Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na rozstajnych drogach: Tom 2 powieść współczesna. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na rozstajnych drogach: Tom 2 powieść współczesna. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 348 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою.

Варшава, äíÿ 28 Ìàðòà 1886 ã

War­sza­wa Druk S. Or­gel­bran­da Sy­nów, Krak.- Przedm. 66.

ROZ­DZIAŁ I. Pro­za ży­cia.

Pani Ida­lia My­słow­ska, Li­so­wiec, nie­za­leż­nie od ogrom­nej for­tu­ny i ślicz­nej po­wierz­chow­no­ści, któ­ra ją sta­wia­ła na rów­ni z klas­sycz­ne­mi nimf po­są­ga­mi, po­sia­da­ła jesz­cze za­le­tę wy­so­ko ce­nio­ną w ary­sto­kra­tycz­nej sfe­rze to­wa­rzy­stwa, cho­ciaż istot­na jej war­tość wpra­wia­ła mo­ra­li­stów w pew­ne za­kło­po­ta­nie. Za­le­tę ową na­zy­wał pięk­ny świat „tak­tem,” a była ona u pani My­sło­wiec­kiej za­sad­ni­czą pod­sta­wą ca­łe­go po­stę­po­wa­nia i naj­po­tęż­niej­szym czyn­ni­kiem tak­ty­ki ży­cio­wej na roz­ma­itych po­lach i w naj­roz­ma­it­szych kie­run­kach.

Po­wszech­ne uzna­nie ze stro­ny śmie­tan­ki to­wa­rzy­skiej od­po­wia­da­ło za­słu­gom pięk­nej pani. Po­słu­chaj­my roz­mo­wy, to­czą­cej się w ustron­nym ga­bi­ne­cie pa­ła­cu li­so­wiec­kie­go po­mię­dzy trze­ma pa­na­mi z przed­sta­wi­cie­li ary­sto­kra­cyi oko­licz­nej w toku nie­win­ne­go be­zi­ka.

– Nie znam ko­bie­ty, któ­ra pod wzglę­dem tak­tu do­rów­ny­wa­ła­by pani My­sło­wiec­kiej – mó­wił szam­be­lan Frycz – wy­rocz­nia owych praw­dzi­wych gran­de se­ignenrs, któ­rzy nie ro­bi­li naj­mniej­szych ustępstw du­cho­wi cza­su w rze­czach de­ko­ra­cyj­nej mo­ral­no­ści.

– Szam­be­lan ma słusz­ność – od­rzekł pan Pre­zes.– Jest to do­sko­na­łość a to­ute epreu­ve, naj­cen­niej­szy' klej­not w skarb­cu Po­do­ła…

Pan Pre­zes lu­bił prze­no­śnie; był on po­tro­sze li­te­ra­tem, gdyż ogła­szał w pi­smach war­szaw­skich ne­kro­lo­gi naj­zna­ko­mit­szych nie­bosz­czy­ków pro­win­cyi, i nie było jesz­cze wy­pad­ku, aże­by ja­ki­kol­wiek z dzien­ni­ków od­mó­wił mu go­ścin­no­ści w swych szpal­tach… za od­po­wied­nią od wier­sza opła­tą.

– I na in­te­re­sach zna się expe­di­te – do­rzu­cił ba­ron v. Mar­ken, wła­ści­ciel dwóch cu­krow­ni naj­więk­szych na Po­do­lu.

– Tak… tak – po­twier­dził z po­wa­gą pan Szam­be­lan. – A czy nie jest to dzi­siaj za­słu­gą wo­bec spo­łe­czeń­stwa po­sia­dać ka­pi­ta­ły, ja­kie­mi roz­rzą­dza pani Ida­lia… nie tyl­ko nie trwo­niąc ich, ale po­mna­ża­jąc z dnia na dzień?

– Nie­wąt­pli­wie – za­wy­ro­ko­wał Ba­ron.

– Tem bar­dziej – cią­gnął da­lej Szam­be­lan,– że w sku­tek nie­szczę­ścia, któ­re ją spo­tka­ło przed trze­ma laty, dźwi­ga ona obec­nie brze­mię, ja­kie­mu by nie po­do­łał naj­ener­gicz­niej­szy męż­czy­zna. A tym­cza­sem pro­szę – no spoj­rzeć na wzo­ro­wą ad­mi­ni­stra­cyą ma­jąt­ku, na sta­ran­ne wy­cho­wa­nie trzech sy­nów, na wspa­nia­ły a za­ra­zem miły tryb ży­cia do­mo­we­go i to­wa­rzy­skie­go…

– Czy nie sły­szał też pan Szam­be­lan – prze­rwał mu swa­dę apo­lo­gicz­ną Pre­zes,–co dzie­je się z bied­nym Ka­zi­mie­rzem?

– Jak­to? Pan Pre­zes do­tych­czas nie wie?… i nic mu nie po­wie­dzia­ła suk­nia ża­łob­na Pani?… ochł ci au­to­ro­wie!… te umy­sły wzbi­ja­ją­ce się nad po­zio­my!…

– Ach! ja­kiż idy­ota ze mnie!… Praw­dę mó­wiąc, za­pa­trzy­łem się na ślicz­ne ja­gód­ki pani Ida­lii i nie zwra­ca­łem uwa­gi na ubiór.

– Ta­isez vous, mau­va­is su­jet!– zgro­mił mó­wią­ce­go Szam­be­lan, ale z uśmie­chem prze­czą­cym słów su­ro­wo­ści.– War­to by­ło­by – do­dał po­waż­nie, – aże­by pan Pre­zes na­pi­sał o tej klę­sce pu­blicz­nej do ga­zet…

– Więc umarł… zgasł?!– ode­zwał się na nowo Pre­zes, zmie­nia­jąc ton lek­ki na po­sęp­ne bas­so pro­fun­do.– Nie­szczę­śli­wy!… I któż­by się spo­dzie­wał, – cią­gnął da­lej, jak­by im­pro­wi­zu­jąc za­rys ne­kro­lo­gu.– aże­by oby­wa­tel po­wszech­nie ko­cha­ny i sza­no­wa­ny, tkli­wy mał­żo­nek, oj­ciec wzo­ro­wy, jed­nem sło­wem mąż sans ta­che et re­pro­che, skoń­czył na obłą­ka­niu i na śmier­ci sa­mot­nej wśród ob­cych, w mu­rach po­nu­re­go szpi­ta­la!…

– Ależ nie prze­sa­dzaj, ko­cha­ny Pre­ze­sie, – prze­rwał mu po­ufa­le Ba­ron. – Szpi­tal, w któ­rym sio, le­czył pan My­sło­wiec­ki, nie jest zno­wu tak strasz­nym, jak się zda­le­ka wy­obraź­ni wy­da­wać może. Jest to dom zdro­wia dla kwia­tu ary­sto­kra­cyi eu­ro­pej­skiej, dla śmie­tan­ki ro­do­wej i fi­nan­so­wej, któ­ra… jak­by to po­wie­dzieć?… w twa­róg się za­mie­ni­ła.

– Za­wsześ dow­cip­ny, Ba­ro­nie – za­uwa­żył Szam­be­lan z uśmie­chem. – Otoż mamy wdów­kę do wzię­cia i ma­leń­ki mi­lio­nik w do­dat­ku.

– Nie­bez­piecz­ny to łup do po­żar­cia – ode­zwał się Pre­zes, zmie­nia­jąc mgle na­strej po­nu­ry na żar­to­bli­wy.

– Czy, jak to mó­wią, ko­ścią w gar­dle sta­nąć za­gra­ża?– za­py­tał, uśmie­cha­jąc się. Ba­ron.

– En­tre no­tis soit dit – rzekł Szam­be­lan, – nie za­zdro­ścił­bym po­wo­dze­nia przy­ję­te­mu przez pa­nią Ida­lią kon­kur­ren­to­wi. Wia­do­mo, ilu ad­o­ra­to­rów, mia­ła ona jesz­cze za ży­cia męża, i to ad­o­ra­to­rów szczę­śli­wych… Hra­bia Al­fred, mło­dziut­ki Żubr, po­eta ów z War­sza­wy… nie pa­mię­tam na­zwi­ska, Sęp, Bu­ko­wiec­ki… sło­wem li­ta­ni­ja cala.

– Tak, tak – po­twier­dził Pre­zes, po­zwa­la­jąc się unieść po­uf­ne­mu prą­do­wi roz­mo­wy. – Dama była tro­che za rzut­na… nie da­rem­nie dama po ła­ci­nie kozę ozna­cza – do­dał w li­te­rac­kim na­wia­sie.– Mó­wią, że i wa­ry­acyą Ka­zia spo­wo­do­wa­ło nie­spo­dzia­ne ja­kieś od­kry­cie w bi­lan­sie mał­żeń­skie­go kre­dy­tu. Słu­dzy szep­ta­li o pod­pa­trzo­nej schadz­ce z Bu­ko­wiec­kim, któ­rej cor­pus de­lic­ti do­pie­ro we czter­dzie­ści ty­go­dni po ka­ta­stro­fie na świat się uka­za­ło.

– Sza­nuj­my ta­jem­ni­ce ro­dzin­ne – po­śpie­szył Szam­be­lan na od­siecz da­mie. – Mów­cie, eo chce oie… ale że pani Ida­lia ani razu nie za­kom­pro­mi­to­wa­ła się jaw­nie – to pew­na. Ma ona tro­chę za­lot­no­ści, ma­leń­ki po­opęd do in­try­gi, trup de sen­su­ali­té… c'est po­ssi­ble; ale wszyst­kie pa­nie na­sze nie są też wol­ne od tego… wina to edu­ka­cyi i tem­pe­ra­men­tu ner­wo­we­go. A zresz­tą, zda­niem mo­jem, nie­chby ko­bie­ta, jak bo­ha­ter­ki Boc­ca­cia… ca­łu­jąc męża w oczy, po­da­wa­ła sto­ją­ce­mu z tylu ko­chan­ko­wi rącz­kę do uści­śnie­nia – by­le­by umia­ła za­cho­wać takt wła­ści­wy,–nie rzu­cił­bym na nią ka­mie­niem… a pani Ida­lia po­sia­da wła­śnie ów takt w naj­wyż­szym stop­niu.

– Temu nie prze­czę – rzekł Pre­zes, pod­da­jąc się oczy­wi­sto­ści.

– Czy też to praw­da – za­py­tał Ba­ron,–że pani My­sło­wiec­ka, oprócz Li­so­wiec i Orzy­nów­ki, nie mó­wiąc już o do­ży­wo­ciu po mężu… po­sia­da jesz­cze znacz­ne ka­pi­ta­ły w go­tów­ce?

– To nie ule­ga naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści–od­rzekł Szam­be­lan. – Cza­sa­mi na­wet po­dej­mu­je się roli ban­kie­ra i chęt­nie po­ży­cza znaj­du­ją­eym się w chwi­lo­wym kło­po­cie oso­bom swo­jej sfe­ry.

– Oczy­wi­ście z przy­zwo­itą gwa­ran­cyą?

– O tem nie­ma co mó­wić… Sum­my, wy­po­ży­czo­ne przez nią sza­cu­ją na prze­szło sto ty­się­cy ru­bli

– Po­dob­no i hra­bi­na Przy­jem­ska fi­gu­ru­je u niej w ru­bry­ce de­bet.

– Po­dob­no, ale nie są to rze­czy dc ma com­pę­len­ce…

– A czy wie­cie pa­no­wie ostat­nią sen­sac­cyj­ną no­wi­nę z high life eu­ro­pej­skie­go?– za­gad­nął na­gle Pre­zes?

– I cóż to być może? – za­py­tał obo­jęt­nie Szam­be­lan.

– Fia­met­ta, pri­ma bal­le­rim te­atru de­lia Sca­la, po­ślu­bi­ła księ­cia San-Be­ne­det­to.

– A… a…a! – za­wo­ła­li jed­no­gło­śnie Ba­ron z Szam­be­la­nem.

I roz­mo­wa po­to­czy­ła się no­we­mi tory.

Pod­czas kie­dy go­ście pani My­sło­wiec­kiej za­ję­ci byli w męz­kich po­ko­jach kar­ta­mi i po­ga­dan­ką, pani Ida­lia w wy­twor­nym ga­bi­ne­cie, god­nym mi­ni­stra, da­wa­ła po­słu­cha­nie swo­je­mu char­ge d'af­fa­ires. czy­li ple­ni­po­ten­to­wi, jak zwa­no go sta­rym zwy­cza­jem, cho­ciaż peł­no­moc­nic­two jego ogra­ni­cza­ło się do in­te­re­sów pod­rzęd­nych, gdyż spra­wy więk­szej wagi uro­cza a moż­na pani dźwi­ga­ła zwy­kle na wła­snych bar­kach.

– Przy­je­cha­łem tu na­umyśl­nie, choć nie we­zwa­ny – mó­wił pan Korsz, przy­stoj­ny trzy­dzie­sto­let­ni bru­net, któ­re­go ubior nie­wol­ni­czo od­wzo­ro­wy­wał ostat­ni ry­su­nek pa­ryz­kie­go żur­na­lu mód. – Przy­wo­żę pani Mar­szał­ko­wej wszyst­kie re­wer­sa nie­bosz­czy­ka jej męża… nie brak ani jed­ne­go. Dłu­gi te za­cią­ga­no bez naj­mniej­szej po­trze­by, gdyż kas­są była za­wsze peł­na, a ś… p. Mar­sza­łek je­dy­nie z do­bre­go ser­ca przyj­mo­wał ka­pi­ta­li­ki szla­chec­kie, któ­re gar­nę­ły się do nie­go, szu­ka­jąc por­tu bez­piecz­ne­go. Mia­łem też nie mało tru­du, aby wy­per­swa­do­wać po­czci­wej szlach­cie, że pie­nią­dze te pani Mar­szał­ko­wej nie są po­trzeb­ne i że nadal pro­cen­tów pła­cić nie my­śli. Skwier­cza­ło to bie­dac­two do­syć wrza­skli­wie, ale w koń­cu dało się temu radę.

Mó­wiąc to, zlło­żył na sto­le spo­ry plik roz­ma­itych re­wer­sów, po więk­szej czę­ści na zwy­czaj­nym pi­sa­nych pa­pie­rze, a nie­kie­dy na świst­kach po­wy­dzie­ra­nych ze sta­rych re­ge­strów, cze­go do­wo­dem było pi­smo od­wrot­nej stro­ny, zu­peł­nie obce tre­ści ob­li­gów.

– Dzię­ku­ję panu – rze­kła uprzej­mie go­spo­dy­ni.– Więc to już wszyst­kie?

– Wszyst­kie… naj­wię­cej mia­łem kło­po­tu ze sta­rym Mu­sie­wi­czem… w ża­den spo­sób nie chciał mi zwró­cić do­ku­men­tu swo­je­go. Z no­tat­ki wła­sno­ręcz­nej nie­bosz­czy­ka Mar­szał­ka wie­dzia­łem, że na­le­ży się Mu­sie­wi­czo­wi dwie­ście du­ka­tów. We­zwa­ny do biu­ra mego dla ode­bra­nia swej na­leż­no­ści, na za­py­ta­nie: ile mu się na­le­ży? od­po­wia­da:

– „Et, głup­stwo.”

– No, prze­cież… po­dob­no dwie­ście du­ka­tów?

– „A tak”–po­twier­dza sta­ry.

– Mu­sisz pan mieć ja­kiś do­ku­ment?

– „A jest tam gdzieś ce­duł­ka – od­po­wia­da mi z wi­docz­na nie­chę­cią. – Ja od nie­bosz­czy­ka nic żą­da­łem re­wer­su, a tyl­ko pro me­mo­ria wzią­łem kar­tecz­kę z za­no­to­wa­niem kwo­ty zło­żo­nej w jego ręce. Przy­znam się na­wet, że do chwi­li, kie­dym otrzy­mał we­zwa­nie pań­skie, nie za­glą­da­łem do niej, bo wie­dzia­łem, ile tam stać po­win­no… Pan Mar­sza­łek brzy­dził się krzyw­dą ludz­ką.”

– A więc od­daj mi pan tę ce­duł­kę – rze­kłem,– bo po­trze­bu­ję zło­żyć ją pani Mar­szał­ko­wej ra­zem z ra­chun­kiem. In­a­czej nie moge wy­pła­cić panu jego na­leż­no­ści.

– „A czy nie moż­na by­lo­by bez tych for­mal­no­ści?”–za­py­tu­je szlach­cic z dziw­nem za­kło­po­ta­niem.

Wzru­szy­łem na to ra­mio­na­mi i wy­li­czyw­szy na sto­le dwie­ście czerw, zło­tych wraz z za­le­głym za czte­ry lata pro­cen­tem, jesz­cze raz za­żą­da­łem zwro­tu ob­li­gu.

Z nie­wy­sło­wio­nym wstrę­tem sta­ry wy­do­był z pu­gi­la­re­su zmię­ty po­żół­kły świ­stek i po­dał mi go z cięż­kiem wes­tchnie­niem. Oto jest ów do­ku­ment – do­dał ple­ni­po­tent, wy­bu­cha­jąc ho­me­rycz­nym śmie­chem. – Może go pani Mar­szał­ko­wa od­czy­tać ze­chce…

Re­dak­cya do­ku­men­tu była rze­czy­wi­ście dość dziw­ną i uspra­wie­dli­wia­ła wstręt wie­rzy­cie­la do po­ka­za­nia jego obo­jęt­nym oczom. Za­wie­rał się on w na­stę­pu­ją­cych sło­wach:

„Dan i d. Stycz­nia 187. r. W. Mać­ko­wi Mu­sie­wi­czo­wi, nem­ro­do­wi nad wszyst­kie nem­ro­dy… zna­ko­mi­te­mu łga­rzo­wi ze szko­ły księ­cia Pa­nie Ko­chan­ku i zna­ko­mit­sze­mu jesz­cze pu­dla­rzo­wi, a po­mi­mo tego wszyst­kie­go ser­decz­ne­mu przy­ja­cie­lo­wi mo­je­mu i to­wa­rzy­szo­wi wy­praw na za­ją­ce i lisy. Ni­nej­szem cer­ty­fi­ku­je, i wła­sno­ręcz­nym stwier­dzam pod­pi­sem, ze wy­mie­nio­ne­mu, a bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści uro­dzo­ne­mu Mać­ko­wi Mi­sie­wi­czo­wi wi­nie­nem dwie­ście N. 200 du­ka­tów któ­re od­dam kie­dy mi się po­do­ba z praw­ne­mi pro­cen­ta­mi, li­cząc od daty uro­dze­nia Ada­ma i Ewy. Gdy­bym zaś tego nie uczy­nił, na­ten­czas musi on, rze­czo­ny Mu­sie­wicz, obec­ne­go przy ukła­dzie ni­niej­szym wy­żła mo­je­go, Hek­to­ra, po­ca­ło­wać trzy­krot­nie w nos.

„Ka­zi­mierz My­sło­wiec­ki.”

– Bied­ny Ka­zi­mierz mie­wał cza­sa­mi do­syć ory­gi­nal­ne po­my­sły – rze­kła pani Ida­lia po prze­czy­ta­niu au­to­gra­fu swe­go mał­żon­ka, łą­cząc umie­jęt­nie uśmiech ła­god­ny z lek­kiem wes­tchnie­niem.

_ Czy ze­chce mi pani Mar­szał­ko­wa po­świę­cić jesz­cze chwil­kę uwa­gi? – za­py­tał Ple­ni­po­tent, wra­ca­jąc do po­waż­ne­go na­stro­ju.

– Słu­cham pana – od­rze­kła z uprzej­mo­ścią.

– Ka­czy mi da­ro­wać pani Mar­szał­ko­wa, je­że­li do­tknę spra­wy le­żą­cej poza sfe­rą kom­pe­ten­cyi mo­jej; ale po­wo­du­je mną prze­ję­cie się wi­do­ka­mi jej do­bra i chęć od­wró­ce­nia strat, któ­re ją mogą spo­tkać w przy­szło­ści?,

_ O cóż-to cho­dzi? – za­py­ta­ła z nie­wiel­kiem jesz­cze za­cie­ka­wie­niem..

– Ośmie­lam się na­przód za­py­tać: w ja­kiej mie­rze hra­bi­na Przy­jem­ska ko­rzy­sta z kre­dy­tu u Pani?

– Rze­czy­wi­ście, do­ty­kasz pan kwe­styi z ro­dza­ju tych… któ­re po­zo­sta­wiam wy­łącz­nie dla sie­bie–od­po­wie­dzia­ła z wy­raź­nym chło­dem.

– Po ty­siąc razy prze­pra­szam za nie­dy­skre­cyą moje… ale są­dzi­łem, że obo­wiąz­kiem moim jest za­kom­mu­ni­ko­wać pani pew­ne po­szla­ki, któ­re mam w ięku… a któ­re mogą wpły­nąć na po­stę­po­wa­nie Pani w za­kre­sie bar­dzo po­waż­nych in­te­res­sów.

Kra­so­mów­cza za­wi­łość za­gad­ko­wych in­sy­nu­acyj ju­ry­sty za­nie­po­ko­iła in­ter­le­ku­tor­kę jego.

– Istot­nie – rze­kła po chwi­lo­wym na­my­śle – Hra­bi­na win­na mi znacz­ną sum­mę i jesz­cze przed dwo­ma dnia­mi pro­si­ła mię li­stow­nie o nową po­życz­kę. Od­po­wie­dzia­łam jej, że będę się sta­ra­ła za­do­sy­ću­czy­nić' jej proś­bie.

– Jesz­cze jed­no py­ta­nie… do ja­kiej też sum­my do­cho­dzi dług pani Hra­bi­ny. – Oko­ło czter­dzie­stu ty­się­cy.

– Zło­tych?

– Żar­tu­jesz pan… czter­dzie­ści ty­się­cy ru­bli, a na­wet tro­che wię­cej.

– A ewik­cya?– za­gad­nął la­ko­nicz­nie Korsz.

– Prze­cież Hra­bi­na nia swej oso­bi­sty ma­ją­tek – dwie pięk­ne wsie. Oczaj­du­sze i Soły… któ­re nig­dy do mas­sy dóbr Przy­jem­skich wcie­lo­ne­mi nie­by­ły. Dla­cze­góż więc mia­łam od­ma­wiać jej kre­dy­tu? Po­na­by­wa­łam na­wet pre­ten­sye in­nych wie­rzy­cie­li, tak ze obec­nie Hra­bi­na moim jest tyl­ko dłuż­ni­kiem.

– Czy Pani nie przy­pusz­cza, że mogą być inne pre­ten­sye, któ­rym – by na mocy pra­wa przy­słu­gi­wa­ło pierw­szeń­stwo?

– Co mi Pan pra­wisz! – od­rze­kła z nie­cier­pli­wo­ścią po­nęt­na wdów­ka, ale w wy­ra­zie jéj twa­rzy ujaw­nił się od­cień oba­wy.

Ple­ni­po­tent wy­do­był z pu­gi­la­re­su dwie no­tat­ki i z wy­mow­nem mil­cze­niem po­dał je go­spo­dy­ni.

– Co to jest? – za­wo­ła­ła pani Ida­lia nie­mal z prze­ra­że­niem.–Pro­szę mi to wy­tłó­ma­czyć ust­nie i szcze­gó­ło­wo.

– Nic ła­twiej­sze­go… Pani Hra­bi­na po wyj­ściu za ś… p… hra­bie­go Ju­lia­na, nie zrze­ka­jąc się praw wła­sno­ści do wy­dzie­lo­nych so­bie przez ojca, księ­cia Świr­skie­go… dwóch po­sa­go­wych wio­sek, wy­da­la na­to­miast świe­żo po­ślu­bio­ne­mu mę­żo­wi ob­lig na sto ty­się­cy ru­bli, za­bez­pie­czyw­szy ten dług ca­łym ma­jąt­kiem swo­im. Ob­lig ten, za­ak­ty­ko­wa­ny i po­kil­ka­krot­nie od­na­wia­ny, do­tych­czas leży w Opie­ce, a to na za­sa­dzie te­sta­men­tu hra­bie­go Ju­lia­na, któ­ry sum­mę rze­czo­ną za­pi­sał naj­młod­szej cór­ce swo­jej, hra­bian­ce Kse­nii… z za­strze­że­niem, aże­by po doj­ściu jéj do peł­no­let­nio­ści albo przy wyj­ściu za mąż wy­pła­co­ną jej była bez zwło­ki. Wi­dzi więc pani Mar­szał­ko­wa, że jéj pre­ten­sye wo­bec pra­wa mu­szą ustą­pić na plan dru­gi.

– Ależ to pod­stęp nie­god­ny–za­wo­ła­ła z obu rże­niem pani My­slo­wiec­ka. – Za­wsze uwa­ża­łam Hra­bi­nę za wła­ści­ciel­kę Oczaj­dusz i So­lów, a oprócz dłu­gów, któ­re sama spła­ci­łam, o żad­nych in­nych nie sły­sza­łam.

– Była to dy­plo­ma­tycz­na ta­jem­ni­ca pani Hra­bi­ny – od­rzekł iro­nicz­nie ju­ry­sta. – Mil­cze­nie w tym ra­zie było dla niej nie­rów­nie do­god­niej­szem… niż otwar­tość zby­tecz­na. A zresz­tą spra­wa ta na­le­ża­ła po­nie­kąd do ka­te­go­ryi spraw ro­dzin­nych, do­mo­wych, w któ­re wta­jem­ni­czać ob­cych Hra­bi­na nie wi­dzia­ła po­trze­by.

– I cóż ja po­cznę te­raz?–za­py­ta­ła z wy­ra­zem po­gnę­bie­nia pani Ida­lia… po­jąw­szy cala do­nio­słość otrzy­ma­nej przed chwi­lą wia­do­mo­ści.

– Na­le­ży so­bie naj­przód zdać spra­wę z rze­czy­wi­ste­go sta­nu rze­czy – prze­mó­wił Korsz po chwi­li po­waż­ne­go na­my­słu – Je­że­li pani Mar­szał­ko­wa, dla ode­bra­nia swej na­leż­no­ści, ze­chce wy­sta­wić ma­ją­tek Hra­bi­ny na li­cy­ta­cyą, nie są­dzę, aże­by na­po­tka­ła w tym wzglę­dzie ja­kie­kol­wiek prze­szko­dy… Ale po­trze­ba za­sta­no­wić się nad tśm, czy ma­ją­tek, któ­ry przed laty pięt­na­stu wart był dwa mi­lio­ny (li­czę na zło­te), może być rów­nie ce­nio­nym w dzi­siej­szym cza­sie i przy dzi­siej­szych wy­jąt­ko­wych wa­run­kach. Pew­ny je­stem, że przeda­ny bę­dzie za bez­cen i kto wie na­wet, czy wy­rę­czo­na z przeda­ży sum­ma za­spo­koi pre­ten­sye nie­let­niej Hra­bian­ki, nad któ­rej in­te­res­sa­mi czu­wać bę­dzie pan Szczu­ka z nie­ubła­ga­ną ener­gią i bez­względ­no­ścią.

– Wszyst­ko to wiem… ale cóż ro­bić poo-sta­je?

– Zką­di­nąd-cią­gnął po­wo­li Korsz, nie zwa­ża­jąc na nie­cier­pli­wość swej in­ter­lo­ku­tor­ki,-wię­cej jesz­cze od pani Mar­szał­ko­wej za­gro­żo­ną jest sama Hra­bi­na, któ­ra wszyst­ko może stra­cić od­ra­zu i po­zo­stać na ła­sce dzie­ci, a dla unik­nie­nia tej osta­tecz­no­ści duma jej po­ru­szy­ła­by pie­kło całe. Tak więc na­tych­mia­sto­wa eg­ze­ku­cyą dłu­gu nie leży w in­te­res­sie ani Pani, ani Hra­bi­ny.

– Jesz­cze raz za­py­tu­ję pana… ja­kie są środ­ki za­rad­cze?…

– Je­dy­nym środ­kiem by­ło­by usa­mo­wol­nie­nie hra­bian­ki Kse­ni przez od­po­wied­nie mał­żeń­stwo, któ­re moż­na by­ło­by przy­go­to­wać i za­wrzeć z in­ter­wen­cyą ma­cie­rzyń­skiej po­wa­gi i wpły­wu osób naj­bliż­szych pan­nie, na przy­kład sióstr i do­brych zna­jo­mych. Przy­szłe­mu mał­żon­ko­wi Hra­bian­ki moż­na by­ło­by po­dyk­to­wać wa­run­ki, na któ­re, w ty­dzień po ślu­bie, mło­dziut­ka zona zgo­dzi­ła­by się bez naj­mniej­sze­go opo­ru,

W tej chwi­li przy­po­mnia­ła so­bie pani My­sło­wic­c­ka nie­daw­ną wi­zy­tę Sępa, któ­ry upra­szał ją… aże­by ze­chcia­ła być orę­dow­nicz­ką jego w za­bie­gach o rękę Kse­ni. Od­po­wie­dzia­ła mu wów­czas ni to ni owo, żar­tu­jąc so­bie z daw­ne­go wiel­bi­cie­la i ra­dząc mu przy­pu­ścić szturm do księż­ny Siew­skiej. Obec­nie za­wią­za­ła so­bie w my­śli wę­ze­łek: może co z tego i bę­dzie…

Nie ma­jąc jesz­cze uło­żo­ne­go pla­mi po­stę­po­wa­nia, po­sta­no­wi­ła sto­so­wać się do oko­licz­no­ści.

– Dzię­ku­ję panu za życz­li­wość – zwró­ci­ła się do Kor­sza. – Po­trze­bu­ję na­my­słu, aże­by się zde­cy­do­wać na ja­kiś krok sta­now­czy. Dzi­siaj jesz­cze nie wi­dzę wy­raź­nie dro­gi przed sobą. W każ­dym ra­zie wdzięcz­na mu je­stem za ostrze­że­nie i wska­zów­ki.

ł po przy­ja­ciel­sku wy­cią­gnę­ła doń rękę… któ­rą Korsz uca­ło­wał z za­pa­łem wca­le nie ju­ry­dycz­nym.

Na­za­jutrz hra­bi­na Przy­jem­ska otrzy­ma­ła ślicz­ny, pach­ną­cy, oczy­wi­ście fran­cuz­ki li­ścik, któ­re­go po­to­czy­sty i miły styl o wie­le prze­wyż­szał gra­ma­ty­kę i or­to­gra­fią a wca­le już nie od­po­wia­dał tre­śoi, ani es­te­tycz­nej, ani przy­jem­nej. Po­da­je­my go tu w prze­kła­dzie.

Li­so­woe, 5 wrze­śnia.

„Dro­ga Hra­bi­no! „Ze wszyst­kich przy­kro­ści ży­cia naj­bo­le­śniej­sze są te, któ­re unie­moż­li­wia­ją nam… wzglę­dem uko­cha­nych osób, wszel­ką ofia­rę, a na­wet drob­ną przy­słu­gę. Ta­kiej mia­no­wi­cie przy­kro­ści do­zna­ję w tej chwi­li ja, bo kie­dy ser­ce moje zry­wa się z całą swą ofiar­no­ścią na ski­nie­nie dro­giej Hra­bi­ny, nie­szczę­śli­wy zbieg oko­licz­no­ści (za­chwia­nie się To­wa­rzy­stwa Ka­na­li­za­cyi Sa­ha­ry) obez­wład­nia mię cał­ko­wi­cie i zmu­sza do od­mó­wie­nia Jej proś­bie o 5,000 ru­bli, któ­ra wzru­szy­ła mię do głę­bi du­szy, jako do­wód za­ufa­nia Hra­bi­ny w nie­ogram­czo­nem po­świę­ce­niu się mo­iem dla Jej oso­by.

„Nie­ste­ty! nie ko­niec jesz­cze na­tem… Za­wie­sze­nie wy­płat przez dom ham­bur­ski „Fuchs. Wolf et C-o”, za­kom­pro­mi­to­wa­ny upad­kiem wy­mie­nio­ne­go To­wa­rzy­stwa, fa­tal­nie od­bił się na mo­ich in­te­res­sach.tak, ze zna­glo­na je­stem do li­kwi­da­cyi, a do tego po­trzeb­ne mi są nie­zbęd­nie ka­pi­ta­ły po­zo­sta­ją­ce do­tych­czas w ob­cych ręku – po­mię­dzy in­ne­mi i te, któ­re ulo­ko­wa­łam u pani Hra­bi­ny, a któ­rych ter­mi­na albo już upły­nę­ły, albo upły­wa­ją przed No­wym Ro­kiem. Tak więc, za­miast wy­świad­cze­nia przy­słu­gi, sama sta­ję się stro­ną pro­szą­cą, do­ma­ga­ją­cą się… nie­ubła­ga­ną! Ze szczy­tu naj­wyż­sze­go szczę­ścia w ma­rze­niu, nie­li­to­ści­wa rze­czy­wi­stość strą­ca mię w ot­chłań roz­pa­czy… Ale są to zwy­kłe igrasz­ki losu… któ­re na szczę­ście, nie mogą się­gać ser­ca i nie za­chwie­ją by­najm­niej uczuć, ja­kie ży­wię dla czci­god­nej Hra­bi­ny.

„Od­da­na Jej cala du­szą

„Ida­lia My­sło­wiec­ka”.

Z przy­kro­ścią mu­si­my wy­znać, że czu­ła ta mis­sy­wa by­najm­niej nie roz­rzew­ni­ła Hra­bi­ny… Od­czy­ta­ła ją ona z za­ci­snię­te­mi war­ga­mi i po­głę­bio­ną bróz­dą na czo­le. Po chwi­li po­dar­te i zmię­te strzę­py po­zo­sta­ły, jako je­dy­ny ślad or­to­gra­fii, gra­ma­ty­ki i sty­lu pani Mar­szał­ko­wej. Nie prze­szko­dzi­ło to jed­nak pani Hra­bi­nie zre­da­go­wać od­po­wie­dzi rów­nież pach­ną­cej i słod­kiej, jak li­ścik pani My­sło­wiec­kiej,.

Sa­sów. 5 Wrze­śnia.

„Dro­ga Ida­lio! „Je­że­li naj­go­ręt­sze współ­czu­cie może być ulgą w do­zna­nem nie­po­wo­dze­niu, ofia­ru­ję ci je z ca­łe­go ser­ca. Ju­tro słu­żyć ci będę oso­bi­ście. Wszak nie po­gar­dzisz sło­wem po­cie­chy z ust ko­cha­ją­cej Cie­bie nie­zmien­nie przy­ja­cioł­ki „Two­ja do gro­bu

„Hr. Sas-Przy­jem­ska”.

Pra­gnąc jak naj­śpiesz­niej wy­rwać się z odu­rza­ją­cej, prze­sią­klej per­fu­ma­mi sfe­ry in­tryg pięk­ne­go, jak łu­ska żmij ja­do­wi­tych, świa­ta, po­prze­sta­je­my na pro­sem za­no­to­wa­niu zda­rzeń, któ­re wy­ni­kły z kor­re­spon­den­cyi po­mię­dzy dwie­ma ko­cha­ją­ce­mi się ser­decz­nie są­siad­ka­mi.

Na­za­jutrz po wy­mia­nie przy­to­czo­nych li­stów, od­by­ła się uro­czy­ście wi­zy­ta pani Hra­bi­ny w Li­liow­cach i dłu­ga kon­fe­ren­cya po­mię­dzy dwie­ma pa­nia­mi. Po­że­gna­nie było nie­zmier­nie czu­łe; mamy pew­ne po­szla­ki, że Hra­bi­na wy­jeż­dża­ła z Li­so­wie bo­gat­sza o pięć ty­się­cy ru­bli, niż przed wi­zy­tą.

W kil­ka dni po­tem pani Po­ra­jo­wa otrzy­ma­ła bi­le­cik, za­wie­ra­ją­cy na­stęp­ne sło­wa:

„Za­chwy­ca­ją­ca Ró­ziu, „Za­po­mnia­łaś o mnie, okrut­na!… od­stra­sza cię suk­nia moja ża­łob­na… Po­mi­mo tego… przy­jedź po­ju­trze. Za­sta­niesz u moie bo­skie­go Sal­wa­to­ra, któ­ry za­je­dzie do mnie po dro­dze do Wied­nia, gdzie go na kil­ka wy­stę­pów za­mó­wio­no do Ope­ry Dwor­skiej. Z ob­cych spo­dzie­wam się tyl­ko Sępa.

„Two­ja z du­szą i cia­łem

„Ida­lia My­slo­wiec­ka”.

Jed­no­cze­śnie pan Ol­gierd otrzy­mał we­zwa­nie w na­stę­pu­ją­cych wy­ra­zach:

„Nie­po­praw­ny grzesz­ni­ku, „Staw się po­ju­trze w Li­sow­cach – w uspo­so­bie­niu ogni­sto-me­lan­cho­lij­ném… tyl­ko nie wzglę­dem mnie… Po­sły­szysz te­no­ra, któ­ry przy­po­mni ci Pa­ryż i Wie­deń… Li­czę tak­że na pa­nią Różę. „A reu­edcr-ci.i… Do­bra przy­ja­ciół­ka „lda­lia My­slo­wiec­ka”.

Wie­czór w Li­sow­cach udał się prze­cu­do­wiiie; Su­lva­to­re śpie­wał, jak anioł, wle­wa­jąc w roz­tę­sk­nio­ną pierś wdo­wy bal­sam wra­żeń, nie­biań­skich, Pan Ol­gierd, w dłu­giej prze­chadz­ce z pa­nią Różą po ustron­nych al­le­jach par­ku, zwie­rzył się jéj z wi­do­ka­mi swe­mi na przy­szłość, za­pew­ni! naj­ogni­ściej o sta­ło­ści swych uczuć i otrzy­mał roz­grze­sze­nie in ar­ti­cu­lo ma­tri­mo­nii, z pew­ne­mi jed­nak za­strze­że­nia­mi, któ­re za­przy­siągł, i prze­peł­nio­nem wdzięcz­no­ścią ser­cem,

– Pa­mię­taj!…

– Do ostat­nie­go tchnie­nia!…

Sło­wa­mi temi za­koń­czy­ły się po­że­gnal­ne ich szep­ty.

ROZ­DZIAŁ II. Roz­ma­ite me­to­dy le­cze­nia.

– Apa­tya, moi pa­no­wie, tak… tak… apa­tya.. in­a­czej sta­nu tego na­zwać nie umiem. Przy­czy­ny jego na­le­ży szu­kać w ja­kiemś wstrzą­śnie­nia mo­ral­nem, któ­re­go skut­kiem już, a nie po­wo­dem, są pew­ne zja­wi­ska fi­zyo-pa­to­lo­gicz­ne. Te­raz po­trze­ba od­dzia­ły­wać na przy­czy­nę i skut­ki jed­no­cze­śnie, bo jed­ne i dru­gie dzia­ła­ją w ści­słej po­mię­dzy sobą łącz­no­ści. Po­krze­piać ustrej mo­ral­ny a za­ra­zem wzmac­niać or­ga­nizm hy­dro­te­ra­pią i sto­sow­ne­mi środ­ka­mi hy­gie­ni­cziie­mi: otoż i wszyst­ko, co obec­nie za­le­cić moge. Gdy­bym był oj­cem, mat­ką, bra­tem lub sio­strą pan­ny Kse­ni, mógł­bym się zdo­być na ja­kieś wska­zów­ki spe­cy­al­niej­sze. Ro­zum­ny ka­płan zdo­łał­by rów­nież zaj­rzeć do przy­byt­ku jej du­szy i wy­śle­dzić źró­dło cho­ro­by… Co do mnie, zwy­kłe­go em­pi­ry­ka, nie po­sia­dam do tego żad­nych kwa­li­fi­ka­cyj ani zdol­no­ści.

Tak pra­wił po­czci­wy dok­tór Salm, wo­bec Sta­sia i pana Wło­dzi­mie­rza, słu­cha­ją­cych go z pil­ną uwa­gą. Na nie­szczę­ście, sama tyl­ko uwa­ga, cho­ciaż­by naj­głęb­sza, była w tym ra­zie nie­do­sta­tecz­ną dla do­pię­cia po­żą­da­ne­go celu. Czu­li to do­brze słu­cha­cze Sal­ma i świa­do­mość wła­snej nie­mo­cy przej­mo­wa­ła ich bó­lem nie­zmie­mym.

Po ostat­nich wstrzą­sa­ją­cych wra­że­niach, za­pie­czę­to­wa­nych groź­ną a ta­jem­ni­czą cho­ro­bą, Kse­nia od­zy­ska­ła po­zo­mie zdro­wie i stan jej dla obo­jęt­nych osób mógł się wy­da­wać nor­mal­nym; ale kto ją znal bli­żej! a przedew­szyst­kiem ko­chał ser­decz­nie, tego on mógł nie­po­ko­ić po­waż­nie. Z we­so­łej, a na­wet roz­trze­pa­nej i za­cie­ka­wio­nej do tego wszyst­kie­go, co oczom się jej na­strę­cza­ło, dziew­czy­ny, sta­ła się smut­ną i na wszel­kie obo­jęt­ną wra­że­nia. Ja­kiś nie­od­gad­nio­ny pro­ces od­by­wał się w głę­bi jej ser­ca. Z po­zo­ru za­wsze za­my­ślo­na, wła­ści­wie nie my­śla­ła o ni­czem. Była to bez­wład­ność nad ja­kąś to­nią prze­pa­ści­stą, w któ­rej, jak kłę­by dymu, wiły się nie­sfor­mu­ło­wa­ne jesz­cze do­sta­tecz­nie za­gad­ki ży­cia. Na­próż­no Staś… któ­ry po wy­jeź­dzie Homa, od­zy­skał po czę­ści spo­kej i rów­no­wa­gę du­cha, usi­ło­wał ro­ze­rwać sio­strę do­świad­cze­nia­mi che­micz­ne­mi:– nic nie mo­gło ani za­jąć jej, ani oży­wić. Apa­tya i mil­cze­nie, jak dwa po­są­gi o za­sło­nię­tych twa­rzach, opar­ły się o sar­ko­fag jej pier­si i gnę­bi­ły ją nie­ustan­nie, cho­ciaż bez­wied­nie dla niej sa­mej, mar­mu­ro­wym cię­ża­rem swo­im.

O Hor­nie po­mię­dzy bra­tem a sio­strą żad­nej wzmian­ki nie było. Pierw­szy raz tyl­ko wstę­pu-

– Juz go tu nie­ma.

Ta mu nie od­po­wie­dzia­ła ani sło­wa Pew­ne­go dnia, pan Wło­dzi­mierz, któ­ry od cza­su cho­ro­by Kse­ni, był pra­wie nie­ustan­nym go­ściem w Sa­so­wie, za­gad­nął ją tym sym­pa­tycz­nym gło­sem, któ­ry nie­gdyś bu­dził w niej za­wsze echo współ­czu­cia:

– Kse­niu! co to­bie jest? Spoj­rza­ła nań ze zdzi­wie­niem.

– Czy cho­ra je­steś?

– Nic mi nie do­le­ga.

– Nu­dzisz się?

– Nie zda­je mi się.

– Więc smut­na je­steś? tę­sk­nisz do cze­goś? Kse­nia uemiech­nę­ła się, jak uemie­cha się trup gal­wa­ni­zo­wa­ny…

– Próż­ność nad próż­no­ścia­mi i wszyst­ko próż­ność – od­po­wie­dzia­ła z ja­kąś iro­nią bo­le­sną.– Czy war­to się trosz­czyć o to?…

– W two­im wie­ku myśl to przed­wcze­sna.. Po­win­na byś się otrzą­snąć z tej apa­tyi nie­god­nej cie­bie – mó­wił po krót­kiej prze­rwie – i jąć się pra­cy po­ży­tecz­nej dla in­nych, a za­ra­zem krze­pią­cej du­cha. Na­uka i do­bro­czyn­ność, cho­ciaż­by w naj­skrom­niej­szym za­kre­sie, by­ły­by na nią naj­sku­tecz­niej­szem le­kar­stwem?…

_ A je­że­li mi sił nie star­czy?… je­że­li ży­cie jest tyl­ko uwią­za­nym u szyi ka­mie­niem?…

_ Mam lep­sze wy­obra­że­nie o si­łach two­ich, ani­że­li ty sama. Po­wróć do ksią­żek, zwie­dzaj cha­ty wło­ściań­skie… Obec­nie wię­cej jest tam cier­pień i nę­dzy, niż zwy­kle. Są to na­stęp­stwa nie­daw­nych gwał­tów. Mo­żesz tam nieść po­cie­chę, a na­wet po­moc ma­te­ry­al­ną.

– Po­sta­ram się usłu­chać twej rady… Wy­bierz mi co­kol­wiek do czy­ta­nia. Książ­ki, któ­re mi wpa­da­ją pod rękę, tak są oschłe, tak zim­ne…

– Ja­bym ci ra­dził za­jąć się te­raz czy­ta­niem dzieł hi­sto­rycz­nych. Ży­cie zbio­ro­we za­wsze jest więk­szem od jed­nost­ko­we­go. Ze­spól się z niem my­ślą i ser­cem, a roz­sze­rzy się i zol­brzy­mie­je ży­cie twe oso­bi­ste. Wo­bec cier­pień ciżb ca­łych two­je wła­sne wy­da­dzą się to­bie drob­ne­mi.

– A więc chodź­my do bi­blio­te­ki… może książ­ki, któ­re mi wska­żesz, będą dla du­szy mo­jej tem, czem były pi­guł­ki Sal­ma dla cia­ła.

W bi­blio­te­ce zwró­ci­ło uwa­gę p. Wło­dzi­mie­rza mnóz­two roz­ma­itej ob­ję­to­ści ksią­żek i bro­szur, po­roz­rzu­ca­nych na sto­le w wiel­kim nie­ła­dzie. Jed­ne z nich były po­otwie­ra­ne i z po­za­gi­na­ne­mi kar­ta­mi, inne zaś albo już prze­czy­ta­ne, albo przy­go­to­wa­ne do czy­ta­nia. Kse­nia nie za­glą­da­ła tu od cza­su balu pa­mięt­ne­go, nie dziw więc, że wi­dok bi­blio­te­ki spra­wił na niej wra­że­nie wstręt­nej tru­pia­mi. Na chwi­lę zda­ło się jej, że wi­dzi po­nad sto­łem uno­szą­ce się wid­mo Hor­na z nie­to­pe­rze­mi skrzy­dła­mi. Nie wie­le bra­kło, aże­by z ust jéj nie­wy­darł się krzyk strasz­li­wy: a kysz! a kysz!

Tym­cza­sem p. Wło­dzi­mierz zbli­żył się do sto­łu i z na­ło­gu wy­kształ­co­ne­go na­uko­wo czło­wie­ka za­czął prze­glą­dać ty­tu­ły dzieł.

– Cóż to jest?–za­wo­łał ze zdzi­wie­niem–wi­dzę tu dzie­ła sa­mej tyl­ko spo­łecz­no-eko­no­micz­nej tre­ści. A jaka roz­ma­itość!… Pro­udhon obok Thier­sa, Ba­stiat w są­siedz­twie Li­sta, cała fa­lan­ga fu­ry­atów czy fu­ry­erzy­stów na nie­szczę­śli­wym Ros­si­ni!… Ty­żeś-to, Kse­niu, po­chła­nia­ła tę cięż­ką stra­wę?

– Był to na­pad sztucz­ne­go ape­ty­tu, wstęp do hal­lu­cy­na­cyj mo­ich cho­ro­bli­wych–od­po­wie­dzia­ło dziew­czę, pło­niąc się z lek­ka.

– Usuń­my to nie­hy­gie­nicz­ne mi­xtum com­po­si­tum z przed oczu… to­bie po­trze­ba cze­goś zdrow­sze­go–rzekł p. Wło­dzi­mierz i z po­mo­cą swej pa­cy­ent­ki zło­żył eko­no­mią po­li­tycz­ną w prze­zna­czo­nem dla niej schro­nie­niu.

Na­stęp­nie z in­nej sza­fy, po krót­kiem po­szu­ki­wa­niu wy­do­był pięk­nie opraw­ne in 8-0 w du­żym for­ma­cie i po­dał je Kse­ni.

– To po­win­no cię za­jąć i ży­ciem na­tchnąć no­wem.

– Tak da­le­ce?–za­py­ta­ła Kse­nia ze scep­tycz­nym uśmie­chem.–I ja­każ to po­tę­ga za­klę­ta jest w téj książ­ce?

– Książ­ka ta po­sta­wi­ła au­to­ra swe­go, po­etę, na cze­le Rze­czy­po­spo­li­tej fran­cuz­kiej. Cudu tego do­ko­nał en­tu­zy­azm po­wszech­ny, któ­ry wy­wo­ła­ła.

Kse­nia spoj­rza­ła na kart­kę ty­tu­ło­wą:

_ Hi­sto­ire des Gi­ro­niins par Al­pho­ne de La­mar­ti­ne–prze­czy­ta­ła.

– Pra­gnął­bym, aże­by iskier­ka tego en­tu­zy­azmu i w two­je za­pa­dła ser­ce – koń­czył opie­kun i, zlek­ka na­chy­liw­szy ku so­bie tu­lą­cą się doń z za­ufa­niem dziew­czy­nę, uca­ło­wał ją w czo­ło.

Nie za­raz jed­nak Kse­nia wzię­ła się do ku­ra­cyi we­dług me­to­dy p. Wło­dzi­mie­rza. Roz­mo­wa z nim przy­po­mnia­ła jej bliz­kie roz­sta­nie się z bra­tem i to na bar­dzo dłu­go – na całe dzie­więć mie­się­cy. Myśl ta prze­ję­ła ją smut­kiem głę­bo­kim, lecz był to smu­tek po­nie­kąd po­żą­da­ny dla cho­re­ge jej du­cha, al­bo­wiem wy­pły­wał z uczu­cia świę­tej, pro­mie­ni­stej, ni­czem nie­za­mą­co­nej mi­ło­ści. Wy­obraź­nia jej pod wpły­wem tego uczu­cia nie wy­twa­rza­ła żad­nych widm prze­ra­ża­ją­cych; pa­mięć nie na­su­wa­ła żad­nych wspo­mnień po­twor­nych; pier­si jej za­la­ło rzew­ne, sio­strza­ne roz­czu­le­nie, a po­ja­wia­ją­cą się już za­wcza­su tę­sk­no­tę osła­dza­ła wia­ra w nie­obłud­ność uko­cha­ne­go ser­ca i na­dzie­ja, że zno­wu je uczu­je przy so­bie, ude­rza­ją­ce współ­czu­ciem brat­niem. Całe dwa dnie po­prze­dza­ją­ce wy­jazd Sta­sia nie roz­łą­cza­li się pra­wie ani na chwi­lę. Mało mó­wi­li z sobą, ale ro­zu­mie­li się do­sko­na­łe tęt­nem serc har­mo­nij­nem. Wszyst­kie roz­mo­wy po­dob­ne były jak kro­ple wody do na­stę­pu­ją­cej:

– Pręd­ko po­wró­cisz?–za­py­ty­wa­ła Kse­nia.

– W po­cząt­ku Czerw­ca.

– Czy za­wsze ta­kim, jak dziś?

– O, nie!… po­wi­tasz mię uwień­czo­ne­go lau­rem i z la­ską w ręku… Są to em­ble­ma­ta ba­ka­łar­stwa, od­po­wia­da­ją­ce­go mniej wię­cej god­no­ści kan­dy­da­ta. Może i nie wiesz, że po­gar­dzo­ny u nas ba­ka­łarz, nosi tę na­zwę od la­ski, bac­ca i lau­ru, tak, że wła­ści­wie po­wi­nien­by się na­zy­wać „pał­ko­waw­rzyń­cem.”

Nie­ste­ty! Kse­nia nie uśmiech­nę­ła się na­wet na żar­cik bra­ta.

– Ale ja się py­ta­ni, czy dla mnie po­wró­cisz jed­na­ko­wym?

– Czy wąt­pisz o tem Kse­niu?

– A dla in­nych?–za­py­ta­ła nie­emia­ło – dla Emmy?

– Nie za­przą­taj so­bie da­rem­nie gło­wy prze­wi­dze­nia­mi próż­ne­mi… Może i du­rzy­łem się odro­bi­nę w cza­sie wa­ka­cyj… ale był to dur stu­denc­ki ty­phus amo­ro­sus stu­dio­so­rum… Każ­dy z kol­le­gów mo­ich prze­był go nie­za­wod­nie w tym cza­sie. Le­czą go naj­sku­tecz­niej prze­chadz­ki do au­dy­to­ry­ów, je­sień i zima, przy­go­to­wy­wa­nie się do eg­za­mi­nów i t, d. Kie­dy po­wró­cę, pan­na Emma pew­nie już bę­dzie żoną dru­gie­go.

Ostat­nie jed­nak sło­wa wy­mó­wił mniej lek­kim, niż po­cząt­ko­we, to­nem.

– Ale­ja mam, Kse­niu, wiel­ką proś­bę do cie­bie–za­czął po chwi­li.

– Mów.

– Wszak ko­chasz mię?… nie­praw­da? _ Dla­cze­go za­py­tu­jesz mię o to?

_ Wszak mi­łość i sa­mo­lub­stwo nie cho­dzą w pa­rze?

– Oczy­wi­ście.

_ Otoż wiedz, Kse­niu, że dla spo­ko­ju i szczę­ścia mego nie­zbęd­nym jest spo­kej i szczę­ście two­je. Pra­cuj nad nie­mi, naj­droż­sza, my­śląc o mnie. Wiedz, że od cza­su cho­ro­by two­jej tak by­łem nie­szczę­śli­wym, jak nig­dy. Czy obie­cu­jesz mi na in­ten­cyą… moję, uemiech­nąć się choć raz ua dzień?

– Za­czy­nam od dziś – dziś – od­po­wie­dzia­ła z aniel­skim na ustach uśmie­chem, gdy jed­no­cze­śnie dwie łzy, jak dwie pe­reł­ki, po­to­czy­ły się jej z pod rzęs je­dwab­nych.

I o dzi­wo! to samo zja­wi­sko po­wtó­rzy­ło się na ustach i w oczach Sta­sia.

Ostat­niem sło­wem, któ­re przy po­że­gna­niu zo sta­wił brat w uszku Kse­ni, było:

– Pa­mię­taj, coś obie­ca­ła…

Roz­mo­wy z opie­ku­nem i Sta­siem wy­war­ły na Kse­nię wpływ do­bro­czyn­ny. Przy­po­mnia­ły jej one, że są jesz­cze ser­ca na świe­cie, dla któ­rych szczę­ście jej i spo­koj­ność wiel­ką mają cenę,– a w każ­dej do­le­gli­wo­ści mo­ral­nej szcze­re współ­czu­cie i tro­skli­wość ser­decz­na sto­kroć są zba­wien­niej­sze od wszel­kich in­nych le­ków. Dla mi­ło­ści bra­ta. Kse­nia po­wzię­ła po­sta­no­wie­nie być we­sel­szą i z naj­przy­kład­niej­szą rze­tel­no­ścią speł­nia­ła daną obiet­ni­cę pod wzglę­dem uśmie­cha­nia się po kil­ka razy na dzień z my­ślą o Sta­siu. Szu­ka­ła na­wet na­umyśl­nie wra­żeń, któ­re­by ten uśmiech wy­wo­ły­wa­ły w spo­sób na­tu­ral­ny, nie­wy­mu­szo­ny, i w tym celu już to pie­ści­ła się z ulu­bio­ną sa­ren­ką Mumu i jej przy­bra­ne­mi, po­da­ro­wa­ne­mi przez gra­fa Pio­tra dziat­ka­mi, już to gła­ska­ła i czę­sto­wa­ła cu­krem Mysz­kę-Arab­kę, albo na­resz­cie roz­ma­wia­ła z Pa­ra­sią, któ­ra ba­wi­ła ją wła­ści­wą wie­śniacz­kom na­iw­no­ścią. Za­cna An­giel­ka, na wi­dok ten po­żą­da­nej w wy­cho­wa­ni­cy swej zmia­ny, uśmie­cha­ła się tak­że, po­ka­zu­jąc dwa rzę­dy żół­tych, przy­po­mi­na­ją­cych po­tro­sze koń­skie, zę­bów.

Nie za­po­mnia­ła też Kse­nia o ra­dach le­kar­skich pana Wło­dzi­mie­rza. Pew­ne­go po­po­łu­dnia, z wiel­kiem sku­pie­niem du­cha, otwo­rzy­ła na­resz­cie ogrom­ny tom Hi­sto­ryi Ży­ron­dy­stów. Za­raz po pierw­szych kar­tach owład­nął nią ja­kiś stan nie­zwy­czaj­ny. Wło­sy, jak­by od prą­du elek­trycz­ne­go, zda­wa­ły się je­żyć na gło­wie; ser­ce to roz­sa­dza­ło pierś unie­sie­niem nie­zna­ne­mi, to zno­wu za­mie­ra­ło w uczu­ciu gro­zy nie­wy­sło­wio­nej. Go­dzi­ny mi­ja­ły po go­dzi­nach, a Kse­nia, w ja­kimś nie­po­ję­tym za­chwy­cie, nie mo­gła się ode­rwać od cu­dow­ne­go dzie­ła Jak okręt z roz­wi­nię­te­mi ża­gla­mi, du­sza jéj wpły­nę­ła na oce­an burz­li­wy wiel­kich wy­pad­ków, ciżb en­tu­zy­astycz­nych, roz­ognio­nych umy­słów. Spraw­dzi­ło się, co prze­po­wia­dał jéj p. Wło­dzi­mierz. Z jed­nej stro­ny uczu­ła ów roz­rost du­cha ogro­mem ży­cia zbio­ro­we­go w chwi­lach naj­na­mięt­niej­szych jego po­ry­wów, z dru­giej zaś cał­kiem za­po­mnia­ła o oso­bi­stych uczu­ciach swo­ich i oko­licz­no­ściach po­wsze­dnich. Bo i jak­że tu pa­mie­tać o mi­zer­nych spra­wach wła­snej jed­nost­ki wo­bec okrop­no­ści Nocy Wrze­śnio­wych, wśród wy­cia sza­lo­ne­go mi­lio­no­wych tłu­mów, w po­to­kach krwi, w bu­rzy okla­sków, od­grz­mie­wa­ją­cych fi­li­pi­kom mów­ców na­tchnio­nych?!… Po raz pierw­szy dziew­czę ode­tchnę­ło wiel­kie­mi wra­że­nia­mi.

Kil­ka ty­go­dni za­ję­ło Kse­ni dwu­krot­ne od­czy­ta­nie dzie­ła, któ­re w pół wie­ku po opi­sy­wa­nych w niem zda­rze­niach go­rącz­ko­wa­ło jesz­cze cały świat cy­wi­li­zo­wa­ny. Był to w ży­ciu jej okres nie­zmie­mie waż­ny, uro­czy i wpły­wo­wy. Reż tam ona zna­la­zła po­sta­ci, któ­re prze­bó­stwi­ła w swej wy­obraź­ni z wia­rą go­rą­cą!… ko­bie­ty, jak pani Ro­land i Ka­ro­li­na Cor­day… męż­czyź­ni, jak en­tu­zy­astycz­ny Ver­gniand, szy­der­czy Ka­mil De-mo­ulins, na­tchnio­ny Che­nier, na­mięt­ny, dru­zgo­cą­cej wy­mo­wy ty­tan, któ­re­mu na imię Dan­ton!… O! chwi­le nig­dy nie­za­po­mnia­ne!…

Były to lata (choć tak nie­daw­ne!), kie­dy jesz­cze mło­de­mu po­ko­le­niu ani się śni­ło za­pa­try­wać na ostat­nie dzie­się­cio­le­cie prze­szłe­go wie­ku oczy­ma po­zy­tyw­ne­go Ta­ine'a, żar­tu­ją­ce­go gorz­ko z apo­te­ozy, do któ­rej wy­nie­śli epo­kę ową hi­sto­ry­cy szko­ły ro­man­tycz­nej. Po­rów­ny­wa on okres wiel­kiej Re­wo­lu­cy, do ol­brzy­miej świą­ty­ni egip­skiej o nie­do­sci­głem skle­pie­niu, o ty­siącu ko­lumn ala­ba­stro­wych, kry­ją­cej poza pur­pu­ro­wą, per­ta­mi tka­ną za­sło­ną, w ta­jem­ni­czym przy­byt­ku bóz-twa… ja­do­wi­tą ga­dzi­nę lub kro­ko­dy­la…

Kse­nia wi­dzia­ła tam cały Olimp bóztw nie­wy­po­wie­dzia­nie uro­dzi­wych i pięk­nych. I któż z nas nie do­świad­czał złu­dzeń po­dob­nych!…

Nie sądź­my, aże­by mło­dziut­ka pa­cy­ent­ka na­sza za­po­mnia­ła o dru­giej ra­dzie opie­ku­na swo­je­go, ty­czą­cej się do­bro­czyn­no­ści w naj­bliż­szej wło­ściań­skiej sfe­rze. Nie była to dla niej rzecz nowa i od­da­wa­ła się jej za­wsze ze szcze­re­go po­pę­du ser­ca, o ile na to po­zwa­la­ły szczu­płe jej środ­ki. Ko­bie­ty wiej­skie wi­dzia­ły w niej swo­je­go anio­ła opie­kuń­cze­go; wszyst­kie dzie­ci zna­ły ją do­sko­na­le i ga­mę­ły się do niej, jak ptac­two do swej kar­mi­ciel­ki; każ­dy, do­tknię­ty ja­kiem­kol­wiek nie­szczę­ściem, uda­wał się śmia­ło do „na­szej pa­nien­ki” z proś­bą czy to o wspar­cie, czy o wsta­wie­nie się do opie­ku­na. W ostat­nim tyl­ko cza­sie za­rzu­ci­ła Kse­nia prze­chadz­ki swe po wsi, po­łą­czo­ne za­wsze z ja­kimś do­bro­czyn­nym ce­lem; – zmu­si­ła ją do tego cho­ro­ba i sto­so­wa­nie się do prze­pi­sów Sa­li­na. Obec­nie, czu­jąc się zdrow­szą, po­sta­no­wi­ła od­no­wić za­nie­cha­ny zwy­czaj.

Pew­ne­go dnia, z głów­ką peł­ną fi­lan­tro­pij­nych za­mia­rów, za­si­lo­nych czy­ta­niem „Ży­ron­dy­stów, a kto wić, czy i nie z nota „Mar­sy­lian­ki na ustach (za to nie rę­czy­my), z nie­od­stęp­nym i o ko­jem u boku… wy­bra­ła się Kse­nia na jał­muż­ni­czą wy­ciecz­kę swo­je, za­opa­trzo­na roz­ma­ite­mi po­dar­ka­mi dla do­ro­słych i dzie­ci. Za­raz na wstę­pie za­uwa­ży­ła ze zdzi­wie­niem, że lu­dzie, któ­rych spo­ty­ka­ła po dro­dze, a któ­rzy daw­niej, wi­dząc ją prze­cho­dzą­cą, za­trzy­my­wa­li się zwy­kle z da­le­ka nie z sa­mej tyl­ko po­trze­by, ale w celu po­zdro­wie­nia ”na­szej pa­nien­ki-" te­raz usu­wa­li się jej z dro­gi, jak­by po­wo­do­wa­ni stra­chem albo nie­chę­cią. Mat­ki, sto­ją­ce u pro­gów chat, od­wo­ły­wa­ły swe dzie­ci, spie­szą­ca na po­wi­ta­nie Kse­ni, jak­by ostrze­ga­jąc je przed ja­kiemś nie­bez­pie­czeń­stwem. Za­nie­po­ko­jo­na temi nie­przy­ja­zne­mi ob­ja­wa­mi, po­sta­no­wi­ła wy­świe­tlić ich po­wód i za naj­wła­ściw­sze uzna­ła udać się do ko­mor­ni­cy Han­ny, ubo­giej, ob­łoż­nie cho­rej wdo­wy, któ­rą czę­sto od­wie­dza­ła daw­niej i pew­ną była jej przy­wią­za­nia do sie­bie.

Sta­ra Han­na le­ża­ła na tar­cza­nie, po­stę­ku­jąc od sro­gich ar­try­tycz­nych ho­lów, co.jed­nak nie prze­szka­dza­ło jej gła­skać tłu­ste­go kota le­żą­ce­go tuż obok i prze­ma­wiać doń czu­le:

– Ko­cień­ka! ko­cień­ka! mo­locz­ka cho­czesz? nemu ma­lucz­ka.

– Jak się ma­cie, Han­no? – ode­zwa­ła się Kse­nia, prze­stę­pu­jąc próg cha­ty.

– Ach! ce wy, pan­nun­ciu, an­he­lat­ko moje!– od­po­wie­dzia­ła Han­na, si­ląc się pod­nieść z łóża bo­le­ści.

– Nie wsta­waj­cie… leż­cie spo­koj­nie… Przysz lam do­wie­dzieć się, ozy nio brak­nie wam cze­go. Dłu­go nie by­łam u was. bom sama była oho­ra.

– Sły­sza­łam… sły­sza­łam, moja ty zo­reń­ko ja­sna… lu­dzie mi o tem opo­wia­da­li. Co się ja też na­pła­ka­łam i na­mo­dli­łam za wami!….

Kse­nia tym­cza­sem wy­do­by­ła z tor­by przy­nie­sio­nej z sobą kur­czę pie­czo­ne, kil­ka bu­łek i tro­chę pie­nię­dzy.

– Oj, spa­sy­bi pa­nien­ce!… Niech was Pan Bóg ob­da­rzy za wa­sze ser­ce aniel­skie do­brem wszel­kie­mi i ślicz­nym mę­żul­kiem… Ale mo­że­by le­piej było – do­da­ła po chwi­li z pew­nem wa­ha­niem się i nie­emia­ło­ścią,–aże­by pa­nien­ka nie przy­cho­dzi­ła do mnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: