Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Narzeczona z Kociewia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Narzeczona z Kociewia - ebook

Rzymianie podbili już całą Galię. Całą? Nie! Broni się jeszcze jedna mała wioska...

Ta historia jak z komiksu o Asterixie i Obelixie wydarzyła się naprawdę w Polsce w 1920 roku. Wioska Janowo wraz czterema swoimi przysiółkami powstrzymała całe Niemcy, wygrywając plebiscyt i przyłączając się do Polski. Niniejsza książka opowiada tę historię w konwencji fantasy. Magia przeplata się tu z wydarzeniami rzeczywistymi i niesamowitymi zbiegami okoliczności oraz prawdziwymi ludźmi. Do walki o Polskę stają żywioły, demony i pradawne słowiańskie bóstwa.

Ale głupi ci Germanie!

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66695-15-3
Rozmiar pliku: 773 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. | Wiślany utopiec

Noc była księżycowa, ale wietrzna i pochmurna.

Wiatr chyżo przesuwał po niebie wielkie obłoki, napuszone niczym płanetnikowe pierzyny. Co chwila, gdy któryś z nich zakrył pełny Księżyc, robiło się całkiem ciemno. Kiedy z kolei się odsunął, widniało dla odmiany jak w dzień bez mała, oczy do mroku wcześniej nawykłe, widziały każdy drobiazg. Pomiędzy jednym a drugim przeciwieństwem natomiast mnożyło się bez liku ruchliwych cieniów, łudząc wzrok na potęgę. Ogłupieć można było iście, zwłaszcza że uwaga cała napięta i czujna być musiała. A do tego jeszcze słowiki jak oszalałe po krzakach zawodziły, jakby się nawzajem przed czymś przestrzegały.

Marcin Tollik przedzierał się przez wiślane łęgi, z największą ostrożnością rozgarniając gałęzie drzewcem oszczepu. W skupieniu wypatrywał tropionych hultajów, którym taka noc sprzyjała jak mało kiedy. Zdawali się być teraz wszędzie i nigdzie. On z bratem Pawłem oraz powinowatymi z Rajkowów i Maniowa, książęce słowo za sobą mając, a także i błogosławieństwo samego opata pelplińskiego, trzymali mir w okolicy. Wczoraj zaś jak raz przyszła wieść o pruskich rabusiach zza Wisły, że znów się na polski brzeg zakradli, cudzego patrząc. Nie były to już takie groźne rejzy jak za dziadów i pradziadów bywały, prawda, ale ciągle jeszcze kilka pomezańskich rodów po staremu na chąs do Polan chodzić próbowało, na co bracia zakonni oko przymykali, udając że nic o niczym nie wiedzą, w zamian za psią wierność Pomezanów krzyżackim panom nowym. Trzeba więc było po staremu na pruskich łapserdaków stale oko mieć, tropić, łapać i wieszać na suchych gałęziach wzdłuż brzegu Wisły, żeby postrach należyty był. Takoż i teraz, w tę noc nawiedzoną przyszło braciom Tollikom stawać w książęcej służbie.

Wtem skrzekot lelka kozodoja rozległ się natarczywy, aż słowiki ścichły, z chaszczy oderwały i rozpierzchły. Cisza zapadła na chwilę jak makiem zasiał, a potem znów skryty gdzieś blisko lelek zanucił swoją burczankę-konajączkę jakby wprost do przyczajonego woja skierowaną. Aż Marcinowi skóra na grzbiecie ścierpła.

Lelek zaś przestrzegł go po raz trzeci.

Blisko samej Wisły to było, może pięć kroków. Słychać już było szmer nurtu i starczyło jeszcze raz krzaki rozgarnąć, żeby zobaczyć wodę rozmigotaną od księżycowych rozbłysków.

Na brzegu siedział ktoś…

Marcin Tollik pochylił się niżej, aby obcego zajść niepostrzeżenie. Skradać zaś umiał się bezszelestnie, z rajkowskimi lasami od maleńkości oswojony, ale teraz cały ten kunszt zdał się na nic. Tamten spostrzegł się od razu, obrócił głowę prosto w stronę Marcina i skinął mu, jakby go dobrze widział, choć w takiej ćmie i gąszczu dojrzeć kogokolwiek nie było w ludzkiej mocy. O tym jednak książęcy wój, w tej chwili nie pomyślał.

Marcin widząc, że obcy nie dał się podejść, ale i uchodzić nigdzie nie zamierza, tylko siedzi spokojnie jak uczciwy człek, wyszedł jawnie z zarośli, wypytać kto zacz i czemu to nocą po wiślanych łęgach się snuje.

Pojaśniało akurat trochę więcej i postać siedzącego wydała się Marcinowi dziwnie znajoma. Po dalszych trzech krokach rozpoznał go całkiem.

Maniutek to był, druh serdeczny z Maniów z Maniowa, rodu blisko z Tollikami rajkowskimi skoligaconego. Żaden więc hultaj ani złodziej pruski. A jednak przelęknąć się go znacznie bardziej niźli zbója wypadało, albowiem to już trzeci rok szedł, dokładnie dwa i pół bez mała, jak Maniutek w Wiśle utopił się był…

W kałuży błotnistej i w przemoczonym ubraniu siedział teraz, zapatrzony w wiślane fale, a po mokrych włosach pełgały mu zielonkawe, fosforyczne poblaski, które akurat rozjarzyły się mocniej, bowiem Księżyc na niebiesiech znowu przyćmiło.

I oczy Maniutka błysnęły mocną zieloną poświatą, kiedy on znów na Marcina spojrzał.

Wój rozprostował się, mocniej na obu nogach stanął i oparł dłoń na głowicy miecza, która jak raz ze srebra ukuta była. Poczuł też od razu, że metal ten robi się gorący i coraz gorętszy… Pomny zaś tego, że na upiora najlepszym sposobem jest wyostrzone żelazo w ziemię wbić, obrócił oszczep grotem do dołu, gotów w każdej chwili w grząską murawę pod stopami pchnąć.

– Nie dźgaj, bo mnie wnet weśsie, a pomówić z tobą chciałem – odezwał się spokojnie utopiec.

– Czego na tym świecie szukasz? – Marcin postarał się nadać swemu głosowi surowe brzmienie. Wszak mir miał być po równo, pomiędzy żywymi i umarłymi, a jego zadaniem było wszelkiego ładu strzec! Cóż więc z tego, że upiór?

– Co u mojej Kachny? – zapytał Maniutek.

Narzeczona to jego była, już po dwóch zapowiedziach w kościele parafialnym i wszystko do ślubu szykowane było. Krewnych bliższych i dalszych oboje na weselisko spraszali właśnie. Złożyło się jednak tak, że kiedy Kachna wybrała się do kumów po drugiej stronie Wisły mieszkających, Maniutkowi wypadła służba książęca z oboma braćmi Tollikami, bo w Pelplinie jakiś zatarg był, należało więc instygację przeprowadzić, winnego pojmać i przed sąd książęcy postawić; albo też i sąd kościelny, to zależało kto komu i w czym sprawca przewinił, co też dokładnie rozważyć należało. Kachna zatem popłynęła z ojcem i sąsiadami, zapraszać gości bez narzeczonego.

Jak wracała, Maniutek już na nią na brzegu rzeki czekał, więc ona na dziób czółna wyszła, żeby go lepiej widzieć, a wtedy wir jakiś niespodzianie łódkę pochwycił, zarzucił nią jak łupiną i Kachna w wodę upadła. Na samym środku wiślanego nurtu to było, ratować nie sposób. Wciągnęło ją w odmęty momentalnie, zanim ktokolwiek zdołał jej wiosło podać czy sznur rzucić. Maniutek mógł tylko patrzeć na to bezsilnie.

Ratować więc lubej nie mógł, ale w zamian ofiarował się za nią. Krzyknął strasznym głosem: „Bierzcie mnie, a nie ją!” i buchnął w wodę, zanim go druhowie przytrzymać zdążyli.

Zdawało się, że przepadli oboje na amen, aż tu nagle pół pacierza później, Wisła pannę na brzeg wyrzuciła. Nieprzytomna była, ale wodę jej z płuc zaraz wydusili i docucili, w trzy dni do siebie poszła.

Opat z Pelplina na tę wieść osobiście z pociechą do Maniów przyjechał i w kościele podczas mszy żałobnej ogłosił, że Maniutek żywot swój poświęcając wzorem samego Chrystusa Pana postąpił, więc teraz ponad wątpliwość wszelką w Królestwie Niebieskim po prawicy bożej zasiada. Gdyby zaś kto znał inne równie godne postępki zmarłego, niech się zaraz do klasztornej kancelarii zgłosi, a tam się te świadectwa jak należy spisze i gdyby ich było więcej, to się je do samego Rzymu, do papieża pośle, ażeby o beatyfikację zabiegać i lokalny święty będzie jak raz. Z tego jednak nie wyszło nic, gdyż Maniutek młodzian był jak wszyscy, ani trochę bardziej pobożny, więc tylko we wdzięcznej ludzkiej pamięci między swymi pozostać musiał.

Skoro jednak Maniutek ponad wątpliwość wszelką na chrześcijańskie niebo zasłużył, to czemu on teraz zamiast siedzieć tam w górze, pomiędzy błogosławionymi, siedzi tu oto w błocie na brzegu Wisły jako upiór-utopiec?

Marcin odetchnął głębiej i zebrał się w sobie.

– Opłakiwała cię się jak należy, przez rok cały – odpowiedział demonowi z powagą. – Najpierw od zmysłów odchodziła, włosy sobie rwała i za tobą do Wisły chciała iść, aż trzeba było ją wiązać. Potem beczała całymi dniami, wreszcie tylko osowiała chodziła, zaczem odżyła w końcu. Jak czas żałoby minął, wydała się sześć niedziel później i teraz już z drugim dziecięciem przy nadziei chodzi.

– Za kogo się wydała? – zapytał utopiec.

– A tobie, Maniutek, na co teraz to wiedzieć? Nachodzić ich chcesz?

– Nie chcę… – demon pokiwał głową w zadumie. – Zali bym chciał znać, czy moja Kachna zdrowa jest i szczęśliwa.

– Zdrowa i szczęśliwa – zapewnił Marcin zdejmując rękę z miecza. – Tyle ci mogę rzec. Ale powiem i to, że ona już nie twoja – zaznaczył z naciskiem. – Śmierć i woda was rozdzieliły, a ty miru nie naruszaj, żeby wspominać cię nikomu nie było przykro.

– Trzymałem ten mir razem z tobą – przypomniał utopiec. – Zatem o starych powinnościach ty mnie przypominać nie musisz.

– To dobrze. – Marcin obrócił oszczep z powrotem tylcem do ziemi i oparł się na drzewcu dla wygody.

– Jednak rzeknij mi tylko jeszcze, czy to dziecię Kachny to chłopak, czy dziewuszka?

– Syn.

– Mógł być mój… – westchnął demon.

– Ano mógł! – Marcin już całkiem bez obawy obok martwego druha przysiadł.

Maniutek znów zadumał się nad czymś długą chwilę, po czym sięgnął za pazuchę i podał towarzyszowi jakiś wodorost czerwony, jakiego ów jeszcze nigdy w żadnych wodach nie widywał.

– Daj to ode mnie Kachnie – powiedział. – Niech ona skrawki tego ziela dzieciom swoim do ubranek przyszywa, najlepiej pod haftami jakimiś je chowając. Wtedy jak które w wodę wpadnie, nasi się poznają i onego w głębinę na zawsze nie pociągną.

– Dobrze – zgodził się Marcin i przyjął wodorost. – Kachnie mam coś od ciebie rzec?

– Tyle, że jej wszelkiego szczęścia życzę.

– Tak zrobię – zapewnił Marcin. – A ty… – nie wytrzymał i zapytał wprost. – Czemu ty, Maniutek, tutaj jak jakaś dusza pokutująca w błocku siedzisz, zamiast na niebieskich komnatach? Wszak sam opat z Pelplina mówił, że tam na wysokościach twoje miejsce jest.

– Ano, prawda, zstąpili po mnie aniołowie pańscy do odmętów, jak tylko żem się tam znalazł i powiedzieli, że mam iść za nimi do domu Ojca Niebieskiego, ale nie poszedłem.

– Dlaczego?

– A bo jakże tak? – zdumiał się Maniutek. – Wszak słowo Kociewiaka nie dym! Rzekłem wiślanym utopcom, że za Kachnę ja do nich idę, a one się z umowy wywiązały i ją uwolniły, to jakże mogłem nie wywiązać się i ja?! Podziękowałem więc posłańcom niebieskim pięknie i powiedziałem, że tu we Wiśle zostaję, bo inaczej mnie nie honorowo.

– Rozumiem. A na jak długo tak będzie?

– Na wieczność. Oznajmili mi wtedy aniołowie, że kto raz się łaski pańskiej wzbronił i chwały bożej oglądać odmówił, ten według ich prawa potępiony na wieki.

– To niesprawiedliwe zdaje mi się.

– Może i tak, ale czy oni taką piękną Wisłę tam na górze mają? Ponoć ten żydowski Jordan równać się z nią nie może, ot ledwie to strumień trochę większy, jak bywali w Ziemi Świętej rycerze mówili.

– Więc niczego ci, Maniutek nie żal?

– Jest wszystko jak się należy. Do gildii utopców przystałem i do tej pory na terminie u nich byłem, ale niedawno mnie uwolnili jako czeladnika i odtąd wolno mi już na brzeg wychodzić i samemu ludzi topić. Tylko ja się od razu zastrzegłem, że żadnych młódek przed ślubem w topiel wciągać nie będę i oni na to przystali.

– Ale mnie ty byś mógł wciągnąć? – Marcin powstrzymał rękę, żeby znów jej na mieczu nie położyć.

– A mógłbym – odrzekł Maniutek szczerze. – Gdyby na ciebie wyższe instancje termin wydały, wtedy mus. Póki jednak tego terminu nie ma, a nie ma, to ja własnowolnie postępować mogę, więc swojaków wciągać nie zamierzam.

– Dobre i to… – Marcin odprężył się nieco.

Tymczasem Maniutek podniósł coś, co leżało koło niego i podniósł do ust. Towarzysz spostrzegł, że był to pęczek dojrzałego tojadu. Utopiec odgryzł cały wicheć z trującymi nasionami, żuł chwilę i połknął z przyjemnością.

– Zawsze je lubiłem – powiedział – a teraz już bez obawy mogę jeść…

Marcin znał tę historię dobrze. Maleńkiego Maniutka, jeszcze ledwie chodzącego, zabrała pani matka na łąkę gdy szła zaganiać krowy. Malec zapatrzył się na piękne niebieskie kwiaty tojadu i zaraz całą garść tego ziela do buzi sobie wepchnął. Matka Maniutka w porę się spostrzegła i od razu jadowity miąższ palcem z ust mu wygarnęła, dokładnie wszystko wypluć nakazawszy, więc do nieszczęścia nie doszło. Jednak smak trucizny Maniutek poczuł i ogromnie mu on do gustu przypadł, że taki cierpki i mrowiący w ustach, niczym najlepsze piwa, jak potem mawiał. Odtąd miał w zwyczaju kłosy i nasiona tojadów, zwanych mordownikami dla ich smaku pogryzać i wypluwać zaraz, a teraz jak widać, kiedy mu na wiślany brzeg wyjść pozwolono, pierwsze co zrobił, to odszukał trujące ziele i pojadał je sobie teraz, w księżycową noc, w wiślane fale smętnie zapatrzony.

– Prawda to jest, co ludzie gadają – Marcina wzięło na ciekawość – że wasza siedziba wedle Piekła jest?

Chodziło o cypel zaraz za początkiem Nogatu, gdzie prądy i wiry rzeczne wyjątkowo zdradliwe były, a tak silne, że częstokroć tratwy flisackie rozrywały, od czego cały towar im przepadał. Bywało też że z niejednym ludzkim życiem nawet. Flisacy nazywali to miejsce „piekłem” i z lękiem opowiadali o otchłaniach i toniach bezdennych, przez wszelkie demony wodne zamieszkałych. Od tego poszła nazwa Piekło dla wioski leżącej na pobliskim brzegu.

– Prawda, ale w gościnę prosić cię nie będę.

– I dobrze ci tam u nich? – dopytywał się dalej Marcin.

– Narzekać nie mogę – odparł Maniutek. – Boginki niecnotliwe są i do wszelkich figli przychylne. Stąd zaś, że dobrowolnie do nich przystałem, szacunek większy od innych mam. Służba nie ciężka też, ot raz na rok obowiązek utopić kogoś mam.

– Czyli jakiegoś człeka teraz wziąć musisz? – nastroszył się wój.

– Już odrobiłem co swoje – Maniutek pokazał w wodę przed sobą, a wtedy na powierzchnię wypłynął trup, twarzą do dołu leżący i rozrzuconymi bezwładnie ramionami. Unosił się na toni wbrew prądowi rzeki, jakby do czegoś na dnie uwiązany. – To jeden z tych, co żeś ich tu szukał…

W istocie, widać było, że topielec jest ubrany z pruska.

– Podziękować wypada mi – odrzekł Marcin z powagą – żeś mnie w robocie wyręczył.

– Jak za starych czasów bywało… – Maniutek uśmiechnął się fosforycznie.

– Wdzięczność za tę pomoc jestem ci winien – powtórzył jego towarzysz. – Rzeknij, Maniutek czego ci potrzeba! Mszę mogę zamówić albo jaki specjalny odpust u opata w Pelplinie wyjednać, co wolisz? Jak chcesz to i do samego biskupa w Gdańsku pojadę.

– Chrześcijańskie obrządki mnie już na nic – odparł utopiec. – Słowo się rzekło i dotrzymam je, jak zacność i dobra wiara nakazują. Jednak jest jedna rzecz, za którą mi trochę tęskno…

– Mów, Maniutek!

– Ano nijak nie idzie tam na dnie… – pokazał na rzekę – kaszy ugotować… Stąd misa gorącej kaszy z ziarnem tojadu mi się marzy… – Więc gdybyś się mnie panie Marcinie nie brzydził i w gości zaprosił czasem, to na dobrą kaszę chętnie przyjdę.

– Jak cię zawezwać? – zapytał Marcin bez wahania.

– Mogę przyjść wszędzie tam, gdzie woda dochodzi. Zatem do studni koło północka przyjdź i trzykroć moje imię krzyknij w głąb. Wtedy wnet przybędę.

– Tak zrobię – zapewnił Marcin. – Ale w izbie sucho i ciepło jest, a tobie zdaje się wysychać nie wolno, prawda?

– Prawda – skinął głową demon. – Jednak nic mi nie będzie jak ceber z wodą pod stołem postawisz, żebym mógł nogi moczyć.

– Postawię – obiecał Marcin.

– Zatem bywaj, stary druhu – utopiec wstał bezszelestnie.

Książęcy wój też się podniósł i wyciągnął do niego rękę.

– Nie zbrzydzisz się mnie? – uprzedził go Maniutek.

– Nie brzydziłem się kiedyś, nie będę i teraz!

Uścisnęli sobie prawice na pożegnanie. Dłoń utopca była trupio zimna, oślizgła i rozmiękła od wody, jak to zwykle u topielców, których wielu dotąd Marcin oglądał, z racji pełnionego obowiązku. Wrażenie tak wstrętne było, że mimo całej swojej życzliwości do starego druha, wój z wielkim trudem powstrzymał się, żeby natychmiast ręki o portki nie wytrzeć.

Maniutek zaś nic już nie rzekł, tylko wszedł w wodę, chwycił swoją ofiarę za włosy i powlókł za sobą w odmęty. Tak zniknęli z oczu.

Marcin otarł jednak rękę, po czym przeżegnał się odruchowo i zawrócił szukać reszty drużyny.

Niebawem usłyszał, że oni go nawołują.

– Tu, bywaj! – odkrzyknął i ruszył ku nim na przełaj.

Starszy brat Paweł wyszedł mu na spotkanie.

– Jednego mamy! – oznajmił pokazując związanego brańca, wleczonego z tyłu. – Miał przy sobie kradzione rzeczy, więc niczego więcej dochodzić już nie potrzebujemy. Jak się rozwidni znajdziemy mu porządną, wysoką gałąź, żeby z drugiego brzegu dobrze było obwiesia widać! Ale dwóch pruskich rabusiów uszło nam za Wisłę.

– Tylko jeden uszedł – odparł Marcin. – Widziałem trupa.

– Ubiłeś tego drugiego?

– Nie ja…

– Ktoś z tobą był? – zdziwił się Paweł.

– Masz jeszcze to mocne wino od braciszków z Pelplina?

– A pewnie… – brat sięgnął do pasa i podał mu bukłak.

Marcin pociągnął długi haust. Zanim zaczął mówić, odczekał chwilę, aż przyjemne ciepło porządnie rozleje mu się pod sercem. Oddając wino spojrzał bratu prosto w oczy.

– Maniutka spotkałem! – oznajmił wprost.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: