Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Najlepszy prezent - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Najlepszy prezent - ebook

Laurę Cunningham dręczą wspomnienia z przeszłości, od których nie potrafi uciec. Dziewczyna pragnie tylko spokojnego, ułożonego życia – wystarcza jej to, co ma, czyli stabilny związek i mała firma jubilerska. Wszystko zmienia się w dniu, w którym w jej pracowni pojawia się Rob Blake, by zlecić wykonanie naszyjnika z zawieszkami mającego opowiedzieć historię życia jego żony Cat.

Prowadząc rozmowy z członkami jej rodziny i przyjaciółmi Laura wkracza do ich świata – zaczarowanej krainy, w której weekendy spędza się w Verbier, powietrze pachnie lawendą, ludzie są ekstrawaganccy, pełni pasji i zazdrości, a wielka miłość rywalizuje z równie wielką namiętnością.

Laura odkrywa kolejne sekrety i w miarę tworzenia zawieszek coraz bardziej wsiąka w oszałamiające życie Cat. Pod koniec pracy nad naszyjnikiem jej przemiana jest już niemal całkowita. Jednak ostatnia historia, którą należy opowiedzieć, odmieni życie wszystkich, a Laura będzie musiała dokonać wyboru między tym, kim naprawdę jest, a tym, kim chciałaby być.

Najlepszy prezent to znakomita świąteczna powieść pióra Karen Swan, autorki popularnych tytułów: Lato u Tiffany’ego i Miłość u Tiffany’ego.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-378-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Lipiec 1981

Moje uko­chane,

nie ist­nieją łatwe poże­gna­nia – zwłasz­cza po takim powi­ta­niu jak nasze. Cóż to był za wspa­niały dzień, gdy ujrza­łam wasze iden­tyczne różowe buzie. Patrzy­ły­ście na mnie niczym dwie stare dusze, które przy­były na ten świat, by razem ze mną prze­żyć wiele przy­gód. Uro­dzi­łam Was prze­cież bar­dzo młodo. I dzięki Bogu za to! Wykra­dły­śmy sześć cen­nych lat, któ­rych mogły­śmy nie mieć wcale, i uczy­ni­ły­śmy z nich nie­usta­jące święto, prawda?

Już od pierw­szej chwili wie­dzia­łam, że jeste­ście powo­dem, dla któ­rego moje serce bije i oczy się otwie­rają, moja skóra oddy­cha, a dusza śpiewa. Jeste­ście moim ser­cem, duszą, miło­ścią, życiem. Czer­pa­łam radość z każ­dej minuty z Wami – nie tylko patrząc na Wasze zachwy­cone miny na widok pre­zen­tów w Wigi­lię, ale też na inne małe cuda: gdy piegi na Waszych noskach roz­kwi­tały niczym kwiaty w lecie czy gdy zano­si­ły­ście się śmie­chem, ponie­waż Was łasko­ta­łam – ni­gdy o tym nie zapo­mi­naj­cie, nawet jako doro­słe kobiety. Te wspo­mnie­nia zawsze przy­wo­łają Wasz uśmiech.

Za czym jesz­cze będę tęsk­niła? Za zapa­chem Waszych głó­wek – gdy­bym mogła, zamknę­ła­bym go w butel­kach i uży­wała jak per­fum. Mówi­łam, że to zapach nieba, i mia­łam rację. Będzie mi bra­ko­wało dotyku Waszych dłoni w mojej ręce. Spa­nia całą trójką w jed­nym łóżku, wier­cą­cych się i splą­ta­nych niczym hiber­nu­jące niedź­wie­dzie, zwłasz­cza gdy nikt nas nie budził i mogły­śmy wyle­gi­wać się do późna. Pro­szę, pamię­taj­cie, żeby zawsze się wysy­piać. To ważne. I myj­cie zęby dwa razy dzien­nie. I jedz­cie owoce.

Ist­nieje wiele rze­czy, które nie są istotne, choć doro­śli twier­dzą ina­czej, takich jak nie­wcho­dze­nie w butach na dywan czy jedze­nie bro­ku­łów. Nie ma też zna­cze­nia, czy polu­bi­cie cuki­nię. Prze­ko­na­łam się do quiche dopiero rok temu i wcale mi to nie zaszko­dziło – przy­naj­mniej myślę, że to nie jest powód, dla któ­rego muszę pisać ten list. (Prze­pra­szam, słaby żart).

Po pro­stu sta­raj­cie się otwie­rać na nowe dozna­nia – chyba taką chcę Wam prze­ka­zać mądrość. Życie jest osza­ła­mia­jące, hała­śliwe, eks­cy­tu­jące i kolo­rowe, ale cza­sami też tro­chę prze­ra­ża­jące, musi­cie więc być odważne. Nawet jeśli ludzie Was zawiodą i zła­mią Wam serce – a nie­stety tak się sta­nie – idź­cie dalej naprzód i ni­gdy się nie pod­da­waj­cie. Pozbie­ra­cie się. Dałam Wam siłę.

Marzy­łam o tym, że wybie­rzemy się razem w podróż dookoła świata, kiedy tro­chę pod­ro­śnie­cie, może jak skoń­czy­cie dzie­sięć lat. Chcia­łam was zabrać ze szkoły (wiem, wylu­zo­wana mama) i sama was uczyć. Mia­ły­śmy zwie­dzić Azję i Ame­rykę Połu­dniową, ale cioci Lisie raczej się to nie uda ze względu na pracę wujka Mar­tina. Zatem gdy tylko pod­ro­śnie­cie, zacznij­cie podró­żo­wać i pozna­wać świat.

Tak przy oka­zji, Wasze szare oczy są rzad­ko­ścią – wie­dzia­ły­ście o tym? Odzie­dzi­czy­ły­ście je po tacie. Gdy Anglią rzą­dziła kró­lowa Elż­bieta I, szare oczy uwa­żano za naj­wyż­szy stan­dard piękna. Dla­tego star­sza z Was otrzy­mała imię Lili­bet. Lauro, mia­łaś być Florą, gdyż widzia­łam w Tobie wszyst­kie barwy ogrodu, ale imię zaczy­nało się na inną literę niż Two­jej sio­stry, a chcia­łam, żeby­ście stały się sobie bli­skie niczym cie­nie. Zatem jeste­ście Lili­bet i Laurą, moimi elż­bie­tań­skimi pięk­no­ściami.

Wiem, że będzie­cie smutne przez jakiś czas, może nawet dość długo, ale posta­raj­cie się śmiać cho­ciaż raz dzien­nie. I śpie­waj­cie – zdzi­wi­cie się, jak bar­dzo śpiew popra­wia samo­po­czu­cie. To, że pozwo­li­cie sobie na radość, nie ozna­cza, że o mnie zapo­mni­cie albo że prze­sta­nie­cie mnie kochać. Naj­bar­dziej na świe­cie pra­gnę, byście były szczę­śliwe.

Wiem, że sobie pora­dzi­cie, ponie­waż macie sie­bie nawza­jem. Gdy tylko się dowie­dzia­łam, że uro­dzę bliź­nięta, poczu­łam ogromną wdzięcz­ność. Kie­dyś cie­szy­łam się, że może­cie towa­rzy­szyć sobie w zaba­wie, ale teraz uwa­żam, że w ten spo­sób Bóg zadbał też o to, by żadna z Was ni­gdy nie została sama. Dopóki macie sie­bie, wszystko się ułoży. Bądź­cie dla sie­bie dobre, wspie­raj­cie się i sta­raj­cie się nie kłó­cić. Cio­cia Lisa zrobi wszystko, żeby uła­twić Wam życie, więc pozwól­cie jej na to.

Kiedy byłam w Waszym wieku, bar­dzo chcia­łam mieć sio­strę bliź­niaczkę, zostać księż­niczką lub wróżką. Nie­stety moje pra­gnie­nia się nie speł­niły, ale choć nie zoba­czy­cie mnie ani nie usły­szy­cie, zro­bię wszystko, co w mojej mocy, żeby­ście mnie czuły. Będę moty­lem w Waszym brzu­chu, gdy zde­ner­wu­je­cie się przed Dniem Sportu. Dresz­czem prze­bie­ga­ją­cym po ple­cach, gdy wyj­dzie­cie z basenu. Łasko­ta­niem w gar­dle, gdy będzie się Wam chciało śmiać z wąsów pana Ben­tona w szkółce nie­dziel­nej. A pew­nego dnia, kiedy sta­nie­cie się już star­szymi paniami – o wiele, wiele star­szymi niż ja dzi­siaj – spo­tkamy się znów w nie­bie. Zamie­rzam cze­kać na Was tuż przy bra­mie, moje uko­chane, tak jak pod szkołą. A do tego momentu będę kocha­ją­cym anio­łem uno­szą­cym się nad Waszymi ramio­nami

Mama xxxxxROZ­DZIAŁ 1

Laura spoj­rzała na buty, które trzy­mała w ręku, i jesz­cze zanim sprze­daw­czyni wró­ciła z odpo­wied­nim roz­mia­rem, poczuła, że kupi je, nawet gdyby nie paso­wały. Były czer­wone i to wystar­czyło. Wszy­scy znali jej sła­bość, a Jack cią­gle się z nią dro­czył: „Znasz to powie­dze­nie: Kto nosi czer­wone buty, nie nosi maj­tek”. Oczy­wi­ście dosko­nale wie­dział, że ni­gdy w życiu nie wyszłaby z domu bez bie­li­zny. Może dla­tego wyda­wało mu się to takie zabawne. W każ­dym razie wolała to niż jego drugą reak­cję, czyli znie­cier­pli­wie­nie. „Masz już pra­wie pięć­dzie­siąt par!” – wykrzyk­nął ostat­nio, ale na widok miny Laury szybko oka­zał skru­chę i zapew­nił, że bar­dzo podoba mu się jej spe­cy­ficzny znak roz­po­znaw­czy.

Sprze­daw­czyni wró­ciła, prze­pra­sza­jąco krę­cąc głową.

– Został tylko roz­miar trzy­dzie­ści sześć. Trzy­dzie­ści osiem nie ma w ogóle, nawet w innych kolo­rach.

Laura przy­gry­zła wargę i przez chwilę stała bez ruchu, pod­czas gdy kobieta odsta­wiała buty na półkę.

– Hmm… Mimo wszystko je wezmę – wymam­ro­tała, odwra­ca­jąc wzrok i się­ga­jąc do torebki po kartę kre­dy­tową. – Mają świetną cenę. Może komuś je poda­ruję…

– Rozu­miem. – Sprze­daw­czyni zer­k­nęła wymow­nie na jej czer­wone skó­rzane moka­syny. Tego ranka Laura tak je wypo­le­ro­wała, że ich spoj­rze­nia mogłyby się spo­tkać na lśnią­cej niczym lustro powierzchni.

Minutę póź­niej Laura z ulgą zamknęła za sobą drzwi i stała przez chwilę na chod­niku, przy­zwy­cza­ja­jąc się do jasnego świa­tła i zmiany tempa na zewnątrz. Mia­steczko już wyraź­nie roz­bu­dziło się i ożyło. Listo­pa­dowe słońce świe­ciło na nie­bie, choć nie dawało cie­pła, miej­scowi przed­się­biorcy spie­szyli dokądś z kawami na wynos chlu­po­czą­cymi pod pla­sti­ko­wymi pokryw­kami, eme­ryci pchali wózki ze spo­żyw­czego do mię­snego, narze­ka­jąc na cenę kar­kówki. Grupka matek z wóz­kami zebrała się pod witryną pie­karni, nama­wia­jąc się nawza­jem na pączki z dże­mem i mocną kawę, mające zadość­uczy­nić za zarwaną noc.

Laura odwró­ciła się – zado­wo­lona, że nie ma takich pro­ble­mów – i ruszyła ulicą w prze­ciw­nym kie­runku, wyma­chu­jąc torbą w takim samym ryt­mie, w jakim koły­sały się jej dłu­gie jasno­brą­zowe włosy spły­wa­jące na plecy. Pra­cow­nia znaj­do­wała się w prze­ro­bio­nej wieży por­to­wej, tuż za starą stocz­nią jach­tową, osiem minut drogi z cen­trum. Ludzie zazwy­czaj mieli roman­tyczne wyobra­że­nia, gdy mówiła, gdzie pra­cuje, ale wieża wcale nie była ładna. Wysoka i nie­zgrab­nie przy­cup­nięta na palach, góro­wała nad warsz­ta­tami z bla­chy fali­stej i roz­pa­da­ją­cymi się han­ga­rami na łodzie sto­ją­cymi na nabrzeżu. Kwa­dra­towa bryła na szczu­dłach wyglą­dała, jakby wzniósł ją archi­tekt, który uczył się na kloc­kach lego. Deski cał­ko­wi­cie zmur­szały, czego nie dało się zauwa­żyć na pierw­szy rzut oka, ponie­waż poprzed­niego lata wyna­jęła stu­denta z klubu jach­to­wego, potrze­bu­ją­cego zastrzyku gotówki, by je odma­lo­wał. Jed­nak Laura uwiel­biała to miej­sce. Czuła się tu jak w domu.

Skrę­ciła z głów­nej ulicy i poma­sze­ro­wała bru­ko­wa­nymi ulicz­kami, mija­jąc małe, kryte strze­chą chatki ryba­ków w paste­lo­wych kolo­rach – obec­nie w więk­szo­ści wyku­pione przez zamoż­nych lon­dyń­czy­ków na domki week­en­dowe – a następ­nie przez beto­nową pochyl­nię i utwar­dzoną ścieżkę holow­ni­czą pro­wa­dzącą do jej stu­dia na wznie­sie­niu na środku ujścia rzeki. Jack nazy­wał je „górą Świę­tej Laury”. Pod­czas wyso­kich wio­sen­nych przy­pły­wów brą­zowa woda omy­wała drew­niane słupy wieży, a ścieżką dało się przejść tylko w cza­sie odpływu, dla­tego Laura mogła sobie dziś pozwo­lić na póź­niej­szy start. Szcze­rze mówiąc, gdyby naprawdę zale­żało jej na pracy od dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej, musia­łaby kupić sza­lupę, ale tak naprawdę lubiła dziwne pory, które wymu­szała na niej natura. Lecz bar­dziej jesz­cze – i ni­gdy nie przy­zna­łaby się do tego Jac­kowi – lubiła, gdy od czasu do czasu morze odci­nało ją na noc, kiedy pochło­nięta pracą nie zwra­cała uwagi na dzwo­nek budzika i woda zale­wała ścieżkę. Po pierw­szym takim incy­den­cie wypo­sa­żyła się w koł­drę, poduszkę i torbę z nie­zbęd­nymi rze­czami, by przy­go­to­wać się na podobną ewen­tu­al­ność. Jack tego nie­na­wi­dził. Uwa­żał, że to jej umoż­li­wia dal­szą, zbyt wytę­żoną pracę, kiedy powinna już skoń­czyć i wró­cić do domu.

Odpływ pozo­sta­wił po sobie lśniące jak lukier łachy pia­chu, po któ­rych stą­pały, jakby nic nie ważyły, sza­blo­dzioby i bąki, ale Laura nawet nie przy­sta­nęła, by je podzi­wiać. Ich wza­jemna fascy­na­cja przy­ga­sła jakiś czas temu i współ­ist­nieli teraz w spo­koj­nej har­mo­nii. Laura szybko poko­nała dwa biegi meta­lo­wych scho­dów i otwo­rzyła drzwi. Jack twier­dził, że powinna lepiej zabez­pie­czyć pra­cow­nię. W końcu prze­cho­wy­wała tam mate­riały warte tysiące fun­tów.

Rzu­ciła torebkę na pod­łogę i ostroż­nie wyjęła z pudełka za małe buty, po czym usta­wiła je na para­pe­cie. W zupeł­nie bia­łym wnę­trzu koja­rzyły się z dwiema kro­plami krwi. Sze­ro­kie deski pod­ło­gowe zostały poma­lo­wane, a następ­nie pola­kie­ro­wane tak, że wyglą­dały na lśniące i znacz­nie droż­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści. Potrzeba było ponad dwu­dzie­stu pró­bek, zanim Laura – nie­mal dopro­wa­dziw­szy Jacka na skraj zała­ma­nia ner­wo­wego – zna­la­zła ide­alny odcień bieli na ściany. Nie chciała, żeby wyglą­dał chłodno w zimie, ale jej wysiłki speł­zły na niczym. Nie­wiele ist­nieje rze­czy mogą­cych wygrać z sza­rym świa­tłem zimy w Suf­folk. Nad oknami zamon­to­wali rolety z mate­riału w pia­skowe pasy, takiego jak na leża­kach pla­żo­wych, które miały nieco ocie­plić wnę­trze. Udało się, ponie­waż okna bie­gły dookoła całego pomiesz­cze­nia. Jack mar­twił się, że Laura jest zbyt wyeks­po­no­wana w pracy – można ją było zoba­czyć ze wszyst­kich stron i prze­ko­nać się, że znaj­duje się sama w zatoce. Ale ona twier­dziła, że ani znu­dzone nasto­latki, ani zago­rzali orni­to­lo­dzy w ogóle się nią nie inte­re­sują.

Na sekre­tarce tele­fo­nicz­nej poły­ski­wało czer­wone świa­tełko, pode­szła więc, żeby odsłu­chać wia­do­mość. Po kilku latach samot­ni­czej pracy, kiedy jedy­nie Radio Four dotrzy­my­wało jej towa­rzy­stwa, na­dal czuła zasko­cze­nie, że ludzie jej szu­kają i dzwo­nią ze zle­ce­niami. Przej­ście od ama­tor­skiej pro­duk­cji biżu­te­rii do zawo­do­wego jubi­ler­stwa doko­nało się przy­pad­kowo dzięki publi­ka­cji zdję­cia naszyj­nika z zawiesz­kami, który zro­biła dla mamy Fee. Ponie­waż Laura igno­ro­wała nale­ga­nia przy­ja­ciółki, żeby lepiej się roz­re­kla­mo­wała, w końcu ta, choć młoda, wzięła sprawy w swoje ręce i zamie­ściła ogło­sze­nie w „Char­ring­ton Echo”. Szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści redak­torka „Finan­cial Times” prze­by­wała wów­czas na waka­cjach w pobli­skim Wal­ber­swick i zauwa­żyła je przy­pad­kowo, prze­glą­da­jąc gazetę pod­czas ocze­ki­wa­nia na zamó­wie­nie w pubie. Godzinę póź­niej zapu­kała do drzwi pra­cowni i Laura wyko­nała szybki skok na pre­sti­żowe miej­sce na stro­nach „FT” poświę­co­nych modzie.

Dziś miała dwie wia­do­mo­ści, obie od Fee, która mia­no­wała się jej mena­dżerką i spe­cja­listką od PR, czym zaj­mo­wała się w chwi­lach wol­nych od pracy w recep­cji cen­trum rekre­acji. Na tle pisków i gło­śnego kla­ska­nia poin­for­mo­wała ją o ter­mi­nach spo­tkań z trzema poten­cjal­nymi klien­tami. Wczo­raj poja­wił się kolejny, a minęło już kilka tygo­dni od publi­ka­cji arty­kułu. Zano­to­wała daty i godziny w kalen­da­rzu, dzi­wiąc się, że zle­ce­nia wciąż napły­wają. Arty­kuł doty­czył jubi­le­rów mło­dego poko­le­nia, a wzmianka o Lau­rze, naj­skrom­niej­sza, została wci­śnięta w ostat­niej chwili. Zapo­mniała o niej chwilę po tym, jak ją zoba­czyła, ponie­waż zdję­cie przy­cięto tak, że nie było widać jej butów. Jed­nak naj­wy­raź­niej sporo osób postą­piło ina­czej, ponie­waż czer­wona lampka migo­tała rado­śnie pra­wie każ­dego ranka, gdy w końcu przy­pływ wpusz­czał ją do pra­cowni.

Pode­szła do swo­jego warsz­tatu i spoj­rzała kry­tycz­nie na pracę z poprzed­niego dnia – naszyj­nik na ślub mający się odbyć w przy­szłym tygo­dniu. Kątem oka zauwa­żyła cza­plę siwą prze­la­tu­jącą za wschod­nim oknem i wie­działa już, że przy­był klient umó­wiony na jede­na­stą. Porządna kum­pela z tej Siwu­chy. Spraw­dzała się lepiej niż moni­to­ring prze­my­słowy. Godzi­nami wysta­wała w szu­wa­rach, a zry­wała się do lotu tylko wtedy, gdy jakiś jej gość wcho­dził na ścieżkę do pra­cowni. Nato­miast ją, podob­nie jak sza­blo­dzioby i bąki, teraz zupeł­nie igno­ro­wała.

– Halo? – roz­legł się męski głos, a po nim kroki na ryflo­wa­nych meta­lo­wych stop­niach.

– Zapra­szam na górę! – zawo­łała Laura i ode­tchnęła głę­boko, żeby się uspo­koić. Wsu­nęła nie­do­koń­czony naszyj­nik do szu­flady i napeł­niła czaj­nik, ze zgrozą zauwa­ża­jąc, że kamienny osad w środku zaczyna już przy­po­mi­nać rafę kora­lową.

– Halo? – powtó­rzył głos tym razem bli­żej.

Laura przy­wo­łała uśmiech na usta i się odwró­ciła.

– Dzień dobry – odpo­wie­działa, gdy w drzwiach poja­wił się ele­gancki męż­czy­zna.

Zatrzy­mał się – albo zasko­czony, albo prze­ra­żony jej wyglą­dem. Zgod­nie ze swoją bun­tow­ni­czą zasadą „akcep­tuj mnie taką, jaka jestem” (w prze­ci­wień­stwie do stylu Fee „bierz mnie, należę do cie­bie”) była ubrana w nie­chlujne dżinsy boy­friendy opa­da­jące tak nisko, że uka­zy­wały górną część kości bio­dro­wych, i wybla­kły czarny swe­ter Armani A/X nale­żący do Jacka. Jedyne, co w niej lśniło, to zęby i wyglan­so­wane czer­wone moka­syny.

– Pani Cun­nin­gham? – upew­nił się męż­czy­zna, wycią­ga­jąc dłoń.

– Laura – odpo­wie­działa, wita­jąc się z nim gestem tak szyb­kim, że jej ręka zdą­żyła się pra­wie cał­kiem wyśli­zgnąć, zanim zaci­snął dłoń, więc przy­trzy­mał tylko czubki jej pal­ców.

Wypro­sto­wał się i odsu­nął.

– Robert Blake. Cze­kała pani na mnie?

Może w marze­niach…

Miał pewne ruchy, które wyra­żały poczu­cie abso­lut­nej kon­troli i celo­wo­ści. Laura od razu doszła do wnio­sku, że nic w jego życiu nie dzieje się przez przy­pa­dek ani bez powodu. Wyda­wał się nie­zwy­kle wład­czy, a jed­no­cze­śnie dziw­nie chło­pięcy – jakby w jego doro­słej twa­rzy na­dal dało się dostrzec cień dwu­na­sto­latka. Intry­gu­jąca sprzecz­ność.

Był po trzy­dzie­stce, mie­rzył ponad metr osiem­dzie­siąt, miał głę­boki głos, mie­dzia­no­brą­zowe oczy, sze­ro­kie, pełne usta i nie­zwy­kle równe zęby. Włosy sta­ran­nie zacze­sał do tyłu, ale Laura prze­czu­wała, że wystar­czy wschodni wie­trzyk wie­jący na zewnątrz, żeby uwol­nić strze­chę brą­zo­wych loków… i wywo­łać swo­bodny uśmiech. Szyta na miarę koszula i kosz­towny gar­ni­tur zdra­dzały, że jest czło­wie­kiem oby­tym, nato­miast błysk w oczach mówił, że uwo­dził kobiety na wszyst­kich kon­ty­nen­tach.

Ski­nęła głową, czu­jąc, że się rumieni.

– Oczy­wi­ście. Miło mi pana poznać.

Rozej­rzał się po pra­cowni. Jego wzrok spo­czął na nowych, za małych czer­wo­nych butach sto­ją­cych na para­pe­cie.

– Mam nadzieję, że tra­fił pan bez pro­blemu? – zapy­tała szybko i wyko­nała zapra­sza­jący gest, by usiadł na jed­nej z dwóch wiel­kich bia­łych sof.

– W sumie tak, choć w pew­nej chwili uzna­łem, że nawi­ga­cja płata mi figle. Tro­chę trwało, zanim uwie­rzy­łem, że naprawdę dotrę do pani tą wąską ście­żynką. Zazwy­czaj nie muszę zabie­rać kalo­szy na spo­tka­nia – dodał z żar­to­bli­wym uśmiesz­kiem, który potwier­dził jej prze­czu­cia i spra­wił, że żołą­dek wyko­nał salto.

Męż­czy­zna usiadł, a ona dostrze­gła błysk jedwab­nej ostry­go­wej pod­szewki jego mary­narki i ręczne szwy butów. Teraz już nie widziała w nim nawet śladu dwu­na­sto­latka.

– Wszy­scy moi klienci mają ten kło­pot przy pierw­szej wizy­cie. Zapewne powin­nam się prze­nieść w jakieś bar­dziej cywi­li­zo­wane miej­sce, ale… lubię prze­by­wać bli­sko wody. – Wzru­szyła ramio­nami, zmę­czona tą roz­mową o niczym. – Ma pan ochotę na her­batę? Albo kawę? Jest tylko rozp…

– Nie. – Prze­rwał jej i łagod­niej­szym tonem dodał: – Dzię­kuję.

Laura wzięła notat­nik z warsz­tatu i skie­ro­wała się do sofy naprze­ciwko, która stała odro­binę za daleko, musiała więc przy­siąść na kra­wę­dzi podu­chy.

Głę­boko zaczerp­nęła powie­trza do płuc, po czym gwał­tow­nie je wypu­ściła. Im szyb­ciej to zała­twi, tym szyb­ciej się go pozbę­dzie. Nawet w naj­lep­szym nastroju nie­zbyt swo­bod­nie się czuła przy ludziach, zwłasz­cza wyglą­da­ją­cych tak jak on.

– W czym mogę pomóc? Czego pan szuka? – zapy­tała.

Odwró­cił wzrok i chwilę mil­czał, przy­ło­żyw­szy zwi­niętą pięść do ust, jakby zamie­rzał odkaszl­nąć.

– Pre­zentu dla żony – odpo­wie­dział znacz­nie ciszej niż poprzed­nio, jakby jego żona ukry­wała się na scho­dach. – Zbliża się Boże Naro­dze­nie, ale też jej uro­dziny, dwu­dzie­stego trze­ciego grud­nia. Potrze­buję cze­goś wyjąt­ko­wego.

Poki­wała głową z rezy­gna­cją. Oczy­wi­ście chciał ode­brać zle­ce­nie przed świę­tami. I oczy­wi­ście był żonaty.

– Zdąży pani? Nie jest pani zbyt zajęta? – zanie­po­koił się.

– Mam urwa­nie głowy. Wszy­scy chcą dostać zamó­wie­nia przed świę­tami – odrze­kła, zapi­su­jąc jego nazwi­sko w note­sie.

– To przez ten arty­kuł w „FT”?

– Tak. Pan też go czy­tał?

– Dzięki niemu do pani tra­fi­łem.

– Tak jak trzy­dzie­ści innych osób – mruk­nęła, opie­ra­jąc się chęci wznie­sie­nia oczu ku niebu. – Oczy­wi­ście nie narze­kam. – Zauwa­żyła, że męż­czy­zna inten­syw­nie się w nią wpa­truje. Chyba wydała mu się dziwna. Po kroju gar­ni­turu roz­po­znała, że kobiety w jego świe­cie noszą naszy­wane krysz­ta­łami dżinsy w dzie­cię­cych roz­mia­rach. – Co chciałby pan dać żonie? – zapy­tała.

– Chcę zamó­wić naszyj­nik. Z sied­mioma zawiesz­kami.

Laurę zasko­czyła pew­ność sie­bie męż­czy­zny. Więk­szość klien­tów nie miała poję­cia, czego chce.

– Dość kon­kretne wyma­ga­nia. Dla­czego sie­dem?

– Po pro­stu tyle chcę – odrzekł zde­cy­do­wa­nym tonem.

– Rozu­miem. – Laura wstała i odło­żyła notat­nik na sto­lik kawowy. – Mam kilka zawie­szek, które mogę poka­zać, żeby zorien­to­wał się pan mniej wię­cej, jak wyglą­dają moje prace. – Pode­szła do mebla przy­po­mi­na­ją­cego szafkę na akta, wyjęła płytką szu­fladę i posta­wiła na sto­liku przed nim. Minia­tu­rowe przy­wieszki leżały w rzę­dach na czer­wo­nym aksa­mi­cie niczym maleńka armia. – Oczy­wi­ście, jeśli zależy panu na czymś szcze­gól­nym, mogę to zro­bić na zamó­wie­nie.

Usia­dła ponow­nie, cze­ka­jąc na jego reak­cję na te małe skarby – kolek­cja była nie­wielka, lecz wyra­fi­no­wana – ale on nawet na nie nie spoj­rzał.

– Cały naszyj­nik musi zostać wyko­nany na zamó­wie­nie – oznaj­mił sta­now­czo.

Laura wypro­sto­wała plecy.

– Oba­wiam się, że będzie to trudne do zro­bie­nia przed świę­tami.

– Zostały jesz­cze cztery tygo­dnie – odrzekł, rów­nież się pro­stu­jąc.

– Ow­szem, ale, tak jak wspo­mnia­łam, mam teraz mnó­stwo pracy.

– Nie może jej pani komuś zle­cić?

– Pra­cuję sama – wyja­śniła, a jej nacią­gnięta do gra­nic moż­li­wo­ści uprzej­mość zro­biła się cienka niczym paję­cza nić.

Przez chwilę wpa­try­wał się we wschod­nie okno, które miał naprze­ciwko. Po tym, jak napięły się mię­śnie na jego twa­rzy, widać było, że pró­buje zapa­no­wać nad iry­ta­cją.

– Dobrze. Pozwoli pani, że wyja­śnię dokład­nie, na czym mi zależy – powie­dział, pochy­la­jąc się do przodu, opie­ra­jąc łok­cie na kola­nach i skła­da­jąc dło­nie. Wyglą­dał jak pre­zy­dent, który przy­je­chał poczy­tać przed­szko­la­kom. – Uro­dziny mojej żony wypa­dają dwu­dzie­stego trze­ciego grud­nia. Ona tego nie­na­wi­dzi. Co roku orga­ni­zu­jemy wiel­kie przy­ję­cie uro­dzi­nowe i otwie­ramy drzwi ludziom mówią­cym: „Weso­łych świąt!”. Odczu­wam ogromną pre­sję, by zna­leźć coś wyjąt­ko­wego, dzięki czemu jej uro­dziny staną się waż­niej­sze od świąt. Mogę na panią liczyć?

Laura zmarsz­czyła brwi. Z całą pew­no­ścią nie. Może facet i był fan­ta­styczny, ale jego pro­tek­cjo­nalny ton włą­czał wszyst­kie alarmy w jej gło­wie.

– Kiedy prze­czy­ta­łem arty­kuł o pani, o autor­skiej biżu­te­rii z zawiesz­kami, wpa­dłem na pomysł ide­al­nego pre­zentu: naszyj­nika, ale innego niż wszyst­kie. Nie chcę, żeby miała tylko ładną pamiątkę z kolej­nych uro­dzin. Każda zawieszka musi sym­bo­li­zo­wać rela­cję z naj­waż­niej­szymi ludźmi w jej życiu. Dla­tego ma być ich sie­dem. I dla­tego nie mogę po pro­stu… wybrać ich z eks­po­zy­cji. Muszą zostać stwo­rzone spe­cjal­nie dla niej.

Zain­try­go­wana Laura poki­wała głową.

– Wspa­niały pomysł – pochwa­liła. – Wykra­cza daleko poza zle­ce­nia, które zazwy­czaj otrzy­muję. Naj­czę­ściej ludzie pro­szą o zawieszki na ważne wyda­rze­nia życiowe, takie jak chrzest, osiem­nastka, rocz­nica ślubu i tym podobne. Ni­gdy nie popro­szono mnie o… cóż, opo­wie­dze­nie histo­rii życia. Z zawo­do­wego punktu widze­nia byłby to eks­cy­tu­jący pro­jekt i mogę zagwa­ran­to­wać, że żona otrzy­ma­łaby coś abso­lut­nie wyjąt­ko­wego. Ale to bar­dzo pra­co­chłonne zle­ce­nie. Gdyby zechciał pan pocze­kać na…

– Nie, nie ma takiej moż­li­wo­ści.

– W takim razie zasta­nówmy się… Jeżeli ogra­ni­czymy liczbę do, powiedzmy, trzech lub czte­rech zawie­szek, wystar­czy cza…

– Nie – odparł zde­cy­do­wa­nie, znów jej prze­ry­wa­jąc.

Laura wypro­sto­wała ramiona, ziry­to­wana i ura­żona. Facet nawet nie pró­bo­wał silić się na uprzej­mość.

– W takim razie oba­wiam się, że jeste­śmy w sytu­acji pato­wej, panie Blake. Po pro­stu nie zdążę prze­pro­wa­dzić wywiadu z pana żoną do tak wielu zawie­szek.

– I tak nie może pani z nią roz­ma­wiać – oznaj­mił kate­go­rycz­nie. – To nie­spo­dzianka. Ona nie może się o niczym dowie­dzieć.

Laura ponuro ścią­gnęła usta. Pro­jekt – choć ambitny – szybko tra­cił urok. Męż­czy­zna był miły dla oka, ale nie miała naj­mniej­szej ochoty na kilka godzin w jego towa­rzy­stwie i wysłu­chi­wa­nie opo­wie­ści o zapewne dwu­dzie­sto­jed­no­let­niej żonie.

Black­berry w jego kie­szeni cicho zabrzę­czał i męż­czy­zna wyjął tele­fon.

Laura przy­glą­dała mu się z rosnącą zło­ścią. Prze­czy­tał wia­do­mość, marsz­cząc brwi, po czym scho­wał komórkę. Od samego początku zacho­wy­wał się aro­gancko i agre­syw­nie.

– Nie będzie miała się o czym dowie­dzieć – oświad­czyła, zamy­ka­jąc notes i suge­ru­jąc w ten spo­sób, że spo­tka­nie dobie­gło końca. – W każ­dym razie nie ode mnie. Przy­kro mi, że pana roz­cza­ruję, ale muszę reali­stycz­nie pod­cho­dzić do ter­mi­nów zle­ceń i dotych­cza­so­wych zobo­wią­zań wobec klien­tów.

– Chce pani powie­dzieć…

– Chcę powie­dzieć, że może są to uro­dziny pana żony, ale też święta Bożego Naro­dze­nia dla wszyst­kich innych. Skoro nie chce pan pocze­kać ani zgo­dzić się na kom­pro­mis, nie mogę panu pomóc.

Patrzyli na sie­bie wrogo, a Laura dopiero po chwili poczuła, że czer­wona mgła opada. Ni­gdy się nie oszu­ki­wała, że może pre­ten­do­wać do tytułu Miss Sym­pa­tycz­no­ści. Dosko­nale wie­działa, że jest trudna. Ale nawet ona potra­fiła być bar­dziej skłonna do ustępstw i uprzej­mo­ści niż on.

Robert Blake jesz­cze przez chwilę się w nią wpa­try­wał, naj­wy­raź­niej rów­nie roz­gnie­wany jak ona, a potem wstał – ale nie skie­ro­wał się w stronę drzwi. Pod­szedł do okna i wyj­rzał przez nie. Wzrok Laury podą­żył za jego spoj­rze­niem. W ujściu rzeki zauwa­żyła kolejne odsło­nięte przez morze łachy pia­chu schnące w słońcu. Za cztery godziny przy­pływ zacznie powoli skra­dać się z powro­tem, sze­lesz­cząc sito­wiem i pokry­wa­jąc błoto, które chci­wie wchło­nie wodę.

Męż­czy­zna zer­k­nął na sto­jące na para­pe­cie buty i wziął jeden z nich do ręki. Na­dal miał w środku pra­wi­dło i był owi­nięty w bibułę.

– Dla pani córki? – zapy­tał.

– Nie mam córki – odparła sucho.

– Syna?

– Co? Nie! – wark­nęła, roz­draż­niona tymi oso­bi­stymi wyciecz­kami.

Męż­czy­zna ostroż­nie odsta­wił but. Swo­bod­nie wsu­nął dło­nie do kie­szeni i ruszył w jej kie­runku.

– Źle zaczę­li­śmy – powie­dział zupeł­nie bez iro­nii. – Może powi­nie­nem uprze­dzić, że zapłacę podwójną stawkę.

– Podwójną stawkę? – powtó­rzyła.

– Zga­dza się – potwier­dził, a Laura dostrze­gła błysk triumfu w jego oczach, świad­czący o nie­zbi­tym prze­ko­na­niu, że to zała­twi sprawę. Święta i tak będą nale­żały do jego żony. Jako biz­nes­men przy­wykł do wygry­wa­nia. Nie­wąt­pli­wie samo­chód, który zapar­ko­wał w zaułku, to volante albo car­rera. Nie­wąt­pli­wie miał kochankę, która już ostrzyła pazury na pozy­cję kolej­nej pani Blake’owej. I nie­wąt­pli­wie przy­je­chał po pre­zent tutaj, zamiast gra­so­wać po skle­pach przy Bond Street, ponie­waż już poda­ro­wał swo­jej wybrance naj­lep­sze tro­fea, takie jak zega­rek Car­tier Tank, dia­men­towa bran­so­letka od Aspreya, bry­lan­towy klucz od Theo Fen­nela czy pier­ścio­nek wiecz­nej miło­ści od Tifanny’ego.

Laura się wypro­sto­wała.

– To nie jest kwe­stia ceny – odpo­wie­działa z impo­nu­ją­cym zde­cy­do­wa­niem, roz­ko­szu­jąc się tym drob­nym zwy­cię­stwem. Wybrał sobie nie­wła­ściwą osobę do roz­sta­wia­nia po kątach. Teraz roz­po­częła się walka cha­rak­te­rów. Sama chciała wybie­rać, na które zle­ce­nia się decy­duje. Wygra w tej potyczce. – Mam innych klien­tów. Nie mogę ich zawieść.

– Nie będzie pani musiała. Pole­ci­łem pani asy­stentce, by skon­tak­to­wała się z nimi dziś rano i prze­ło­żyła ter­miny. – Zer­k­nął na zega­rek. – Oczy­wi­ście pokryję koszty hono­ra­riów, które pani straci w wyniku tej zmiany.

– Fee prze­ło­żyła moje zamó­wie­nia? Na pań­skie pole­ce­nie? – spy­tała chra­pli­wym gło­sem. Ze zło­ści zakrę­ciło jej się w gło­wie.

– Obecne ter­miny są dla pani znacz­nie korzyst­niej­sze.

Wstała rap­tow­nie, mając nadzieję, że Fee nie zain­sta­lo­wała kamer moni­to­ringu w celach szko­le­nio­wych. Czuła na sobie jego wzrok, gdy masze­ro­wała w stronę drzwi. Nie pozo­stało już nic wię­cej do doda­nia. Oka­zała roz­są­dek, zacho­wała uprzej­mość, a teraz wyczer­pała zapasy jed­nego i dru­giego.

– Pro­szę wyjść! Przy­kro mi, że nie mogłam panu pomóc – powie­działa zim­nym tonem, otwie­ra­jąc drzwi i wycią­gniętą ręką wska­zu­jąc mu drogę. – Mam nadzieję, że gdzie indziej lepiej panu pój­dzie odwo­ła­nie Bożego Naro­dze­nia na rzecz pana żony.

To nim wyraź­nie wstrzą­snęło.

– Chwi­leczkę! Nie sły­szała pani, jakie warunki zaofe­ro­wa­łem? Płacę podwójną stawkę.

– Nie musi się pan do mnie zwra­cać jak do kre­tynki. To pan nie słu­cha, panie Blake.

– Takiej oferty nie można odrzu­cić!

– Mam inne zda­nie. To moja firma i pra­cuję tylko dla tych, dla któ­rych chcę, a nie zali­czają się do nich osoby prze­sta­wia­jące mój ter­mi­narz ze względu na swoje zepsute żony. Bez wąt­pie­nia zasko­czy pana infor­ma­cja, że nie robię tego dla pie­nię­dzy.

Zapa­dła lodo­wata cisza, gdy reje­stro­wał jej gniew i zde­cy­do­wany gest, któ­rym wska­zy­wała otwarte drzwi.

– Dobrze, obra­zi­łem panią, rozu­miem – powie­dział, szybko zmie­nia­jąc tak­tykę. – Ale jest pani jedyną osobą, do któ­rej mogę się zwró­cić. – Naj­wy­raź­niej doszedł do wnio­sku, że pochleb­stwo będzie naj­lep­szą formą ataku.

– Trudno mi w to uwie­rzyć. Jest wielu jubi­le­rów, a część z nich ma więk­sze doświad­cze­nie ode mnie.

– Ale zawieszki… nikt inny nie robi tego, co pani. Latami kupo­wa­łem Cat wszystko… Zegarki, bry­lanty, co tylko można wymy­ślić. Ale ten naszyj­nik praw­do­po­dob­nie jako jedyny będzie miał praw­dziwe zna­cze­nie. Pro­szę. – Głos nagle mu się zała­mał. – Tym pre­zen­tem zamie­rzam udo­wod­nić, jak bar­dzo… ile dla mnie zna­czy. – Zamilkł na chwilę, patrząc na nią wzro­kiem, który jesz­cze przed chwilą był trium­falny, a teraz stał się chło­pięcy i bła­galny. – Wszystko od tego zależy.

Laura pozo­stała nie­ugięta.

– Miał pan czel­ność pole­cić mojej asy­stentce, żeby prze­ło­żyła zle­ce­nia, a to według mnie grube naru­sze­nie zasad. Powiem jesz­cze raz: pro­szę wyjść. Muszę zadzwo­nić do moich klien­tów.

Oboje wie­dzieli, że wygrała. Powoli pod­szedł do wyj­ścia i zatrzy­mał się u szczytu scho­dów.

– Popeł­nia pani ogromny błąd.

– Moja strata. Żegnam – odpo­wie­działa twardo, zatrza­sku­jąc za nim drzwi. – I krzy­żyk na drogę.

Była nie­mal pewna, że to usły­szał.ROZ­DZIAŁ 2

– Cześć, Tom – rzu­ciła Laura ponu­rym tonem, opie­ra­jąc się o wysoki maho­niowy bar i roz­glą­da­jąc po zatło­czo­nym lokalu. W jej pra­cowni naj­waż­niej­sze były arty­styczne świa­tło i wyrzu­cone przez morze drewno, nato­miast Tom w swoim barze Owoce Morza i Szam­pan potrak­to­wał mary­ni­styczny motyw zupeł­nie ina­czej, zbie­ra­jąc mate­riały bez­po­śred­nio w stoczni. Wypo­le­ro­waną na wysoki połysk pod­łogę wyko­nano z drewna teko­wego, grube liny cumow­ni­cze słu­żyły za barierki, rolety uszyto z brą­zo­wego płótna żaglo­wego, a mosiężne knagi zastę­po­wały wie­szaki. Zabar­wione sepią zdję­cia szku­ne­rów rodem z _Gatsby’ego_ zdo­biły ściany, posta­wione pio­nowo połówki łodzi wypo­sa­żono w półki i zaadap­to­wano na regały na szkło. Spora część sto­li­ków została już zajęta, a więk­szość klien­tów usa­do­wiła się przo­dem do pano­ra­micz­nych okien, by móc podzi­wiać zmierzch roz­kwi­ta­jący niczym postrzę­piona piwo­nia na tle wani­lio­wego nieba.

Kor­pu­lentny bar­man uniósł wzrok znad kie­lisz­ków, które pole­ro­wał.

– Cześć, Lauro – przy­wi­tał ją.

– Spory ruch dzi­siaj – zauwa­żyła.

– No. Nowy szef kuchni ściąga klien­tów. Jego taglia­telle z homa­rem to niebo w gębie. Świeży sza­fran, białe mięso kra­bowe…

Laura z uzna­niem poki­wała głową.

– Sku­sisz się?

Tym razem prze­pra­sza­jąco pokrę­ciła głową, a jej gęste włosy zafa­lo­wały na ramio­nach.

– Chcia­ła­bym, ale Jack już przy­go­to­wał kola­cję. Spie­szę się. Widzia­łeś może…

– Nie, nie widzia­łem jej – odrzekł szybko Tom, otwie­ra­jąc butelkę crème de cas­sis i nale­wa­jąc do dwóch kie­lisz­ków.

Laura unio­sła brwi i poło­żyła złą­czone dło­nie na kon­tu­arze.

– Gdzie jej nie widzia­łeś?

– No na pewno nie za tym fila­rem – odpo­wie­dział, wyj­mu­jąc korek z szam­pana i dole­wa­jąc go do crème de cas­sis.

Laura zro­biła dwa kroki w prawo i ujrzała chudą kostkę koły­szącą się ryt­micz­nie obok sto­ją­cej na pod­ło­dze pla­sti­ko­wej torby Hello Kitty.

– Przy­nie­siesz nam dwa kie­liszki, jak będziesz miał chwilę?

– Jasne. Chcesz tego spró­bo­wać? Kir roy­ale?

Laura zer­k­nęła podejrz­li­wie na drinka.

– Tylko jeśli sta­wiasz. Jak nie, popro­szę to, co zwy­kle.

Ostroż­nie ruszyła mię­dzy sto­li­kami, sta­ra­jąc się nie strą­cić niczy­jego drinka prze­wie­szoną przez ramię torbą. Im bli­żej była, tym szyb­ciej ruszała się chuda kostka, nie­malże jakby wyczu­wała jej obec­ność.

– Skąd wie­dzia­łaś, że to ja? – zapy­tała Laura, spo­glą­da­jąc na drobną świeżą twarz, na któ­rej wid­niała przy­milna minka.

– Skrzy­pisz…

Laura zer­k­nęła na swoje czer­wone kalo­sze marki Hun­ter. Na­dal lśniły po przej­ściu przez wodę w dro­dze z pra­cowni, a do szwu wokół kostki przy­cze­pił się wąs wodo­ro­stów.

– Tom tylko tobie pozwala tu wcho­dzić w kalo­szach. Znów pra­co­wa­łaś do późna?

– Przez cie­bie – odparła uszczy­pli­wie Laura, kła­dąc torbę z butami na pod­ło­dze i zaj­mu­jąc wolne krze­sło.

Fee ner­wowo się­gnęła po drinka, któ­rego sączyła od przyj­ścia, wdzięczna, że jest zbyt wielu świad­ków, by Laura prze­pro­wa­dziła zamach na jej życie.

– Słu­chaj, Laur, wiem, że możesz być tro­chę zła… – zaczęła.

– Tro­chę?

– No dobrze, może nieco bar­dziej niż tro­chę…

– Wście­kła jak szer­szeń!

– Dobra, dobra, wiem, że możesz być wście­kła jak szer­szeń, bo przy­ję­łam zle­ce­nie, nic ci nie mówiąc, ale daję słowo, dzia­ła­łam w twoim inte­re­sie.

– Serio? I na tym polega twoja praca, tak?

– Tak, jako two­jej mena­dżerki.

– Samo­zwań­czej mena­dżerki. Ani cię o to nie pro­si­łam, ani mnie na to nie stać – przy­po­mniała jej Laura.

– Teraz już tak. – Fee puściła oko w nadziei, że spro­wo­kuje ją do uśmie­chu. Nic z tego. – W każ­dym razie robię to z miło­ści, wiesz?

Laura spoj­rzała na swoją rado­sną, pełną życia przy­ja­ciółkę. Maleńka i chuda jak chart, o twa­rzy w kształ­cie serca, wyra­zi­stych nie­bie­skich oczach i dłu­gich do ramion blond wło­sach deli­kat­nych niczym wata cukrowa, sta­no­wiła jej cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo. Fee, pogodna, pro­mienna, powabna i postrze­lona, miała też wszyst­kie inne pozy­tywne cechy na P. Laura była ponura, poryw­cza, pesy­mi­styczna. Zawsze stą­pała po ziemi moc­niej niż jej lekka jak piórko przy­ja­ciółka, jakby szła przez życie z cięż­kim ser­cem – albo przy­naj­mniej w kalo­szach.

– To nie ty ani nie klienci decy­du­je­cie o tym, jak pro­wa­dzę firmę.

– No cóż, nie­chęt­nie o tym wspo­mi­nam, ale gdyby nie ja, nie mia­ła­byś żad­nej firmy. Nie zawsze wiesz, co jest dla cie­bie naj­lep­sze. Na­dal byś dłu­bała przy brosz­kach, któ­rych nikt ni­gdy by nie zoba­czył, gdy­bym nie zamie­ściła tej reklamy z naszyj­ni­kiem mamy.

– To zupeł­nie inna sprawa.

– To prawda. I dla­tego tak dobrze ci teraz idzie. – Fee oparła chude ramiona na bla­cie sto­lika. – Daj spo­kój, Laur, facet zło­żył ofertę, któ­rej nie można odrzu­cić.

– To zabawne, bo wła­śnie to zro­bi­łam.

– Jesteś po pro­stu… – Dziew­czyna zamil­kła z sze­roko otwar­tymi ustami. – Co?!

– Spła­wi­łam go. Nie wcho­dzę w to. Całe popo­łu­dnie ponow­nie uma­wia­łam ter­miny.

– Och nie, nie mogłaś tego zro­bić – jęk­nęła Fee i ukryła twarz w dło­niach, pre­zen­tu­jąc nowy kolor paznokci, inten­syw­nie liliowy, pasu­jący raczej do sypialni małej dziew­czynki. – Laur, dla­czego nie omó­wi­łaś tego ze mną?

– Dla­czego ty ze mną tego nie omó­wi­łaś? – syk­nęła Laura. – Jak mogłaś wpa­ko­wać mnie w taką sytu­ację i pozwo­lić, żeby się po mnie prze­je­chał? Wiesz, jak nie zno­szę pozna­wać nowych ludzi. Z tego powodu nie chcia­łam się zaj­mo­wać tym zawo­dowo. A ty mnie zosta­wi­łaś na pastwę jakie­goś pro­tek­cjo­nal­nego boga­cza, który wpa­ro­wał do pra­cowni i oznaj­mił, że wyczy­ścił mój ter­mi­narz!

– Myśla­łam, że będziesz prze­szczę­śliwa… – wymam­ro­tała Fee, prze­cze­su­jąc pal­cami deli­katne jasne włosy.

– Bo co? Bo zapro­po­no­wał podwójną cenę?

– Wła­ści­wie wię­cej niż podwójną. – Dziew­czyna poło­żyła dło­nie pła­sko na stole. – Gdy tylko mu powie­dzia­łam, że jesteś zajęta aż do świąt, od razu zapro­po­no­wał podwójne hono­ra­rium, a nawet nie poda­łam mu two­jej stawki. – Lekko wzru­szyła ramio­nami. – Pod­nio­słam więc cenę zawieszki z ośmiu­set na tysiąc dwie­ście.

– Tysiąc dwie­ście? – Głos Laury nagle przy­cichł.

Fee poki­wała głową.

– A on zamie­rzał zapła­cić dwa razy tyle. Nie rozu­miesz, Laur? To twoje naj­więk­sze zle­ce­nie do tej pory. Zaro­bi­ła­byś pra­wie sie­dem­na­ście kawał­ków na rękę.

Sie­dem­na­ście kawał­ków?

Kobiety patrzyły na sie­bie, jedna z rosną­cym prze­ra­że­niem, druga z roz­pa­czą.

– Ale ja… to zna­czy… ja… nie mia­łam poję­cia, że aż tyle – wyszep­tała Laura. Chwy­ciła kie­li­szek Fee i pocią­gnęła spory łyk. – Kurde…

– No wła­śnie – mruk­nęła dziew­czyna, wyry­wa­jąc jej drinka i wypi­ja­jąc do końca. – Mogła­bym spła­cić kartę kre­dy­tową moimi trzy­dzie­stoma pro­cen­tami pro­wi­zji.

– Trzy­dzie­stoma pro­cen­tami? – Laura spoj­rzała na nią ostro. – A skąd to się wzięło?

Fee wzru­szyła ramio­nami.

– Zwy­kła stawka. – Lekko pokle­pała przy­ja­ciółkę po dłoni. – Nie przej­muj się tak, pokrywa zarówno PR, jak i usługi mena­dżer­skie.

– Boże, nie wie­rzę, że go pogo­ni­łam…

Fee spoj­rzała na nią pogod­nie.

– Jak bar­dzo go pogo­ni­łaś? To zna­czy, o czym mówimy? Cisnę­łaś jego nese­ser do rzeki? Czy tylko uży­łaś mega­wy­nio­słego tonu Kró­lo­wej Lodu, który przy­bie­rasz, kiedy jesteś wku­rzona?

– Wyrzu­ci­łam go za drzwi, mówiąc: „Krzy­żyk na drogę”.

– Czyli kom­bi­na­cja obu. Dosko­nale. Świetna robota… – Fee ukryła twarz w ramio­nach opar­tych na stole.

Tom pod­szedł z tacą i posta­wił na bla­cie dwa smu­kłe kie­liszki oraz butelkę pro­secco, które ucho­dziło za „poza­se­zo­nowy” szam­pan.

– Co z wami, dziew­czyny? Nie mówi­łaś przy­pad­kiem, że zamier­za­cie coś świę­to­wać, Fee? – zdzi­wił się.

Kobieta pokrę­ciła głową.

– Wyko­pała klienta. Nici z tego.

Tom spoj­rzał na Laurę, która bez­rad­nie wzru­szyła ramio­nami.

– Źle poli­czy­łam.

– Raczej zwy­cię­żył jej poryw­czy cha­rak­ter. Lepiej zabierz butelkę, Tom. Dziś wystar­czy nam jeden kie­li­szek.

Tom pokrę­cił głową.

– Szkoda – mruk­nął, odno­sząc pro­secco do baru.

– Dobrze, że go pogo­ni­łam – stwier­dziła w końcu Laura, kiedy obie osu­szyły kie­liszki i z roz­tar­gnie­niem obra­cały je w dło­niach. – Prze­cież trzeba mieć zasady, prawda? Nie można dopu­ścić, by ktoś ukła­dał ci życie tylko dla­tego, że jest bogat­szy.

Fee unio­sła brwi, zupeł­nie nie­prze­ko­nana.

– I to zamie­rzasz powie­dzieć Jac­kowi? Że dla­tego zre­zy­gno­wa­łaś ze zle­ce­nia na jedną sztukę biżu­te­rii kosz­tu­jącą nie­mal tyle, ile on zara­bia przez rok?

– Zara­bia wię­cej – zapro­te­sto­wała Laura ze znie­cier­pli­wie­niem. – Ni­gdy nie miał tylu zle­ceń co teraz. Odna­wia­nie mebli tapi­ce­ro­wa­nych to branża odporna na rece­sję.

– No ale chyba rozu­miesz, o czym mówię. Nie­ważne, ile osób zechce sobie odświe­żyć sofę, ni­gdy nie będzie mu szło tak dobrze, byście mogli sobie pozwo­lić na odrzu­ce­nie podob­nych pie­nię­dzy. Musie­li­by­ście się naprawdę nie­źle naha­ro­wać, żeby pową­chać sie­dem­na­ście kawał­ków. Do tego tuż przed świę­tami.

Laura prze­su­nęła ręce po stole i poło­żyła głowę na wypro­sto­wa­nych ramio­nach.

– Po pro­stu nic mu nie powiem – wymam­ro­tała w blat stołu. – Po co go drę­czyć czymś, co mogło się stać.

– Co się stało, chcesz powie­dzieć. Kiedy skoń­czy­łam roz­mowę z klien­tem, wszystko było usta­lone. Nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści ani zastrze­żeń.

– Tak, tak, dobrze! Możesz prze­stać mi to wypo­mi­nać? – wark­nęła Laura, bar­dziej wście­kła na sie­bie niż na przy­ja­ciółkę. Fee miała rację. Dała się ponieść emo­cjom. – Nic już na to nie pora­dzę. Co się stało, to się nie odsta­nie.

Sie­działy w peł­nej przy­gnę­bie­nia ciszy, którą prze­rwał sygnał SMS-a w tele­fo­nie Laury. Prze­czy­tała go i wes­tchnęła.

– Kola­cja gotowa. Muszę lecieć. – Wstała i spoj­rzała na Fee, która wyglą­dała na auten­tycz­nie przy­bitą. – Prze­pra­szam, wyna­gro­dzę ci to następ­nym razem.

Fee usi­ło­wała się uśmiech­nąć.

– Jasne.

– Słu­chaj, należy się spie­szyć powoli – dodała Laura, pró­bu­jąc ją pocie­szyć. – Zawsze w to wie­rzy­łam. Pora­dzimy sobie.

– Ty może tak. Masz Jacka. Mnie bra­kuje pięć­dzie­się­ciu fun­tów na czynsz w tym mie­siącu.

Laura przyj­rzała się przy­ja­ciółce, która zapewne znów zje na kola­cję pop tarty. Się­gnęła do torby i wyjęła port­fel, a z niego bank­not dwu­dzie­sto­fun­towy i dwa pię­cio­fun­towe.

– Nie­stety mam tylko tyle.

Fee posłała jej uśmiech pełen wdzięcz­no­ści i tro­chę się roz­po­go­dziła.

– Jesteś praw­dziwą przy­ja­ciółką – powie­działa.

– Myślisz? – mruk­nęła Laura. – Taką, która psuje twoją robotę…

– Nie, po pro­stu lubisz być zasad­ni­cza i tyle. Nie­wiele spo­tyka się osób takich jak ty. – Objęła smu­kłymi pal­cami silną dłoń Laury. – Jesteś prze­ci­wień­stwem dobrej wróżki. Trzeba do cie­bie przy­wyk­nąć, ale kocham cię, słońce.ROZ­DZIAŁ 3

Kiedy sie­dem minut póź­niej weszła do domu, Jack wpraw­nym ruchem sie­kał pie­truszkę, a Arthur wyja­dał ostat­nie chrupki z błysz­czą­cej miski. Mawiała o nich „dzielna dru­żyna”. Byli nie­roz­łączni nawet w pracy: Arthur, terier irlandzki, spał twardo w warsz­ta­cie, pod­czas gdy jego pan wypy­chał, wypla­tał i tapi­ce­ro­wał roz­kle­ko­tane fotele.

– Cześć, chło­paki – przy­wi­tała się, rzu­ca­jąc torebkę i pudełko z nowymi butami na sosnową ławkę na maleń­kim ganku. Arthur pod­biegł do niej w pod­sko­kach, roz­sie­wa­jąc po dro­dze sierść uno­szącą się w powie­trzu niczym pyłki mle­cza na wie­trze. – Przy­szli­ście wcze­śniej.

– No cóż, wie­dzia­łem, że jeśli chcę na kola­cję coś innego niż fasolka na toście… – zakpił Jack, prze­ry­wa­jąc sie­ka­nie i prze­chy­la­jąc się nad bla­tem kuchen­nym, żeby dać jej całusa.

– Jak twój dzień? – zapy­tała. Przy­glą­dała się, jak zgniata nożem ząbek czosnku. Jack był bar­dzo ładny, nie­malże dziew­częcy ze swoją szczu­płą syl­wetką, potar­ga­nymi jasno­brą­zo­wymi wło­sami i deli­kat­nym nosem. Tylko jasno­nie­bie­skie oczy o nie­ty­powo nakra­pia­nych tęczów­kach, które mru­żył jak kot, przy­da­wały mu dra­pież­no­ści. Fee twier­dziła, że wygląda jak muzyk z boys bandu, choć w wieku trzy­dzie­stu czte­rech lat mógłby raczej być jego mena­dże­rem – ale uwaga była trafna.

– Skoń­czy­łem wresz­cie tę sofę che­ster­field. Straszna mor­dęga. Obi­cie w szkocką kratę? Z tymi wszyst­kimi guzi­kami? Głowa mnie boli, jak na nią patrzę.

– No tak, życze­nie klienta naszym roz­ka­zem…

– Aha. Ale upo­ra­łem się z tym, a prze­bieżka z powro­tem do domu pomo­gła mi się otrzą­snąć. Arthur był oczy­wi­ście zachwy­cony.

– Oczy­wi­ście. – Laura uśmiech­nęła się i schy­liła, żeby czule podra­pać psiaka po szyi.

– Minus jest taki, że auto zostało pod warsz­ta­tem, muszę więc jutro wyjść wcze­śniej, żeby dotrzeć do pracy na pie­chotę.

– I znów Arthur wygrał! – zawo­łała ucie­szona Laura, macha­jąc przed­nimi łapami psa w powie­trzu.

Wypro­sto­wała się i spoj­rzała na pokro­jone skład­niki, umiesz­czone w osob­nych misecz­kach i usta­wione według kolo­rów na bla­cie kuchen­nym.

– Pisa­łeś, że kola­cja pra­wie gotowa?

– Tu mnie masz! – Kąciki jego ust unio­sły się do góry. – Po pro­stu tęsk­ni­li­śmy z Arthu­rem za tobą. Jesz­cze pół godzinki. Poczy­taj sobie gazetę, leży na stole. Przy­go­to­wa­łem już kąpiel i zaraz przy­niosę ci kie­li­szek cze­goś chłod­nego.

– Oooo. – Laura uśmiech­nęła się, pod­gry­za­jąc kawa­łek czer­wo­nej papryki. – Roz­piesz­cza mnie pan, panie amba­sa­do­rze.

Powoli weszła na pię­tro i zaj­rzała do łazienki. Świeża, gęsta piana kusząco lśniła w wan­nie, a na para­pe­cie stała zapa­lona lampka z won­nym olej­kiem. Laura szybko się roze­brała i zanu­rzyła w wodzie, słu­cha­jąc krzą­ta­niny Jacka w kuchni na dole, po czym otwo­rzyła gazetę.

Był czwar­tek, dzień ogło­szeń, a ona lubiła zaczy­nać lek­turę od ogło­szeń drob­nych na ostat­niej stro­nie i szu­kać oka­zji. Więk­szość tego, co posia­dali, była „już raz kochana”, jak mawiała – szara lniana sofa firmy Habi­tat, którą adop­to­wali, ponie­waż klient nie zgło­sił się po odbiór, czarne meta­lowe łóżko w sypialni (to był błąd, trzesz­czało jak kolano artre­tyka za każ­dym razem, gdy się poru­szyli) czy fran­cu­ska malo­wana szafa z siat­ko­wym fron­tem w pokoju gościn­nym, w któ­rej trzy­mali ręcz­niki.

Kilka minut póź­niej przy­szedł Jack z kie­lisz­kiem wina, jak zwy­kle słowny.

– Pro­szę – powie­dział, cału­jąc ją w czu­bek głowy. – Coś ci się spodo­bało?

– Raczej nie. – Wes­tchnęła. – Ale widzę, że tobie tak. – Wska­zała zakre­ślone ołów­kiem ogło­sze­nie u dołu strony.

– A, to – zbył ją. – To nic takiego.

– Doty­czy domku na plaży? – zdzi­wiła się Laura.

– Tak. Bez­po­śred­nia sprze­daż. Dla­tego zwró­ciło moją uwagę.

– Myśla­łam, że można je dostać tylko od mia­sta? Fee mówiła, że jest jakaś sza­lona lista ocze­ku­ją­cych.

– W świe­cie Fee wszystko jest sza­lone. – Uśmiech­nął się. – Ale tak, w tym wypadku ma rację. – Przy­siadł na kra­wę­dzi wanny i zaczął deli­kat­nie pole­wać jej ramiona wodą. – Musisz albo wpi­sać się na listę i cze­kać do póź­nej osiem­dzie­siątki, albo zało­żyć hipo­tekę i odku­pić od pry­wat­nego sprze­dawcy, tak jak tu.

– Hipo­tekę? Na taką altankę?

– Aha…

– Założę się, że sprawa jest prze­sad­nie roz­dmu­chana. Napi­sali, że cenę podają zain­te­re­so­wa­nym. Może zadzwo­nisz i dowiesz się, ile chcą? Na pewno nie­wiele. Prze­cież w tych cha­tach nie ma nawet bie­żą­cej wody, prawda?

– Nie ma prądu – popra­wił. – Dzwo­ni­łem zaraz po powro­cie do domu. Chcą pięt­na­ście.

– Setek?

– Tysięcy.

– Pięt­na­ście tysięcy? Nie! Prze­cież nikt nie wyda pięt­na­stu tysięcy na taką budkę.

Jej wybuch roz­ba­wił Jacka.

– I to jest oka­zja, uwierz mi. Musi być w kiep­skim sta­nie. Te ładne kosz­tują dwa razy wię­cej. To dobra inwe­sty­cja, a do tego dzie­dzic­two rodzinne.

– Skąd tyle wiesz?

Wes­tchnął.

– Od lat o tym marzę. Kiedy byłem dziec­kiem, moja babka miała domek w San­dwich. Zawsze spę­dza­li­śmy tam całe lato.

– Nie wie­dzia­łam. Co się z nim stało? – zapy­tała.

Jack wzru­szył ramio­nami, namy­dla­jąc jej plecy.

– Nie wiem, pew­nie został sprze­dany. Wielka szkoda. Uwiel­bia­łem go.

Po jego gło­sie Laura poznała, że naprawdę tak było.

– Chcesz poje­chać i zoba­czyć tę chatkę? – spy­tała po minu­cie. – Jeśli naprawdę o tym marzysz, mamy prze­cież oszczęd­no­ści na czarną godzinę, po które możemy się­gnąć. Moja firma ruszyła, dys­po­nu­jemy więc dodat­ko­wym docho­dem.

Jack pokrę­cił głową.

– Nie­stety, to by potrwało za długo. Jestem pewien, że domek znik­nie już jutro przed obia­dem. A następna oka­zja nie nada­rzy się przez kolejne dzie­sięć lat.

– Nie!

– Poja­wia się ich tyle, co kot napła­kał. – Się­gnął w dół i deli­kat­nie objął dło­nią jej pokrytą pianą pierś. – W każ­dym razie przy­sze­dłem tu tylko po to. – Uśmiech­nął się, cału­jąc ją w usta. – Lepiej zejdę na dół i spraw­dzę, czy Arthur nie sie­dzi w woku.

Laura wes­tchnęła, gdy cicho zamknął za sobą drzwi. Jej wcze­śniej­szy triumf z każdą chwilą sma­ko­wał coraz bar­dziej gorzko: naj­więk­sza szansa w karie­rze, spłata Visy Fee, a teraz dzie­cięce marze­nie Jacka – wszystko prze­pa­dło przez jeden napad zło­ści. Tym razem porząd­nie namie­szała. Zawa­liła na całej linii.

A może jed­nak nie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: