrała połączenie:

– Tak, słucham.

Trzymając komórkę przy uchu milczała, ale wyraz jej twarzy zdradzał niepokój, który starała się ukryć, odwracając głowę.

– Dobrze. Wyjdę do pana. Tak, przy samochodzie. Proszę na mnie czekać. Tak, będę sama. – Skończyła rozmowę i schowała telefon do torebki. Wstała, ujęła mnie pod ramię i szepnęła mi do ucha:

– Jednak pojawił się spóźnialski adorator. Dziękuję, Nel. Odezwę się.

– Wiem, że odnajdywanie osób nie stanowi dla ciebie problemu. W Hongkongu wiesz, gdzie jestem, tutaj znajdziesz mnie pod tym adresem. – Wręczyłem jej moją wizytówkę.

– Do zobaczenia. – Schowała kartonik do torebki. – Muszę już iść. Proszę, zostań, nie chcę, abyś mnie odprowadzał.2

Firma, DURAND Société à Responsabilité Limitée, którą odziedziczyłem po ojcu, wpisując się tym samym w trzecie pokolenie jej właścicieli, mieści się w Tulonie. Gdy mój ojciec, Paul Durand, dostał w spadku firmę po swym ojcu, nazywała się ona „Tulońska Fabryka Urządzeń Chemicznych” i nazwa ta w pełni oddawała nie tylko profil jej działalności, lecz także lokalizację na mapie Francji. Ojciec, aby uczcić pamięć dziadka, jej założyciela, uczynił z niej Durand Ltd., co miało niewątpliwie lepszy wydźwięk międzynarodowy. Zdecydowanie też nazwa ta lepiej wpasowywała się w logo umieszczane na każdym wyprodukowanym urządzeniu. Skrót w jej nazwie dotyczący prawnego statusu, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, nie miał nic wspólnego z faktycznym stanem własności. Podstawowym kryterium było noszenie nazwiska Durand. Jedynym wyjątkiem od tej zasady był okres, kiedy to moja ciotka Ling Mang zarządzała firmą. Miała status jej właściciela, jednak czasowy. Stracił ważność w momencie, gdy zgodnie z jej wolą uzyskałem stopień doktora renomowanej uczelni technicznej. Taki warunek został ustanowiony przez nią w chwili, gdy jako jedyna pełnoletnia spadkobierczyni odziedziczyła firmę po tragicznej śmierci moich rodziców.

Ciotka Ling Mang jest rodowitą Chinką i to jej siostrę, Jię, mój francuski ojciec wybrał sobie za miłość swego życia. Następstwem tego faktu było nie tylko pojawienie się mej osoby na ziemskim padole, lecz także stworzenie oddziału firmy Durand w dalekim Hongkongu – mojej drugiej ojczyźnie.

Zarówno w Tulonie, jak i w Hongkongu firma była zarządzana przez oddanych i lojalnych dyrektorów wywodzących się z miejscowej kadry technicznej, wybranych ponad dwadzieścia lat temu przez mojego ojca. Moja rola właściwie ograniczała się do kierowania strategią firmy oraz podejmowania ostatecznych decyzji w sprawach szczególnie ważnych, często związanych ze współpracą z Marine Nationale. Jej flota stacjonowała w bazie w Tulonie, co oprócz chwały z udziału w obronie Francji było także powodem jej szczególnego traktowania.

Jako obywatel Francji oraz Chin często bywałem w obu krajach. Chciałem pogodzić obowiązki służbowe, ale nie tylko. Robiłem to po to, by zachować równowagę pomiędzy ciągle jakże się różniącymi rzeczywistościami Zachodu oraz Dalekiego Wschodu. W Hongkongu mieszkałem w rodzinnej posiadłości. Dziadek Mang Yuan poprzez zapisy w testamencie uniemożliwił jej sprzedaż, wyrażając wolę, by została po wsze czasy w naszej rodzinie. To słuszny zapis, i to nie tylko ze względu na znaczącą wartość posiadłości, lecz także głównie z powodu pozycji, jaką cieszył się ród Mangów pośród lokalnej elity. Na południu Francji moim domem była rezydencja ciotki Ling Mang w Monako. I chociaż ciocia Ling stanowczo się upierała, że mam to miejsce traktować jako swój dom, mieszkałem w nim głównie dlatego, aby nie zrobić jej przykrości odmową przebywania pod jednym dachem. Ciotka Ling jako obdarzona nieprzeciętną inteligencją musiała wiedzieć o moich motywach, jednak obstawała przy swoim. W praktyce i tak nie miało to szczególnego znaczenia. Nostalgiczne powroty Ling do Hongkongu oraz częste odwiedziny znajomych w Stanach czy Singapurze, jak również liczne moje podróże czyniły okresy naszego przebywania w Monako okazją do okazywania sobie aprobaty oraz opowiadania o dopiero co odwiedzonych miejscach w świecie.

Z Monako do Tulonu jest niespełna sto osiemdziesiąt kilometrów. To nie stanowi bariery komunikacyjnej, jeśli poruszamy się po A8 oraz A57, niemniej może to być trudny do obalenia argument za posiadaniem mieszkania w lokalizacji pracy. Dlatego kupiłem przestrony apartament z widokiem na wspomnianą już bazę stacjonującej tam Marine Nationale.

Prezesem firmy oraz jej właścicielem byłem od niedawna, to jest od sześciu miesięcy, kiedy to Ling uznała, że jej rola, zarządzającej Durand Ltd., dobiegła końca. Jej zdaniem niewiedzący, co z sobą zrobić, doktor Durand powinien wrócić ze swej ulubionej kryjówki na MIT w Bostonie i zająć jej miejsce. Ciotka Ling ukształtowała moje życie. O słuszności jej decyzji przekonywałem się wielokrotnie i chociaż jej ostatnie postanowienie, jak to nazwała „przejęcia odpowiedzialności” za rodzinną firmę, było całkowicie dla mnie porażające, to po otrząśnięciu się nowa rola zaczęła sprawiać mi nieznaną dotychczas przyjemność. Mogłem przekonać się, czy moje wybory są słuszne. Dotychczas trudno mi było podjąć decyzję o samodzielnej pracy naukowej bądź uczestnictwie w inżynierii stosowanej. Teraz jednak czerpałem przyjemność z podejmowania ważnych rozstrzygnięć w codziennym zarządzaniu firmą i łączyłem to z poszukiwaniami w dziedzinach technologii oraz inżynierii chemicznej.

Dyrektorzy zarządzający w Hongkongu oraz w Tulonie zdążyli poznać mój sposób widzenia, ale również zaangażowanie się w sprawy firmy. Po kilku miesiącach milcząco aprobując moje decyzje w kwestii łączących nas powiązań dali mi znać, że taki układ jest również akceptowalny przez nich.

Fabian Martin, który od początku współpracował z moim ojcem w głównej kwaterze firmy w Tulonie i który to zwykł traktować mnie raczej jak syna, trafnie powiedział: „W swym uporze jesteś nieodrodnym synem Paula, on jednak był wierny pomysłom, których realizacja wymagała jedynie determinacji i wiedzy co do sposobu ich wykorzystania. Ty natomiast kierujesz się przeświadczeniem, że brak rozwiązania stwarza okoliczności prowadzące do osiągnięcia właściwego sukcesu”.

W naszej współpracy Fabian Martin zapisał się również działaniem bardziej praktycznym; zaproponował mi zatrudnienie osobistej sekretarki. Oprócz obowiązków wynikłych z prowadzenia mego kalendarza w związku z tym, że zarządzam oboma oddziałami firmy, mogłaby mi pomóc w zapewnieniu spokoju na, jak to nazwał, „poszukiwania akademickie”. Pomysł ten początkowo wydał mi się co najmniej dziwny, żeby nie powiedzieć niepotrzebny. Jak bardzo się myliłem, miałem się przekonać za kilka dni, kiedy to w odpowiedzi na zamieszczone w gazecie ogłoszenie stawiła się niejaka Lea Delon.

Panna Delon nie była jedyną osobą zainteresowaną oferowaną posadą, wszystkich zgłoszonych było ponad pięćdziesiąt. Po pierwszym odsiewie dokonanym przez sekretariat pozostało osiem kandydatek o perfekcyjnej znajomości angielskiego oraz umiejętności biegłego posługiwania się podstawowym oprogramowaniem niezbędnym do codziennej pracy. Drugi etap selekcji wzbudził już moje zainteresowanie, jakkolwiek ciągle ukrywałem się za ekranem monitora. Na nim oglądałem transmisje personalnych przesłuchań prowadzonych przez szefową sekretariatu, Charlotte Dubois, zatrudnioną jeszcze przez mego ojca. Już wówczas rzuciła mi się w oczy dziewczyna z przypiętym numerem siedem. Fakt, wyróżniały ją uroda oraz nietypowe w takich eliminacjach spokój oraz swoboda zachowania. W jej sposobie bycia trudno byłoby się dopatrzeć czegoś urągającego otaczającemu jej towarzystwu, szczególnie Charlotte Dubois. Ta zachowywała się szorstko. Nie szczędziła ładnych i znacznie młodszych kobiet, niemniej jednak gdy się patrzyło na pannę Delon, można było odnieść wrażenie kontaktu z kimś, komu uległość oraz brak konsekwencji działania zdawały się całkowicie obce. Gdy została ona zakwalifikowana w gronie dwóch koleżanek do ostatniej rozmowy, przypomniała mi się opowieść mojej sekretarki z oddziału w Hongkongu, Lo Shan, która swoje przyjęcie do pracy przez moją ciotkę Ling Mang tak wspominała:

„Pani Ling Mang na początku zażądała wypełnienia ankiety potwierdzającej niezbędną wiedzę do prowadzenia sekretariatu oraz… wykazania się umiejętnością chodzenia na wysokich obcasach. Następnie odbyły się praktyczne testy z języków: angielskiego, francuskiego oraz japońskiego. Gdy została nas trójka, każda z nas dostała pięć minut, aby zdefiniować pojęcie: lojalność”. Spytałem wówczas, o co chodziło z tymi wysokimi obcasami. Lo Shan odpowiedziała: „Pani Ling Mang uważa, że bycie kobietą to przywilej, który wymaga odpowiedniej prezencji”.

Ling jak zawsze miała rację, chociaż z punktu widzenia mężczyzn owa prezencja ograniczona do umiejętności chodzenia na szpilkach na pewno nie była najważniejsza. Niemniej panna Delon perfekcyjnie opanowała tę umiejętność, nie szczędząc miłej oku perfekcji w każdym swym kroku.

Lea Delon, wszedłszy do mego gabinetu jako ostatnia z wyłonionej trójki, mogła równie dobrze w nim zostać i rozpocząć wykonywanie swych obowiązków. Ubrana była w granatowy kostium z wąską, ale niezbyt krótką spódnicą, której uzupełnieniem był zapięty na jeden guzik żakiet, równie przylegający do jej szczupłej i kształtnej sylwetki. Do tego biała bluzka ze skromnie rozpiętym kołnierzykiem. Tak, Lea Delon posiadła umiejętność wywoływania dobrego wrażenia. Była Francuzką, choć nie miała typowo francuskiej urody; kruczoczarne włosy ściągnięte w krótki koński ogon stanowiły niejako naturalne podkreślenie jej lekko wystających kości policzkowych oraz migdałowego kształtu oczu. Jej usta były pełne i mocno zarysowane, nie musiała więc stosować szminki. Panna Delon była ładna i przypominała kobiety Dalekiego Wschodu. Z jej résumé wynikało, że była absolwentką sorbońskiego Instytutu Studiów Dalekowschodnich z ukończoną specjalnością sinologia.

Pomysł Ling Mang oceny rozumienia znaczenia pojęcia lojalność przez kandydatów był dobry. Poprzez ich wypowiedzi można było przewidzieć, jak będą postępować w stosunku do swego pracodawcy. Nie było jednak wiadomo, czy pretendentki miały umiejętności niezbędne do tego, by wykonywać powierzone obowiązki. Postanowiłem zmienić ten model, kładąc większy nacisk na praktykę ubiegającej się o posadę osoby.

Gdy Lea Delon po wejściu do mego gabinetu przedstawiła się i usiadła na wskazanym jej jednym z dwóch foteli z ciemnozielonej skóry, które z małym japońskim stolikiem zajmowały miejsce przy wysokich oknach wychodzących na zewnętrzny trawnik, wcale nie unikała mego wzroku. Może nawet wręcz ściągała go ku własnej osobie. Nic nie mówiła, czekając na to, aż rozpocznę finalne przesłuchanie.

Po dłuższej chwili milczenia, wnikliwie obserwując jej twarz, spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziesiąta rano. W Hongkongu było więc przed osiemnastą. Podniosłem słuchawkę telefonu i wystukałem numer Lo Shan, przycisnąłem przycisk: speaker i podałem słuchawkę pannie Delon, mówiąc:

– Lo Shan, moja sekretarka z Hongkongu. Proszę ją powiadomić, że pracuje pani od dzisiaj w sekretariacie firmy Durand i chciałaby z nią uzgodnić mój rozkład zajęć na następny tydzień.

– Oczywiście, panie prezesie – odpowiedziała, odbierając słuchawkę.

Użycie słowa oczywiście wbrew znaczeniu, brak w budzeniu wątpliwości, często jest tylko nawykowym sposobem udzielania odpowiedzi. Zachowanie panny Delon mogło temu jednak przeczyć.

– Miło, że pan dzwoni, prezesie Durand, Hongkong pozdrawia południe Francji – rozległ się głos Lo Shan w kantońskim narzeczu.

– Miło cię poznać, Lo Shan, mam na imię Lea Delon i rozmawiam z tobą z gabinetu pana prezesa Duranda. Jestem w trakcie końcowej rozmowy kwalifikującej przydatność mojej osoby na stanowisko osobistej sekretarki pana prezesa Duranda, od którego otrzymałam polecenie skontaktowania się z tobą oraz ustalenia jego kalendarza zdarzeń na następny tydzień. Tak, chciałabym cię przeprosić za moją nieszczególną znajomość kantońskiego. Jeżeli bardzo cię to drażni, możemy przejść na mandaryński.

Lo Shan podczas mojego ostatniego pobytu w Hongkongu miała wiele okazji do przebywania w sytuacjach zaskakujących, usłyszane co dopiero słowa musiały jej o tym przypomnieć, bo dopiero po kilku sekundach zdołała odpowiedzieć:

– Byłoby nieuczciwe z mojej strony udawanie niezaskoczonej tym, co mówisz i jak to czynisz. Twój kantoński swą poprawnością zaskakiwałby na ulicach Hongkongu, jeżeli natomiast mamy ustalić kalendarz prezesa Duranda na następny tydzień, to obawiam się, że niewiele ci pomogę. Nic nie wiem, aby pan Durand wybierał się do Hongkongu w najbliższych dniach, natomiast raport dotyczący działalności naszego oddziału będzie przesłany zgodnie z ustalonym harmonogramem.

– Rozumiem, ale miałam na myśli raczej nasz sposób komunikacji dotyczący zajęć pana Duranda. Czy na przykład mogłabym liczyć na twą przychylność i podzieliłabyś się ze mną swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi poszczególnych punktów agendy konkretnego dnia? Oczywiście mogłabyś tego samego wymagać ode mnie.

Lo Shan ponownie zamilkała na kilka sekund. Ostatecznie powiedziała:

– Zapewne z taką dozą dobrej woli z twej strony i posiadaną przez ciebie umiejętnością posługiwania się językiem chińskim jesteśmy w stanie dojść do porozumienia w każdej sprawie, co mam nadzieję okaże się w praktyce już w najbliższej przyszłości, jeżeli… nasza rozmowa zostanie uznana za zadowalającą i w jej wyniku spełnisz postawione ci kryteria. Czego ci szczerze życzę. Muszę również powiedzieć, że jestem ciekawa, jak wyglądasz.

– Chyba cię nie zaskoczę, jeśli powiem, że ja także. Dziękuję za rozmowę. – Lea Delon oddała mi słuchawkę.

– To załatwmy może najpierw sprawy proste – odezwałem się, kadrując na ekranie iPhone’a siedzącą przede mną pannę Delon. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. – Pstryknąłem fotkę i nacisnąłem wyślij pod adresem Lo Shan.

– Bardzo proszę, chociaż nie mam makijażu. – Uśmiechnęła się z szelmostwem w oczach.

– Kiedy możesz zacząć pracować? – spytałem.

– Jeżeli mogę traktować to pytanie jako aprobatę mojej osoby – ponownie się uśmiechnęła z tym samym wyrazem oczu – to od zaraz.

– Witam więc w firmie, panno Delon.

Wstała z fotela i lekko się skłoniła.

– Dziękuję, postaram się nie zawieść.

Lo Shan potwierdziła otrzymane zdjęcie zwięzłym: „Wygląda równie dobrze, jak się zachowuje. Gratuluję wyboru”.

Od tamtej pory minęły cztery miesiące. Każdego dnia utwierdzałem się w przekonaniu, że decydując się na zatrudnienie Panny Delon, dokonałem słusznego wyboru.

Lea Delon miała swój pokój, który przylegał do mego gabinetu, a w ścianie były drzwi łączące oba pomieszczenia. To było wygodne. Z czasem przyzwyczaiłem się do korzystania z tych drzwi do tego stopnia, że stały się one dla mnie głównym wejściem do gabinetu.

W piątek rano zjawiłem się w firmie trochę później niż zwykle. Powodem była nie tylko podróż z Monako, ale głównie ilość wypitej whisky podczas kolacji z Agnes Wolf. Wydarzenia ubiegłego wieczoru nadal mocno tkwiły w mej świadomości. Na myśl o tym, że zawiodłem oczekiwania Sabine Lambert, uśmiechałem się, natomiast spotkanie z Agnes, mimo że całkowicie przypadkowe, z uwagi na poruszony przez nią temat, a później jej dziwne zachowanie, wzbudzały moją ciekawość oraz nieokreślony niepokój.

Gdy byłem już w korytarzu prowadzącym do mego pokoju, odgłosy rozmowy Lei Delon z Colette Bergerom przywołały mnie do teraźniejszości. Colette Bergerom pracowała w firmie jako inżynier procesów. Miała upodobanie do technologii odsalania wody morskiej, z czego zresztą niedawno obroniła pracę doktorską, dołączając tym samym do grona tych kobiet, których nie tylko sam wygląd zapiera dech. Colette również niedawno wróciła z Hongkongu, gdzie przebywała ostatnie pół roku w ramach wymiany doświadczeń pomiędzy pracownikami firmy.

– Wiesz, Lea? Myślałam, że to Lo Shan jest wzorem stróża dostępu do szefa, ale ty chyba zaczynasz ją doganiać i jeśli dalej będziesz tak cholernie uparta, być może nawet ją przegonisz. – Colette mówiła tonem zarezerwowanym dla podkreślenia swych racji. Oparła się rękoma o biurko Lei. Jej pupa mogłaby być najlepszą reklamą noszonych przez nią jeansów typu skinny.

– Nie pochlebiaj mi, Colette. To niczego nie zmieni. Prezes Durand ma dzisiaj zbyt wiele ważnych zajęć. Mogę go tylko poinformować, że prosisz o spotkanie. Oczywiście jeśli podasz mi powód, dla którego miałby ci poświęcić czas.

– A jeśli ci nie powiem, to mnie nie umówisz, tak? – odezwała się, nie kryjąc ogarniającej jej furii.

– No widzisz, potrafisz zrozumieć. – Lea Delon podniosła się zza biurka, zauważywszy mnie w drzwiach.

– Nie musisz wstawać, aby mi to oznajmić, wiem, kiedy mam wyjść. – Colette również się wyprostowała.

– Zapewne, moja droga, zapewne. – Lea uśmiechnęła się i zaraz dodała: – Dzień dobry, panie prezesie.

Colette odwróciła się machinalnie, aby również w swym stylu powiedzieć: – Dzień dobry panu.

– Kończycie panie czy mam może poczekać? – spytałem.

– Tym razem to koniec, prawda Lea? – Colette mrugnęła porozumiewawczo do koleżanki.

– Oczywiście, moja droga – odpowiedziała Lea, kładąc dłoń na ramieniu Colette.

– No więc jednak nie warto się spóźniać. – Również zmrużyłem oko. – Ale skoro już cię widzę, Colette, to proszę, przygotuj mi dane o sekcji wymiany ciepła w procesach OTEC.

– Chodzi o energię z oceanów? – spytała z roztargnieniem.

– Niestety, niewiele wiem na ten temat.

– A kiedy już będę miała to przygotowane, to mogę przyjść bez pisania podań o możliwość spotkania? – Colette zaczepnie spojrzała na swą oponentkę.

– Wystarczy, że się do niej uśmiechniesz – odrzekłem.

– Jasne, postaram się zrobić to jak najszybciej – odpowiedziała i wychodząc z pokoju, pokazała język odprowadzającej ją wzrokiem Lei.

– Colette! Widziałem to – ponownie się odezwałem, starając się opanować ogarniające mnie rozbawienie.

– Przepraszam, powinnam być bardziej czujna – zaśmiała się, po czym zamknęła za sobą drzwi.

Jak każdego ranka, na mym biurku była równo ułożona sterta dokumentów do podpisania oraz kilka stron dokładnego harmonogramu zajęć danego dnia. Zadania planowane na każdą godzinę zajmowały parę lub paręnaście wierszy arkusza, oddzielonych od siebie kilkoma linijkami, gdzie mogłem wpisać moje uwagi lub zalecenia.

Piątek we Francji nie jest dniem pracy szczególnie wzmożonej, w czym niemała zasługa południowej części kraju. Zajęcia zaplanowane na ten dzień zwykle zajmowały dwie strony, i to też rzadko zapisane do końca. Najciekawszym ze zdarzeń wydawał się lunch z dwoma przedstawicielami amerykańskiej firmy Chicago Bridge & Iron Company, która pomimo swej nazwy niewiele miała już wspólnego z budową mostów, natomiast zdecydowanie więcej z najnowszymi instalacjami inżynierii chemicznej.

Może i tak by było, gdyby nie nagłe wejście panny Delon z informacją, że przyszedł porucznik z posterunku w Monaco i chciałby się pilnie ze mną zobaczyć.

– Myślisz, że powinienem cię poprosić o przyniesienie mi szczoteczki do zębów? – spytałem.

– Tak źle nie powinno być. – Lea Delon uśmiechnęła się. – Jak na policjanta zachowuje się uprzejmie, jest nawet przystojny.

– Skoro tak, poproś go, niech wejdzie.

Rzeczywiście, facet sprawiał dobre wrażenie. Był wysoki, o wysportowanej sylwetce i mógł mieć około trzydziestu paru lat.

– Porucznik Luis Leroy z posterunku policji w Monako – przedstawił się, podchodząc do mego biurka.

– Nel Durand, proszę usiąść. – Wskazałem mu miejsce naprzeciwko.

– Panie Durand, dobrze wiem, że jest pan mieszkańcem naszego księstwa i może powinienem złożyć panu wizytę w miejscu zamieszkania, a nie przeszkadzać w pracy. – Przerwał na chwilę, jakby szukał słów na określenie powodów swojej nagłej wizyty. – Sądzę jednak, że zaistniałe wydarzenia usprawiedliwiają moją niezapowiedzianą wizytę.

– Muszę przyznać, że potrafi pan wprowadzić element zaskoczenia. Słucham więc tym bardziej uważnie.

– Czy zna pan niejaką Agnes Wolf? – spytał, wpatrując się w moje oczy, co widocznie było podstawową metodą weryfikacji prawdziwości odpowiedzi, szczegółowo omawianą we wszystkich policyjnych akademiach.

– Tak, znam – odpowiedziałem krótko, co z kolei, w przypadku wymiany zdań z przedstawicielem policji, pozwala uniknąć plątania się w zeznaniach, jednak z drugiej strony wywołuje w pytającym chęć poznania szczegółów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: