Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na własną nutę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na własną nutę - ebook

W swojej wspomnieniowej etiudzie Edward Pałłasz – ceniony kompozytor, były szef radiowej Dwójki, wieloletni wicedyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej oraz dwukrotny prezes ZAiKS-u – z wirtuozerskim wyczuciem i przewrotnym humorem przywołuje obrazy z rodzinnych Kaszub i Kociewia, opowiada o drodze twórczej od teatru Bim-Bom i STS-u do sal koncertowych i Związku Kompozytorów Polskich, latach współpracy z Polskim Radiem i przewodniczenia Stowarzyszeniu Autorów. W szerokich przestrzeniach jego pamięci odcisnęły się takie znane postaci jak Zbigniew Cybulski, Agnieszka Osiecka, Kalina Jędrusik, Jacek Fedorowicz, Andrzej Waligórski, Konrad Swinarski, Wojciech Siemion, Witold Lutosławski, Władysław Szpilman, Władysław Bartoszewski, Stefan Kisielewski a nawet… Tadeusz Peiper.

Ale to muzyka gra tutaj pierwsze skrzypce…

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-1005-7
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SKRZYPCE

Wiszą na ścianie, tuż przy drzwiach wejściowych do pokoju. To skrzëpczi mojego ojca. Nie, nie dlatego wiszą, że był wybitnym skrzypkiem. Wręcz przeciwnie. Był świadom swoich miernych umiejętności i skrzypiec starał się nie zauważać. Podstawową umiejętność posługiwania się smyczkiem nabył z przymusu. Dochodząc przez międzywojenne lata do upragnionych pełnych uprawnień nauczycielskich, zmuszony był opanować także podstawy gry na mało wdzięcznym czterostrunnym instrumencie. Bo jak inaczej nauczyć kaszubskie dzieciaki w wiejskiej, czteroklasowej szkole hymnu narodowego? Albo pieśni Płynie Wisła, płynie czy Witaj, majowa jutrzenko? Oczywiście, nie musiał się trudzić nad przyswojeniem popularnej na całych Kaszubach piosenki Hej, żeglujże, żeglôrzu. Tę bosonoga dzieciarnia poznawała w chałupie. Jeszcze w kołysce.

Częściej zasiadał do pianina firmy Sommerfeld wniesionego w wianie przez moją matkę. I właśnie ta żeglarska melodia rozpoczynała ojcowe, późnopopołudniowe muzykowanie. Dopiero po obowiązkowej drzemce i rytualnym spacerze. A także po całodziennej harówce w siedmioklasowej szkole. Już miejskiej. Technika jego gry pianistycznej i używane przezeń równoległe akordy silnie raniły moje uszy. Ale za to z przyjemnością wsłuchiwałem się w nucony tekst, w fonetyczne walory kaszubszczyzny. „Hej, żeglujże, żeglôrzu, całą nockã pò mòrzu”. Szczególnie utkwiła mi w pamięci kadencja „płe młerzu”. Frapująco też brzmiało zakończenie kaszubskiego hymnu: „Marsz, marsz za wrodżiem, my trzemoma z Bodżiem”.

Niekiedy po małej, koleżeńskiej wódce w repertuarze pojawiała się niemczyzna. „Am Brunnen vor dem Tore da steht ein Lindenbaum, ich träumt in seinen Schatten so manchem süßen Traum”. Tę romantyczną pieśń Franciszka Schuberta poznał mój rodzic w pruskiej szkole powszechnej. Uwielbiał ją do końca życia. Podobnie jak ludową kolędę Czemu ptôchë dzys spiéwają westrzód cemny nocë? Jakąż przemożną siłą w życiu człowieka jest jego dzieciństwo!

Na dzieciństwo Bolesława, syna Hilarego i Marty von Poblotzki, korzystnie wpłynęły dwa fakty. Był dzieckiem pierworodnym i sprytnie pojawił się światu w przedostatni dzień 1901 roku. Dzięki temu ukończył szkołę powszechną (i polubił pieśń o lipie) wraz z wybuchem pierwszej rzezi światowej. Szybko obdarowany został pięcioma braćmi i trzema siostrami. Gospodarstwo, na obrzeżach rodzinnego gniazda, wsi Węsiory, było biedniutkie. Babka von Poblotzki była owocem całkowicie już zrujnowanej gałęzi tej znanej kaszubskiej rodziny. We Wãsorach żyło się jak przed wiekami. Ukryte w leśnej gęstwinie kamienne kręgi Gotów od zawsze rozpalały wyobraźnię mieszkańców. Nim stały się atrakcją turystyczną, były źródłem legend i przepowiedni. Nikt jednak nie odgadł proroczej zapowiedzi: pewien elektryk ze Stoczni Gdańskiej im. Lenina zbuduje sobie nad jeziorem, tuż obok tajemniczych kręgów, letni szałas. Będzie tam łowił ryby. A potem stanie się prezydentem wolnej Polski. Pierwszym po wojnie. We Wãsorach – Lech Wëłãsa?!

Druga Rzeczpospolita przytuliła ponownie do siebie zgubione Pomorze. Młody Boleś wykorzystał tę szansę. Uczył się uparcie. Wdrapywał się ze schodka na schodek, do wymarzonego celu. Stał się szkólnym, czyli nauczycielem. Wieś, czy raczej siedlisko, nosiła nazwę Przewóz. Pewnie stąd najłatwiej było przepływać Jezioro Raduńskie. Wokół mizernego, ceglanego budynku szkolnego i kilku chałup królowały łąki i lasy. Tylko bajkowa leśniczówka mogła konkurować z urodą pejzażu. (Czyżby była ona dawną siedzibą rodu Ruthendolf-Przewoskich?). Do najbliższej bitej drogi wiódł kilkukilometrowy piaszczysty trakt. Przez gęsty i tajemniczo szumiący las. Tutaj poznawałem świat.

Szkólny w kaszubskiej wsi Przewóz ze swoimi trzema tyzinami uczniów. Ubranych odświętnie. Zaczynają czy też kończą rok szkolny w 1930 roku

W szkole były dwie sale lekcyjne. Dla maluchów i starszaków (III – IV klasa). Najczęściej mieścili się w jednej. Bo był tylko jeden, świeżo upieczony nauczyciel. Roztropnie kształcił całą garstkę uczniów jednocześnie. Od nauki czytania i pisania po odróżnianie Afryki od Europy. Od „Ala ma kota” do „Ziemia jest kulista”. Liczenia groszy aż do pełnej złotówki. Od kręgów kamiennych w Węsiorach do bitwy pod Grunwaldem. Od kaszubszczyzny do polszczyzny. Skrzëpczi też były przydatne. Choć niezbyt kochane. Nie wyobrażam sobie tylko, jak uczył gimnastyki. Zapewne poprzez pielenie szkolnego ogródka. Szkólny – rzecz jasna – mieszkał w szkole. Mikrogospodarstwem (jedna krowa, bodaj dwa prosiaki i drób) zarządzała stryjenka Agnysa. W niedalekiej przyszłości także moja niania. Władcą podwórka był – w zgodzie z noszonym imieniem – pies Rex. Jego imię wydawało mi się tajemnicze i groźne.

Zostając pełnoprawnym nauczycielem, ojciec przywołał pruski akt urodzenia i upomniał się o drugie „ł” w nazwisku. Nikt z rodzeństwa nie zdradził takich ambicji. Sympatyzował z ideą Towarzystwa Młodokaszubów: „co kaszubskie, to polskie”. Ale nie udawał zadowolonego z faktu, że państwowe posady przypadały wyłącznie przybyszom z Kongresówki i Galicji. Czytywał „Zrzesz Kaszëbskô” i „Gryfa”. Regularnie odwiedzał kolegów po fachu, odbywając wielokilometrowe rajdy polnymi drogami. Był sprawnym cyklistą, więc uwielbiał jazdę rowerem. Tym nowym, praktycznym osiągnięciem cywilizacji. Zbyt szerokie spodnie starannie spinał eleganckimi klamerkami. Nie wolno było – broń Boże – dopuścić, aby otarł się o nie oleisty łańcuch.

Przy butelczynie dywagowano o Piłsudskim i Dmowskim. O budowie pobliskiej Gdyni i nowej szosie przez Bory Tucholskie. O kobietach. Zaletach gdańskiej Goldwasser i starogardzkich wódek Winkelhausena. A także o lotach balonów i aeroplanów nazwanych później samolotami. Komu udało się usłyszeć tokującego głuszca, a komu jastrząb porwał kurę. Czy znowu była to sprawka lisa. Na odjezdnym zażywano tabaki. Szczególnie chętnie młody nauczyciel pedałował do Chmielna. Gospodarzami byli zaprzyjaźnieni wybitni garncarze, Neclowie. Ojciec i syn. Twórcy, których sława stała się ogólnopolska. Materialnym śladem tej przyjaźni jest mikroskopijny, ręcznie zdobiony wazonik na konwalie. Ma już blisko sto lat i ciągle z powodzeniem odgrywa swoją wiośnianą rolę.

Ojciec w wieku dwudziestu czterech lat

Życie upływało w spokojnym rytmie pór roku. Na Pomorzu – bardzo wyrazistych. Skończyły się obowiązkowe wakacyjne wyjazdy do Torunia. Dokształcanie osiągnęło metę. Wypady do Wolnego Miasta Gdańska nie budziły już emocji. Piękny stan kawalerski nie cieszył jak dawniej. Nazwisko, pisane przez dwa „ł”, spowszedniało. Mój przyszły ojciec zbliżał się do wieku zwanego chrystusowym. Zapachniało nudą. W tej sytuacji wzięcie udziału w zbiorowej wycieczce na antypody Rzeczpospolitej, do Zakopanego, było szczęśliwym pomysłem. Trawestując nowatorską wówczas ideę w szkolnictwie, można wycieczkę tę śmiało nazwać koedukacyjną.

Na ławce obszernego, drabiniastego wozu wlokącego się do Morskiego Oka usiedli blisko siebie pan szkólny i panna Anna Szarmachówna. Panna na wydaniu. Wykształcona. A jakże! Ukończyła Szkołę Wydziałową, co w miarach międzywojnia równało się tak zwanej małej maturze. Umiała grać na pianinie Straussowskie walce, ale i przeboje Ja się boję sama spać czy Miłość ci wszystko wybaczy. Mieszkała w Starogardzie, a ojcu przecież nieobce były nie tylko słabość do alkoholi Winkelhausena, ale i szacunek dla stolicy Kociewia, w której stacjonował sławny 2. pułk Szwoleżerów Rokitniańskich.

A tak w ogóle, to panna była i urodziwa, i niezwykle pogodna, i modnie ubrana w zwiewną sukienkę i słomkowy, starannie wyprofilowany kapelusz. Wiejski nauczyciel zadurzył się na całego. Rok później Nusia – tak pieszczotliwie nazywana przez ukochanego – i Boleś stanęli przed ołtarzem starogardzkiego, gotyckiego kościoła pod wezwaniem Świętego Mateusza. Kaszëba wzbogacił się o miastową białkę. Po ludzku mówiąc: żonę.

Pierwszego września 1939 roku rozpoczął się w Przewozie kolejny, nowy rok szkolny. Jak powszechnie wiadomo, był to piękny, słoneczny dzień. Mój ojciec powitał zgromadzone dzieci i życzył im powodzenia w nauce. Prosił, by się nie spóźniały i nie opuszczały zajęć bez ważnych powodów. Żniwa przecież się skończyły. A Polska i Kaszuby potrzebują mądrych obywateli. Prawdopodobnie zaśpiewano „Jeszcze Polska nie zginęła” i „Nigdy do zguby nie przyjdą Kaszuby”. Potem obiad, obowiązkowy spacer i wizyta u leśniczego. Lekki niepokój, czemu to Nusia z małym pierworodnym (czyli mną) nie zjechali jeszcze do domu i zostali w Starogardzie? Odpowiedź przyszła następnego dnia. Udzielił jej listonosz, wręczając jakiś – już bez znaczenia – list z kuratorium. Podobno niemiecki pancernik Schleswig-Holstein zaatakował polską placówkę na Westerplatte. A więc wojna! Niestety, szybko przegrana.

Namiestnik Führera w Gdańsku, Albert Forster, z marszu krwawo rozprawił się z polską inteligencją i duchowieństwem Pomorza. Nie zapominając o miejscowych Żydach. Ksiądz Henryk Szuman, błogosławiąc młodych małżonków i nadając mi moje imię, nie mógł przewidzieć, że rychło stanie się męczennikiem. Na szczęście hitlerowska machina terroru nie zdołała od razu dosięgnąć takiego odludzia, jakim była zagubiona w lasach osada zwana Przewozem.

Wóz albo Przewóz? Wróciłem z mamą na Kaszuby i Przewóz trwał jeszcze prawie dwa lata. Tutaj także znaleźli schronienie, grając role robotników leśnych lub drogowych, dwaj moi wujowie – studenci. Tata udawał – jak mawiano później, niezbyt udolnie – zapobiegliwego rolnika. Tylko do czasu. Rychło przypisano mu rolę parobka w gospodarstwie Niemca Woelkego w Węsiorach. Też tylko do czasu, gdyż nagłe pojawienie się kolegi belfra o nazwisku Schutenberg, z wiadomością o grożącym ojcu areszcie, zmusiło go do natychmiastowego opuszczenia Przewozu. Dobytek schowano w stodole stryja Franca. Przenieśliśmy się do domu rodzinnego mamy, do Starogardu. Właściwie do Preußisch Stargard. Friedrichstrasse 42. Przedtem Kościuszki.

Kaszuby stały się wspomnieniem. Także dla mnie. Do dzisiaj z łatwością przywołuję oszałamiający obraz niezwykle licznego bocianiego sejmiku w szczerym, nasłonecznionym polu. Pamiętam także, że poczułem się nieswojo; całkiem obcy i nieważny.

W Starogardzie było już po wielkiej masakrze. Rozpoczętej natychmiast, w pierwszym tygodniu września. Miejskie (niemałe!) więzienie nie wystarczało. Tę funkcję spełniała również gotycka Baszta Gdańska. Potem ratusz. A w końcu i synagoga. Okazała się nazbyt obszerna dla kilkudziesięciu starogardzkich Żydów. Tych, którzy lekkomyślnie nie wyemigrowali w porę, jak uczyniła to przezorna – uważnie czytająca „Danziger Neueste Nachrichten” czy „Danziger Vorposten” – część miejscowych pobratymców. Wobec tego synagogę zapełniono podejrzanymi chrześcijanami. Wszystkich sprawnie rozstrzelano. Działo się tak, jak wskazywał w swoim memoriale, ogłoszonym w miesiąc po napaści III Rzeszy na II RP, SS-Sturmbannführer doktor (oczywiście!) Franz Röder: „Według woli Führera, w najkrótszym czasie z polskiego Pomorza mają powstać niemieckie Prusy Zachodnie. Dla przeprowadzenia tych zadań konieczne są następujące działania: fizyczna likwidacja wszystkich tych elementów polskich, które: a) w przeszłości występowały po stronie polskiej w jakiejkolwiek przodującej roli albo b) mogą być w przyszłości nosicielami polskiego oporu”.

Do końca 1939 roku w masowych grobach w Lesie Szpęgawskim spoczęły zwłoki około trzech tysięcy zamordowanych mieszkańców Kociewia. Nauczycieli, działaczy społecznych, księży – tych w ciągu tylko dwóch październikowych dni aresztowano, skatowano i rozstrzelano ponad trzydziestu – urzędników, członków Bractwa Kurkowego i chórów amatorskich, kupców i rzemieślników, Żydów i pacjentów szpitala psychiatrycznego. Do końca niemieckiej okupacji liczba ta co najmniej się podwoiła. Wielu z nich to znajomi moich rodziców i dziadków. Starogard i całe Kociewie zostało całkowicie spacyfikowane. Synagogi wyjątkowo nie zburzono, lecz – z niemieckim poczuciem humoru – butni zwycięzcy zamienili ją w halę targową. Skutecznie, pełniła tę funkcję prawie do dzisiaj! Natomiast kirkut zdewastowano kompletnie. Ale jego dziurawo ogrodzone resztki przetrwały. Niezauważane. Tak jak i resztki cmentarza ewangelickiego.

Arbeitsamt skierował ojca do pracy fizycznej w ogromnym młynie parowym Wiecherta. Jego właściciel był jednym z katów miejscowego Selbstschutzu. Pierwszy, średniowieczny młyn stanął w tym samym miejscu sześćset lat temu. Wody w zbudowanym przez Krzyżaków kanale opływały miejskie mury obronne i łączyły rzekę Wierzycę z jej dalszym, naturalnym biegiem. Były niewyczerpanym źródłem energii dla młyńskich kół. Współczesny młyn był okazałą, wielopiętrową, czerwonoceglastą budowlą w kształcie sześcianu. Z własną bocznicą kolejową. Wzdłuż kanału lśnił najpiękniejszy dom secesyjny miasta, prawie pałac, zwany willą Wiecherta.

Adolf Hitler, Heinrich Himmler i Albert Forster mieli za sobą pasmo nieustannych sukcesów. Już w styczniu 1940 roku używanie języka polskiego w miejscach publicznych zostało surowo zabronione. Tym samym gwara kociewska, ze swoimi „jo”, „keta”, „kamor”, „kropisraka” (prześmiewczo: nauczyciel), „lachmantaja” czy „mujn” (to młyn!), awansowała do czystej polszczyzny. Jeszcze wcześniej odtrąbiono: „Preußisch Stargard Judenfrei”. Pozbyto się przybyszów z centralnej Polski, pozwalając im łaskawie wyrazić pisemną zgodę na wywózkę do Generalnej Guberni, na ziemie doktora Hansa Franka. Podejrzanych tubylców wysłano do obozów pracy, co spotkało także moją stryjenkę Annę z mężem. Przy okazji pozbawiona została na rzecz niemieckiego kolonisty swojego zadbanego i pięknie położonego gospodarstwa. Innych, bardziej niepożądanych kierowano do nowo powstałego obozu koncentracyjnego w Stutthofie. To wyróżnienie spotkało kuzyna mamy, Bolesia Klamana. Umiejętność gry na skrzëpcziech uratowała mu życie.

U szczytu powodzenia, pod koniec lutego 1942 roku, gauleiter Forster wydał Aufruf – po kaszubsku mówiono ogłos albo wezwa. Kto nie zechce wreszcie poprosić o wpis na niemiecką listę narodową, choćby do III grupy, ten będzie traktowany jako najgorszy wróg tegoż wielkiego narodu. A o tym, jak niemądrze być wrogiem narodu panów, wszyscy, jeszcze żywi, wiedzieli. Poprosić o wpis można tylko do końca marca. Przynosząc dwie fotografie i wypełniony kwestionariusz. Istniejące dwa lub trzy zakłady fotograficzne były oblężone przez klientów, od rana do nocy. Sporo zarobiły.

Rodzice mamy, Anastazja i Leon Scharmachowie (już przez „sch”), wraz z jej dwoma braćmi Janem i Stanisławem, ustawili się w kolejce do fotografa. Zabrakło trzeciego z moich wujów, Alojzego. Mojego ojca chrzestnego. Zginął w desperackim kontruderzeniu nad Bzurą, w randze starszego szeregowego Wojska Polskiego. Zdjęcia do zielonego ausweisu zrobili sobie także moi rodzice, Pallaschowie. W rozmowach rodzinnych ciągle padało słowo „eingedeutscht”. Niestety, problem nie ograniczał się tylko do pisowni imion i nazwisk. Z prawdziwym niepokojem mówiono o czterech znajomych rodzinach, które nie uległy szantażowi i wybrały wywózkę do Generalnej Guberni. Czy dojechały?

Szykany, którymi nękano byłego nauczyciela: niedzielne grupowe, przymusowe prace porządkowe – ustały. Noszenie worków z mąką zamieniono mu na ich rachowanie. Chwilami awansował do roli pomocnika elektryka w pobliskich małych elektrowniach wodnych w Owidzu i Kolinczu. Kartki żywnościowe były cieplejszego koloru. Ale niepokój nie znikał. Kinowy Wochenschau niezmiennie wieszczył ostateczne zwycięstwo Niemiec. Aż tu nareszcie stop! Cieniutka na mapie linia Wołgi rosła w oczach dyskutujących wujków, dziadka i mojego taty do niebotycznych rozmiarów. Butne i barbarzyńskie Niemcy zostały powstrzymane. A potem był tylko odwrót, i odwrót, i... 31 stycznia 1944 roku powołano ojca do Wehrmachtu. Szkólny miał ratować Führera. Dlatego skierowano go do Monachium, by strzegł kolebki NSDAP, ważnych magazynów i baraków. Szczęściarz. Szczesliwc.

Amerykanów przywitał w urokliwym Landshut (słynnym od XV wieku dzięki niezwykle wystawnemu weselisku księcia Jerzego Bogatego z Jadwigą Jagiellonką). W obozie przejściowym dla Polaków, w większości zesłanych na przymusowe roboty do Rzeszy, Jankesi ułatwili mu stworzenie szkoły. Takiej repliki Przewozu o potrójnych wymiarach. Nie upłynął rok, gdy zdecydował o powrocie do ojczyzny. Uzbrojony w świadectwo uznania za swoją pracę przez Amerykanów, znalazł się znowu w Starogardzie. Szybko uzupełnionym przymiotnikiem „Gdański”. Na resztę życia jego małą ojczyzną stało się Kociewie.

Amerykański dyplom uznania okazał się przy nowej, „ludowej” władzy niebezpiecznym obciążeniem i spłonął w kaflowym piecu. Propagandowe hasła spółdzielczości zainspirowały mojego tatę do utworzenia Nauczycielskiej Spółdzielni Księgarskiej. Chwała mu za to! Dzięki temu rozpoczęły się comiesięczne wyprawy do hurtowni książek, zeszytów, ołówków i gumek w Sopocie. I to samochodem, który jeszcze niedawno był wojskową sanitarką. Oczywiście amerykańskiej produkcji z Lend-Leasu. Mój udział w tych eskapadach – jako siła fizyczna – był raczej symboliczny.

Te ekscytujące wyprawy były dla mnie namacalną nauką geografii i historii Pomorza. Widok leżącego w gruzach Gdańska, ze sterczącą sylwetką kościoła Mariackiego, był apokaliptyczny. Uroda Sopotu (wtedy nazywanego Copotami) była urzekająca. Niekiedy zahaczaliśmy o młodziutką Gdynię, gdzie znalazł swoje miejsce stryj Jan, krawiec. Trzy tak blisko obok siebie leżące miasta były esencją historii od średniowiecza, przez przełom wieków, II Rzeczpospolitą, aż po ostatnią, tragiczną wojnę. Kiedy komunistyczny minister gospodarki rozpoczął skuteczną „bitwę o socjalistyczny handel”, ojcowa spółdzielnia – normalna spółdzielnia – nie miała szans na dalszą egzystencję i handel „socjalistycznym zeszytem w kratkę”.

Jedna z ostatnich książek, jakie wertowałem pod ladą księgarni, nosiła podniecający tytuł: Tajemnice dwuchodówki. Autorstwa Mariana Wróbla. Od wczesnego dzieciństwa interesowałem się grą w szachy, więc ją śpiesznie kupiłem. Była przeceniona do ceny słodkiej bułki zwanej szneką. Ojciec już wcześniej zrezygnował z prób wygrywania ze mną za pomocą tak zwanego szewskiego mata, bo pożerałem z łapczywością każdą dostępną szachową książczynę, każdy gazetowy kącik z szachownicą. Słowem, przewyższałem go nawet z moją niewielką znajomością szachowej teorii. Zniechęciłem do królewskiej gry także drugiego partnera, wuja Jana. Prawnika, który z Anglii wrócił z dyplomem Oxfordu. W nowym, „przodującym” ustroju wybrał bezpieczniejszy zawód księgowego. Zamiast pojedynku przy szachownicy wuj wolał życzliwie obserwować moje pierwsze próby w kompozycji szachowej – układaniu dwuchodówek.

Obarczony troską o żonę i trzech synów, ojciec – choć niechętnie – wrócił do wyuczonego zawodu. Aby móc właściwie uczyć języka ojczystego czy geografii, musiał zdać egzamin z marksizmu-leninizmu. Pisanym źródłem tej nowej wiary był zestaw kilku książek w szarym, tekturowym pudle. Najważniejsza z nich zwała się Historia Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Sam Marks i Lenin byli o wiele mniej ważni. Nie żyli. Żył za to jeszcze morderczy Józef Stalin, „chorąży pokoju”; niepodpisany autor tego wiekopomnego dzieła.

Ojciec starannie podkreślał co ważniejsze zdania kopiowym ołówkiem. Niestety, one wszystkie były arcyważne. Czy dotyczyły Trockiego, Bucharina, Zinowiewa czy kolejnych przełomowych zjazdów bolszewickiej partii. Mimo pięćdziesiątki na karku, szkólny zdał egzamin. Rozpoczął pracę w Szkole Podstawowej nr 3. Mieściła się ona w ładnym, secesyjnym budynku (obecnie skutecznie oszpeconym niezdarną przebudową). Zachęcany przez zwierzchników do wstąpienia w szeregi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która pilnie zarządzała Ludową Polską, uporczywie uchylał się od zaproszeń. Aż wreszcie zmarł władca nowego rosyjskiego imperium nazywanego „obozem socjalistycznym”, ospowaty Gruzin Dżugaszwili. I mój bezpartyjny rodzic awansował do funkcji dyrektora szkoły! Pracował na tym stanowisku do emerytury.

Był niezwykle spokojny i opanowany. Myślę, że w ten sposób podporządkował się zaleceniu gdańskiego lekarza, u którego szukał pomocy w czasie młodzieńczej pory „burzy i naporu”. Nie podnosił głosu. Zirytowany czymś przez mamę nazywał ją kobitą, przedłużając samogłoskę „i” zgodnie ze stopniem swojego niezadowolenia. Alternatywnie w użyciu było wołanie „białko!”, gdy sprawa była jeszcze poważniejsza. Synów traktował serio, jak swoich uczniów. Pamiętam tylko jedno lanie paskiem od spodni. Zresztą wielce zasłużone. Nawet w przyszłości moja córka Urszula Olcha, kiedy była już pierwszoklasistką, czuła przed dziadkiem respekt. Widać był urodzonym nauczycielem.

Miał piękny, „gotycki” charakter pisma. Moje starania, by osiągnąć taki kunszt, okazały się daremne. Listy pisane w czasie jego ostatniego pobytu w szpitalu, choć mało czytelne, nic nie straciły ze swojego graficznego uroku. Równie eleganckie były jego maniery. Powściągliwość dominowała nie tylko na zewnątrz, ale i w domu. Tylko raz widziałem go załzawionego. Odprowadzał mnie na dworzec kolejowy (już to było niezwykłe!), kiedy udawałem się na studia do dalekiej Warszawy, porzucając bliski Gdańsk. Przy pożegnaniu zaszkliły mu się oczy. Żeby go nie zawstydzać, udałem, że tego nie widzę. Byłem jednak do głębi poruszony.

Podobnych uczuć zaznałem – po wielu latach – podczas naszej jedynej ekskursji moim pierwszym samochodem (nie byle co: škoda 1000 MB!) po rodzinnych stronach taty. Od Chmielna, przez Przewóz, Węsiory, Sulęczyno, po Borzytuchom. Szlakiem wytyczonym miejscami gospodarstw stryjenek i stryjów. Pół roku przed jego śmiercią. Pamiętam, jak skupiony wzrok ojca starannie odświeżał nieco zapomniane widoki żółciejących pól, leśnych wzgórz, gładkich jezior i piaszczystych, rowerowych ścieżek z dawnych przejażdżek. Żegnał swoją młodość.

Namacalnym śladem tej sentymentalnej podróży jest stara lampa naftowa z pięknym szklanym kloszem. Znalazłem ją na strychu w domu dziadka Hilarego. Stryjenka Agnysa, dziedziczka gospodarstwa i moja dawna dziecięca opiekunka, podarowała mi ją z radością. Teraz lampa ta, uzbrojona w żarówkę, oświetla pulpit i klawiaturę mojego fortepianu, dzieła warszawskiej firmy J. Kerntopf i Syn. Poza tym utkwiła mi w pamięci ostentacyjna niewiara stryja Klemensa w amerykańskie lądowanie na Księżycu. Że nie wierzył państwowej telewizji – to było jeszcze całkiem zrozumiałe. Ale żeby podejrzewać także miejscowego proboszcza o udział w kłamliwym spisku?

Ojciec wierzył w słowo drukowane. Bardziej w książkowe niż gazetowe. W zasadzie nie słuchał radia. Nie tylko dlatego, że go w domu nie było. Był przecież przewodowy głośnik zwany „kołchoźnikiem”, transmitujący pierwszy, a potem i drugi program Polskiego Radia. Może był to uraz spowodowany przymusowym wysłuchiwaniem wystąpień diabolicznego Adolfa H. w Deutsches Rundfunk? A może potrzeba ciszy po szkolnym jazgocie? Zatem moją miłość do radia zawdzięczam przede wszystkim babce Anastazji. Ojcu zaś – upór w dochodzeniu do racjonalnie nakreślonego celu. Niestety, także genetyczną słabość organu zwanego nerkami. To one zadały mu ostateczny cios.

Kiedy kłopoty z nerkami zaczęły być groźne, ojciec porzucił nucenie „Am Brunnen vor dem Tore...” i zastąpił to pomrukiwaniem melodii nostalgicznej piosenki śpiewanej przez Renę Rolską: „Tam, za horyzontem, gdzie kończy się świat, gdzie tylko czasem ptak przeleci albo wiatr”. Tym samym, niechcący, dawał najbliższym znak, że przygotowuje się do ostatecznego pożegnania. Przy okazji miałem namacalny dowód na to, że prosta – z pozoru – piosenka może wzbudzać tak autentyczne emocje i spełniać równocześnie funkcję subtelnej terapii.

W roku śmierci taty skończyłem komponowanie cyklu fortepianowego Bajki kaszubskie. I jemu ten utwór zadedykowałem. Nie tyle za to, że spłodził mnie w głuszy kaszubskiego lasu, ile w podzięce za przekazaną mi miłość do tej małej ojczyzny. A także za – zdalnie przekazane mi w dniu jego śmierci – mrugnięcie okiem: stojąca na szafeczce fotografia ojca spadła nagle na podłogę. Bez jakiegokolwiek widocznego powodu. Najwyraźniej w sprawach ważnych tata miewał poczucie humoru.

Choć może i go nadużył w czasie powrotu z jego pogrzebu, wspomnianą już škodą 1000 MB, ze Starogardu do stolicy. Panował siarczysty mróz (jeszcze nikt nie przebąkiwał o ociepleniu klimatu). Z trudem zatankowałem benzynę w Świeciu (przymarzła pokrywa wlewu paliwa) i ciemną nocą, tuż pod Warszawą samochód nagle stanął. Zerwała się linka przy pedale gazu. Desperacko, zgrabiałymi rękami, w świetle lampki elektrycznej dzierżonej mężnie przez wuja Jana, zwykłym śrubokrętem wyluzowałem koniec linki przy umiejscowionym z tyłu pojazdu silniku, podwiązałem ją na nowo do pedału gazu i umocowałem ponownie (ledwo, ledwo, bo zapas drutu był niewielki) przy silniku. Samochód ruszył i dowiózł rodzinę do domu. Ale czymżem zasłużył u nieboszczyka na taką pokutę? Dalibóg, nie wiem. Choć był to jeszcze czas szczęśliwy, w którym człek mógł, i to własnymi rękoma, naprawić coś w przaśnym – wówczas – samochodzie.

Łączy nas nieuchwytna, niewidzialna dla kogokolwiek, osobliwa więź: maniakalny ceremoniał długiego czyszczenia nozdrzy przed snem. U taty zaraz po starannym ułożeniu spodni na siedzeniu krzesła i po – równie starannym – nakręceniu przedwojennego, kieszonkowego zegarka. Był to zapewne rezultat wieloletniego zażywania tabaki. Dla matki oznaczało to permanentne pranie chusteczek do nosa. Każdego dnia w użyciu musiała być świeża i wyprasowana. U mnie dzieje się tak bez racjonalnego powodu i dla mojej żony, Marysi, to łatwe do zniesienia dziwactwo. Używam chusteczek papierowych.

Lubię, kiedy wiszące na ścianie ojcowe skrzypce patrzą na mnie.OBRĄCZKA

Obrączka, jak to obrączka, jest ze złota. Dość szeroka. Należała do mojej mamy, Anny. Po jej śmierci przeleżała parę lat w szufladzie. Teraz nosi ją Marysia, moja druga żona. Swoją – tylko srebrną – zawieruszyła. Tę maminą widziałem w dzieciństwie codziennie. Teraz też ją widuję.

Pierwsza, prawowita właścicielka obrączki miała duszę Cyganki. No bo jak inaczej usprawiedliwić jej zachowanie w pierwszych dniach września 1939 roku? Przedłużyła niebacznie swój pobyt u rodziców w Starogardzie i wojna ją zaskoczyła. Ni stąd, ni zowąd, postanowiła ubiec atakujących hitlerowców i prześliznąć się przez pomorski korytarz do centrum kraju. Bez porozumienia z ojcem, który już wrócił do swojej szkoły na Kaszubach. Oczywiście, nie zamierzała uciekać sama z trzyletnim, pierworodnym synem. Namówiła więc kuzynostwo, które z kolei eskapadę tę uzupełniło o prababkę (!) Mellerową.

W mojej pamięci trzylatka zachował się zamglony obraz wymarszu. Prababka skulona w jakimś – jak mi się zdało – dziecinnym wózku i kilku dorosłych. Ruszano ze skrzyżowania ulic Pelplińskiej i Kościuszki Królewskiego Miasta Starogardu. Na południe. Pieszo. Drugi przechowany w pamięci obraz jest także statyczny, jak wyjęta z filmu pojedyncza klatka. Polna droga biegnąca przez gęsty las. Słońce. Upał. Na skarpie leży martwy koń. Jest całkowicie płaski, jakby dwuwymiarowy. No i trzeci człon tryptyku: już w domu, leżę w łóżku pod grubą pierzyną. Nie umiem ułożyć stóp tak, aby uniknąć – pod ciężarem puchu – bólu zranionych palców u nóg. Te trzy pierwsze obrazy przechowane w dziecięcej pamięci towarzyszyły mi przez całe życie. Wyznaczały początek świadomości.

Mama utrzymywała, że uszliśmy ponad dwadzieścia kilometrów, aż do wsi Osiek – północnego krańca Borów Tucholskich. Wróciliśmy podwodą. Nigdy nie uzyskałem jasnej odpowiedzi, czym kierowała się Anna, córka fryzjera Leona, uchodząc z pierworodnym wnukiem.

Pytania o sens następnej wyprawy były zbędne. Dwa miesiące później. Do Posen (wcześniej Poznań) w Warthegau. Mój naiwny wuj Stanisław, który w wieku dwudziestu lat zdążył ukończyć dwa lata studiów medycznych na Uniwersytecie Poznańskim, postanowił sprawdzić na miejscu, czy dalsza nauka będzie możliwa. Pojawił się więc w dawnej uczelni i natychmiast stał się łatwym łupem gestapo. Spore grono takich jak on, naiwnych inteligentów, umieszczono jako zakładników w cytadeli. Tygodnie mijały w koszmarnej niepewności. Moja dzielna mama, dobrze władająca niemieckim, tylko sobie znanymi sposobami zdołała uzyskać zwolnienie wuja. Rodzina uznała to za znak Boży. Mama stała się bohaterką. A wrażliwy wuj nabawił się choroby serca, która wiernie towarzyszyła mu przez wiele lat.

Główną siłą napędową mojej rodzicielki, jak wskazują te dwa przykłady, był – niczym niezmącony – optymizm. Starała się zarażać swą wiarą wszystkich dookoła. Bliskich i obcych. Prócz tej pięknej zalety (przywary?) zaskakiwała także niezwykłą tolerancją. Jej naturalna skłonność do wyrozumiałości nierzadko budziła sprzeciw. Nie zwracała na to uwagi, przekonana święcie, że wszyscy ludzie z natury są dobrzy. No, może z wyjątkiem hitlerowców. A także sowieckiego sołdata, wyzwoliciela, który koniecznie chciał ją zgwałcić. Prowadził ją już pod bronią na sąsiednie podwórko. Niezwykle przytomna babcia Anastazja kazała mi ich dyskretnie śledzić i pobiegła chyżo przez ulicę do rosyjskiej komendantury. A ta była dosłownie o krok. Narobiła ogromnego wrzasku (słyszałem z daleka!) i jurnego sołdata – we wskazanej przeze mnie szopie – szybko ujęto. Tym razem jego zawiódł zbytni optymizm.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: