Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad-Bużne. Tom 3: obrazy i powiastki Leona Kunickiego. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad-Bużne. Tom 3: obrazy i powiastki Leona Kunickiego. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NAD-BUŻ­NE

Ob­ra­zy i Po­wiast­ki przez

Le­ona Ku­nic­kie­go.

Tom III.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Alek­san­dra No­wo­lec­kie­go Księ­ga­rza przy bogu uli­cy Kra­kow­skie-Przed­mie­ście i Se­na­tor­skiej wprost ko­lum­ny Zyg­mun­ta.

N. 457.

1857.

Wol­no dru­ko­wać, pod wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa d. 18 Lu­te­go/1 Mar­ca 1856 r.

Star­szy Cen­zor, F. So­biesz­czań­ski.

w Dru­kar­ni J. Ja­wor­skie­go.

USTRO­NIE RO­DZIN­NEI.

Świe­żo z za­gra­ni­cy przy­by­ły, mło­dy Ka­rol Meł­ski, sta­ro­żyt­ne­go imie­nia po­to­mek, dzie­dzic kil­ku pięk­nych fol­war­ków, a wsi kil­ku­na­stu, był ce­lem po­wszech­nej cie­ka­wo­ści, roz­mów i uwa­gi ca­łej oko­li­cy.

Mało go zna­no w są­siedz­twie, bo pan Ka­rol do doj­ścia peł­no­let­no­ści, to jest do chwi­li przy­by­cia w te stro­ny, po więk­szey czę­ści prze­był za gra­ni­cą, lecz że był mło­dy, że po­dró­żo­wał, a co naj­waż­niej­sza, że po­sia­dał dość roz­le­głą i czy­stą ma­jęt­ność, mu­siał to być mło­dzie­niec bar­dzo a bar­dzo przy­zwo­ity.

To też po oko­licz­nych dwo­rach, od cza­su jego przy­by­cia, roz­ma­wia­no tyl­ko o nim, i jak­kol­wiek jesz­cze nie oka­zy­wał swe­go ob­li­cza­na ho­ry­zon­cie tam­tej­szych sa­lo­nów, z po­chwy­ty­wa­nych wia­do­mo­ści od tych, któ­rzy go już od­wie­dzi­li, wy­pro­wa­dzo­no wnio­ski naj­po­chleb­niej­sze o jego spo­so­bie ży­cia, tur­niu­rze, uło­że­niu i zna­le­zie­niu się w to­wa­rzy­stwie.

Oj­co­wie ima­mu­nie słod­ką w duch u cie­szy­li się na­dzie­ją, spo­glą­da­jąc na swe hoże i ru­mia­ne có­recz­ki, nuż któ­ra zro­bi kon­kie­tę, nuż któ­ra mu się po­do­ba i pój­dzie za nie­go, zwłasz­cza że roz­no­si­cie­le no­win oko­licz­nych, próż­nia­cy, re­zy­den­ci, któ­rych kil­ka każ­da nie­mal po­sia­da oko­li­ca, oświad­czy­li że pan Ka­rol ma za­miar, oże­nić się wkrót­ce i sta­le osiąść w kra­ju. Mło­de pa­nien­ki przy­go­to­wy­wa­ły na nie­go po­włó­czy­ste spoj­rze­nia i uśmie­szek miły, nę­cą­cy, mło­dzież męz­ka, któ­ra za­gra­ni­cą nie była, przy­pa­try­wa­ła mu się z da­le­ka uważ­nie, sta­ra­jąc się na­śla­do­wać w po­wierz­chow­nych cho­ciaż dro­bia­zgach, tego ze wszech miar przy­zwo­ite­go mło­dzień­ca, a to wszyst­ko dla tego, że pan Ka­rol był za­gra­ni­cą, a nad­to, że po­sia­dał kil­ka do­brych i czy­stych fol­war­ków i wio­sek kil­ka­na­ście. Istot­nie był to mło­dzian lat dwu­dzie­stu kil­ku, twa­rzy de­li­kat­nej bla­da­wej, pań­skiej, po­zba­wio­nej wszel­kie­go wy­ra­zu, oczu nie­bie­skich, du­żych lecz za­mglo­nych i bez ży­cia, z wą­si­ka­mi błąd sta­ran­nie pod­wi­nię­te­mi i ta­kąż bród­ką, z krót­ko ob­cię­te­mi wło­sa­mi. Szczu­pły i wcię­ty ubie­rał się sta­ran­nie i z ele­gan­cyą, ne­gli­żo­wy jego ubiór w domu, był pe­łen gu­stu i wy­szu­ka­nia, nóż­ki jego małe i zgrab­ne, je­że­li nie były na­dzia­ne w świe­cą­ce i la­kie­ro­wa­ne bu­ci­ki, to się nu­rza­ły w mi­ster­nie ha­fto­wa­ne pan­to­fel­ki; na wska­zu­ją­cym pal­cu pra­wej ręki, ja­śniał sy­gnet z wy­rżnię­tym her­bem. W ca­łej jego po­sta­ci i ru­chach wi­dać było ja­kąś ocię­ża­łość przy­zwy­cza­je­nie do wy­gód i lek­ce­wa­że­nie, a w twa­rzy, w oczach, na czo­le, na próż­no­byś szu­kał ja­kiej my­śli, oprócz roz­la­ne­go wy­ra­zu prze­sy­tu i znu­dze­nia. I nie dziw, Ka­rol był sy­nem jed­ne­go z naj­ma­jęt­niej­szych oby­wa­te­li w tej oko­li­cy, któ­re­go ty­tu­ło­wa­no po­słem, i cho­ciaż ni­ko­mu nie było wia­do­mo na ja­kich i kie­dy sej­mach po­sło­wał, wsze­la­ko pan tak ob­szer­nych wło­ści, nie po­dob­na aże­by się ob­szedł bez ja­kie­go­kol­wiek ty­tu­łu, któ­rym­by go bra­cia szlach­ta ust­nie i na ko­per­tach za­szczy­cać mo­gli. Pan po­seł za­tem był to czło­wiek dość ru­basz­nych ma­nier, po­czci­we­go ser­ca i ogra­ni­czo­ne­go umy­słu, któ­re­go ce­lem ży­cia było zbie­ra­nie gro­sza i cią­głe po­więk­sza­nie i tak już znacz­nych po­sia­dło­ści.

Owdo­wia­ły nie dłu­go po przyj­ściu na świat Ka­ro­la, nie szczę­dził kosz­tów na da­nie je­dy­na­ko­wi po­rząd­nej jak utrzy­my­wał edu­ka­cyi. Gro­ma­dy An­gli­ków, Niem­ców, Fran­cu­zów, kształ­ci­ły niby umysł Ka­ro­la, wsz­cze­pia­jąc w du­szę i ser­ce złe za­sa­dy, któ­re­mi po­spo­li­cie ci awan­tur­ni­cy zróż­nych stron świa­ta, prze­siąk­nię­ci by­wa­ją. W mło­dym wie­ku Ka­rol już był doj­rza­łym, doj­rza­łym umy­słem i wia­do­mo­ścia­mi świa­ta, jego bru­dów i in­tryg, był sy­nem bez przy­wią­za­nia do ojca. W 16 roku ży­cia Ka­ro­la, umarł pan po­seł, zo­sta­wia­jąc ogrom­ne do­bra je­dy­na­ko­wi, któ­ry do cza­su doj­ścia peł­no­let­no­ści prze­by­wał na prze­mia­ny, w Ga­li­cyi u ma­jęt­nej swej ciot­ki, to za­gra­ni­cą; do­bra­mi tym­cza­sem ad­mi­ni­stro­wał god­ny i su­mien­ny krew­ny nie­bosz­czy­ka.

Za gra­ni­cą sty­rał Ka­rol kosz­tem zdro­wia i su­mie­nia naj­pięk­niej­szą porę mło­do­cia­ną, uży­wa­jąc przed cza­sem wszyst­kie­go, zcie­ra­jącz czo­ła tę na­iw­ność i za­pał mło­dzień­czy, ru­gu­jąc z ser­ca wszyst­ko oprócz dumy z po­sia­da­nia znacz­ne­go ma­jąt­ku, oprócz ego­izmu i lek­ce­wa­że­nia wszyst­kich i wszyst­kie­go. Żad­na z my­śli głęb­szych nie zaj­mo­wa­ła jego umy­słu, żad­ne z uczuć wyż­szych szla­chet­nych, nie za­go­ści­ło w jego ser­cu; od­da­ny zu­peł­nie świa­tu, pnąc się do wyż­szych ko­te­ryi, nie uwa­żał in­nych krę­pu­ją­cych go za­sad nad po­wierz­chow­ne i czcze for­mu­ły ostat­niej mody i ety­kie­ty sa­lo­no­wej, nie znał in­nej przy­zwo­ito­ści nad re­gu­ły, ja­kie mu wska­zy­wa­ło do­bre zna­le­zie­nie się w do­bra­nem i wyż­szem to­wa­rzy­stwie. Pa­ryż, któ­re­go za­sa­da­mi ży­cia się prze­jął, szcze­gól­niej wpły­nął na roz­wi­nię­cie w nim po­wierz­chow­nych za­let i zna­jo­mo­ści wiel­kie­go świa­ta. Fran­cuz­kim ję­zy­kiem wła­dał je­że­li nie le­piej na­wet, to tak jak wła­snym, po­tra­fił, gdy chciał przy­bie­rać tę lek­kość i gięt­kość fran­cuz­ką w roz­mo­wie i ru­chach, pro­wa­dzić roz­mo­wę o jed­nem nic, utrzy­mu­jąc ją przez czas dłu­gi, lub zręcz­nie z jed­ne­go do dru­gie­go prze­cho­dzić przed­mio­tu: sło­wem u nas za­chwy­cić­by mógł nie jed­no dam­skie to­wa­rzy­stwo, słu­żyć za wzór do­brze wy­cho­wa­nej mło­dzie­ży i zjed­nać so­bie na­zwę: d' un jeu­ne hom­me par­fa­ite­ment com­me il fant. Ależ w ser­cu tem nie było nic, w gło­wie oprócz umie­jęt­nie roz­se­gre­go­wa­nych i za­sto­so­wa­nych zręcz­nie do oko­licz­no­ści wia­do­mo­ści, nie było żad­ne­go wyż­sze­go i głęb­sze­go sądu, żad­nej grun­tow­nej, spe­cy­al­nej zna­jo­mo­ści ja­kiej­kol­wiek na­uki. Cóż więc dziw­ne­go, że pan Ka­rol mło­dzie­niec la­ta­mi a sta­rzec uży­ciem i do­świad­cze­niem, przy­wiózł z sobą do kra­ju to znu­dze­nie wszyst­kiem, nie­wia­rę i po­gar­dę na­wet dla swoj­sko­ści, wraz z po­rząd­nym za­so­bem szy­der­stwa. Trze­bi­niec wieś duża i za­moż­na była jego re­zy­den­cya, po po­wro­cie z za­gra­ni­cy. Od­świe­żo­no sta­ry, ob­szer­ny, daw­nej struk­tu­ry z ła­ma­nym da­chem dwór, przy­bu­do­wa­no po dwóch jego bo­kach dwie bia­łe i świe­że ofi­cyn­ki, któ­re dziw­nie od­bi­ja­ły przy bar­wie sza­rej sta­re­go dwo­ru, wy­da­jąc się jak dzie­ci pro­wa­dzą­ce star­ca za ręce. W tych to ofi­cyn­kach urzą­dzo­nych z dziw­ną ele­gan­cyą i świe­żo­ścią, po­śród mnó­stwa ka­na­pek, ko­ze­tek i so­fek, dy­wa­nów i fi­ra­nek, w bra­ku gu­stow­ne­go od­po­wied­nie­go pa­ła­cy­ku któ­ry wkrót­ce na miej­scu sta­re­go i peł­ne­go pa­mią­tek miał sta­nąć dwo­ru, roz­lo­ko­wał się pan Ka­rol oto­czo­ny gro­nem słu­żal­ców roz­ma­icie uli­ber­jo­wa­nych i psów róż­ne­go ga­tun­ku. Nie­od­stęp­ną jego oso­by fi­gu­rą, jego at­ta­che był Mo­sieur Mi­chard, Fran­cuz wy­so­ki, śred­nie­go wie­ku, su­chy, śnia­dy, z wą­sa­mi i bród­ką koź­lą, któ­ry po­znaw­szy w Pa­ry­żu Ka­ro­la ujął go dow­ci­pem, po­chleb­stwy, a co wię­cej wy­uz­da­nem in­ie­go­dzi­wem ze­psu­ciem; czło­wiek ży­ciu awan­tur­ni­cze­mu od­da­ny, któ­re­go za­sa­dą było, że tam oj­czy­zna, gdzie do­brze jeść dają. Pod po­zo­rem więc przy­jaź­ni, a istot­nie wi­dząc spo­sob­ność ży­cia wy­god­ne­go i próż­niac­kie­go, przy­je­chał z nim aż do Trze­bie­niec.

Dru­gą fi­gu­rą, któ­ra czę­sto prze­sia­dy­wa­ła w Trze­bień­cach, był pan Hu­lan­kow­ski opa­sły, lat 40 kil­ka męż­czy­zna z ob­wi­słe­mi iru­mian­ne­mi po­licz­ka­mi, z du­że­mi blond wą­sa­mi i łysą gło­wą, w stro­ju nie­dba­łym, w ta­bacz­ko­wym sur­du­cie wy­tar­tym i za­tłusz­czo­nym, dźwi­ga­ją­cy przed sobą ogrom­ny brzu­szek, któ­ry był ce­lem ży­cia i całą wia­rą ży­cia Hu­lan­kow­skie­go. Był to re­zy­dent, ale re­zy­dent nie jed­ne­go lecz kil­ku do­mów w oko­li­cy gdzie prze­sia­dy­wał sto­sow­nie do tego jak mu do­brze było, gdzie się mógł do­brym po­kar­mem za­opa­trzy­ać, re­zy­dent te­go­cze­sny, w ni­czem do daw­nych re­zy­den­tów nie­po­dob­ny, któ­re­go ogni­wem przy­wią­za­nia do domu, były: mniej wię­cej do­bry obiad, i mniej­sze lub więk­sze ko­rzy­ści.

Po­sia­dał on wpraw­dzie gdzieś po­dob­no ko­lo­ni­ję i cha­tę któ­rą zwał do­mem, wszak­że bar­dzo rzad­kim był on w tym domu go­ściem; brycz­ka po­łów­ka, para chu­dych koni i Hryć fur­man, płaszcz wy­tar­ty od sło­ty, kasz­kiet z du­żym ry­dlo­wym dasz­kiem od­wiecz­ny, i strój któ­ry zwy­kle no­sił, to było wszyst­ko na co mógł po­wie­dzieć " omnia mea me cum por­to". Był to je­den z tych pa­so­ży­tów to­wa­rzy­skich w któ­rych wszel­kie uczu­cia szla­chet­ne daw­no­już wy­ga­sły, któ­ry wpraw­dzie pod­ło­ści i brud­nych czy­nów się nie­do­pusz­czał, ale któ­re­go cel ży­cia głów­nie się za­sa­dzał na za­spo­ko­je­niu zwy­czaj­nych po­trzeb ma­te­ry­al­nych, na spę­dze­niu cza­su o ile moż­na przy­jem­nie i bez­czyn­nie, i na uży­ciu o ile to być mo­gło tych ma­łych wy­gó­dek i przy­jem­no­stek, w któ­rych próż­nia­cze uspo­so­bie­nie i umysł ocię­ża­ły nie­zmier­nie się lu­bo­wa­ły. A nie­raz choć­by się wy­pa­dło upo­ko­rzyć, zni­żyć, nie­grzecz­ność usły­szeć, wszyst­ko to po­świę­cał dla po­dob­ne­go ży­cia. Roz­mow­ny, gło­śno śmie­ją­cy się, i fa­ce­cjo­ni­sta, po­tra­fił tak się za­sto­so­wać do każ­de­go domu, do każ­de­go cha­rak­te­ru, że go nie­tyl­ko nie­uni­ka­no, ale owszem z ocho­tą na­wet przyj­mo­wa­no. Pan­nom pra­wił kom­ple­men­ta; ma­mu­niom sto­sow­nie do wie­ku i uspo­so­bie­nia po­chle­biał, ra­dził, pro­jek­to­wał, obie­cy­wał po­moc w wy­swa­ta­niu có­rek, z oj­ca­mi ga­wę­dził, kła­mał, go­spo­da­ro­wał, o po­li­ty­ce pra­wił, na­wet nie­któ­re ni­niej­szej wagi in­te­re­sa w mia­stecz­ku do­peł­nił, wszak­że wszyst­ko ro­bił z ra­chu­bą, i tam bar­dziej swój ta­lent roz­wi­jał, gdzie wie­dział że dłu­żej po­sie­dzieć bę­dzie moż­na, bo mu tam do­brze, a cza­sem tak po­tra­fił do­sko­na­le w tęt­no uspo­so­bie­nia go­spo­da­rza lub go­spo­dy­ni ude­rzyć, tak otu­ma­nić obie­cu­jąc być po­moc­nym w waż­nych in­te­re­sach w na­dziei bę­dą­cych, że nie rzad­ko pew­ne dat­ki, po­dar­ki, pre­zen­ci­ki od­bie­rał.Śmia­no się z pana Hu­lan­kow­skie­go, gar­dzo­no nim w du­chu po czę­ści, a jed­nak­że chęt­nie słu­cha­no plo­tek ja­kie roz­no­sił, mile przyj­mo­wa­no po­chleb­stwa i ga­wę­dzo­no z nim ochot­nie. Do­dać tu jesz­cze po­trze­ba że żad­ne imie­ni­ny, ża­den wie­czo­rek tań­cu­ją­cy, za­cząw­szy od ba­lów pa­ła­co­wych pa­nów, aż do pro­stych za­baw w ofl­cja­li­stow­skich dwór­kach, nie obe­szły się bez jego byt­no­ści: tam wów­czas spi­jał wina ile mógł naj­wię­cej, jadł za trzech, a cia­sta i cu­kier­ki któ­rych skon­su­mo­wać nie był wsta­nie cho­wał do kie­sze­ni. Gdy się o przy­jeź­dzie Ka­ro­la do­wie­dział, na za­sa­dzie zna­jo­mo­ści jego ojca, w kwa­te­ro wał się, do Trze­bi­niec i tam sta­rał go się ująć swe­mi fa­ce­cja­mi, po­chleb­stwy i ob­mo­wą dwo­rów, w któ­rych prze­sia­dy­wał.

Te więc dwa in­di­wi­dua były pra­wie nie od­stęp­ne­mi pana Ka­ro­la, któ­ry po dwóch mie­sią­cach byt­no­ści w Trze­bie­ni­cach, już się nu­dzić za­czy­nał, jak­kol­wiek gry na wiel­kie sum­my w kar­ty, po­lo­wa­nia i usta­wicz­ne bie­sia­dy z kil­ko­ma mło­de­mi oko­licz­ne­mi hra­biąt­ka­mi, bez­u­stan­nie mie­wa­ły miej­sce.II.

O kil­ka mil od Trze­bi­niec na roz­le­głej rów­ni­nie, pod ścia­ną czar­ne­go so­sno­we­go lasu, le­ża­ła wieś duża z sza­rych chat i sto­dó­łek zło­żo­na z ko­ściół­kiem sta­rym i z ob­szer­nym ga­jem da­cho­wym łą­czą­cym się z pań­skim ogro­dem, któ­re­go mas­sy drzew za­sła­nia­ły od go­ściń­ca wi­dok na za­bu­do­wa­nia dwor­skie i sam dwór, nie­co ode­wsi od­da­lo­ne. Na­zwi­sko tej wsi Ol­szyn za­pew­ne od no­we­go gaju olch wzię­ło po­czą­tek. Smut­ne ja­kieś uczu­cie ro­dził wi­dok tej wio­ski, tych chat wa­lą­cych się, opusz­czo­nych, w zie­mię za­pa­dłych, a do­wol­nie bez żad­nej sy­me­tryi usta­wio­nych, pło­tów chró­ścia­nych po­wy­ła­my­wa­nych i wy­dar­tych, tych chwa­stów i traw po­ra­sta­ją­cych zwy­kle wyż­sze miej­sca uli­cy, wiecz­nem po środ­ku po­kry­tej bło­tem. I fi­zjo­no­mia dwo­ru i dzie­dziń­ca nie wie­le prze­ma­wia­ły za po­rząd­kiem, gu­stem i czy­sto­ścią.

Był to dwór dość ob­szer­ny, lecz sta­ry, tak sta­ry, że tyl­na jego część od dro­gi nie­wi­dzial­na, pod­par­tą była kil­ko­ma gru­be­mi ła­ta­mi., gdyż ścia­na z sza­rych kro­kwi, a z tyn­ku miej­sca­mi opa­dła, zu­peł­nie była spa­czo­ną i na­chy­la­ła się nie­co ku ogro­do­wi. Dach po­czer­nia­ły z gon­tów, gru­bym ak­sa­mit­nym mchem po­ro­sły, miał na so­bie mnó­stwo pa­ty­ków, li­ści i su­chych ga­łę­zi, któ­re nań wia­try z po­bliz­kich grusz sta­rych na­nio­sły. Dwa ogrom­ne ko­mi­ny wy­szczer­bio­ne i okop­co­ne, po­waż­nie wzno­si­ły się nad nim.

Z przo­du od stro­ny gan­ku jesz­cze jaką taką była po­wierz­chow­ność tego dwo­ru, a przy­najm­niej sta­ra­no się, aby przed­nią część jego za­cho­wać od ra­żą­cych oznak ru­iny, ja­koż wię­cej i gru­biej był otyn­ko­wa­ny, a jak­kol­wiek słup­ki gan­ku nie zu­peł­nie pio­no­wo sta­ły do zie­mi i okna nie w rów­no­le­głej li­nii po jed­nej i po dru­giej stro­nie od pod­mu­ro­wa­nia le­ża­ły, wszak­że nie było to jesz­cze tak wi­docz­nem, ale od stro­ny ogro­du za­ro­słe­go zwy­kle i za­pusz­czo­ne­go, ruj­na­cya przed – sta­wia­ła się w ca­łej na­go­ści. Spruch­niał dra­bi­na wspar­ta na da­chu, dru­gim brze­giem opie­ra­ła się o słup krzy­wy w zie­mię wbi­ty i spruch­nia­ły drzwi nie­gdyś szklan­ne na ogród, te­raz de­ska­mi w miej­sce szyb osło­nio­ne były. Ka­wał­ki opa­dłe­go cyn­ku bie­la­ły zwy­kle ob­fi­cie wśród po­krzyw i bo­dja­ków, buj­nie la­tem po pod ścia­ną po­ra­sta­ją­cych. Z tej to stro­ny na ra­chu­nek ustron­ne­go miej­sca od dro­gi nie­wi­dzial­ne­go, su­szy­ła się zwy­czaj­nie bie­li­zna na sznu­rach do grusz przy­wią­zy­wa­nych a na słoń­cu bie­li­ło się płót­no. Dzie­dzi­niec nie wiel­ki oto­czo­ny był bu­dow­la­mi go­spo­dar­skie­mi, po­dob­nież jak dwór sta­re­mi po­chy­łe­mi po­pod­pie­ra­ne­mi i ła­ta­ne­mi. Ku­chen­ka pod sło­mą, czar­na, okop­co­na, sta­ła o kil­ka­na­ście kro­ków od dwo­ru: na sło­mia­nych da­chach sto­dół, licz­ne bo­cia­nie gniaz­da się strzę­pi­ły; bra­ma wjaz­do­wa z dasz­kiem, po­chy­lo­na w jed­ną, stro­nę, omsza­ła w dziw­nem była po­róż­nie­nia z chró­ścia­nym pło­tem któ­ry opa­try­wał część dzie­dziń­ca i od­da­lał go od ogro­du.

Po tak nie­obie­cu­ją­cej po­wierz­chow­no­ści owe­go dwo­ru; moż­na się było spo­dzie­wać, że wnę­trze jego nie było zbyt wy­szu­ka­nie i gu­stow­nie urzą­dzo­nem. Ja­koż istot­nie było tam kil­ka­na­ście po­ko­ików, z któ­rych je­den zwa­ny salą, mie­ścił w so­bie pro­ste je­sio­no­we me­ble, z dre­li­cho­wem po­kry­ciem; ze­gar sta­ry na ko­min­ku, kil­ka szty­chów od­wiecz­nych w ram­kach, i for­te­pia­nik moc­no zu­ży­ty. Inne po­ko­iki po­dob­nież lecz jesz­cze pro­ściej były ume­blo­wa­ne, i skła­da­ły się z po­ko­ju sy­pial­ne­go pani, gar­de­rób­ki, po­ko­ju pa­nien, za temi je­go­mo­ścin prze­zwa­ny tak­że kan­ce­la­ryą i jesz­cze kil­ku na przy­ję­cie go­ści prze­zna­czo­nych. A we wszyst­kich tych po­ko­jach tchnął duch sta­ro­ści i cza­su, od­bi­ja­jąc się w ko­lo­rze sprzę­tów, ich po­ły­sku, lub spa­cze­niu, każ­dy jed­nak z tych po­koi w ję­zy­ku do­mo­wym miał osob­ną na­zwę, jak; sala, po­kój pani, kan­cel­la­rya, pan­ni­ny, ga­bi­ne­cik, go­ścin­ne i t… d.

Po­sia­da­czem Ol­szy­na z da­wien daw­na był pan Se­we­ryn Bła­wat­ko, czło­wiek po­czci­wy, ci­chy, zgod­ny z żoną w po­ży­ciu, sta­rej daty go­spo­darz, skrom­ny w ubio­rze, nie wy­staw­ny w pro­wa­dze­niu domu, grzecz­ny, przy­ja­ciel­ski dla rów­nych, uni­żo­ny dla wyż­szych, kto­ry dla swej ru­basz­no­ści nie wiel­kie­go ro­zu­mu i zbyt­niej pro­sto­ty, do rzę­du po­czci­wej szlach­ty przez moż­nych oko­li­cy był za­li­czo­nym. Być może że pod wzglę­dem mo­ral­nym pan Se­we­ryn mógł na­le­żeć do tych, któ­rzy jak to mó­wią, pro­chu nie wy­naj­dą, bo ukoń­czył wpraw­dzie szko­ły u Pi­ja­rów w Lu­bli­nie, po­tem wziął się za­raz do go­spo­dar­ki, a czy­tać nie lu­bił; za gra­ni­cą nie był i za­mknię­te ży­cie przed i po oże­nie­niu się pro­wa­dził; ale co mu było nie do da­ro­wa­nia to to, że sie­dząc na gro­szach i nie na ma­łych gro­szach, i co rok Ol­szyn jak­kol­wiek: po sta­re­mu go­spo­da­ro­wa­ny, i w więk­szej po­ło­wie i z nie­użyt­ków zło­żo­ny, przy­no­sił tak­że do­chód któ­ry skła­da­jąc się, z cza­sem mu­siał już na po­rząd­ną wy­róść sum­kę, a ma­jąc za­pa­sy, w tak nie po­zor­nym sie­dział dwo­rze, tak ci­che pro­wa­dził ży­cie, w sza­racz­ko­wej z po­trze­ba­mi cho­dził cza­ma­rze, i jeź­dził parą, chu­dych koni, brycz­ką po­łów­ką i chło­pem. O sta­nie jego ma­jąt­ku wszak­że nie wie­dzia­no sta­now­czo, bo się z tym nie po­ka­zy­wał, uśmie­chał się niby tyl­ko i prze­czył gdy i mu było o tem mó­wić i przy­pusz­cze­nia ro­bić wzglę­dem kar­bo­wań­ców i skó­rek ba­ra­nich, któ­rych część nie­za­wod­nie w ku­fer­ku szczel­nie obi­tym, przy jego łóż­ku spo­czy­wa­ła, część zaś co – rocz­nie wio­zła się do War­sza­wy i na bank skła­da­ła.

Nie­po­zor­nie przed­sta­wiał się pan Se­we­ryn, śred­nie­go wzro­stu, o du­żej ły­sej gło­wie, twa­rzy czer­wo­nej, i si­wych wą­sach, cho­ciaż pią­ty do­pie­ro krzy­żyk po­czy­nał; w sza­racz­ko­wej jak zwy­kle z po­trze­ba­mi cza­mar­ce, kła­nia­ją­cy się, grzecz­ny, po­tul­ny, wszak­że nie miał w so­bie nic ta­kie­go, coby zdra­dza­ło chy­trość lub uda­nie; owszem w bu­rych oczach, gło­śnem śmie­chu, i gło­śnych wy­ra­zach, prze­bi­ja­ła się po­czci­wość, szcze­ro­ta i do­bro­dusz­ność. A jed­nak­że Bła­wat­ko­wie sko­li­ga­ce­ni byli, z kil­ku do­ma­mi za­moż­ne­mi, i wy­staw­ne­mi w oko­li­cy, do któ­rych chęt­nie przy­zna­wał się pan Se­we­ryn, a któ­re prze­ciw­nie nie wie­le wi­dzia­ły za­szczy­tu w tem po­kre­wień­stwie z ro­dzi­ną Bła­wat­ków.

Jesz­cze jed­nym ry­sem cha­rak­te­ru na ko­rzyść pana Se­we­ry­na była go­ścin­ność któ­ra dziw­nie od­bi­ja­ła przy oszczęd­no­ści w jego ży­ciu. Gdy się gość zja­wił do jego dwor­ku, wów­czas ca­łem ser­cem go przyj­mo­wał, ści­skał, ca­ło­wał; kar­mił czem miał naj­lep­szem, nie pusz­czał.

Pani Se­we­ry­no­wa była to ko­bie­ta ci­cha, de­li­kat­nych ry­sów, bla­dej twa­rzy, szczu­pła, mo­dlą­ca się usta­wicz­nie, i cho­ro­wi­ta, cią­gle to na zęby, to na reu­ma­tyzm cier­pią­ca, na­rze­ka­ją­ca na brak zdro­wia, któ­re ją czy­ni­ło nie­zdat­ną, do zaj­mo­wa­nia się do­mem, ko­bie­cem go­spo­dar­stwem; mo­gła też mieć i mia­ła wy­rę­cze­nie z dwóch có­rek już do­ro­słych, Misi i Kry­si, i z Teo­fi­li, sio­stry ro­dzo­nej, a sta­rej pan­ny któ­ra przy nich miesz­ka­ła.

Pan­na Teo­fi­la głów­nie zaj­mo­wa­ła się do­mem, pa­mię­ta­ła o kuch­ni, o fol­war­ku, o przy­ję­ciu go­ści, sło­wem na jej gło­wie spo­czy­wa­ły wszyst­kie, do go­spo­dy­ni domu na­le­żą­ce obo­wiąz­ki. Wi­dząc obie sio­stry ro­dzo­ne, nie po­wie­dział­byś aże­by ich tak ści­sły krwi wę­zeł łą­czył. Pan­na Teo­fi­la jak­kol­wiek z peł­nych ry­sów twa­rzy po­dob­na była do sio­stry, wszak­że zu­peł­nie od­ręb­nem uspo­so­bie­niem fi­zycz­nem i mo­ral­nem od niej się róż­ni­ła. – O ile bo­wiem tam­ta była jak po­wie­dzie­li­śmy cho­ro­wi­tą, bla­dą, po­wol­ną, i jak­by upa­da­ją­cą na du­chu, o tyle ta zdro­wą, ru­cha­wą, od­waż­ną ga­da­tli­wą. Lat prze­szło 50, wy­wię­dła, ale zdro­wej cery, oczu ży­wych jesz­cze, szy­ję mia­ła su­chą, i po­marsz­czo­ną, wło­sy si­wa­we, i zę­bów na przo­dzie brak kil­ku, jed­nak­że pro­stu­jąc się o ile mo­gła, sznu­rów­ką i ży­ciem w ca­łej po­sta­ci umniej­sza­ła so­bie la­tek o wie­le. A je­den z lu­bych na­ło­gów mło­dej dziew­czy­ny, prze­cho­wa­ła pan­na Teo­fi­la aż do dziś dnia, to jest ten, że lu­bi­ła się stro­ić dość wy­kwint­nie, o ile jej szczu­pły do­chód od ku­zyn­ki do­zwa­lał! I spoj­rzaw­szy nie raz w lu­stro, oży­wia­ła ją jesz­cze myśl: "nie je­stem jesz­cze tak sta­ra i brzyd­ka. " A jak do­brą by­ła­by go­spo­dy­nią w domu dla męża któ­re­go jej los od­mó­wił, o tem prze­ko­ny­wa­ło jej za­mi­ło­wa­nie z ja­kiem za­ję­cia w domu krew­nych do­peł­nia­ła. Sio­strze w jej sła­bo­ściach do­da­wa­ła otu­chy, per­swa­du­jąc że to wszyst­ko ba­ga­te­le, ra­dzi­ła sku­tecz­ne leki, przy­rzą­dza­ła ziół­ka, a jej go­spo­dar­stwo szło jak w ze­gar­ku, po­mi­mo to, zna­lazł się czas i na ka­ba­łę i na ga­węd­kę, i na ulu­bio­ny ubiór.

Mi­sia (Mi­cha­li­na) i Kry­sia (Kry­sty­na), zwa­ne przez skró­ce­nie, były to dziew­cząt­ka świe­że, ru­mia­ne, z tą cerą zdro­wą, nie­co opa­lo­ną, jaka tyl­ko na wsi zna­leźć się daje. Po­dob­ne były bar­dzo do sie­bie z pierw­sze­go rzu­tu oka, i wzro­stem i twa­rzą, jed­nak­że Mi­sia 19-let­nia pa­nien­ka o rok od sio­stry star­sza, wpa­trzyw­szy się; była o wie­le ład­niej­szą; zgrab­niej­szą, a jak ro­dzi­ce utrzy­my­wa­li i sam tem bar­dziej, mę­dr­szą. Misi twa­rzycz­ka była okrą­glej­szą, oczy czar­ne strze­la­ły prze­bie­gło­ścią i ży­ciem; – bru­net­ka, żywa, gięt­ka i zgrab­na, usta mia­ła małe, ko­ra­lo­we, wy­dat­ne, śmie­ją­ce się, i ząb­ki bia­łe; sło­wem była ład­ną dziew­czy­ną i wi­dać było że wie­dzia­ła o tem. Młod­sza Kry­sia po­dob­nież ru­mia­na i bru­net­ka, ale mniej w niej ży­cia w twa­rzy i ru­chach, wię­cej za­du­my, me­lan­cho­lii na ład­nem czo­le i w oczach; glos jej nie był tak do­no­śnym, wy­ra­zy nie tak ener­gicz­nie i szyb­ko wy­ry­wa­ły się z buzi jak u Misi, usta nie były tak po­chop­ne do śmie­chu i ząb­ki do po­ka­za­nia. Ubie­ra­ły się jed­na­ko­wo, jed­nak­że w stro­ju Misi za­wsze do­strze­głeś la­tem, czy to jaki kwia­tek z pre­ten­syą i do twa­rzy za­tknię­ty, czy to ja­kiś drob­ny do­da­tek jak np. brosz­kę, kla­mer­kę, koł­nie­rzyk, któ­re ją od sio­stry od­róż­nia­ły. Przy po­do­bień­stwie po­wierz­chow­nem tych dwóch siostr ich uspo­so­bie­nia były wca­le a wca­le róż­ne.

Mi­sia żywa jak już po­wie­dzie­li­śmy, zaj­mo­wa­ła się drob­ne­mi ro­bót­ka­mi, na strój wła­sny, na u – ło­że­niu wło­sów, dużo cza­su tra­wi­ła, dłu­żej w lu­strze sie­dzia­ła, zresz­tą na for­te­pia­ni­ku roz­stro­jo­nem gra­ła i śpie­wa­ła; czy­ta­ła ro­man­se fran­cuz­kie po­ży­czo­ne od są­sia­dek, lu­bi­ła błysz­czą­cą ja­kąś my­ślą z ksią­żek wy­ję­tą a sen­ty­men­tal­ną, wy­strze­lić dla po­pi­sa­nia się, od­po­wie­dzieć ro­dzi­com tro­chę za ostro, cza­sem za zło­śli­wie się wy­ra­zie o ró­wien­nicz­kach, lub o kimś w są­siedz­twie, lu­bi­ła ta­niec na­mięt­nie, wzdy­cha­ła do zgieł­ku mia­sta o któ­rem mia­ła wy­obra­że­nie na­przód z po­bli­skie­go mia­stecz­ka a po­tem z War­sza­wy gdzie z ro­dzi­ca­mi kie­dyś jeź­dzi­ła. Kry­sia istot­nie mniej ład­na, i wię­cej po­wol­na, wszak­że w tej ostat­niej wię­cej dow­ci­pu, wię­cej było gło­wy. Ta zaj­mo­wa­ła się ko­bie­cem go­spo­dar­stwem, po­ma­ga­jąc cio­ci, cho­dzi­ła z klu­czy­ka­mi, pa­mię­ta­ła o kuch­ni, dys­po­no­wa­ła wraz z cio­cią obia­dy, do cze­go wszyst­kie­go Mi­sia oczy­wi­sty wstręt czu­ła. Gra­ła tak­że na for­te­pia­nie, ale z więk­szem czu­ciem, ła­god­ną była ze słu­ga­mi, dla ro­dzi­ców wy­la­ną, cho­ciaż ci, jak to bywa naj­czę­ściej, wię­cej oka­zy­wa­li oznak mi­ło­ści dla pięk­nej i mą­drej Misi. I nie raz Mi­sia ko­rzy­sta­jąc z tej wyż­szo­ści, upo­ka­rza­ła bied­ną sio­strzycz­kę, cho­ciaż nie moż­na po­wie­dzieć aby jej nie ko­cha­ła; czę­sto do­tkli­wie na­wet da­wa­ła jej po­znać swą wyż­szość mo­ral­ną i po­wierz­chow­ną, kie­dy Kry­sia w peł­nej na­iw­no­ści pro­stej choć tkli­wej du­szy, ob­ja­wi­ła jej ja­kie zda­nie; a jed­nak­że po­czci­wa Kry­sia wię­cej żyła uczu­ciem, bar­dziej poj­mo­wa­ła pięk­ną stro­nę świa­ta, więk­szy w swem ser­cu za­sób po­ezyi cho­wa­ła; ją, wię­cej wzru­sza­ły pro­ste wi­do­ki z okien ol­szyń­skie­go dwo­ru, wie­czór z har­mo­ni­ją żab i der­ka­czy, na po­bli­skich bło­tach, szu­ra olch i drzew ogro­du, wi­dok ci­chej mie­sięcz­nej nocy!…..

Ta­kim był skład ro­dzi­ny ol­szyń­skie­go dwo­ru, gdzie jej ży­cie cho­dzi­ło zwy­kle spo­koj­nie na wła­ści­wych każ­de­mu uspo­so­bie­niu za­ję­ciach. I tak pan Se­we­ryn prze­pę­dzał czas w polu lub na gan­ku, to w swej kan­cel­la­ryi ra­chu­jąc, sum­mu­jąc, od­cią­ga­jąc. – Pani Se­we­ry­no­wa w swo­im po­ko­ju kwę­ka­ła i mo­dli­ła się: pan­na Teo­fi­la z Kry­sią krzą­ta­ły się to do kuch­ni, to do spi­żar­ni, to przy pani Se­we­ry­no­wej lub w sali ro­bót­kę jaką ro­bi­ły. Mi­sia pra­wie cały dzień w sali przy oknie sie­dzia­ła, czy­ta­ła, to na­prze­mian ro­bót­ką ja­kąś, to znów gra­niem za­ję­ta.

To ży­cie jed­na­kie prze­pla­ta­nem było wy­jeż­dża­niem w są­siedz­twa cio­ci i pa­nie­nek, do ko­ścio­ła i przyj­mo­wa­niem go­ści róż­ne­go ro­dza­ju, któ­rych go­ścin­ność go­spo­da­rza i ład­ne twa­rzycz­ki mło­dych pa­nien zwa­bia­ły.

Szcze­gól­niej też czę­sto od pew­ne­go cza­su na­wie­dzał Ol­szyn pan Be­ne­dykt Sa­wic­ki są­siad nie­da­le­ki, mło­dzie­niec oko­ło lat 28, przy­stoj­ny, wą­sa­ty, we­so­ły, sil­nie zbu­do­wa­ny, z wy­ra­zem twa­rzy szcze­rym i po­czci­wym; go­spo­darz za­wo­ła­ny, nie wie­le w praw­dzie po­sia­da­ją­cy na­uki, ale ma­ją­cy zdro­wy sąd o rze­czach, umie­ją­cy się do­syć zna­leść w sa­lo­nie, a na­de­wszyst­ko po­sia­da­ją­cy zdro­wie, hu­mor, wieś czy­stą dzie­dzicz­ną i dwór ład­ny, ład­niej­szy od ol­szyń­skie­go.

Oczy­wi­ście za­ję­ty Mi­sia by­wał co­raz czę­ściej co­raz wię­cej jej bia­łe cmok­tał rącz­ki, ro­bił jej siur­pry­zy i pre­zen­ci­ki, a Mi­sia nie wiem czy w ser­cu swem od­po­wia­da­ła pło­mien­nym jego afek­tom, to tyl­ko pew­na, że go mile przy so­bie wi­dzia­ła, rada z nim roz­ma­wia­ła i śmia­ła się, a gdy ro­dzi­ce, cio­cia i są­sie­dzi oczy­wi­sty sku­tek wkrót­ce pro­ro­ko­wa­li, tych co­raz częst­szych jego od­wie­dzin, w oświad­czy­nach, do któ­rych istot­nie się po­dob­no przy­go­to­wy­wał, Mi­sia przy­zna­ła na­przód, że ma wieś dużą, i czy­stą, dwór ład­ny, że jest przy­jem­ny, przy­stoj­ny, że jej się do­syć po­do­ba, i że go­to­wa pójść za nie­go – wpraw­dzie ma­rzy­ła ona może o waż­niej­szej dla sie­bie par­tyi, ale rok 20 za­cząć mia­ła i po­sta­no­wi­ła pójść pier­wej od Kry­si za mąż, zresz­tą któż wie, może go i ko­cha­ła…III.

Na po­cząt­ku stycz­nia, gdy moc­ne śnie­gi upa­dły i po­kry­ły i ubie­li­ły za­rów­no da­chy dwo­rów, dwor­ków i chat wie­śnia­czych, w po­obied­niej go­dzi­nie w sa­lo­ni­ku ol­szyń­skim ze­bra­ne sie­dzia­ło to­wa­rzy­stwo. Mi­sia w zgrab­nej pod szy­ję czar­nej su­kien­ce z nie­bie­ską wstąż­ką u szyi, z nio­ba­mi har­mo­nij­nie od­sta­ją­ce­mi po obu stro­nach zdro­wej i ład­nej twa­rzycz­ki, sie­dzia­ła ro­bót­ką za­ję­ta przy jed­nem oknie; przy niej bu­ja­jąc się na krze­seł­ku z kasz­kie­ci­kiem w ręku pan Be­ne­dykt Sa­wic­ki, z mi­ło­ścią i pew­nym ża­lem spo­glą­da­ją­cy na spusz­czo­ną głów­kę swej uko­cha­nej, a przy zwy­czaj­nem jego we­so­łem uspo­so­bie­niu, znać było że go tę­sch­ne ja­kieś my­śli w owej chwi­li na­pa­dły: nie­co da­lej na ka­na­pie sie­dzia­ła Kry­sia po­dob­nież ubra­na i ro­bót­ką za­ję­ta, lecz u jej szyi nie było nie­bie­skiej wstąż­ki, a w twa­rzy tego we­se­la i tej fi­glar­nej min­ki, jaką tchnę­ła twa­rzycz­ka jej sio­stry, gdy ją od ro­bót­ki pod­nio­sła; obok niej cio­cia wy­sznu­ro­wa­na i za­ję­ta ro­bo­tą poń­czosz­ki.

Na ko­min­ku bu­zo­wał się ogień; zni­ża­ją­ce się czer­wo­ne, zi­mo­we słoń­ce, za­glą­da­ło w okna, rzu­ca­jąc na ścia­ny i część pod­ło­gi żól­ta­wo-pur­pu­ro­wy od­blask; na dwo­rze bar­wą bry­lan­tów ja­sniał śnieg, po­ły­ski­wa­ły gru­be so­ple ugar­ni­ro­wa­nej ku­chen­ki, z któ­rej czar­ne­go ko­mi­na słup dymu wzno­sił się pro­sto­pa­dle; szu­mia­ły to­po­le i ol­chy ogro­du i cza­sem za­dzwo­nił dzwo­nek od zgrab­nych sa­nek sto­ją­cych przed gan­kiem, gdy ro­słe i wy­smu­kłe kasz­tan­ki do nich za­przę­żo­ne, nie­cier­pli­wem grze­ba­ły ko­py­tem, i par­ska­ły; zzięb­nię­ty na koź­le w pia­sko­wej li­be­ryi fur­man, z obie­lo­ne­mi od mro­zu wą­sa­mi i wło­sa­mi, sma­gał ich bi­czem za nie­cier­pli­wość. Chwil­ka mil­cze­nia mię­dzy temi oso­ba­mi, po­cho­dzi­ła za­pew­ne z urwa­nia roz­mo­wy, lecz nie dłu­go trwa­ła, po­bu­dził ją znów od­głos dzwon­ka a pan Be­ne­dykt wes­tchnąw­szy, bu­ja­jąc się cią­gle, ozwał się.

– Przy­po­mi­na­ją mi moje ko­ni­ki, że czas w dro­gę…..

– Żal mi pana do­praw­dy, jak mamę ko­cham! wy­cią­ga­jąc nit­kę i pod­nio­sł­szy ład­ną swą głów­kę rze­kła Mi­sia, a na­stęp­nie pa­trząc w dzie­dzie­niec; – w taki mróz! czyż dziś ko­niecz­nie i czy za­raz?!

– Ah pan­no Mi­cha­li­no! wie­le ten robi co musi…. za­pew­ne że z ocho­tą nie jadę na Wo­łyń, o! i z przy­kro­ścią – z przy­ci­skiem wy­mó­wił to sło­wo, – ale jak pań­stwu mó­wi­łem, sła­bość stry­ja i waż­ny je­den in­te­res..

– Mróz to ba­ga­te­la dla pana Sa­wic­kie­go, zresz­tą może i zwol­ni ju­tro, ale kie­dy tak waż­ne po­wo­dy, to na­tu­ral­nie… – w trą­ci­ła cio­cia.

– Na cóż pań­skie ko­ni­ki mają tak mar­z­nąć tym­cza­sem, to ta­kie ład­ne ko­ni­ki – pa­trząc w okno mó­wi­ła Mi­sia – eh! niech pan każe jesz­cze do staj­ni, pap­cio się pew­no tym cza­sem obu­dzi.

– Se­we­ryn nie sy­pia dłu­żej nad go­dzi­nę, a gdy­by był wie­dział; że pan Be­ne­dykt za­raz po o – bie­dzie wy­je­dzie, toby się pew­nie nie kładł – me­lo­dyj­nym to­nem wy­mó­wi­ła cio­cia.

– Wi­dzi pan! pap­cio my­ślał że pan tak za­raz nie po­je­dzie – i Mi­sia zwró­ci­ła z ła­god­nym wy­rzu­tem swe oczki na p. Be­ne­dyk­ta.

– A więc moja w tem wina i cze­kać będę aż się prze­bu­dzi, cho­ciaż za­rę­czam pani, że o ile rad­bym…. aby god­ny oj­ciec pani spał jak naj­dłu­żej…. o ile dłu­żej pra­gnął bym po­zo­stać w miej­scu tyle dla mnie mi­łem……o tyle śpie­szyć mi się i je­chać wy­pa­da.

Ją­kał się tro­chę pan Be­ne­dykt, i znać było, że ta al­lu­zyj­no-mi­ło­sua mowa, nie była u nie­go w zwy­cza­ju, jako przy­wy­kłe­go do otwar­te­go i gło­śne­go wy­ra­ża­nia swych my­śli, jed­nak­że za­do­wo­le­nie wy­bi­ło na twa­rzy Misi; jesz­cze czu­lej jak przed­tem nań spoj­rza­ła i rze­kła:

– Ależ pan nie­dłu­go do nas po­wró­ci"?

– To jest cała myśl moja z któ­rą od­jeż­dzam. Przez ten czas Kry­sia nie pod­no­si­ła głów­ki od ro­bót­ki i sło­wa nie wy­rze­kła, a cza­sem wes­tchnie­nie ta­jem­ne wzdy­ma­ło jej pier­si,

– Czy pan bę­dzie je­chał przez Trze­biń­ce? po chwi­li za­py­ta­ła Mi­sia.

– Będę pani, a co pani roz­ka­że?

– O! nic, tyl­ko się tak py­tam, bo tam prze­cież miesz­ka te­raz pan Ka­rol, któ­ry z za­gra­ni­cy po­wró­cił, o któ­rym tyle sły­chać, tyle mó­wią… musi to być dar­dzo miły czło­wiek!

– Sły­sza­łem o niem, ale go nie­znam, dla cze­góż pani tak są­dzi?

– Bom o nim wie­le sły­sza­ła. Zo­sia Su­lic­ka tak go wy­chwa­la­ła; (do­da­ła z iron­ją,) bar­dzo się jej po­do­bał, cho­ciaż wąt­pię czy ona mu się po­do­ba­ła.

– Po­wia­da­ją że bar­dzo jest do­brze, wtrą­ci­ła cio­cia,

– Nie umiem pa­niom po­wie­dzieć – to tyl­ko wiem że w na­szej oko­li­cy o ni­kiem nie mó­wią tyl­ko o nim, a mało go kto zna po­dob­no, pa­nie szcze­gól­niej są nim za­ję­te.

Uśmiech­nę­ła się po­krę­ca­jąc gło­wą Mi­sia.

– Kry­siu! coś ty taka dziś smut­na? – trzą­sa­jąc łok­ciem sie­dzą­ca obok, za­py­ta­ła cio­cia.

Ru­mie­niec ob­lał twarz Kry­si i głów­kę pod­nio­sła.

– Istot­nie pan­na Kry­sty­na tak dziś smut­na! mia­łem ją o to za­py­tać….

– Ja za­wsze taka je­stem, moja cio­ciu…

W tem, moc­ne i prze­cią­głe po­zie­wa­nie dało się sły­czeć w po­bli­skim po­ko­ju i nu­cąc ba­sem ja­kąś piosn­kę, wszedł pan Se­we­ryn w włócz­ko­wej czer­wo­nej cza­pecz­ce, któ­ra do­brze od­bi­ja­ła przy jego czer­wo­nej trwa­rzy i bia­łych wą­sach; ubra­ny był w zwy­czaj­ny sza­racz­ko­wy sur­dut, z tą ró­ni­cą że sil­nie pod­wa­to­wa­ny, oczy miał moc­no za­spa­ne aż łza­we, a w ustach faj­kę. Wy­szedł­szy do sali, spoj­rzaw­szy na to­wa­rzy­stwo a po­tem w okno wy­krzyk­nął.

Ależ pfe! tego ten, c o to tam zno­wu, i krę­cąc pal­cem w po­wie­trzu, – te­re­fe­re pa­nie Be­ne­dyk­cie, już chcesz ucie­kać?

– Tak jest pa­nie do­bro­dzie­ju, mu­szę, jak Boga ko­cham, mó­wi­łem już panu, że mam pil­ny in­te­res i cze­ka­łem na pana chcąc się po­że­gnać, po­wsta­jąc rzekł pan Be­ne­dykt.

– Ale tego ten ła­skaw­co zmi­łuj się, na moim ba­ro­me­trze tego ten 15 stop­ni zim­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: