Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad rzekami Babylonu. Tom 1: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad rzekami Babylonu. Tom 1: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 563 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. WY­PA­DEK NA KO­LEI.

Dzien­ni­ki wspo­mnia­ły nie­gdyś o wy­pad­ku, jaki się zda­rzył na ko­lei, na sta­cyi, któ­rej na­zwa z pa­mię­ci mi wy­szła. Wy­pa­dek miał miej­sce przed laty. Po­sia­da­jąc ko­lek­cye rocz­ni­ków kil­ka wy­cho­dzą­cych w War­sza­wie ga­zet, mógł­bym go od­szu­kać i do­słow­nie prze­pi­sać. Nie czy­nię jed­nak tego z po­wo­dów dwóch: raz dla­te­go, że za­bra­ło­by mi to cza­su go­dzin, a może dni kil­ka, po­wtó­re dla­te­go, że rzecz sama nie jest tak da­le­ce waż­ną, aże­by war­to było za­opa­try­wać ją w do­ku­ment re­por­ter­ski. Wy­pa­dek zresz­tą nie miał na­stępstw smut­nych. Nie po­cią­gnął za sobą ani śmier­ci, ani ka­lec­twa, ani szko­dy ni­czy­jej i wszyst­ko skoń­czy­ło się na wiel­kim stra­chu, jaki ogar­nął zna­ne­go po­wszech­nie pana M. S. Opo­wia­dam we­dle do­nie­sie­nia ga­ze­ciar­skie­go, któ­re nie po­da­ło imie­nia i na­zwi­ska oso­bi­sto­ści, ode­gry­wi­ją­cej w wy­pad­ku rolę bo­ha­te­ra. Nie by­łoż-bo to bo­ha­ter­stwo ko­niecz­nie za­szczyt­ne; wy­pa­dek zaś miał do­nio­słość nie­ja­ką, czy­sto ato­li mo­ral­ną: za­wie­rał w so­bie na­ukę dla tych, co lek­ce­wa­żą prze­pi­sy po­li­cyj­ne co do za­cho­wy­wa­nia się pu­blicz­no­ści na ko­le­jach że­la­znych. Ze wzglę­du na na­ukę tę, jak się zda­je, po­dał go do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej dzien­nik, cho­ru­ją­cy na skłon­ność kar­mie­nia czy­tel­ni­ków ob­rocz­kiem du­cho­wym, nie­kie­dy pod po­sta­cią siecz­ki, za­wsze jed­nak w jak­naj­lep­szej da­wa­nym in­ten­cyi.

Prze­kro­cze­nia do­pu­ści­ła się oso­bi­stość, w War­sza­wie zna­na po­wszech­nie.

Rzecz się tak mia­ła.

Se­zon ką­pie­lo­wy zbli­żał się ku koń­co­wi; znaj­do­wał się w tym mo­men­cie, w któ­rym miej­sca ką­pie­lo­we opusz­cza­ją nie ci, co się śpie­szą, i nie ci, co do ostat­niej zwle­ka­ją chwi­li, ale ci, co sta­no­wią licz­bę. Dy­li­żan­se i inne środ­ki prze­wo­zu w wiel­kim były ru­chu, trans­por­to­wa­ły po­dróż­nych se­ci­na­mi. Zda­rzy­ło się, że na sta­cyą X. zje­cha­ła się wę­drow­ców ilość ogrom­na. Szczu­pły dwo­rzec ko­le­jo­wy nie mógł­by ich po­mie­ścić; szczę­ściem ato­li w dniu tym pa­no­wa­ła prze­ślicz­na po­go­da je­sien­na, dzię­ki któ­rej to­wa­rzy­stwo licz­ne, zło­żo­na z przed­sta­wi­cie­li płci moc­nej i z przed­sta­wi­cie­li płci sła­bej, roz­sy­pa­ne w gru­pach przed dwor­cem, wzdłuż rel­sów, ocze­ki­wa­ło na po­ciąg, ma­ją­cy je za­brać do War­sza­wy.

Byli to po­więk­szej czę­ści War­sza­wia­cy i War­sza­wian­ki, rze­czy­wi­ści, z dzia­da pra­dzia­da, i przy – bra­ni, to jest tacy, co się przy­bra­li sami, za­miesz­kaw­szy w me­tro­po­lii Nad­wi­ślań­skiej i prze­jąw­szy ów szyk szcze­gól­ny, któ­ry to spra­wia, że lu­dzi war­szaw­skich ce­chu­je śród ogó­łu śmier­tel­ni­ków zna­mię ja­kieś oso­bli­we.

To­wa­rzy­stwo tedy… zło­żo­ne, ja­kem rzekł wy­żej, po­więk­szej czę­ści – nie w zu­peł­no­ści za­tem – z War­sza­wian i War­sza­wia­nek, ocze­ki­wa­ło na po­ciąg, ma­ją­cy na­dejść nie­ba­wem, ale nie pierw­szy. Pierw­szy nie był dla po­dróż­nych na­szych, szedł bo­wiem w stro­nę prze­ciw­ną i na sta­cyi, jako ku­ry­er­ski, nie za­trzy­my­wał się wca­le. Na­le­ża­ło prze­cze­kać przej­ście one­go, ozna­czo­ne co do mi­nu­ty na przy­bi­tym na ścia­nie roz­kła­dzie jaz­dy. Po­dróż­ni wie­dzie­li o tem, cze­ka­li więc spo­koj­nie, jed­ni sie­dząc na ław­kach i stoł­kach, inni prze­cha­dza­jąc się po pe­ro­nie, wzdłuż rel­sów, po rel­sach na­wet, po­mi­mo że prze­cha­dza­nie się po nich za­bro­nio­ne jest jak­naj­wy­raź­niej w prze­pi­sach po­li­cyj­nych. Na za­kaz ten ato­li nie zwa­ża­jąc, pa­nów kil­ku i pań parę pró­bo­wa­ło utrzy­mać się w rów­no­wa­dze na szy­nach. Była to za­baw­ka, a od­da­wa­no się jej dla­te­go za­pew­ne, że w to­wa­rzy­stwie wo­gó­le we­so­łe pa­no­wa­ło uspo­so­bie­nie, do cze­go przy­czy­nia­ła się i pięk­na po­go­da, łą­czą­ca cie­pło ła­god­ne z oży­wia­ją­cym chło­dem, a po­tem że do­da­wał jej ostro­gi je­go­mość pe­wien, pre­ze­sem ty­tu­ło­wa­ny, któ­ry, na uczy­nio­ną przez ko­goś uwa­gę, że po szy­nach cho­dzić nie­wol­no, od­po­wie­dział:

– Co to nie­wol­no!

Od­po­wiedź ta, rzu­co­na po wiel­ko­pań­sku, od nie­chce­nia, brzmia­ła taką pew­no­ścią sie­bie, że wszel­ką usu­nę­ła wąt­pli­wość, a to tem­bar­dziej, iż wzglę­dem męża co ją dał służ­ba ko­le­jo­wa za­cho­wy­wa­ła się z peł­ną usza­no­wa­nia grzecz­no­ścią. Do­my­ślać się w nim na­le­ża­ło fi­gu­ry. Fi­gu­ra ta przed­sta­wia­ła się po­kaź­nie w po­dróż­nym pal­to­cie zie­lo­na­wo sza­re­go ko­lo­ru, któ­ry był tak­że ko­lo­rem ka­mi­zel­ki i rzesz­ty odzie­nia, okry­wa­ją­ce­go po­stać wzro­stu wię­cej niż zwy­czaj­ne­go. Pal­tot za­pię­ty był na pier­siach, mimo to jed­nak wy­glą­dał z pod one­go łań­cuch zło­ty, przy­ozdo­bio­ny we wie­sza­deł­ka, po­ły­sku­ją­ce dro­gie­mi ka­mie­nia­mi. Po­ły­ski te strze­la­ły jesz­cze i z pal­ców rze­czo­ne­go je­go­mo­ści, a tak­że i z pier­si jego w po­sta­ci pier­ścion­ka bry­lan­to­we­go, przez któ­ry prze­wle­czo­nym był cie­niuch­ny fu­lar, peł­nią­cy funk­cyą kra­wat­ki. Fu­lar ów ma­sko­wał wczę­ści bry­lan­ci­ki gu­zicz­ków od ko­szu­li, rów­nie jak rę­ka­wy od pal­to­ta ma­sko­wa­ły bry­lan­ty od gu­zi­ków spi­na­ją­cych man­kie­ty. Sło­wem, dro­gie ka­my­ki prze­glą­da­ły wszę­dzie, gdzie jeno ulo­ko­wać je było moż­na, i blask ich znaj­do­wał się w har­mo­nii zu­peł­nej z bla­skiem ob­li­cza, ja­śnie­ją­ce­go za­do­wo­le­niem i do­brym hu­mo­rem.

– A no, pa­no­wie i pa­nie! – wy­wo­ły­wał od chwi­li do chwi­li ubry­lan­to­wa­ny pre­zes, za­chę­ca­jąc do cho­dze­nia po szy­nach.

Wo­ła­nia te nie gi­nę­ły jako głos na pusz­czy. Pa­no­wie pró­bo­wa­li je­den po dru­gim. Pró­bo­wa­ły i pa­nie. Kie­dy nie­kie­dy na że­la­znych kra­wę­dziach po­ja­wia­ły się, pod dra­pe­ryą fal­ban, nóż­ki, ach! nóż­ki, któ­re, gdy­by nie ob­ca­sy, by­ły­by za­chwy­ca­ją­ce. Ob­ca­sy mon­stru­al­ne nie­tyl­ko nóż­kom War­sza­wia­nek wy­rzą­dza­ły krzyw­dę pod wzglę­dem es­te­tycz­nym, ale jesz­cze i to spra­wia­ły, że żad­na z nich nie mo­gła utrzy­mać się na szy­nie w rów­no­wa­dze. Co któ­ra po­su­nę­ła się i, uno­sząc spód­nicz­ki do­gó­ry, prze­bie­rać drob­ne­mi nó­żę­ta­mi po­czę­ła, ali­ści wnet spa­da­ła. Lek­kie i zgrab­ne isto­ty, syl­fi­dy ist­ne, któ­re zda­wa­ło się że po po­ły­sku­ją­cej po­wierzch­ni kan­tów że­la­znych prze­śli­zgnąć się po­win­ny były, jak po po­wierzch­ni je­zio­rek le­śnych prze­śli­zgu­ją się bab­ki wod­ne, isto­ty ta­kie pró­by rów­no­wa­gi nie wy­trzy­my­wa­ły. Pre­zes, po bro­dzie się gła­dząc, śmiał się "jak bóg Plu­ton."

– A no, pa­nie, pa­no­wie! – wy­wo­ły­wał cią­gle.

Pa­nom też nie wio­dło się naj­le­piej'. Li­czo­no kro­ki. Rzad­ko któ­re­mu uda­ło się ujść kro­ków pięt­na­ście. Wbrew sy­lo­gi­zmo­wi, któ­ry po­wia­da, że kto zro­bił kro­ków pięt­na­ście, zro­bić może i szes­na­sty, ten ostat­ni do zro­bie­nia nie był ła­twy. Zda­wa­ło się, że cy­fra szes­na­ście była licz­bą za­klę­tą. Naj­lep­si w to­wa­rzy­stwie gim­na­sty­cy uty­ka­li na kro­ku szes­na­stym. Aż wy­stą­pił człe­czek pę­ka­ty, przy­kry­ty ka­pe­lu­szem ze słom­ki pa­na­ma, tak sze­ro­kim że gło­wy wca­le wi­dać z pod nie­go nie było; po roz­mia­rach jed­nak ka­pe­lu­sza do­my­ślać się na­le­ża­ło, że mu­sia­ła to być gło­wa wiel­ka.

– A Lolo! Ano Lolo! – sły­szeć się dały gło­sy, brzmią­ce nie­do­wie­rza­niem.

Człe­czek, zwa­ny Lo­lem, trzy­mał w ręku pa­ra­sol ko­lo­ru sza­moa.

– Z pa­ra­so­lem? o! nie sztu­ka! – pro­te­sto­wa­no. Lolo na pro­te­sta­cye nie zwa­żał, i tyl­ko, gdy ca szy­nę wstą­pił, wzniósł ręce obie do­gó­ry – w jed­nej trzy­mał pa­ra­sol, w dru­giej bi­no­kle. Pa­ra­sol i bi­no­kle po­ma­ga­ły mu znać do utrzy­ma­nia rów­no­wa­gi, szedł bo­wiem, szedł, ręce do­gó­ry trzy­ma­jąc, wa­żył się i wkoń­cu okrzyk bra­wo! wy­wo­łał. Nie­tyl­ko bo­wiem tego do­ka­zał, że mi­nął szczę­śli­wie fa­tal­ny krok szes­na­sty, lecz uszedł jesz­cze kro­ków kil­ka.

– Bra­wo! – wo­ła­no – bra­wo! Lolo! ekwi­li­brzy­sta!

– Nie­dziw – ode­zwał się ktoś, na ten ostat­ni od­po­wia­da­jąc wy­raz – prze­cie dzien­ni­karz.

– Praw­da, na ho­nor, praw­da – rzekł pre­zes-we­so­ło. – A więc, kie­dy tak, to i ja.

Mó­wiąc to, na szy­nę wstą­pił. Wtem sły­szeć się dało gwiź­nię­cie lo­ko­mo­ty­wy.

– Po­ciąg! – krzyk­nię­to.

Pre­zes ato­li na okrzyk prze­stro­gi nie zwa­żał, z szy­ny nie scho­dził. Już wi­dzieć się dał pę­dzą­cy całą siłą pary, przez sa­pią­cą gwał­tow­nie lo­ko­mo­ty­wę po­prze­dza­ny sze­reg wo­zów, a on się jesz­cze pró­bo­wał. Na ostrze­ga­ją­ce wo­ła­nia od­po­wia­dał spoj­rze­nia­mi, któ­re na­stę­pu­ją­cą, myśl wy­ra­ża­ły: "Nie­bez­pie­czeń­stwo je­że­li za­gra­ża, to nie mnie." Zda­wa­ło się, jak­by ufał w ja­kieś opu­kle­rze­nie, o któ­re lo­ko­mo­ty­wa i wozy, za­miast przy­krość bo­daj naj­mniej­szą mu wy­rzą­dzić, roz­bić się były po­win­ny. Nie scho­dził z szy­ny, aż gdy lo­ko­mo­ty­wa już do­bie­gła. Ze­sko­czył, lecz w stro­nę prze­ciw­ną; chciał się po­pra­wić – zwró­cił się – zbladł na­gle i… ru­nął wpo­przek.

Z pier­si wszyst­kich obec­nych wy­darł się je­den wiel­ki okrzyk prze­ra­że­nia.

O ra­to­wa­nia mowy być nie mo­gło. Pre­zes le­żał wpo­przek na szy­nach, a koła przed­nie lo­ko­mo­ty­wy znaj­do­wa­ły się pra­wie już na nim.

Pa­nów owład­nę­ło nie­me prze­ra­że­nie; z pań kil­ka ze­mdla­ło, inne po­odw­ra­ca­ły się, oczy so­bie za­sła­nia­jąc i wo­ła­jąc:

– Je­zus Ma­rya!

Mo­ment pe­łen był gro­zy wy­so­ko tra­gicz­nej, tem tra­gicz­niej­szej, że na­stę­po­wał po we­so­ło­ści, ja­kiej od­da­wa­ło się to­wa­rzy­stwo. Za chwil­kę ubry­lan­to­wa­ny pre­zes roz­szar­pa­nym miał być na ka­wał­ki – miał być roz­miaż­dżo­nym, bro­cząc krwią wła­sną to miej­sce, na któ­re wszedł z uśmie­chem na ustach. I by­ło­by to na­stą­pi­ło nie­chyb­nie, gdy­by nie po­moc nie­spo­dzia­na, na­gła, a pio­run­na, któ­ra niby z nie­ba spa­dła. Ci, co tyle jesz­cze przy­tom­no­ści umy­słu za­cho­wa­li, że pa­trzyć mo­gli, uj­rze­li nad pre­ze­sem po­stać ja­kąś męz­ką: po­sko­czy­ła, na­chy­li­ła się i usko­czy­ła wbok, z pre­ze­sem w ob­ję­ciach. Ru­chy, a ra­czej rzu­ty, któ­re re­zul­tat ten spo­wo­do­wa­ły, tak były szyb­kie, że nikt wi­dzieć nie mógł do­kład­nie, jak to się sta­ło.

Sta­ło się jed­nak. Po­ciąg prze­mknął, niby strza­ła, i gdy grzmot, jaki przej­ście jego spra­wi­ło, prze­mi­nął, to­wa­rzy­stwo ką­pie­lo­we, zdu­mia­łe i jesz­cze zu­peł­nie z pod na­ci­sku prze­ra­że­nia nie­wy­zwo­lo­ne, oto­czy­ło gru­pę, skła­da­ją­cą się z pre­ze­sa omdla­łe­go, spo­czy­wa­ją­ce­go w ob­ję­ciach zbaw­cy swe­go, któ­ry, trzy­ma­jąc go, miał minę taką, jak­by za­py­ty­wał: "Co z fan­tem tym ro­bić?" Na­ra­zie nikt na od­po­wiedź zdo­być się nie mógł; nie mi­nę­ło jed­nak se­kund kil­ka, a od­po­wiedź się zna­la­zła. Sły­szeć się dał głos sze­fa sta­cyi, wzru­sze­niem na­brzmia­ły:

– A to ła­ska Bo­ska! Pro­szę pań­stwa! nie… szczę­ście wi­sia­ło na wło­sku. Trze­baż wnieść pana pre­ze­sa, tu, o!

Ręką jed­ną na jed­ne ze drzwi dwor­ca wska­zy­wał, dru­gą zaś ku pre­ze­so­wi wy­cią­gał, chcąc w dźwi­ga­niu cię­ża­ru po­módz zbaw­cy. Ten ato­li po­mo­cy nie po­trze­bo­wał. Cię­żar nie na­le­żał wca­le do ro­dza­ju naj­mniej­szych; pre­zes wa­żył oko­ło pu­dów pię­ciu, może sze­ściu, mimo to zbaw­ca, bez oka­zy­wa­nia wy­sił­ku nad­zwy­czaj­ne­go, po­niósł go kro­ków kil­ka­dzie­siąt, próg z nim prze­stą­pił i, zło­żyw­szy omdla­łe­go na ka­na­pie, od­da­lił się.

Do­pie­roż bo­ha­te­ra wy­pad­ku oto­czy­ła tro­skli­wość.

Ile było fla­ko­ni­ków z roz­czy­na­mi i so­la­mi, wszyst­kie się prze­su­wa­ły ko­lej­no pod no­sem pre­ze­sa, któ­re­mu szef sta­cyi roz­piął pal­tot, ka­mi­zel­kę i pa­sek, a pani sze­fo­wa wód­ką ko­loń­ską skroń i czo­ło na­cie­ra­ła. Któś ra­dził bry­zgnąć na twarz wodą, lecz ze służ­by ko­le­jo­wej nikt nie wa­żył się na cóś po­dob­ne­go. Od­wa­żył się jed­nak na to Lolo dzien­ni­karz. Na­brał wody usta peł­ne, kry­zy ka­pe­lu­sza pod­niósł nie­co z przo­du i z siłą całą po­słał pre­ze­so­wi na ob­li­cze stru­mień wody, roz­bi­tej na kro­pe­lek ty­sią­ce. Śro­dek ten od­niósł sku­tek po­żą­da­ny.

– Uf! uch! – krzyk­nął pre­zes.

I pod­niósł się, oczy otwie­ra­jąc sze­ro­ko. Szmer ura­do­wa­nia roz­legł się śród obec­nych. Wnet jed­nak pre­zes po­wie­ki znów za­mknął i na po­dusz­ki opadł.

Szmer ura­do­wa­nia ucichł.

– Wody! jesz­cze! – ode­zwał się Lolo.

Lecz pre­zes dło­nią parę razy kiw­nął, jak­by na znak, że ży­czy so­bie, aże­by pry­ska­nie za­nie­cha­nem zo­sta­ło. Kil­ka­dzie­siąt par oczów, po­mię­dzy któ­re­mi par kil­ka­na­ście nie­wie­ścich, pa­trzy­ło w ob­li­cze omdla­łe­go, któ­ry chwi­lo­wo miał po­wie­ki za­mknię­te i od­dy­chał po­wo­li – od­dy­chał, jak od­dy­cha wró­bel w po­wie­trzu roz­rze­dzo­nem pod­dzwo­nem ma­szy­ny pneu­ma­tycz­nej, wresz­cie ode tchnął głę­bo­ko, po­wie­ki otwo­rzył, okiem na­pół zdzi­wio­nem do­ko­ła po­wiódł i wlo­ką­cym się gło­sem za­py­tał:

– Gdzież je­stem? Co się ze mną dzie­je?

– O! – roz­le­gło się wo­ła­nie. – Pre­ze­sie! Pre­ze­sie ko­cha­ny!

– Żyję? co?

– Ży­jesz! Bo­daj byś żył i żył… lat set­ki!

– Jak to miło, och! jak to miło – ode­zwał się ura­to­wa­ny, na ka­na­pie sia­da­jąc – zna­leźć się w ra­zie po­dob­nym śród życz­li­wych, śród przy­ja­ciół, i spo­tkać do­wo­dy spół­czu­cia. Wierz­cie mi, pa­nie i pa­no­wie, że po wy­pad­ku ta­kim chce się żyć.

– Chce­nia twe­mu za­dość się sta­nie, ku za­do­wo­le­niu na­sze­mu – od­parł Lolo dzien­ni­karz – i ku za­do­wo­le­niu tych wszyst­kich, któ­rych hoj­nie wspie­ra ręka two­ja, pre­ze­sie sza­now­ny.

– O, pa­nie – pod­chwy­cił pre­zes pro­te­sta­cyi to­nem – nie za­czy­naj z tonu tego. Czy ręka moja wspie­ra, czy nie wspie­ra, to do rze­czy nie na­le­ży. W chwi­li tej mowa być win­na nie o tem, lecz o wdzięcz­no­ści, jaka się ode­mnie zbaw­cy memu na­le­ży. Pa­nie sze­fie! – do­dał, zwra­ca­jąc się do na­czel­ni­ka sta­cyi, któ­ry się był w głąb usu­nął.

– Słu­cham pana, pa­nie pre­ze­sie – od­rzekł we­zwa­ny, pod­cho­dząc bli­żej.

– Do­sta­niesz pan gra­ty­fi­ka­cyą i awans, a to wszyst­ko zato, żeś mi ży­cie ura­to­wał.

Obec­ni spoj­rze­li na sze­fa, któ­ry oczy spu­ścił.

– Pięk­ny czyn taki bez wy­na­gro­dze­nia po­zo­stać nie może – cią­gnął pre­zes. – Gra­ty­fi­ka­cyą do­sta­niesz pan z mo­jej kie­sze­ni, z mo­jej wła­snej kie­sze­ni, a co się zaś awan­su ty­czy, wnio­sę ta­ko­wy na naj­bliż­szem rady za­wia­dow­czej po­sie­dze­niu, któ­re­mu pre­zy­do­wać będę oso­bi­ście, i nie wąt­pię że rada wnio­sek mój uwzględ­ni. Je­że­li­by zaś – do­dał – z człon­ków któ­ry za­pro­po­no­wał udzie­le­nie panu gra­ty­fi­ka­cyi z kasy, w ra­zie ta­kim ja temu opo­no­wać nie będę. Gra­ty­fi­ka­cya po­dwój­na nie za­szko­dzi panu, a tyl­ko pana i wszyst­kich na­szych na ko­lei spół­pra­cow­ni­ków prze­ko­na, że za­rząd głów­ny oce­niać umie czy­ny pięk­ne.

Nie­wia­do­mo, jak­by szef przy­jął prze­mo­wę po­wyż­szą, gdy­by wy­po­wie­dzia­ną była w czte­ry oczy. Wo­bec jed­nak świad­ków tylu, spra­wi­ła mu ona wi­docz­nie przy­krość nie­wy­sło­wio­ną. Słu­cha­jąc jej, oczy spusz­czał i z nogi na nogę prze­stę­po­wał, gdy zaś pre­zes mó­wić prze­stał, za­czął:

– Pa­nie pre­ze­sie, acz­kol­wiek obo­wią­zek mój, ale…

Od­chrząk­nął i ode­tchnął.

– Ro­zu­miem skrom­ność pań­ską – prze­rwał pre­zes – i oce­niam ją, zwłasz­cza przy świad­kach tylu. Nie wa­ha­łeś się jed­nak przy tych­że świad­kach speł­nić, z na­ra­że­niem ży­cia, uczyn­ku tak pięk­ne­go.

– Ależ, pa­nie pre­ze­sie – za­wo­łał szef – to nie ja!

– Nie pan? – za­py­tał pre­zes ze zdzi­wie­niem.

– Acz­kol­wiek, pa­nie pre­ze­sie, ja… to jest… był­bym, hm, za pana pre­ze­sa ży­cie chęt­nie nara – ził, ale w chwi­li, kie­dy lo­ko­mo­ty­wa na pana pre­ze­sa na­jeż­dża­ła, znaj­do­wa­łem się przy zwrot­ni­cy, któ­rej mu­sia­łem pil­no­wać, bo, broń Boże cze­go, ten po­ciąg był­by wje­chał wprost na dru­gi, co na­dej­dzie za chwi­lę… no… do­pie­ro by­ła­by ka­sza!

– Wi­dzia­łeś pan wszak­że, w ja­kiej znaj­do­wa­łem się sy­tu­acyi – wsta­jąc i za­pi­na­jąc się, wtrą­cił pre­zes to­nem, nic po­myśl­ne­go sze­fo­wi sta­cyi nie­wró­żą­cym.

– Wi­dzia­łem, pa­nie pre­ze­sie, ale… zwrot­ni­ca.

– Zwrot­ni­ca – prze­ce­dził pre­zes przez zęby, z prze­ką­sem.

Zna­cze­nie tego tłu­ma­cze­nia się sze­fa na­tem po­le­ga­ło, że gdy­by był zwrot­ni­cy nie do­pil­no­wał, by­ło­by na­stą­pi­ło spo­tka­nie się idą­cych na­prze­ciw­ko sie­bie po jed­nym i tym­że sa­mym to­rze po­cią­gów, a więc, obok szko­dy, ja­ką­by to­wa­rzy­stwo ko­lei w roz­bi­tych lo­ko­mo­ty­wach i wa­go­nach po­nio­sło, śmier­ci i ka­lectw bez liku. Na­stęp­stwo to po­rów­nał szef w umy­śle swo­im z nie­bez­pie­czeń­stwem, ja­kie pre­ze­so­wi za­gro­zi­ło, i uznał to ostat­nie za mniej waż­ne od tam­te­go. Ma­jąc do wy­bie­ra­nia po­mię­dzy dwoj­giem złe­go, wy­brał więk­sze i temu za­po­biegł, po­zo­sta­wia­jąc mniej­sze lo­so­wi wła­sne­mu. Któż, na rzecz tę z ob­jek­tyw­ne­go za­pa­tru­jąc się punk­tu, nie przy­zna, że szef cał­kiem ra­cy­onal­nie obo­wią­zek swój speł­nił? Je­że­li na gra­ty­fi­ka­cyą i na awans za­słu­żył, to wła­śnie dla­te­go, że nie od­biegł zwrot­ni­cy dla pre­ze­sa rady za­wia­dow­czej, któ­re­go znik­nię­cie ze świa­ta by­ło­by smut­kiem wiel­kim na­peł­ni­ło ser­ce cór­ki je­dy­nacz­ki, spad­ko­bier­czy­ni for­tu­ny kil­ka­kroć mi­lio­no­wej, nie spra­wił oby jed­nak in­nej szko­dy żad­nej. Rada za­wia­dow­cza zna­la­zła­by so­bie pre­ze­sa, nie­ty­le może dow­cip­ne­go, ale rów­nie do­bre­go; to­wa­rzy­stwo po­cie­szy­ło­by się ry­chło; uszczerb­ku zaś rze­czy­wi­ste­go nie po­niósł­by nikt. Szef bez wa­ha­nia się po­śpie­szył na ra­tu­nek licz­by: wi­docz­nie nie po­dzie­lał zda­nia tych, co w ra­zach po­dob­nych zwa­ża­ją nie na ilość, ale na ja­kość.

Po­dzie­la­jąc ato­li zda­nie tych ostat­nich, za­cho­dzi py­ta­nie: czy ja­kość znaj­do­wa­ła się po stro­nie pre­ze­sa? Aże­by orzec we wzglę­dzie tym, wie­dzieć­by na­le­ża­ło, kto mia­no­wi­cie je­chał po­cią­giem z War­sza­wy. My o tem nie wie­my i wie­dzieć nie mo­że­my. Wie­my tyl­ko, że pre­zes mar­ko­tay nie­co wy­szedł z izby sze­fa na pe­ron i wy­szedł­szy, no­sem parę razy czmych­nął, wy­ko­naw­szy przy­tem lek­ki ra­mio­na­mi ruch. Tak czy­nić zwy­kli ci, co czu­ją że im cóś nie po my­śli po­szło. Wy­czmy­chaw­szy się, rzu­cił przez nos "hm" i dłoń pod­no­sząc, ode­zwał się:

– Ależ prze­cie jest któś, co mnie ura­to­wał i któ­re­mu na­le­ży się ze stro­ny mo­jej wdzięcz­ność!

Obec­ni wszy­scy oglą­dać się jęli.

– Czy nie pan? – za­py­tał, do Lola się zwra­ca­jąc.

– O nie – od­parł za­gad­nię­ty – ja tem się tyl­ko po­chwa­lić mogę, żem cię, pre­ze­sie sza­now­ny, do ży­cia przy­wo­łał. Nikt od­wa­żyć się nie mógł w ob­li­cze ci wodą bry­zgnąć; jam się od­wa­żył! Do pew­ne­go prze­to stop­nia ura­to­wa­łem cię, ale nie z pod kół lo­ko­mo­ty­wy, nie. Przy­zna­ję so­bie, we wzglę­dzie za­słu­gi, co mi się słusz­nie na­łe­ży, nie wię­cej, ale ani też i nie­mniej. Bez­em­nie, bez od­wa­gi mo­jej, kto wie czy­by się były przy­da­ły na co sole, roz­czy­ny i wód­ka ko­loń­ską. Trze­ba było re­ak­cyi sil­nej, aże­by obu­dzić przy­ga­sa­ją­ce ży­cie. By­łeś, prze­cie, strasz­li­wie bla­dy.

– Bla­dy by­łem? – za­py­tał pre­zes to­nem tro­skli­wo­ści, do dani się zwra­ca­jąc.

– Jak opła­tek – od­rze­kła bru­ne­ta ja­kaś z pod pa­ra­so­li­ka.

– Do­praw­dy? bla­dy by­łem?

– Jak chu­s­ta – ode­zwa­ła się dru­ga.

– Ko­niec koń­cem – za­czął pre­zes, głos pod­no­sząc – było koło mnie bar­dzo kre­to, by­ło­by bar­dziej jesz­cze kre­to, gdy­bym był na szy­nach po­zo­stał. Kto mnie tedy wy­do­był ztam­tąd?

Z za­py­ta­niem tem zwró­cił się do bar­czy­ste­go ja­kie­goś War­sza­wia­ni­na, któ­ry z po­śpie­chem od­po­wie­dział:

– Nie ja.

Zwró­cił się do dru­gie­go; ten dru­gi pod­chwy­cił:

– Ani ja.

Kto wie, aża­li­by nie py­tał aż do na­dej­ścia po­cią­gu, gdy­by jed­na z pań nie zwró­ci­ła uwa­gi pre­ze­sa w stro­nę prze­ciw­ną tej w któ­rą pa­trzył, uka­zu­jąc mu ge­stem męż­czy­znę, sie­dzą­ce­go pod dwor­cem na stoł­ku i pa­lą­ce­go spo­koj­nie pa­pie­ros.

– Kto? ten pan? – ode­zwał się pre­zes pół­gło­sem.

– Tak – od­po­wie­dział dzien­ni­karz z pod ka­pe­lu­sza.

– Wi­dzia­łem go, je­że­li się nie mylę, u wód.

– Wi­dzia­łem go i ja.

– Któż to taki?

– Hm – mruk­nął Lolo, ra­mio­na­mi ru­sza­jąc, i do­dał: – Trze­ba jed­nak do­wie­dzieć się, co to za je­den, po­da­jąc bo­wiem wy­pa­dek do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej, na­le­ży go przy­ozdo­bić w imio­na wła­sne. Bądź­co­bądź, to bo­ha­ter.

– No a ja? – pre­zes na to.

– No tak, tak za­pew­ne. Je­steś bo­ha­te­rem i ty, pre­ze­sie nasz sza­now­ny, ale w od­mien­nym ro­dza­ju. He­ro­izm na ro­dza­je się dzie­li. Tyś bo­ha­te­rem wy­pad­ku, ten zaś nie­zna­jo­my bo­ha­te­rem czy­nu. Kto on jed­nak taki? Je­że­li mnie nie za­wo­dzi zmysł spo­strze­gaw­czy, to on cóś na Ukra­iń­ca kroi. Ale jak się na­zy­wa? jak­by się o tem do­wie­dzieć? za­py­tać? co? nie wy­pa­da.

– Za­pre­zen­to­wać się mu – pod­chwy­cił pre­zes.

– Tak. To spo­sób je­dy­ny. A więc, pre­ze­sie, cza­su nie tra­cąc…

Po­stą­pi­li kro­ków kil­ka i za­trzy­ma­li się przed nie­zna­jo­mym.

– Pa­nie – za­czął pre­zes pierw­szy – ura­to­wa­łeś mi ży­cie, mam więc so­bie za obo­wią­zek.

przed wy­nu­rze­niem wdzięcz­no­ści, jaką dla cie­bie prze­ję­ty je­stem, przed­sta­wić ci się. Je­stem Mau­ry­cy Son­ne.

– Bar­dzo mi miło – od­rzekł nie­zna­jo­my, wsta­jąc.

– Ja tak­że, przy­łą­cza­jąc się do wdzięcz­no­ści ogól­nej, przed­sta­wiam się panu – do­dał dzien­ni­karz – jako Ka­rol Ko­zu­bek, re­dak­tor Goń­ca nad­wi­ślań­skie­go, przy­szły au­tor opi­su zda­rze­nia, w któ­rem ode­gra­łeś pan rolę tak wy­so­ko he­ro­icz­ną.

– Ba! – od­parł nie­zna­jo­my. – Grzecz­ność na­ka­zy­wa­ła­by mi dać pa­nom na­wza­jem na­zwi­sko moje. Wy­bacz­cie mi jed­nak, że nie mogę tego uczy­nić. Nie chciał­bym – do­dał, wi­dząc gest pro­te­sta­cyi ze stro­ny re­dak­to­ra Goń­ca – aże­by na­zwi­sko moje fi­gu­ro­wa­ło w opi­sie. Będę bo­daj do cza­su ko­rzy­stał z mi­mo­wol­ne­go in­co­gni­to, w ja­kiem znaj­du­ję się wo­bec pa­nów i ca­łe­go tu obec­ne­go ką­pie­lo­we­go to­wa­rzy­stwa. Spo­dzie­wam się, że pa­no­wie nie we­zmie­cie mi tego za złe.

– Prze­pra­szam – pod­chwy­cił dzien­ni­karz. – Weź­mie­my to panu za złe, i bar­dzo, o! bar­dzo. Scho­wać, za­ta­ić chcesz czyn, któ­ry, jako wzór do na­śla­do­wa­nia, po­da­ny wy­wrzeć po­wi­nien wpływ mo­ral­ny zba­wien­ny.

– Ja – od­rzekł za­cze­pio­ny z uśmie­chem – cho­wam, taję nie czyn, ale imię moje. Nie za­prze­czam panu pra­wa po­da­wa­nia czy­nu do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej, chcę tyl­ko dla na­zwi­ska mego unik­nąć re­kla­my.

– Ha! na to rady nie­ma. Wsze­la­ko – za­czął re­dak­tor.

– Pra­gnął­bym jed­nak wie­dzieć, komu za­wdzię­czam ży­cie – pod­chwy­cił pan Mau­ry­cy Son­ne z przy­ci­skiem. – Był­by to dla mnie ro­dzaj za­spo­ko­je­nia su­mie­nia, któ­re… któ­re­go…

– Je­że­li o to cho­dzi, to, pod wa­run­kiem że pan – prze­rwał nie­zna­jo­my, ge­stem gło­wy wska­zu­jąc na re­dak­to­ra – nie opu­bli­ku­jesz na­zwi­ska mego; nie mam żad­nej słusz­nej przy­czy­ny ukry­wać się z ta­ko­wem, tem bar­dziej, że – tu ge­stem na pre­ze­sa wska­zał – mam na pana we­ksle, któ­re i tak mnie zdra­dzą. Na­zy­wam się Adam Jeż.ROZ­DZIAŁ II. ZBAW­CA.

Wy­pa­dek, w roz­dzia­le po­przed­nim opi­sa­ny, jest to so­bie wy­pa­de­czek, któ­re­go z przy­sy­pa­nych py­łem za­po­mnie­nia ko­lumn dzien­ni­kar­skich wy­do­by­wać­by nie­war­to, gdy­by nie to, że nadał się mi jako in­trodnk­cya po­wie­ścio­wa.

– In­tro­duk­cya po­wie­ścio­wa! cóż to za zwie­rzę? – za­wo­ła z Zo­ilów nie­je­den.

A no – jest to cóś ta­kie­go, jak in­trodnk­cya mu­zycz­na. W wy­two­rach sztu­ki dzie­ła jed­ne­go ro­dza­ju tłu­ma­czą się za­po­mo­cą ję­zy­ka, od­no­szą­ce­go się do ro­dza­ju in­ne­go. Po­cho­dzi to ztąd, że pięk­no, bę­dą­ce jed­nem i jed­na­kiem, prze­ni­ka jed­na­ko­wo ro­dza­je wszyst­kie i, prze­ni­ka­jąc, na­strę­cza po­rów­na­nia, ob­ja­śnia­ją­ce utwór bądź w ca­ło­ści, bądź w czę­ściach. In­tro­duk­cya w mu­zy­ce za­zna­cza te­mat i styl sztu­ki, w któ­rej się od­gry­wa. Ana­lo­gicz­ną rolę ode­gry­wa ona i w po­wie­ści. I w po­wie­ści od­zy­wać się po­win­na, je­że­li au­tor do dzie­ła bie­rze się z roz­my­słem i z za­sta­no­wie­niem.

Ustęp po­wyż­szy skre­śli­łem ad usum del­phi­no­rum, ba­ła­mu­cą­cych za­zwy­czaj, gdy za przed­miot wy­kła­du bio­rą kon­struk­cyą po­wie­ścio­wą. Do­peł­niw­szy obo­wiąz­ku tego, wra­cam do opo­wia­da­nia.

Wy­ja­wie­nie na­zwi­ska przez Ada­ma spra­wi­ło na dzien­ni­ka­rzu wra­że­nie nie­ja­kie. Po­pra­wił na gło­wie ka­pe­lusz, po­pra­wił na no­sie pin­ce­nez i ode­zwał się:

– Je­że­li za­py­tać wol­no, czy nie za­cho­dzi sto­su­nek jaki ro­dzin­ny po­mię­dzy pa­nem, a Teo­do­rem To­ma­szem?

– To krew­ny mój do­syć bliz­ki, nie­zna­ny mi jed­nak oso­bi­ście.

– Pan masz w ro­dzi­nie au­to­ra? – pod­chwy­cił pre­zes. – Jak­że mi to miło! o! bar­dzo miło!

Adam z lek­kiem zdzi­wie­niem pa­trzył pre­ze­so­wi w oczy, cze­ka­jąc na wy­ja­śnie­nie prze­zeń po­wo­dów, dla któ­rych mu tak jest miło, że Adam ma au­to­ra, po­zo­sta­ją­ce­go z nim w sto­sun­kach po­kre­wień­stwa. Nie do­cze­kał się jed­nak wy­ja­śnie­nia. Sły­szeć się dał na­gle gwizd lo­ko­mo­ty­wy i po­ciąg się za­trzy­mał.

Po­dróż­ni po­gar­nę­li się do wa­go­nów.

– Ale ja pana aka­pe­ru­ję – prze­mó­wił pre­zes do Ada­ma, wy­cią­ga­jąc ku nie­mu dłoń z gie­stem, ozna­cza­ją­cym obej­mo­wa­nie w po­sia­da­nie. – Po­je­dzie­my do War­sza­wy ra­zem.

I zwró­cił się ku wa­go­no­wi pierw­szej kla­sy.

– Wzią­łem bi­let do dru­giej – za­pro­te­sto­wał Adam.

– Ze­mną bi­let nie­po­trzeb­ny panu – od­parł pre­zes – pro­szę.

Uka­zy­wał ręką na drzwicz­ki, przy któ­rych stał kon­duk­tor, w po­sta­wie usza­no­wa­nie wy­ra­ża­ją­cej.

Adam wsiadł, po Ada­mie wsiadł pre­zes i drzwicz­ki się za­mknę­ły.

– Uf! na­resz­cie – ode­zwał się ten ostat­ni, wy­cią­ga­jąc się. – Ale – za­wo­łał na­gle, przez okno gło­wę wy­chy­la­jąc – pa­nie Ko­zu­bek!

Za­wo­łał raz i dru­gi i gło­wę cof­nął.

– Nie­ma go, po­śpie­szył się i do in­ne­go wsiadł wa­go­nu. Szko­da! Ja tak lu­bię – do­dał w for­mie ob­ja­śnie­nia, zwra­ca­jąc się do Ada­ma – pro­te­go­wać. Ja pro­te­gu­ję wszyst­ko: pi­śmien­nic­two, sztu­ki pięk­ne, na­uki, wszyst­ko. Gdy­by się tu znaj­do­wał krew­ny pań­ski, za­pro­sił­bym go z sobą do wa­go­nu, je­cha­li­by­śmy we trzech. Czy pan nie au­tor? – za­py­tał.

– Nie, pa­nie – od­rzekł Adam.

– Hm, szko­da. Pan nie au­tor, no, ale zato krew­ny pań­ski.

– Tak, mój krew­ny… pi­su­je.

– Pan, pi­śmien­nic­two pro­te­gu­jąc, wiesz za­pew­ne…

– Tak… no… ja wiem, ale, ma­jąc na gło­wie in­te­re­sów tyle, nie pa­mię­tam de­ta­lów. Zato Dola gna to na koń­cach pa­lusz­ków swo­ich. To jej wy­dział spe­cy­al­ny.

– Pan cza­su nie masz zaj­mo­wać się dro­bia­zga­mi tego ro­dza­ju?

– Wła­śnie też. Gdzie mi tam do tego! To Doli rzecz, a Dola to cór­ka moja, któ­rej po­zwo­lisz pan się przed­sta­wić.

Adam gło­wą na znak przy­zwo­le­nia skło­nił.

– Moja cór­ka – do­dał pre­zes – od pół­to­ra roku wdo­wa, ko­bie­ta, o któ­rej, gdy­by cór­ka moja moją nie była, po­wie­dział­bym: do­sko­na­łość wcie­lo­na. O! cóż to za ko­bie­ta! – tu razy parę cmok­nął. – Toż ona panu wdzięcz­ną bę­dzie!

– Za co? – wtrą­cił Adam to­nem lek­ce­wa­że­nia.

– Jak­to, za co – ob­ru­szył się pre­zes. – Toś pan, wi­dząc mnie na szy­nach, nie wie­dział chy­ba, kto ja taki.

– Zką­dźem miał wie­dzieć? Anim się do­my­ślał.

– A dla­cze­go­żeś mnie ra­to­wał?

– Dla­te­go, żeby pana śmier­ci wy­drzeć.

– Pa­neś się jed­nak sam na śmierć na­ra­ził.

– Nie my­śla­łem o tem.

– No, to ja już nie ro­zu­miem tego. Rzu­cać się na śmierć pew­ną pra­wie, nie wie­dząc za kogo, na to trze­ba być, hm? na to być po­trze­ba…

Nie mógł pre­zes wy­krztu­sić wy­ra­zu, któ­ry mu na ję­zy­ku wi­siał.

– No, nie ro­zu­miem tego. Bo tam śmierć była pew­na. Jam był umar­ły już. Umar­łem, ja­kem tyl­ko lo­ko­mo­ty­wę tuż nad sobą po­czuł. Nie mia­łem już ani wła­dzy, ani pa­mię­ci, ani czu­cia, a pan? I co pana po­pchnę­ło? co? Co się panu sta­ło? Tylu tam było in­nych, co mnie zna­li. Szef sta­cyi stał przy zwrot­ni­cy i wi­dział. Nikt ani się ru­szył, tyl­ko pan. No, na to być chy­ba po­trze­ba…

– Nie czem in­nem, tyl­ko czło­wie­kiem – do­koń­czył Adam.

– Czło­wie­kiem? – pod­chwy­cił pre­zes. – Al­boż każ­dy z tych, co na mój upa­dek pa­trzy­li, nie był czło­wie­kiem?

– Tak, i każ­dy też jed­na­ko­we­go do­znał wra­że­nia.

– A cze­muż mi każ­dy nie po­mógł?

– Dla ra­cyi bar­dzo pro­stej – od­po­wie­dział Adam. – Wra­że­nia nie­jed­na­ko­wo na sys­te­my ner­wo­we dzia­ła­ją. Prze­ra­że­ni by­li­śmy wszy­scy wi­do­kiem pana, ma­ją­ce­go być pod ko­ła­mi lo­ko­mo­ty­wy roz­miaż­dżo­nym.

– Nie wy­ra­żaj się pan tak – wtrą­cił pre­zes – dresz­czem mnie to przej­mu­je.

Dreszcz wtrza­snął nim w rze­czy sa­mej.

– Prze­ra­że­nie jed­nak – cią­gnął Adam – jed­nych obez­wład­nia, na dru­gich wy­wie­ra wpływ wy­bu­cha­ją­cej pod no­ga­mi miny. Za­le­ży to od ner­wów.

– Bar­dzo do­brze. Ależ za­sta­no­wie­nie! Nie przy­szłoż panu na myśl, że i pan mo­żesz być roz… roz…?

– … miaż­dżo­nym? Dzia­ła­nie ner­wów od­by­wa się szyb­ciej, ani­że­li dzia­ła­nie my­śli. Myśl wy­ma­ga kom­bi­na­cyi, kom­bi­na­cya zaś cza­su. Gdy­by go zbra­kło… Gdy­by? hm. Nie wiem, coby się wte­dy sta­ło. Le­piej jed­nak że się sta­ło tak, nie­ina­czej.

– Że le­piej – pod­chwy­cił pre­zes – to naj­mniej­szej nie pod­le­ga wąt­pli­wo­ści. Ura­to­wa­łeś pan czło­wie­ka, któ­re­go, nie chwa­ląc się, by­ło­by szko­da.

Adam nic na to nie od­po­wie­dział. Zwró­cił się ku oknu i przy­pa­try­wać się zda­wał wi­do­kom któ­re ucie­ka­ły szyb­kim pę­dem, po­ka­zu­jąc się i zni­ka­jąc. Nie były to wca­le wi­do­ki oso­bli­we. Za je­dy­ne uroz­ma­ice­nie słu­ży­ły im wio­ski i so­sno­we lasy, od­bi­ja­ją­ce od żół­ta­we­go tła ścier­nisk, po­zo­sta­łych po zbio­rach zbóż róż­ne­go ro­dza­ju. We wio­skach wi­dzieć się da­wa­ły tu ko­ścio­łek, ów­dzie dwór, oko­lo­ne wio­ska­mi. Na po­lach uka­zy­wa­ły się gdzie­nieg­dzie płu­gi, od­wra­ca­ją­ce ski­by gle­by ro­dzaj­nej. Rzu­ca­ła się wo­gó­le w oczy mo­no­ton­ność, po­wle­ka­ją­ca kra­jo­bra­zy ko­lo­ry­tem smęt­nym, któ­re­go nie roz­we­se­la­ło słoń­ce je­sien­ne, świe­cą­ce niby z ła­ski. Nad po­la­mi wa­łę­sa­ły się w po­wie­trzu pa­ję­czy­ny, cze­pia­ły się ba­dy­li i po­wie­wa­ły na ta­ko­wych, niby fla­gi.

Adam, pa­trząc przez okno wa­go­nu, wo­dził okiem po po­lach, la­sach, wio­skach, po płu­gach i pa­ję­czy­nach, na nie­go zaś pa­trzył pil­nie pre­zes i zda­wa­ło się, jak­by stu­dy­ował po­stać tego czło­wie­ka, któ­re­go los spro­wa­dził umyśl­nie w tym celu, aże­by ura­to­wał ży­cie ubry­lan­to­wa­ne­mu bo­ga­czo­wi. Oglą­dał go uważ­nie od stóp do gło­wy, po­mi­mo że po­stać ta nie na­le­ża­ła wca­le do ro­dza­ju po­sta­ci "zaj­mu­ją­cych." Na pierw­szy rzut oka nie ude­rza­ło w niej nic i po dłuż­szem do­pie­ro przy­pa­try­wa­niu się od­kry­wać się da­wa­ły ja­kieś niby gar­by, ja­kieś zna­ki, rysy, na­zna­cza­ją­ce ją ce­chą wła­ści­wość jej sta­no­wią­cą. Nie było to wy­róż­nie­nie, ale – po­wta­rzam – wła­ści­wość, prze­bi­ja­ją­ca się z ja­kichś głę­bin, mó­wią­ca o har­cie du­szy, o sile woli, o od­wa­dze i in­nych w tym ro­dza­ju przy­mio­tach, nie­znaj­du­ją­cych się w czło­wie­ku pierw­szym lep­szym. Przy­mio­ty te ato­li przed­sta­wia­ły się w taki spo­sób, jak­by nie one sta­no­wi­ły tło du­szy, lecz od­no­si­ły się do tła, któ­re za­gad­ko­wość osła­nia­ła. A za­gad­ko­wość to – urok.

Adam miał w so­bie cóś uro­cze­go, co ku nie­mu po­cią­ga­ło, a po­cią­ga­ło z tej głów­nie przy­czy­ny, że się prze­czu­wa­ło w nim po­tę­gę, po­mi­mo iż ta­ko­wa nie uze­wnętrz­nia­ła się na po­wierz­chow­no­ści jego, na któ­rej za­ma­sko­wa­ne po­zo­ra­mi spo­ko­ju i swo­bo­dy ma­lo­wa­ło się cier­pie­nie. I tu jed­nak przed­sta­wia­ła się za­gad­ka. Było-li to cier­pie­nie, czy­li też była to burz­li­wość du­cha? Jed­no albo dru­gie. Ta sto­ją­ca, kry­sta­licz­na woda do­my­ślać się ka­za­ła w głę­bi­nach swo­ich prą­dów i wi­rów, mo­gą­cych lada chwi­la try­snąć fon­tan­ną, lub za­hu­czeć ka­ska­dą. W błę­kit­nych jego oczach ja­śnia­ła po­go­da, lecz nie­pew­na ja­kaś, za­le­żą­ca od brwi, któ­rych lada ścią­gnię­cie groź­bę bu­rzy spro­wa­dza­ło. Wo­gó­le owie­wa­ją­ca go za­gad­ko­wość wy­ra­ża­ła się pod po­sta­cią na­stę­pu­ją­ce­go za­py­ta­nia: Czy to łotr, czy czło­wiek pra­wy? Je­że­li łotr, to bia­da tym, któ­rych losy w sto­sun­ki z nim wpro­wa­dzą; je­że­li to czło­wiek pra­wy, to wra­zie każ­dym licz na nie­go, niby na Za­wi­szę. Mógł mieć mniej­wię­cej lat trzy­dzie­ści i, we­dle tego jak się pre­zen­to­wał, uwa­żać go na­le­ża­ło za oso­bi­stość, cie­szą­cą się by­tem nie­za­leż­nym, zwa­nym przez Fran­cu­zów ho­no­ra­ble aisan­ce. Ła­twem to jest do po­zna­nia, na­braw­szy w ob­co­wa­niu z ludź­mi do­świad­cze­nia pew­ne­go. Czło­wiek, któ­re­mu nie­do­sta­tek do­ku­cza lub gro­zi, jest ta­kim, jak­by mu cóś za­wa­dza­ło; zło­co­na nę­dza na­sta­wia się; ten, któ­re­mu wsku­tek zbyt­ko­wa­nia koń­ce nie scho­dzą się, sztu­ku­je fan­fa­ro­na­dą; ten co ma do­syć i zbyt­ku­je, dra­pu­je się w dumę te­atral­ną. Uze­wnętrz­nia­nie się to war­to­ści we­wnętrz­nej cie­niu­je się do nie­skoń­czo­no­ści; lecz czło­wiek do­świad­czo­ny umie poza cie­nia i od­kryć isto­tę rze­czy i oce­nić na­le­ży­cie osob­ni­ka, choć­by wi­dzia­ne­go w ży­ciu po raz pierw­szy.

Przy­pa­try­wa­nie się uważ­ne pre­ze­sa Ada­mo­wi nie mia­ło cze­go in­ne­go na celu, tyl­ko od­gad­nie­cie, co zacz jest zbaw­ca ów. Ani na­zwi­sko Jeż, ani oko­licz­ność ta, że ten Jeż jest krew­nym tego "co pi­sze, " do roz­wią­za­nia za­gad­ki onej klu­cza nie da­wa­ły. Gdy­by pre­zes wie­dział, co pi­sze ów któ­ry pi­sze, mo­że­by świa­do­mość ta po­słu­ży­ła mu do uło­że­nia for­mu­ły we­dle re­gu­ły trzech i wy­na­le­zie­nia X. Pro­tek­tor ato­li li­te­ra­tu­ry był we wzglę­dzie tym ciem­nym ab­so­lut­nie. Li­te­ra­tu­rę całą wi­dział w "Goń­cu nad­wi­ślań­skim, " a li­te­ra­tów wszyst­kich w Ko­zub­ku, wy­obra­ża­jąc so­bie, że wszyst­ko, co poza tem ist­nie­je, jest ni­czem in­nem, tyl­ko tłu­mem sa­te­li­tów, krą­ży­cych oko­ło księ­ży­ca, ja­śnie­ją­ce­go świa­tłem, pa­da­ją­cem nań od słoń­ca, za któ­re miał sie­bie, ban­kie­ra i przed­się­bior­cę. Po­mi­mo ato­li nie­ko­niecz­nie traf­ne li­te­ra­tu­ry poj­mo­wa­nie, traf­nym był we wzglę­dzie prze­ni­ka­nia ma­jąt­ko­we­go sta­nu śmier­tel­ni­ków, z któ­ry­mi się spo­ty­kał. Umiał ich de­tak­so­wać od jed­ne­go oka rzu­tu. Sta­no­wi­ło to jego stro­nę moc­ną, któ­rej, jak się zda­je, za­wdzię­czał wiel­kie w in­te­re­sach po­wo­dze­nie. Lecz jak nie­ma re­gu­ły bez wy­jąt­ku, tak i ta stro­na moc­na nie do­pi­sa­ła pre­ze­so­wi w od­nie­sie­niu do Ada­ma. Rzu­cił nań okiem i nie oce­nił go od­ra­zu; przy­pa­try­wać się mu jął uważ­nie i nie był swe­go pew­nym,

"Ten mój zbaw­ca – po­wia­dał so­bie w du­chu – to ja­kiś czło­wiek głę­bo­ki."

Po­wie­dze­nie to sto­so­wa­ło się ści­śle i wy­łącz­nie do sta­nu ma­jąt­ko­we­go, do stro­ny ma­te­ry­al­nej; sto­so­wać się ato­li mo­gło i do stro­ny mo­ral­nej. Pre­zes po­dej­rzy­wał zbaw­cę swe­go o dzie­sięć do pięt­na­stu ty­się­cy ru­bli do­cho­du i bar­dzo był cie­ka­wym, czy też spraw­dzi się to po­dej­rze­nie. Za­spo­ko­je­nie cie­ka­wo­ści by­ło­by ła­twem, ucie­ka­jąc się w tym celu do pro­ste­go za­py­ta­nia, gdy­by nie to, że w ogól­nym po­wierz­chow­no­ści mło­de­go czło­wie­ka ukła­dzie pa­no­wał ton, na­ka­zu­ją­cy sza­cu­nek, a za­tem po­wścią­ga­ją­cy cie­ka­wość. Pre­zes jed­nak cier­pli­wym być umiał. Przy­pa­try­wał się, ba­dał i spraw­dze­nie po­dej­rze­nia do spo­sob­niej­szej odło­żył chwi­li.

"Ma na mnie we­ksle – po­my­ślał so­bie – zgło­si się więc do ban­ku. Przy­tem wszak to mój zbaw­ca: obo­wią­za­ny więc je­stem do sie­bie go za­pro­sić i Doli przed­sta­wić. Ja­kie też on na niej spra­wi wra­że­nie?

Là où la for­mę do­mi­ne, le sen­ti­ment di­spa­ra­ît" – po­wie­dział je­den z ro­dzi­ców po­wie­ścio­pi­sar­stwa fran­cuz­kie­go (Bal­zac). W Ada­mie for­ma nie pa­no­wa­ła. Nie na­le­żał on do ro­dza­ju lu­dzi po­kaź­nych; nie zwra­cał na sie­bie uwa­gi ani wzro­stem, ani bu­do­wą, ani pięk­no­ścią. Co do wzro­stu, nie prze­cho­dził mia­ry śred­niej; co do bu­do­wy, nie wy­ka­zy­wał nie­do­stat­ku żad­ne­go; co do pięk­no­ści, ob­li­cza jego nie od­zna­cza­ły rysy tak da­le­ce po­praw­ne, aże­by sto­su­nek ich wza­jem­ny ukła­dał się w do­sko­na­łość har­mo­nij­ną. Oczy miał błę­kit­ne, jak po­wie­dzia­łem wy­żej, czo­ło kształt­ne, nos re­gu­lar­ny, wąs pło­wy, nie­zbyt duży, ocie­niał mu war­gę wierzch­nią i przy­sła­niał nie­co usta; wło­sy, bar­wie wą­sów od­po­wia­da­ją­ce, no­sił krót­ko przy­strzy­żo­ne. Je­że­li jed­nak nic szcze­gól­ne­go o ry­sach ob­li­cza jego do po­wie­dze­nia nie było, to zato na szcze­gól­ną za­słu­gi­wa­ła wzmian­kę for­ma czasz­ki, któ­ra się ozna­cza­ła do­kład­no­ścią roz­mia­rów taką, że za typ słu­żyć­by mo­gła. To jed­no w oczy się rzu­ca­ło, lubo w spo­sób dla ogó­łu nie­świa­do­my. Kra­nio­log, obej­rzaw­szy tę gło­wę, miał po­wo­dy do za­wo­ła­nia: a! i do ży­cze­nia, aże­by ona kie­dyś w ana­to­micz­nem fi­gu­ro­wa­ła mu­zeum. Śmier­tel­nik zwy­czaj­ny nie wie­dział dla­cze­go, spoj­rzaw­szy na Ada­ma raz, spoj­rzeć się na nie­go chcia­ło raz dru­gi i trze­ci. Chce­nie to spra­wia­ła har­mo­nia kształ­tów, ukła­da­ją­ca się we­dle kąta twa­rzo­we­go, przed­sta­wia­ją­ce­go roz­war­tość, od roz­mia­rów któ­rej za­le­ży sto­pień czło­wie­czo­ści. Im roz­war­tość więk­sza, tem czło­wie­czosc wyż­sza. Na wyż­szość tę jed­nak – rzecz pro­sta – ist­nie­je mia­ra, od prze­kro­cze­nia któ­rej po­czy­na się po­twor­ność. Mia­ra u Ada­ma za­trzy­my­wa­ła się na stop­niu je­że­li nie naj­wyż­szym, to bar­dzo wy­so­kim, i to spra­wia­ło, że ogól­ny fi­zy­ogno­mii jego wy­raz ta­kie wy­wie­rał wra­że­nie, ja­kie wy­wie­ra­ją typy wszel­kie, za­sta­na­wia­ją­ce i po­cią­ga­ją­ce ku so­bie, nie­wia­do­mo dla­cze­go. Po­sia­da­ją one tę wła­ści­wość, że wzbu­dza­ją uf­ność nie­okre­ślo­ną.

Po­ka­zy­wa­ło się to i na pre­ze­sie, któ­re­mu, po­mię­dzy in­ne­mi rze­cza­mi, przy­szło na myśl i to, coby po­czął, gdy­by zbaw­ca za­żą­dał od nie­go kre­dy­tu. ' Myśl ta za­kło­po­ta­ła go nie­co i spo­tę­go­wa­ła cie­ka­wość jego we wzglę­dzie ma­jąt­ko­wych Ada­ma sto­sun­ków. Ży­czył so­bie, aże­by Adam był bo­ga­tym, uzna­jąc ato­li że mało było szans, aże­by ży­cze­nie to speł­nić się mo­gło. Przy­wo­łał bo­wiem pa­mięć na po­moc i w niej nada­rem­nie szu­kał Jeża. Gdy­by Jeż jaki był bo­ga­tym, to i któż­by o tem wie­dział, je­że­li nie on! Na­zwi­sko to nig­dy w ży­ciu o uszy się mu nie obi­ja­ło.

"Mniej­sza jed­nak o to – rzekł do sie­bie po na­my­śle. – Je­że­li zbaw­ca mój nie­bo­ga­ty, to nie zda­je się przy­najm­niej, aże­by miał być ubo­gim. Tak, po­sia­dać musi dzie­sięć do pięt­na­stu ty­się­cy do­cho­du, a może ani dzie­sięć, ani pięt­na­ście, ale pięć, trzy, dwa, hm? Nie wi­dać jed­nak po nim, aże­by miał być roz­rzut­nym, mar­no­traw­cą, po­że­ra­czem ru­bli. Przy­pusz­czać prze­to na­le­ży, że, co się kre­dy­tu ty­czy, hm…"

Tak się nasz pre­zes po­cie­szał, tym­cza­sem zaś po­ciąg po­my­kał, za­trzy­mu­jąc się na­krót­ko po sta­cy­ach, mi­ja­jąc ta­ko­we i zbli­ża­jąc się co­raz bar­dziej do War­sza­wy. Po wy­ru­sze­niu z przed­ostat­nie­go przed War­sza­wą przy­stan­ku, pre­zes za­py­tał to­wa­rzy­sza swe­go:

– W któ­rym się pan za­trzy­masz ho­te­lu?

– Nie wiem – od­po­wie­dział za­py­ta­ny – spusz­czę się we wzglę­dzie tym na na­tchnie­nie.

– Mu­sisz prze­cie mieć za­jazd ja­kiś zna­jo­my.

– Nie mam żad­ne­go.

– Jak­że to? – rzu­cił pre­zes z ak­cen­tem zdzi­wie­nia.

– Nig­dy jesz­cze w War­sza­wie nie by­łem.

– A! nie by­łeś pan w War­sza­wie nig­dy jesz­cze? Nie znasz pan mia­stecz­ka na­sze­go? Cie­ka­wym, jak się ono panu spodo­ba. War­sza­wa wo­gó­le sil­ne na wie­śnia­kach wy­wie­ra wra­że­nie.

– I ja się wra­żeń spo­dzie­wam – od­parł Adam – po­mi­mo że wie­śnia­kiem, w ści­słem wy­ra­zu tego zna­cze­niu, nie je­stem.

– Cho­ciaż­by. Za­wszeż to mia­sto wiel­kie.

– Znam więk­sze: Wie­deń, Pa­ryż, Lon­dyn.

– War­sza­wa ga­śnie przy nich – za­uwa­żył pre­zes, spo­glą­da­jąc na Ada­ma z uko­sa.

Miał go za przy­by­sza z pro­win­cyi, okrze­sa­ne­go i opo­le­ro­wa­ne­go w jed­nem z miast ta­kich, jak Lu­blin, San­do­mierz, Ka­lisz, do­znał prze­to tego ro­dza­ju zdzi­wie­nia, ja­kie za­zwy­czaj to­wa­rzy­szy przy­mu­so­wej zmia­nie opi­nii.

"By­wa­lec" – po­my­ślał so­bie.

Zdo­był ato­li ma­te­ryą do roz­mo­wy, któ­rą wnet wy­zy­skać za­mierzł. Za­py­tał więc:

– Dłu­go też pan ła­ska­wy za gra­ni­cą prze­by­wał?

– Dwa lata.

– Naj­dłu­żej, oczy­wi­ście, w Pa­ry­żu.

– W Pa­ry­żu miesz­ka­łem mie­się­cy pięć, dwo­ma na­wro­ta­mi.

– W któ­rym mia­no­wi­cie cza­sie?

Adam, pod­nió­sł­szy na chwi­lę oczy do góry, jak czy­nić zwykł czło­wiek gdy wspo­mnie­nia zbie­ra, od­po­wie­dział:

– W roku ze­szłym, w mie­sią­cach stycz­nia, lu­tym, mar­cu i kwiet­niu i w tym roku przed sze­ściu ty­go­dnia­mi.

– W lu­tym wła­śnie roku prze­szłe­go i ja w Pa­ry­żu by­łem. Wy­jeż­dża­łem z cór­ką moją, któ­ra świe­żo owdo­wiaw­szy, po­trze­bo­wa­ła roz­ryw­ki. Cze­mu­że­śmy się nie spo­tka­li?

– In­ne­mi za­pew­ne cho­dzi­li­śmy dro­ga­mi – od­parł Adam, na­da­jąc wy­ra­zo­wi ostat­nie­mu ak­cent dwu­znacz­ni­ka. – Jam roz­ry­wek nie szu­kał.

– By­wać pan jed­nak­że mu­sia­łeś na ope­rze, w te­atrze, na po­lach Eli­zej­skich, w la­sku Bu­loń­skim, w ga­le­ry­ach, mu­ze­ach.

– By­wa­łem.

– No, mo­gli­śmy się więc spo­tkać.

– Za­pew­ne. Mo­gli­śmy się na­wet spo­ty­kać czę­sto; w ta­kim jed­nak tłu­mie trud­no się za­zna­jo­mić.

– Na to po­trze­ba sta­cyi ko­lei że­la­znej – wtrą­cił pre­zes to­nem żar­tu.

– I po­śli­zgnię­cia się na szy­nach – do­dał Adam.

– Ach! co to za wy­pa­dek! co za wy­pa­dek! Kie­dy wspo­mnę so­bie o nim, wnet mi na­myśl przy­cho­dzi: dla­cze­goś mnie pan ura­to­wał?

– Prze­cież wy­tłu­ma­czy­łem się z po­bu­dek.

– A! ja­kie to tłu­ma­cze­nie! Ner­wy? Ha, ha! Przy­pusz­czam że tro­chę tam i ner­wy się wmie­sza­ły, ale nie same tyl­ko. To nie z ner­wów po­szła taka szla­chet­ność., ta­kie po­świę­ce­nie, ta­kie… Wy­ra­to­wa­łeś mnie pan, oca­li­łeś mi ży­cie z na­ra­że­niem wła­sne­go i na­bok so­bie od­sze­dłeś.

– Cóż in­ne­go ro­bić mia­łem?

– Jak­to co in­ne­go! Nie wi­dzia­łeś pan co ro­bi­li wszy­scy? Nie wi­dzia­łeś, jak mnie ra­to­wa­no, gdy już nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nę­ło? Jam był umar­ły… umar­łem ze stra­chu i nie wiem jak i co się dzia­ło ze mną, aż pó­kim się na ka­na­pie nie ocu­cił… Po­wró­ci­łem do ży­cia, do pa­mię­ci, do przy­tom­no­ści, ale po­wiek nie otwie­ra­łem. I był­bym tak po­zo­stał dłu­żej, gdy­by nie Ko­zu­bek, co wody w gębę na­brał i w twarz mi bry­zgnął. My­śla­łem zra­zu, że mnie z pod kół szef sta­cyi wy­cią­gnął, gdy jed­nak po­ka­za­ło się że nie on, dłu­go do­py­tać się nie mo­głem kto mia­no­wi­cie; do­wie­dzia­łem się zato, że ży­cie za­wdzię­czam Ko­zub­ko­wi, że był­bym, zda­je się, umarł, gdy­by mi on w twarz wodą nie bry­zgnął… Ży­cie moje ucie­ka­ło już, on się za niem w po­goń pu­ścił, do­go­nił i na­wró­cił, po­wia­da­jąc że nie przy­zna­je so­bie za­słu­gi żad­nej in­nej. A pan co? Pan na ner­wy wszyst­ko skła­dasz.

– Po­zwól­że mi pan, niech mu rzecz tę bli­żej przed­sta­wię – za­czął Adam.

– No?

– Wi­dzia­łeś pan kie­dy kota, rzu­ca­ją­ce­go się na przed­miot, co się przed nim prze­su­wa?

– Na mysz na przy­kład?

– Nie na mysz tyl­ko… na pił­kę, na szma­tek, na ka­wa­łek dre­wien­ka. Pies tak­że idzie w po­ścig za wszyst­kiem, co przed nim ucie­ka. Rzu­ty owe kota i psa są pro­stem na­stęp­stwem po­draż­nie­nia ner­wów, co tak­że przy­tra­fia się i czło­wie­ko­wi, któ­ry w na­tu­rze swo­jej wszech­stron­nej łą­czy skłon­no­ści jed­no­stron­ne zwie­rząt.

– To dziw­na jed­nak, że po­pę­do­wi temu uległ tyl­ko pan!

– Prze­pra­szam… ule­gli wszy­scy, tyl­ko po­pęd za­ma­ni­fe­sto­wał się roz­ma­icie, co na­stą­pi­ło w sku­tek tego, że u lu­dzi nie­jed­na­ko­wą jest de­li­kat­ność włó­kien ner­wo­wych. Ner­wy de­li­kat­niej­sze po­ra­żo­ne­mi zo­sta­ły ro­dza­jem mo­men­tal­ne­go pa­ra­li­żu. Naj­le­piej się to po­ka­za­ło na panu.

– Ach! praw­da – za­wo­łał pre­zes – zro­bi­ło się mi od­ra­zu zim­no, ciem­no i głu­cho… nie wie­dzia­łem na­wet, żem upadł.

– Wi­dzisz pan.

– Nie wie­dzia­łem też, że mam ner­wy ta­kie de­li­kat­ne, Praw­da żem się nig­dy w po­dob­nem nie znaj­do­wał po­ło­że­niu. No… ner­wy… Dola ma ner­wy bar­dzo de­li­kat­ne, ale tego by­łem do­tych­czas prze­ko­na­nia, że wzię­ła je nie po mnie, lecz po mat­ce nie­bosz­ce, któ­ra nad­zwy­czaj­nie wą­tłej była kom­plek­syi. Pan jed­nak rzecz tę ob­ja­śni­łeś do­sko­na­le. Po­ka­zu­je się, jak to po­zo­ry zwo­dzą. Ja, gdy­bym nie miał ner­wów de­li­kat­nych, był­bym nie upadł, gdy­bym zaś na­wet upadł, był­bym przy­tom­no­ści umy­słu nie po­stra­dał i…

Tu za­drżał, wy­obra­ziw­szy so­bie na­jazd kół lo­ko­mo­ty­wy na cia­ło swo­je.

– At, nie mów­my o tem.

– Cze­muż pan do tej ma­te­ryi wciąż po­wra­ca? – za­py­tał Adam.

– Albo ja wiem cze­mu? Robi się to ja­koś samo przez się… przez to może – do­dał pre­zes – że nie wi­dzę, aże­by pana ob­cho­dzi­ła wdzięcz­ność, jaka się w ser­cu mo­jem dla nie­go oba­dzi­ła.

Wy­ra­zy ostat­nie wy­mó­wił z uczu­ciem. Adam spoj­rzał na pre­ze­sa i uści­snął po­da­ną so­bie dłoń, od­po­wia­da­jąc na prze­mó­wie­nie jego:

– Je­st­to tyl­ko do­wód, że lu­dzie lu­dziom by­wa­ją przy­dat­ne­mi.

– Ob­ciął­bym, wmia­rę moż­no­ści mo­jej, przy­dat­nym być i panu. Roz­po­rzą­dzaj pan mną! No, na przy­kład… czem­bym mógł mu usłu­żyć?

– Ni­czem, jak na ten raz, ła­ska­wy pa­nie.

– Mar­twi mnie to… bar­dzo mar­twi. Po­nie­waż jed­nak panu War­sza­wa jest obcą, spo­dzie­wam się prze­to, że będę miał spo­sob­ność wy­świad­cze­nia mu drob­nej bo­daj przy­słu­gi ja­kiej. Czy masz pan za­miar dłu­go w sto­li­cy na­szej za­ba­wić?

– Nie wiem jesz­cze; wra­zie każ­dym mie­się­cy parę.

– Ano… więc li­czę na to, że pan nie bę­dziesz się ocią­gał z zaj­rze­niem do mnie.

– Ocią­gać się nie mogę, ma­jąc po­trze­bę za­ko­ła­tać do kasy pań­skiej.

– To nic, ba­ga­te­la – pod­chwy­cił pre­zes z tym ge­stem cha­rak­te­ry­stycz­nym, za­po­mo­cą któ­re­go fi­nan­si­ści ozna­czać umie­ją lek­ce­wa­że­nie pie­nię­dzy – to ba­ga­te­la. Dla mnie wi­zy­ta pań­ska zna­czy co in­ne­go i je­że­li pan nie chcesz, aże­bym go w ho­te­lu na­padł, to w domu moim mnie od­wie­dzisz. Wszak tak?

– Nie mam ra­cyi naj­mniej­szej wy­ma­wiać się.

– I nie­zwłocz­nie.

– Po­ju­trze.

– Cze­muż nie ju­tro? cze­mu nie dziś jesz­cze?

– Dziś nie­spo­sób. Ju­tro? chciał­bym się pier­wej roz­pa­trzyć w War­sza­wie, roz­po­znać fi­zy­ogno­mię mia­sta i za­akli­ma­ty­zo­wać się w niem tro­chę.

– Ha.. niech i tak bę­dzie – od­rzekł pre­zes re­zy­gna­cyi to­nem.

Nie­ba­wem po­ciąg do­biegł na miej­sce prze­zna­cze­nia, za­trzy­mał się i z po­otwie­ra­nych wa­go­nów syp­nął w wiel­kiej ob­fi­to­ści to­wa­rem prze­wo­zo­wym, do­god­nym jako to­war z tego wzglę­du, że do pa­ko­wa­nia, wy­pa­ko­wy­wa­nia i prze­no­sze­nia nie wy­ma­ga skrzyń, ani wind. Syp­nął się ów to­war i po­śpie­szał ku drzwiom wy­cho­do­wym, za któ­re­mi sły­szeć się da­wa­ły na­wo­ły­wa­nia po imie­niu, okrzy­ki ra­do­ści i po­wi­ta­nia. Ścisk po­wstał nie­ma­ły, po­cho­dzą­cy ztąd, że jed­ni dru­gich wy­prze­dzić usi­ło­wa­li. Bo­ha­ter nasz, nie ma­jąc do po­śpie­chu po­bud­ki żad­nej, wy­szedł je­den z ostat­nich i kie­dy się oglą­dał za do­roż­ką, któ­ra­by go do ho­te­lu od­wio­zła, uczuł się na­gle uję­tym za rękę. Od­wró­cił się i uj­rzał obok sie­bie pana Son­ne.

– Pro­szę… pro­szę za mną – na­glił pre­zes, po­stę­pu­jąc ka za­przę­żo­nej parą si­wych, dziel­nych koni ka­re­cie, z okna któ­rej, niby z ram, wy­glą­da­ła twarz prze­ślicz­na mło­dej ko­bie­ty – pro­szę.

Adam po­stą­pił kro­ków kil­ka, ule­ga­jąc po­dob­ne­mu do ma­gne­tycz­ne­go po­cią­go­wi.

– Cór­ka moja, pani ba­ro­no­wa Teo­do­ra Gru­ben­stock – mó­wił pre­zes pół­gło­sem i do­dał, głos pod­no­sząc i Ada­ma ręką wska­zu­jąc: – pan Jeż, mój zbaw­ca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: