Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nasze histerie, nasze nadzieje. Spotkania z Tadeuszem Konwickim - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasze histerie, nasze nadzieje. Spotkania z Tadeuszem Konwickim - ebook

Książka ta, składająca się z wywiadów, których Tadeusz Konwicki udzielił w ciągu wielu lat różnym rozmówcom, stanowi pewną opowieść – poniekąd autobiograficzną, bo i mówi przecież sam pisarz i reżyser. To zbiór kilkudziesięciu migawek z konkretnych momentów jego życia. Jest tu nie tylko zwielokrotniony portret samego Konwickiego, ale i obraz sytuacji, pośród których się znajduje i którym niby z dystansem, a jednak z niesłabnącą uwagą się przygląda.

 

„Nie wiem, co to jest miłość ojczyzny. Czy to jest zakochanie się? Ekscytacja na widok pejzażu (ale tylko do granicy, dalej już nie)? Podniecenie na widok tłumu idącego ulicami Warszawy? Rozumiem, że można kochać kobietę, być przywiązanym do przyjaciela. Ale miłości patriotycznej nie rozumiem. Ja uważam, że trzeba te rzeczy uskromnić. Wystarczy być lojalnym wobec swego otoczenia i swojego społeczeństwa”.

(z wywiadu Elżbiety Sawickiej, 1991)

 

„Żyjemy na prowincji, na skraju Drogi Mlecznej, w nieznanym wszechświecie albo – jak twierdzi Stephen Hawking – w miliardach wszechświatów. Wszystkie utwory science fiction są słodkie, bo one wynikają z naszego tutejszego doświadczenia. Nie można od niego się oderwać i wyobrazić sobie innego bytu ani innego sensu. I do końca chyba nie będziemy wiedzieli. Bo jakbyśmy się dowiedzieli, to – jak mówił Dudek Dziewoński – kitowajko”.

(z wywiadu Tadeusza Lubelskiego, 2007)

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0312-7
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD REDAKTORA

Chy­ba nie jest to tom „wy­wia­dów wy­bra­nych” Ta­de­usza Kon­wic­kie­go, jak zwy­kło się okre­ślać tego typu książ­ki… czy­tel­nik, owszem, znaj­dzie tu wy­bór spo­śród bar­dzo wie­lu wy­wia­dów, ja­kich udzie­lił pi­sarz i re­ży­ser w cią­gu po­nad czter­dzie­stu lat swo­jej dzia­łal­no­ści ar­ty­stycz­nej i po jej za­mknię­ciu czy też – miej­my na­dzie­ję – za­wie­sze­niu w 1995 roku. Nie ma tu jed­nak, cze­go za­pew­ne ocze­ku­je się od po­dob­nych pu­bli­ka­cji, ani ja­kie­goś kom­plet­ne­go zbio­ru naj­istot­niej­szych za­pi­sów roz­mów, bo waż­kość tek­stów była nie­jed­nym kry­te­rium przy ich do­bo­rze, ani nie ma tu peł­niej­sze­go oglą­du każ­dej z de­kad – głów­ny na­cisk pada bo­wiem na trzy ostat­nie dzie­się­cio­le­cia, to ma­te­riał z tego cza­su skła­da się na pod­sta­wo­wą nar­ra­cję książ­ki.

Z pre­me­dy­ta­cją uży­wam wy­ra­że­nia – nar­ra­cja. W za­mie­rze­niu re­dak­cyj­nym ta książ­ka sta­no­wić mia­ła pew­ną opo­wieść. Opo­wieść po­nie­kąd au­to­bio­gra­ficz­ną, bo i mówi prze­cież sam Ta­de­usz Kon­wic­ki. Wi­dzi­my, jak bę­dąc au­to­rem owia­nych le­gen­dą pod­ziem­nych po­wie­ści z koń­ca lat sie­dem­dzie­sią­tych, Kom­plek­su pol­skie­go i Ma­łej Apo­ka­lip­sy, po­wra­ca w se­zo­nie „So­li­dar­no­ści” za ka­me­rę i krę­ci film we­dług po­wie­ści Cze­sła­wa Mi­ło­sza, na­stęp­nie, gdy ogło­szo­ny zo­sta­je stan wo­jen­ny, wra­ca do dru­gie­go obie­gu, jak po­tem wy­da­je na­gle książ­kę w ofi­cjal­nym wy­daw­nic­twie (Nowy Świat i oko­li­ce, 1986), krę­ci ad­ap­ta­cję Dzia­dów Ada­ma Mic­kie­wi­cza, a póź­niej, na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, stop­nio­wo wy­co­fu­je się z ży­cia kul­tu­ral­ne­go, by w koń­cu odło­żyć pió­ro li­te­rac­kie i roz­po­cząć, jak sam je okre­śla, „ży­cie po ży­ciu”.

Przy czym zno­wuż – nie jest to prze­cież au­to­bio­gra­fia Kon­wic­kie­go, bo głos jego za­po­śred­ni­czo­ny zo­stał przez twór­ców wy­wia­dów, a tak­że przez ni­żej pod­pi­sa­ne­go re­dak­to­ra ca­ło­ści, któ­ry rzecz dość ry­zy­kow­nie skom­po­no­wał (choć sam po­mysł pi­sarz ze­chciał za­apro­bo­wać). „Nar­ra­cja” nie jest li­ne­ar­na. Żal było jed­nak kil­ku ma­te­ria­łów star­szych niż te skła­da­ją­ce się na za­sad­ni­czą oś kon­struk­cyj­ną. A poza tym cie­ka­we wy­da­wa­ło się po­rów­na­nie tego, co mówi Kon­wic­ki w roku 1980 czy 1994, ze zda­nia­mi, w któ­rych uj­mo­wał ten sam albo po­krew­ny te­mat w roku 1954 czy 1971. Zna­la­zły się więc w książ­ce – jak je okre­ślam – re­tro­spek­cje. Same w so­bie jak naj­bar­dziej in­try­gu­ją­ce, star­sze roz­mo­wy dają po­szcze­gól­nym wy­wia­dom z „pod­sta­wo­we­go trzo­nu” cie­ka­wy kon­tekst, a przy oka­zji gru­pu­ją je w dość zwar­te blo­ki.

Po­wra­ca­ją­ce mo­ty­wy, spe­cjal­nie wy­do­by­wa­ne przez owe przy­po­mnie­nia wcze­śniej­szych wy­wia­dów, mogą się oka­zać atrak­cyj­ne, nie­mniej z dru­giej stro­ny trze­ba było chro­nić tom przed zbyt­nią in­ten­syw­no­ścią po­wtó­rzeń. To wła­śnie z tego po­wo­du nie mo­głem włą­czyć (nie­ste­ty) do nie­go kil­ku roz­mów – waż­nych, ale po­świę­co­nych za­gad­nie­niom już za­zna­czo­nym przy in­nych spo­tka­niach. Istot­niej­sza po­zo­sta­je bo­wiem, uzna­łem, ca­łość książ­ki. Z tego też po­wo­du zde­cy­do­wa­łem się wpro­wa­dzić w nie­któ­rych prze­dru­ko­wy­wa­nych wy­wia­dach drob­ne skró­ty (naj­czę­ściej jed­no – czy pa­roz­da­nio­we); miej­sca wska­za­ne są przez wy­krop­ko­wa­nie, by moż­li­wa była ewen­tu­al­na re­kon­struk­cja tek­stu przy się­gnię­ciu do pier­wo­dru­ku.

Jest w to­mie garść nie­zbęd­nych przy­pi­sów, sta­ra­łem się jed­nak ogra­ni­czyć ich licz­bę. Było to o tyle ła­twiej­sze, że ma on swe­go ro­dza­ju aneks – ka­len­da­rium ży­cia i twór­czo­ści re­ży­se­ra Jak da­le­ko stąd, jak bli­sko. Czy­tel­nik, któ­ry chciał­by przed lek­tu­rą albo pod­czas lek­tu­ry da­ne­go wy­wia­du do­wie­dzieć się czy przy­po­mnieć so­bie, w ja­kim mo­men­cie ży­cio­wym znaj­du­je się mó­wią­cy Kon­wic­ki, punkt ten od­naj­dzie w ze­sta­wie­niu, któ­re do­dat­ko­wo może też uła­twić orien­ta­cję w wie­lu wąt­kach po­ru­sza­nych pod­czas roz­mów.

Czym więc jest ta książ­ka? Sam Ta­de­usz Kon­wic­ki okre­ślił ją kie­dyś nie­opatrz­nie – za­po­mniaw­szy się, w krót­kiej chwi­li wy­kro­cze­nia poza bacz­nie pil­no­wa­ne gra­ni­ce wła­sne­go nie­za­an­ga­żo­wa­nia w pro­jekt – jako al­bum bio­gra­ficz­ny. Trud­no zna­leźć traf­niej­szą for­mu­łę. To zbiór kil­ku­dzie­się­ciu mi­ga­wek z kon­kret­nych mo­men­tów jego bio­gra­fii ar­ty­stycz­nej, zresz­tą nie tyl­ko ar­ty­stycz­nej, ukła­da­ją­cych się w pew­ną – jak­kol­wiek frag­men­ta­rycz­ną – pa­no­ra­mę. Jest w niej nie tyl­ko zwie­lo­krot­nio­ny por­tret sa­me­go Kon­wic­kie­go, ale i ob­raz sy­tu­acji, po­śród któ­rych się znaj­du­je i któ­rym niby z dy­stan­sem, a jed­nak z nie­słab­ną­cą uwa­gą się przy­glą­da.

Prze­my­sław Ka­niec­kiTo jeszcze nie ta chwila

TA­DE­USZ LU­BEL­SKI: Jed­nym z mo­ty­wów sta­le po­wta­rza­ją­cych się w pana twór­czo­ści jest ko­niec świa­ta… od Sen­ni­ka współ­cze­sne­go przez Zwie­rzo­człe­ko­upio­ra aż po Małą Apo­ka­lip­sę – pań­scy bo­ha­te­ro­wie spo­dzie­wa­ją się po­wszech­nej za­gła­dy, cze­ka­ją na nią cza­sem z lę­kiem, a cza­sem jak na wy­ba­wie­nie. A rów­no­cze­śnie mi się zda­je, kie­dy czy­tam pana książ­ki albo kie­dy oglą­dam pana fil­my, że pan w grun­cie rze­czy w ten ko­niec świa­ta nie wie­rzy, że pan ufa, że wszyst­ko bę­dzie do­brze.

TA­DE­USZ KON­WIC­KI: Wie pan, ja w swo­ich książ­kach czy fil­mach wy­bie­ra­łem za­wsze ta­kie wy­jąt­ko­we mo­men­ty tej spo­łecz­no­ści, któ­rą opi­sy­wa­łem – mo­men­ty ma­gicz­ne, inne, od­święt­ne. W Sen­ni­ku lu­dzie cze­ka­ją na ko­niec świa­ta, we Wnie­bo­wstą­pie­niu wy­jąt­ko­wość nocy do­żyn­ko­wej pod­par­ta jest mię­dzy­na­ro­do­wym kon­flik­tem, któ­ry może lada chwi­la wy­buch­nąć, w Kom­plek­sie pol­skim – Wi­gi­lia; i tak mniej wię­cej w każ­dej książ­ce. Po pro­stu lu­bię – to dla mnie czy­sto tech­nicz­ne pi­sar­skie udo­god­nie­nie – kie­dy po­wieść czy film dzie­je się w cza­sie odro­bi­nę nie­zwy­kłym, w cza­sie, któ­ry ma pew­ną ma­gię i tej ma­gii udzie­la bo­ha­te­rom.

T.L.: Szcze­rze mó­wiąc – kie­dy tak za­czą­łem, to by­łem cie­kaw nie tyl­ko ko­men­ta­rza do pana wy­bo­rów ar­ty­stycz­nych, ale pana ak­tu­al­ne­go sądu o świe­cie. Bo li­te­ra­tu­ra li­te­ra­tu­rą, a kie­dy się przyj­rzeć, co się ak­tu­al­nie ze świa­tem dzie­je, kie­dy so­bie zdać spra­wę, że nikt nie czu­je się na nim bez­piecz­ny – za­da­je­my so­bie py­ta­nia: co nas wszyst­kich zba­wi? Co nas cze­ka? Jak pan so­bie na ta­kie py­ta­nia od­po­wia­da?

T.K.: To chy­ba każ­de­mu po­ko­le­niu się wy­da­je, że dzie­je się coś nie­zwy­kłe­go – z Zie­mią, ze współ­cze­sny­mi, że coś za­gra­ża, że na­stę­pu­je ja­kieś prze­si­le­nie; ale chy­ba tak bę­dzie jesz­cze dłu­go. Jesz­cze w cią­gu ty­siąc­le­ci wszyst­kie po­ko­le­nia będą się cią­gle spo­dzie­wa­ły koń­ca świa­ta i bę­dzie im się wy­da­wa­ło, że już są jego świad­ka­mi. A ja się pod­da­ję temu prze­ko­na­niu, po­nie­waż ono mi słu­ży li­te­rac­ko. Ja w ogó­le lu­bię dra­ma­ty­zo­wać, de­mo­ni­zo­wać, prze­sa­dzać, bo to ucie­ka­wia każ­dą sy­tu­ację, zwłasz­cza kie­dy się pi­sze książ­ki albo robi fil­my. Na­to­miast rów­no­cze­śnie wie­rzę w sza­lo­ną siłę i umie­jęt­ność przy­sto­so­wy­wa­nia się ga­tun­ku ludz­kie­go. Uwa­żam, że lu­dzie do wszyst­kie­go się przy­sto­su­ją, rów­nież do naj­cięż­szych chwil, któ­re będą po­wsta­wać w mia­rę roz­wo­ju cy­wi­li­za­cji. W każ­dej sy­tu­acji kry­zy­so­wej lu­dzie znaj­dą ja­kiś spo­sób, żeby prze­trwać i żeby da­lej trwać.

Zresz­tą nie chcę się w to dłu­żej wda­wać, bo je­stem w trak­cie – no, może za dużo bym po­wie­dział: pi­sa­nia, bo kon­dy­cja fi­zycz­na po cho­ro­bie jesz­cze mi nie za bar­dzo po­zwa­la pi­sać, ale – przy­go­to­wy­wa­nia książ­ki, któ­ra tro­szecz­kę by się tymi rze­cza­mi za­ję­ła. „Tymi rze­cza­mi” – to zna­czy za­gad­ką na­szej eg­zy­sten­cji, tym, co wszyst­kich od wie­ków drę­czy­ło. Oczy­wi­ście mam na tyle po­czu­cia hu­mo­ru, żeby nie za­po­wia­dać, że ja roz­wią­żę tę za­gad­kę. Tyle tyl­ko, że ona mnie iry­tu­je. I za­chę­ca mnie do stwo­rze­nia pew­ne­go sta­nu li­te­rac­kie­go, któ­ry może przy­po­mi­nać taki spo­sób po­stę­po­wa­nia w ma­te­ma­ty­ce wyż­szej, kie­dy za­kła­da się błąd – po to, żeby ewen­tu­al­nie dojść do ja­kie­goś praw­dzi­we­go, bez­błęd­ne­go roz­wią­za­nia.

T.L.: Sko­ro o tym mó­wi­my – in­te­re­su­je mnie, jak pan pi­sze. Kie­dyś pan po­wie­dział, że przy­stę­pu­jąc do re­ali­za­cji fil­mu, ma go pan już w gło­wie w ca­ło­ści i po­zo­sta­je ko­niecz­ność wy­do­by­cia go od współ­pra­cow­ni­ków. A jak jest z po­wie­ścia­mi? Czy to jest tak, że pan, pi­sząc, uda­je się na po­szu­ki­wa­nie? Jak od­kryw­ca, któ­ry ma przed sobą cel, ale nie zna jesz­cze dro­gi? Czy też mniej wię­cej do­kład­nie już pan wie, co pan chce na­pi­sać i po­zo­sta­je tyl­ko wy­si­łek zmu­sze­nia się do ro­bo­ty?

T.K.: Ja mam na ogół z góry ob­my­ślo­ny cały prze­bieg, cały re­bus, całą za­gad­kę. To zna­czy mniej wię­cej wszyst­kie sy­tu­acje mam po­my­śla­ne, a oprócz tego wi­dzę je w spo­sób sza­le­nie wia­ry­god­ny – i do­pie­ro wte­dy czu­ję się upo­waż­nio­ny do tego, żeby za­cząć pi­sać. A już po­tem sam pro­ces pi­sa­nia za­le­ży od dys­po­zy­cji. Jed­ne­go dnia je­stem w lep­szej dys­po­zy­cji i to, co pi­szę, jest wy­ra­zi­ste, puch­nie mi w ręku, umię­śnia się, sta­je się ko­lo­ro­we. A cza­sem, przy gor­szej dys­po­zy­cji, jest cien­kie, wą­tłe, czy­li jest tyl­ko taką kła­decz­ką do dal­szych sy­tu­acji. Wte­dy sta­ram się po pro­stu prze­ry­wać. Nie umiem na siłę; pró­bo­wa­łem, ale z naj­gor­szy­mi wy­ni­ka­mi. To zna­czy, że dys­po­zy­cja jest mi po­trzeb­na, żeby ten szkie­let czy pro­jekt sy­tu­acji, któ­ry jest czę­ścią ca­łej kon­struk­cji – stał się praw­dzi­wy. Uży­łem try­wial­ne­go, ale nie­zwy­kle od­po­wied­nie­go okre­śle­nia, po­nie­waż – moim zda­niem – sen­sem sztu­ki jest praw­da.

T.L.: Czy­li wy­ni­ka z tego, że wła­ści­wa twór­czość to – u pana – my­śle­nie, wy­obraź­nia, a już samo pi­sa­nie ksią­żek czy ro­bie­nie fil­mów to uza­leż­nio­ny od co­dzien­nej „dys­po­zy­cji” wy­si­łek przy­po­mi­na­ją­cy pra­cę wy­rob­ni­czą?

T.K.: Otóż nie. To, o czym pan mówi, do­ty­czyć może tych li­te­ra­tów, któ­rzy co­dzien­nie w okre­ślo­nych go­dzi­nach sia­da­ją i ileś tam go­dzin po­świę­ca­ją na pra­cę, a po­tem się zaj­mu­ją czymś in­nym. Ja na­to­miast pi­szę ka­pry­śnie. Mie­wam za­pa­ści, ni z tego, ni z owe­go wy­da­je mi się, że to, co pi­szę, jest bez­sen­sow­ne i w związ­ku z tym prze­ry­wam, na parę ty­go­dni za­pa­dam się, nic nie ro­bię. Po­tem na­gle pod wpły­wem ja­kie­goś im­pul­su – bo ja je­stem sza­le­nie wraż­li­wy na im­pul­sy ze­wnętrz­ne – znie­nac­ka z po­wro­tem sia­dam i jak mi pój­dzie, to już pi­szę. Nie od­zna­czam się sys­te­ma­tycz­no­ścią pra­cy.

Oczy­wi­ście, kie­dy ro­bi­łem fil­my, to nie mo­głem so­bie po­zwo­lić na to, żeby prze­ry­wać pra­cę na parę ty­go­dni ze wzglę­du na złe sa­mo­po­czu­cie czy na to, że mi źle idzie. Film – przez to, że za­an­ga­żo­wa­nych jest w nie­go mnó­stwo lu­dzi, pie­nię­dzy, środ­ków – przy­mu­sza do sys­te­ma­tycz­no­ści. I przy­mu­sza – w moim wy­pad­ku – z pew­ną szko­dą dla tego, co ro­bię. Bo wte­dy czło­wiek wle­cze z sie­bie nit­kę tej gru­bo­ści, jaka z nie­go wy­cho­dzi. Pod­czas gdy w li­te­ra­tu­rze ma pra­wo do neu­ra­ste­nicz­nych znie­chę­ceń, któ­re – przy­pusz­czam – po­ja­wia­ją się wte­dy, kie­dy czło­wiek wi­dzi, że nie tak mu idzie, jak po­win­no. To jest taki apa­rat bez­pie­czeń­stwa we­wnętrz­ne­go, któ­ry mnie w pew­nym mo­men­cie wy­łą­cza z pra­cy, aż się zno­wu moje aku­mu­la­to­ry tak na­ła­du­ją, że mogę sku­tecz­nie da­lej coś ro­bić. Ja się zresz­tą po­cząt­ko­wo ba­łem, że te za­pa­ści są nie­od­wra­cal­ne, ale po­tem się przy­zwy­cza­iłem i zro­zu­mia­łem, że one są czę­ścią pro­ce­de­ru, że tak po­win­no być. Poza tym wie­rzę w te bodź­ce, o któ­rych wspo­mnia­łem. Ja ule­gam bodź­com ne­ga­tyw­nym, to zna­czy nie suk­ce­sy mnie pod­nie­ca­ją do pra­cy, ale klę­ski, zwąt­pie­nia, de­pre­cja­cje we­wnętrz­ne. One po ja­kimś cza­sie wy­wo­łu­ją we mnie ro­dzaj fu­rii, któ­ra jest chę­cią zmie­rze­nia się ze sła­bo­ścią czło­wie­czą.

T.L.: W wy­ni­ku jed­ne­go z ta­kich ata­ków wście­kło­ści zo­stał pan kie­dyś re­ży­se­rem fil­mo­wym.

T.K.: Tak. Ostat­ni dzień lata był taką ce­zu­rą w moim ży­ciu, któ­ra zresz­tą przy­pa­dła na okres zmia­ny w ży­ciu ca­łe­go spo­łe­czeń­stwa. Za­czą­łem z in­nej becz­ki. Fu­rii do­da­wa­ła mi tak­że chęć za­ata­ko­wa­nia tego sza­le­nie skon­wen­cjo­na­li­zo­wa­ne­go ładu, ja­kim była ów­cze­sna sztu­ka fil­mo­wa i któ­rym pysz­ni­li się fil­mow­cy.

T.L.: Chciał­bym, że­by­śmy tro­chę po­cią­gnę­li ten fil­mo­wy wą­tek. Czy czę­sto cho­dzi pan te­raz do kina?

T.K.: Kie­dyś kino było moim nar­ko­ty­kiem. Po­tra­fi­łem bie­gać do kina trzy razy dzien­nie. A te­raz prze­ży­wam ro­dzaj znie­chę­ce­nia ki­nem. Kie­dy my­ślę, dla­cze­go tak się dzie­je, to wi­dzę – po pierw­sze – moje po­wo­dy oso­bi­ste. Mia­łem dra­ma­tycz­ny ro­mans z ki­nem i z na­szą ki­ne­ma­to­gra­fią. By­wa­łem z tej ki­ne­ma­to­gra­fii usu­wa­ny, przyj­mo­wa­ny z po­wro­tem, parę razy to się dzia­ło. Zresz­tą by­łem dłu­gi czas out­si­de­rem i sam mo­co­wa­łem się z na­wy­ka­mi śro­do­wi­ska. Na­wet nie mogę po­wie­dzieć, że śro­do­wi­sko fil­mo­we było mi nie­życz­li­we, ale pa­trzy­ło na mnie nie jak na bran­żow­ca, tyl­ko jak na „re­ży­se­ra nie­dziel­ne­go”. Poza tym wy­da­wa­ło mi się parę razy, że zo­sta­łem nie­spra­wie­dli­wie po­trak­to­wa­ny ze swo­imi fil­ma­mi, to zna­czy nie dano mi szan­sy peł­ne­go skon­fron­to­wa­nia się z pu­blicz­no­ścią, kra­jo­wą i za­gra­nicz­ną.

T.L.: No, w wy­pad­ku roz­po­wszech­nia­nia fil­mu Jak da­le­ko stąd, jak bli­sko ta nie­spra­wie­dli­wość była – i do dziś jest – ewi­dent­na.

T.K.: Przez to na­bra­łem ura­zów do fil­mu. Dru­ga prze­słan­ka tej nie­chę­ci jest bar­dziej obiek­tyw­na: wi­dzę, że pu­blicz­ność kina ochło­dła, prze­sta­ła się tak pa­sjo­no­wać i przej­mo­wać fil­mem, jak to ro­bi­ła dzie­sięć czy pięt­na­ście lat temu. Skąd to się może brać? Otóż w fil­mie ki­no­wym ogrom­ną rolę od­gry­wa for­sa. Ona ła­two się zja­wia w ob­rę­bie warsz­ta­tu fil­mo­we­go, kino daje szyb­ką sła­wę, koło kina krą­ży wie­le ta­kich rze­czy, któ­re na­zwa­li­by­śmy ko­mer­cja­li­zmem. W związ­ku z tym kino jest bar­dziej chy­treń­kie od in­nych sztuk, ma ta­kie oko mu­chy i wszyst­ko wi­dzi do­oko­ła: co jest mod­ne, co znaj­dzie wi­dza, co da ła­twy po­klask. I film taki się zro­bił wszech­stron­ny, wie­lo­stron­ny, tak szyb­ko za­czął wszel­kie tabu oba­lać, że jak­by prze­gryzł się na dru­gą stro­nę. W mo­men­cie gdy prze­czy­ta­łem o ja­kichś fil­mow­cach, któ­rzy – po to, żeby na­krę­cić śmierć swo­jej bo­ha­ter­ki – au­ten­tycz­nie ją za­bi­li, do­sze­dłem do wnio­sku, że kino już samo sie­bie zde­pre­cjo­no­wa­ło.

A jest jesz­cze trze­ci po­wód osła­bie­nia mo­je­go za­in­te­re­so­wa­nia. Każ­da sztu­ka ma swo­je lep­sze i gor­sze mo­men­ty. I mnie się wy­da­je, że film ma te­raz na świe­cie taki gor­szy czas. Być może to wy­ni­ka z tego dru­gie­go punk­tu, któ­ry sta­ra­łem się ob­ja­śnić, ale może to za­wi­ni­ła te­le­wi­zja, może zgnu­śnie­nie pu­blicz­no­ści albo skło­po­ta­nie sza­lo­ny­mi pro­ble­ma­mi, któ­re ze­wsząd wy­ła­żą. A może po pro­stu kino za­mknę­ło swój naj­pięk­niej­szy okres, ten wspa­nia­ły, zwy­cię­ski, na­iw­ny, ro­man­tycz­ny. My­ślę tu szcze­gól­nie o ki­nie z dru­giej po­ło­wy lat trzy­dzie­stych, o tym ki­nie, któ­re moje po­ko­le­nie w ogó­le wy­cho­wa­ło i ukształ­to­wa­ło.

T.L.: A czy nie my­śli pan, że nowe mło­de po­ko­le­nie, to dzi­siej­sze, któ­re za­czy­na swój kon­takt z ki­nem od in­nych fil­mów, więc po­wiedz­my ośmio­czy dzie­się­cio­lat­ki cho­dzą na Gwiezd­ne woj­ny, a szes­na­sto – czy osiem­na­sto­lat­ki na fil­my He­rzo­ga albo Sau­ry, że to po­ko­le­nie tak­że może się w ki­nie za­ko­chać?

T.K.: A wie pan, że to już może bę­dzie inna mi­łość? I to, że uży­ję ty­tu­łu sche­ma­tycz­ne­go fil­mu, Trud­na mi­łość. W koń­cu ja już nie je­stem naj­młod­szy, więc wy­pa­da mi mieć skle­ro­tycz­ne gu­sta. Mia­no­wi­cie mnie okrop­nie od­rzu­ca od kina styl pa­ra­do­ku­men­tal­ny. Wy­da­wa­ło mi się, że już Cze­si go wy­eks­plo­ato­wa­li, ale nie – on co rusz od­ży­wa. Wła­ści­wie każ­da mło­da ge­ne­ra­cja fil­mo­wa, w Pol­sce przy­najm­niej, któ­ra się chce zbun­to­wać, bun­tu­je się sty­lem pa­ra­do­ku­men­tal­nym. A ten styl jest dla mnie nie­ape­tycz­ny. Zbyt przy­po­mi­na ży­cie. Cho­dzę i wi­dzę dużo brzyd­kich lu­dzi do­oko­ła sie­bie. Idę do kina i też wi­dzę ak­to­rów ły­sa­wych i bez­zęb­nych. Nie, no… do kina się cho­dzi­ło na te dwie go­dzi­ny ma­gicz­nej przy­go­dy. Ja wy­cho­dzi­łem przed woj­ną z kina oszo­ło­mio­ny, wstrzą­śnię­ty, zdru­zgo­ta­ny, wra­ca­łem z in­ne­go świa­ta i z in­ne­go wy­mia­ru. Oczy­wi­ście, moż­na po­wie­dzieć, że to było szko­dli­we opium dla mas, że kino am­bit­ne musi być bli­skie ży­ciu. Ale mnie się wy­da­je, że ta bli­skość ży­cia może być inna, musi być inna. Bo żeby to mnie tyl­ko ten styl znie­chę­cał. A prze­cież ja uda­ję skrom­ne­go, że tyl­ko mnie, a czy­tam sta­ty­sty­ki i wi­dzę, że on znie­chę­ca też wi­dza. Fil­my tak zwa­ne­go nie­po­ko­ju mo­ral­ne­go, któ­re – zda­wa­ło­by się – po­win­ny były mieć gi­gan­tycz­ną wi­dow­nię, bo za­po­wia­da­ły te wszyst­kie prze­ło­my, któ­re się sta­ły w na­szym kra­ju, mia­ły tym­cza­sem wi­dow­nię cie­niut­ką.

T.L.: Tyl­ko czy nie jest tak, że ta od­no­to­wa­na w sta­ty­sty­kach ni­ska fre­kwen­cja jest wy­ni­kiem pew­nej ma­ni­pu­la­cji: zbyt ma­łej ilo­ści ko­pii, złej re­kla­my, zło­śli­wo­ści roz­po­wszech­nia­nia? Ja so­bie zda­ję spra­wę, że po­wta­rzam w tej chwi­li ar­gu­men­ty sa­mych au­to­rów tych fil­mów. Nie­mniej by­łem ostat­nio dru­gi raz na Ama­to­rze Kie­ślow­skie­go, w koń­cu wie­le mie­się­cy mi­nę­ło od pre­mie­ry, a tu peł­na sala ode­bra­ła film świet­nie, z emo­cją i ze zro­zu­mie­niem.

T.K.: Hm… Nie chce mi się kłó­cić z pa­nem. To być może ja tyl­ko od­bie­ram sła­biej te fil­my; i to, za­zna­czam, od­bie­ram je sła­biej nie w sen­sie tre­ścio­wym czy pro­ble­mo­wym, tyl­ko styl, fi­gu­rę sty­li­stycz­ną, któ­ra się ro­dzi z tak zwa­ne­go pa­ra­do­ku­men­tu, czy­li do­słow­ne­go od­twa­rza­nia ży­cia. Mnie to po pro­stu śmier­tel­nie nu­dzi. Ale też tak mi się wy­da­je, że i pu­blicz­no­ści było trosz­kę nud­na­wo. Bo sko­ro pan mówi o ma­łej licz­bie ko­pii – pró­bo­wa­no zro­bić małą licz­bę ko­pii dla Czło­wie­ka z mar­mu­ru i pu­blicz­ność wy­mu­si­ła więk­szą.

T.L.: To praw­da. O czym in­nym: pan był jed­nym z pierw­szych u nas lu­dzi, któ­rzy – w la­tach pięć­dzie­sią­tych – prze­ko­ny­wa­li do tego, żeby wi­dzieć za fil­ma­mi au­to­rów, żeby trak­to­wać kino jako sztu­kę taką jak inne. Czy to ów­cze­sne trak­to­wa­nie kina jesz­cze się dzi­siaj panu po­twier­dza? I przy oka­zji: czy wśród no­wych re­ży­se­rów ma pan ta­kich, któ­rych roz­wój sta­ra się pan śle­dzić, któ­rzy są panu bli­scy?

T.K.: Wie pan, kino au­tor­skie to jest ter­min uku­ty przez kry­ty­kę. Kie­dy ja za­czy­na­łem w tam­tych cza­sach – chy­ba nie mia­łem przy­go­to­wa­nych prze­sła­nek teo­re­tycz­nych. Po pro­stu, chcia­łem wtrą­cić swo­je trzy gro­sze do sztu­ki, któ­rą uwiel­bia­łem. Dzi­siaj to, co na­zwa­li­by­śmy ki­nem au­tor­skim, sta­ło się ogrom­nie skom­pli­ko­wa­nym zja­wi­skiem, w któ­rym masa była hochsz­ta­pler­stwa, masa nu­dziarstw, masa fał­szów. Mogę po­wie­dzieć jed­no: to jest sztu­ka, któ­ra co­dzien­nie zga­nia dzie­siąt­ki mi­lio­nów lu­dzi do kin. I te kina de­mon­stru­ją co­dzien­nie rze­czy roz­ryw­ko­we, rze­czy sen­ty­men­tal­ne, rze­czy po­ma­ga­ją­ce prze­trwać dwie go­dzi­ny. Wśród tych de­mon­stra­cji zda­rza­ją się tak­że de­mon­stra­cje ja­kichś oso­bo­wo­ści ludz­kich. I co ja­kiś czas po­ja­wia się wśród nich oso­bo­wość na tyle sil­na, że z ekra­nu wcho­dzi w na­sze współ­cze­sne ży­cie, w pe­wien spo­sób na­wet to ży­cie mo­dy­fi­ku­je. Mnie się wy­da­je, że nie tak trud­no spo­strzec te oso­bo­wo­ści. Już nie chcę mó­wić o Fel­li­nim, bo to oczy­wi­ste. Ale wy­mie­nię choć­by Sau­rę, o któ­rym pan już wspo­mniał.

T.L.: Wła­śnie, by­łem cie­kaw pana opi­nii o nim. Je­śli wi­dzia­łem w świa­to­wym ki­nie coś, co przy­po­mi­na­ło Jak da­le­ko stąd, jak bli­sko, to były to nie­któ­re fil­my Sau­ry, zwłasz­cza Ku­zyn­ka An­ge­li­ka.

T.K.: Tak, zgo­da. Ale też jest zja­wi­sko inne. Lu­dzie o skłon­no­ściach gra­fo­mań­skich, przez wie­ki miar­ko­wa­ni, w na­szej cha­otycz­nej epo­ce ha­sa­ją bez­kar­nie. Tak­że i w ki­nie jest wie­le tak zwa­nych oso­bo­wo­ści ar­ty­stycz­nych, któ­re mnie się wy­da­ją wąt­pli­we. By­łem te­raz w Ame­ry­ce, wi­dzia­łem tłu­my po­czci­wych Ame­ry­ka­nów cze­ka­ją­cych w ogon­ku na film Go­dar­da. A mnie się za­wsze wy­da­wa­ło, że to jest czło­wiek, któ­ry nie do fil­mu się uro­dził. I od­wrot­nie – są ar­ty­ści nie­do­ce­nie­ni. W na­szym fil­mie to przede wszyst­kim Has. Bar­dzo ubo­le­wam, że nie wi­dzę go, że gdzieś od­padł i pew­nie zdzi­wa­czał. Bo fil­mo­wiec musi tre­no­wać, jak pia­ni­sta, nie może so­bie po­zwa­lać na dłu­gie prze­rwy, bo sztyw­nie­ją pal­ce, za­po­mi­na się bie­gło­ści, tra­ci się śmia­łość. A w ki­nie naj­bar­dziej po­trzeb­na jest śmia­łość, dla­te­go po­win­ni je upra­wiać mło­dzi.

Bar­dzo mi też żal, że An­drzej Brzo­zow­ski nie miał tyle siły prze­bi­cia, łok­ci, huc­py, żeby się na sta­łe ulo­ko­wać w fil­mie fa­bu­lar­nym. Uwa­żam go za bar­dzo wy­bit­ne­go ar­ty­stę; ile razy tyl­ko mam oka­zję, tyle razy przy­po­mi­nam jego ge­nial­ny film o oku­pa­cji, na pod­sta­wie opo­wia­da­nia Zo­fii Nał­kow­skiej Przy to­rze ko­le­jo­wym. Może te­raz, kie­dy się wie­le rze­czy od­blo­ko­wu­je, ja­cyś szla­chet­ni lu­dzie zwle­kli­by ten film z pół­ek i po­ka­za­li na ekra­nach, je­śli się ta­śma nie roz­pa­dła.

T.L.: A czy pan zro­bi jesz­cze film, jak pan my­śli?

T.K.: Ja my­ślę, że już nie zro­bię fil­mu. Bo też i tro­chę mi się nie chce. Ja już zresz­tą po­wie­dzia­łem, że kino jest sztu­ką mło­dych lu­dzi, z wie­lu wzglę­dów. Po pierw­sze – kino wy­ma­ga śmia­ło­ści. Kie­dy przyj­rzy­my się hi­sto­rii kina, to się zo­rien­tu­je­my, że tyl­ko śmia­li, tyl­ko ry­zy­kan­ci po­su­wa­li kino do przo­du. Po dru­gie – to jest strasz­na wal­ka z ma­te­rią i z eki­pą kil­ku­dzie­się­ciu lu­dzi, z któ­rych każ­dy o czym in­nym my­śli i co in­ne­go w tym przy­szłym fil­mie wi­dzi. To jest wal­ka z pie­niędz­mi, ze środ­ka­mi pro­duk­cji, z cza­sem, z wła­sny­mi de­pre­sja­mi, z lę­kiem przed od­po­wie­dzial­no­ścią. Ja na przy­kład przy Jak da­le­ko stąd, jak bli­sko, po­nie­waż kosz­to­rys wy­no­sił sześć i pół mi­lio­na, przez dwa mie­sią­ce ży­łem na środ­kach uspo­ka­ja­ją­cych, bo tak się lę­ka­łem tej sumy.

T.L.: A gdy­by­śmy nie mó­wi­li o ca­łej tej stro­nie prak­tycz­nej, tyl­ko o wy­obraź­ni, o ma­rze­niu. Jaki film zre­ali­zo­wał­by pan te­raz?

T.K.: Ja nie za­sta­na­wia­łem się te­raz nad moż­li­wo­ścią sko­mu­ni­ko­wa­nia się z naj­bliż­szy­mi czy z mo­imi wi­dza­mi albo czy­tel­ni­ka­mi, przy po­mo­cy fil­mu. Jed­no wiem: czy bym pi­sał, czy bym krę­cił – to dru­gie jest ra­czej nie­praw­do­po­dob­ne – to zno­wu chciał­bym za­cząć z in­nej becz­ki. To jest moje wiecz­ne ma­rze­nie: zu­peł­nie się od­mie­nić, za­cząć od nowa. Ta cią­gła chęć wy­ni­ka zresz­tą z mego zna­ku zo­dia­ku; uro­dze­ni pod zna­kiem Raka cią­gle za­czy­na­ją ży­cie na nowo. I moja wiecz­na tra­ge­dia: kie­dy już coś skoń­czę, na­pi­szę czy na­krę­cę, to wi­dzę, że zno­wu się po­wtó­rzy­łem.

T.L.: Te­raz ja chcę po­wtó­rzyć sche­mat mo­je­go pierw­sze­go py­ta­nia o ko­niec świa­ta, tyl­ko od­no­sząc go do czę­sto u pana po­wra­ca­ją­ce­go sądu o koń­cu li­te­ra­tu­ry. Rzecz ja­sna, li­te­ra­tu­ra ma dziś u nas inną ran­gę niż przed stu laty i tam­tej daw­nej pew­nie nig­dy nie od­zy­ska. A jed­nak ła­two się zo­rien­to­wać, że lu­dzie zno­wu bar­dzo dużo czy­ta­ją, i to na­mięt­nie, z pa­sją. I zresz­tą jako prze­ciw­wa­gi dla owe­go sądu o koń­cze­niu się li­te­ra­tu­ry uży­ję tu pew­ne­go cy­ta­tu z Ma­łej Apo­ka­lip­sy. Pana bo­ha­ter mówi tam do awan­gar­do­we­go pro­za­ika, Ry­sia: „Gdy­byś uży­wał zna­ków prze­stan­ko­wych, to może nie trze­ba by było w tym kra­ju umie­rać na po­kaz”. To wręcz myśl o po­słan­nic­twie li­te­ra­tu­ry, tyl­ko po­słan­nic­twie nie­re­ali­zo­wa­nym.

T.K.: A wie pan, ja się nie zga­dzam z tymi sło­wa­mi mo­je­go bo­ha­te­ra. Bo on się tu de­ma­go­gicz­nie upo­mi­na o li­te­ra­tu­rę bar­dziej ko­mu­ni­ka­tyw­ną, przy tym oby­wa­tel­ską. A ja je­stem zda­nia, że li­te­ra­tu­ra nie po­win­na być for­mu­ło­wa­na do­raź­nie, na uży­tek epo­ki. Ma­rzę, żeby było w tej chwi­li u nas wszyst­ko: żeby był w Pol­sce Pro­ust, Céli­ne, żeby była li­te­ra­tu­ra anar­chi­stycz­na, por­no­gra­ficz­na – i oprócz tego ta z prze­sła­niem oby­wa­tel­skim. Die­ta, któ­ra jest zdro­wa dla or­ga­ni­zmu – to die­ta wszech­stron­na. Je­śli się or­ga­nizm za­cznie kar­mić rze­cza­mi wy­bra­ny­mi – na­tych­miast mu­szą na­stą­pić ob­ja­wy cho­ro­bo­we. I dla­te­go sztu­ka naj­bar­dziej wszech­stron­na jest po­trzeb­na dla na­sze­go zdro­wia. Zresz­tą na­sze spo­łe­czeń­stwo jest na tyle dy­na­micz­ne i zdro­we, że nie trze­ba po­stu­lo­wać dla nie­go ja­kiejś spe­cjal­nej, jed­no­stron­nej die­ty. I ono po­win­no mieć w swo­im po­kar­mie du­cho­wym wszel­kie ro­dza­je soli mi­ne­ral­nych i uży­wek. Wszyst­ko jest po­trzeb­ne i wszyst­ko ma w koń­cu ja­kąś ko­rzyst­ną kon­se­kwen­cję w ży­ciu spo­łe­czeń­stwa.

T.L.: Więk­szość do­stęp­nych świa­dectw, i tych daw­nych, i zwłasz­cza tych no­wych, po­twier­dza, że na­sza pu­blicz­ność nie lubi się za­do­wa­lać byle czym, jest kry­tycz­na.

T.K.: To zna­czy, że i wy­ma­ga­ją­ca. Ale pan mó­wił o re­ne­san­sie czy­tel­nic­twa – mu­si­my do­dać, gdzie pan ten re­ne­sans wi­dzi. Wi­dzi go pan w kra­jach, w któ­rych czy­tel­nic­two jest for­mą re­kom­pen­sa­ty spo­łecz­nej. W Ame­ry­ce czy­ta się tyl­ko parę wy­lan­so­wa­nych czy­ta­deł. A mi­lio­ny to­mów leżą nie­czy­ta­ne. Te­raz pań­stwo tam za­czy­na wa­lić po­da­tek od le­żą­cych ksią­żek, tak że ry­nek wy­daw­ni­czy jesz­cze bar­dziej się skur­czy. I nie bar­dzo wi­dzę, żeby na Za­cho­dzie lu­dzie czy­ta­li. Wie pan, czy­ta­ją ci, któ­rym nie idzie w ży­ciu. Ci mają umy­sło­wość bar­dziej gięt­ką, świa­do­mość cie­kaw­szą, oni się gar­ną do czy­ta­nia. Na­to­miast sy­tość jest wro­giem li­te­ra­tu­ry. Syty czło­wiek nie uru­cha­mia za czę­sto zwo­jów mó­zgo­wych.

T.L.: A u nas lu­dzie do lek­tu­ry się gar­ną. Co pan czy­ta naj­chęt­niej?

T.K.: Mógł­bym po­wie­dzieć tak ba­nal­nie, jak wszy­scy te­raz mó­wią, że czy­tam pa­mięt­ni­ki, li­te­ra­tu­rę fak­tu. Ale po­wie­dział­bym nie­praw­dę. Bo ja czy­tam róż­ne rze­czy. W swo­jej ka­rie­rze czy­tel­ni­czej tak­że kie­ru­ję się pas­sa­mi. Więc mam pas­sę, kie­dy na przy­kład zaj­mu­ję się tyl­ko pa­mięt­ni­ka­mi z XIX wie­ku, po­tem przy­cho­dzi pas­sa, gdy lu­bię an­glo­sa­ską li­te­ra­tu­rę po­czy­ty­wać, po­tem na­gle wra­cam do fran­cu­skiej. Za­wsze lu­bię ro­syj­ską, sta­le mogę do niej się­gać. I to moje uroz­ma­ice­nie nie bie­rze się stąd, że je­stem ta­kim ory­gi­nal­nym ty­pem, tyl­ko wi­dać to jest na­tu­ral­na rzecz, że się czło­wiek znie­chę­ca do pew­nych rze­czy, któ­re lubi, i od­wrot­nie. Przy­pusz­czam, że do­bo­ro­wi lek­tu­ry sprzy­ja­ją i pew­ne dys­po­zy­cje we­wnętrz­ne, i dys­po­zy­cje, któ­re są w spo­łecz­nym kli­ma­cie.

T.L.: Od pew­ne­go cza­su za­czął się nowy okres w pana twór­czo­ści, chy­ba od Ka­len­da­rza i klep­sy­dry. Pi­sał pan w tej książ­ce z jed­nej stro­ny, nie­co tyl­ko iro­nicz­nie, że przy­zwy­cza­ił się pan do cho­dze­nia w ma­ne­żu i że w grun­cie rze­czy ko­cha pan swo­je­go cen­zo­ra, bo wy­mu­sza on ogra­ni­cze­nie, któ­re za­wsze do­brze robi twór­cy. Z dru­giej stro­ny cie­kaw pan był swo­ich ksią­żek, na­pi­sa­nych w uwol­nie­niu od po­dob­nych ogra­ni­czeń. No i cóż? Co jest dla twór­cy lep­sze?

T.K.: Py­ta­nie jest bar­dzo cie­ka­we. I ja mógł­bym po­wie­dzieć te­raz spo­ro rze­czy, ale jak­by nie­pe­da­go­gicz­nych.

T.L.: Zda­rzy­ło się w przed­ostat­niej pana książ­ce, w Kom­plek­sie Pol­ski, że mo­tyw Po­wsta­nia Stycz­nio­we­go, któ­ry od daw­na wy­stę­po­wał w pana po­wie­ściach, ale w tle, w od­da­le­niu, wy­do­by­ty zo­stał w pew­nym mo­men­cie na czo­ło. Po raz pierw­szy wpro­wa­dził pan tę epo­kę – wi­dać po raz pierw­szy sta­ło się to panu po­trzeb­ne.

T.K.: Ja ro­słem, bez mała do­ty­ka­jąc Po­wsta­nia Stycz­nio­we­go. Mój dzia­dek, któ­ry mnie wy­cho­wy­wał, uro­dził się w 1865 roku. Czy­li rósł jesz­cze w reszt­kach po­wsta­nia i we wszyst­kich jego skut­kach. Tak że od­bie­ra­łem to po­wsta­nie przez nie­go – na za­sa­dzie do­ty­ku, za­pa­chu, pra­wie sły­sza­łem sze­lest desz­czu w la­sach i od­gło­sy ko­pyt koń­skich. Po dru­gie, czu­łem pew­ną pa­ra­lel­ność swe­go losu i losu mło­dych po­wstań­ców 1863 roku, pa­ra­lel­ność przede wszyst­kim w wy­bo­rze: czy się de­cy­do­wać i czy nie de­cy­do­wać? Pa­mię­taj­my, że po­wsta­nia przez całe dzie­się­cio­le­cia były prze­klę­te, uzna­ne za zmar­no­wa­nie sił. A mnie się wy­da­wa­ło, kie­dy pa­trzy­łem i na swój los,i na to, co się sta­ło za mego ży­cia, że jed­nak one mia­ły ja­kiś sens. Na­wet ta tra­gicz­na nie­współ­mier­ność ogrom­nych przy­go­to­wań, wy­sił­ku – i efek­tów mi­li­tar­nych, któ­ra po­ra­zi­ła mnie w hi­sto­rii o Mi­ney­ce… To wszyst­ko było wła­ści­wie nie­uda­ne, ale w ja­kiejś mie­rze też uda­ne i ko­niecz­ne. Ko­niecz­ne mimo nie­uda­nia.

T.L.: A czy nie jest też tak, że Mi­ney­ko, któ­ry jest ró­wie­śni­kiem pana z okre­su par­ty­zant­ki, jest też ob­ra­zem pana mło­dzień­cze­go wy­bo­ru, a bo­ha­ter dru­gie­go po­wstań­cze­go opo­wia­da­nia z Kom­plek­su Pol­ski, Trau­gutt, jest bli­ski ra­czej pana póź­ne­mu, doj­rza­łe­mu wy­bo­ro­wi, kie­dy in­a­czej już się ro­zu­mie od­po­wie­dzial­ność.

T.K.: Tak jest. W ta­kich pro­por­cjach mi się to przy­pusz­czal­nie uło­ży­ło. Zresz­tą obec­ność Trau­gut­ta całe ży­cie czu­ję. On za­wsze gdzieś obok stoi, w mil­cze­niu.

I jesz­cze jed­no. Ja je­stem zwią­za­ny z chwi­lą dzi­siej­szą, ni­cze­go in­ne­go nie ro­zu­miem, tak wi­dać wy­ni­ka z mo­jej we­wnętrz­nej bio­che­mii. Nig­dy bym nie umiał pi­sać ksią­żek hi­sto­rycz­nych. W związ­ku z tym strasz­nie mnie ku­si­ło, żeby się spró­bo­wać w ta­kim mo­men­cie, któ­ry dla czy­tel­ni­ka bę­dzie opo­wia­da­niem hi­sto­rycz­nym, a dla mnie opo­wia­da­niem z mo­je­go dzie­ciń­stwa. Ja nie uży­łem w hi­sto­rii o Mi­ney­ce jed­ne­go re­kwi­zy­tu, któ­re­go bym nie pa­mię­tał. Bo Wi­leńsz­czy­zna była dość ar­cha­icz­na, ona wy­glą­da­ła za mego dzie­ciń­stwa tak jak w cza­sie po­wstań; z wy­jąt­kiem tego na­sy­pu ko­le­jo­we­go, któ­rym się strasz­nie na­sła­dzam, bo to było pierw­sze wej­ście świa­ta, cy­wi­li­za­cji.

T.L.: Wy­da­je mi się, że dla pana szcze­gól­nie waż­ny był za­wsze kon­takt z od­bior­cą. Jak pan dziś ten swój kon­takt oce­nia?

T.K.: Ja do­syć wcze­śnie, dzię­ki Bogu, zre­zy­gno­wa­łem z po­ku­sy po­do­ba­nia się wszyst­kim. Zro­zu­mia­łem, że lu­dzie są tak wy­spe­cja­li­zo­wa­ni we­wnętrz­nie, że tyl­ko pew­ną prze­cięt­no­ścią moż­na wszyst­kich za­do­wo­lić. W związ­ku z tym ja kon­tak­tu­ję się z pew­ną gru­pą czy­tel­ni­ków i wi­dzów i wy­obra­żam so­bie, że oni są po­dob­ni do mnie, że mają po­dob­ne wnę­trza, tyl­ko że są ode mnie oczy­wi­ście o oczko mą­drzej­si. Bo to mnie mo­bi­li­zu­je, ja chcę im spro­stać. Ale ja też nie chcę, żeby oni mnie tyl­ko ak­cep­to­wa­li. Nie mam też tych am­bi­cji, żeby mnie czy­ta­li z re­flek­sją, po pięć stron dzien­nie. Ja chcę mieć ze swo­imi od­bior­ca­mi emo­cjo­nal­ne, dra­ma­tycz­ne star­cie; tak też lu­bię się w ży­ciu kon­tak­to­wać z ludź­mi. I sam to uwiel­biam jako od­bior­ca: od­być wal­kę psy­chicz­ną z dru­gim czło­wie­kiem, któ­ry chce się ze mną czymś po­dzie­lić.

T.L.: Co naj­bar­dziej skła­nia pana do pi­sa­nia?

T.K.: Strach, żeby mnie ko­le­dzy nie prze­sko­czy­li, żeby nie zo­stać z tyłu, żeby mnie nie prze­pę­dzi­li z obiad­ków w Związ­ku Li­te­ra­tów

Nie, co mnie skła­nia… Wie pan, kie­dy się przez więk­szość ży­cia tym zaj­mu­je, to po­tem się to sta­je ro­dza­jem na­ło­gu, a poza tym sta­je się – mimo że to jest śmiesz­ne – no, sta­je się to strasz­nie waż­ne. Cią­gle cze­kam na to ob­ja­wie­nie: że na­gle coś będę mógł za­ko­mu­ni­ko­wać nad­zwy­czaj waż­ne­go swo­im bliź­nim, że coś zro­zu­miem, coś prze­my­ślę, coś od­kry­ję – co moim współ­cze­snym w czymś do­po­mo­że. No i za każ­dym ra­zem czło­wiek za­czy­na pi­sać z ta­kim prze­ko­na­niem, że to bę­dzie eks­tra; a po­tem, jak na­pi­sze – to za­czy­na mieć wąt­pli­wo­ści, a jak to już wyj­dzie – to się oka­zu­je, że – eee… Wie pan, ktoś mi opo­wia­dał, że ja­kiś uczo­ny miał strasz­nie mą­dry od­czyt, a w pierw­szym rzę­dzie sie­dział fa­cet i co ja­kiś czas mó­wił – eee… Więc te – eee… czło­wiek za­raz usły­szy – od re­cen­zen­tów, od zna­jo­mych – i to go z po­wro­tem spro­wa­dza na zie­mię i po­ucza, że to jesz­cze nie ta chwi­la. Może kie­dyś przyj­dzie ten do­bry czas, w któ­rym uda mi się po­wie­dzieć to coś – spe­cjal­ne­go, rze­czy­wi­ście nie­zwy­kłe­go, co nie było już ty­siąc razy po­wie­dzia­ne przez in­nych.Jestem po prostu pierwszym widzem

JA­NI­NA SZY­MAŃ­SKA: Ży­cie jest krót­kie. Cze­mu tak daw­no nie ro­bi­łeś fil­mów?

TA­DE­USZ KON­WIC­KI: Dla­te­go mię­dzy in­ny­mi uni­ka­łem wy­wia­dów, żeby nie od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie…

J.S.: Ale prze­cież paść mu­sia­ło.

T.K.: No więc nie ro­bi­łem fil­mów, bo nie był to do­bry czas dla mo­ich fil­mów. Je­stem prze­cież ra­czej out­si­de­rem w ki­ne­ma­to­gra­fii. Ta­kim nie­dziel­nym re­ży­se­rem. By­łem zresz­tą za­ję­ty in­ny­mi rze­cza­mi. Mia­łem bar­dzo do­bry okres – mo­głem pi­sać, co chcia­łem, nie­skrę­po­wa­ny za­ka­za­mi cen­zu­ry.

J.S.: Za­po­wia­da­łeś też, że nig­dy już do fil­mu nie wró­cisz.

T.K.: Jako re­ży­ser. Nie mam wra­że­nia, że­bym tak zu­peł­nie zła­mał sło­wo.

J.S.: Krę­cisz Do­li­nę Issy.

T.K.: To zu­peł­nie co in­ne­go. Wła­ści­wie czu­ję się tro­chę tak, jak­bym brał udział w im­pre­zie ku czci Mi­ło­sza. Dla­te­go w koń­cu się zła­ma­łem i za­czą­łem udzie­lać wy­wia­dów. Po­my­śla­łem so­bie, że swo­im mil­cze­niem nie mogę ob­cią­żać lau­re­ata Na­gro­dy No­bla.

J.S.: Co to zna­czy w Pol­sce być Li­twi­nem?

T.K.: ???

J.S.: Do­brze, po­wiedz­my in­a­czej. Czy wie­rzysz w to, że ist­nie­je coś ta­kie­go jak ge­nius loci?

T.K.: Lu­dzie z Li­twy – to po­ję­cie nie­zwy­kle sze­ro­kie. Przy­zna­ją się do nie­go lu­dzie od Li­twy Ko­wień­skiej, Kłaj­pe­dy, po Wo­łyń. Na przy­kład Trau­gutt, po­cho­dzą­cy z Po­le­sia, też uwa­żał się za Li­twi­na. Otóż ten kraj, ta fosa łą­czą­ca – lub dzie­lą­ca – Wschód z Eu­ro­pą, ten ty­giel, w któ­rym tra­dy­cje Bi­zan­cjum mie­sza­ją się z tra­dy­cja­mi za­chod­nie­go ka­to­li­cy­zmu, to miej­sce, gdzie Wschód sty­ka się z Za­cho­dem, ten frag­ment ob­sza­ru daw­nej Rze­czy­po­spo­li­tej Oboj­ga Na­ro­dów w li­te­ra­tu­rze za­czę­to na­zy­wać Li­twą, a lu­dzi stąd się wy­wo­dzą­cych Li­twi­na­mi. Lu­dzie ci dla od­róż­nie­nia, dla ko­kie­te­rii, dla pew­ne­go sno­bi­zmu wresz­cie – od cza­su do cza­su na ten swój li­tew­ski ro­do­wód się po­wo­łu­ją.

J.S.: Na­le­żysz do nich?

T.K.: To już ostat­ni, któ­rzy nie wy­mar­li – jak Mi­łosz, jak ja. Ale, rzecz ja­sna, ci kul­tu­ral­ni Li­twi­ni po­wo­łu­ją­cy się na li­tew­ski ge­nius loci na­le­żą do ogrom­nej mo­zai­ki na­ro­dów, któ­re za­miesz­ki­wa­ły daw­ne Kre­sy Rze­czy­po­spo­li­tej. Na­le­ża­ły do niej i licz­ne pol­skie rody, któ­re ule­gły zbia­ło­ru­te­ni­zo­wa­niu, a póź­niej na po­wrót spo­lo­ni­zo­wa­niu. Na mój kod ge­ne­tycz­ny zło­ży­ła się też nie­wia­ry­god­na pra­ca ge­nów i bia­ło­ru­skich, i li­tew­skich, i ta­tar­skich. Jed­nym sło­wem, był to prze­dziw­ny i bar­dzo sym­pa­tycz­ny za­ścia­nek.

J.S.: Je­dy­ny w swo­im ro­dza­ju?

T.K.: Może w ja­kiejś da­le­kiej fi­lia­cji po­dob­ny do tego, co w Wie­czo­rach na fu­to­rze opi­su­je Go­gol. Ten Go­go­low­ski – to za­ścia­nek po­łu­dnio­wy, też taki mały ty­giel na­ro­dów i na­kła­da­ją­cych się kul­tur, pe­łen mi­gra­cji i du­chów. Dziw­ny stwór, ale od cza­su do cza­su bar­dzo sym­pa­tycz­ny. To siła tego ge­nius loci.

J.S.: W Do­li­nie Issy od­czu­wa­na nie­mal fi­zycz­nie?

T.K.: Mi­łosz wie­le na ten te­mat pi­sał w swo­jej ese­isty­ce, a szcze­gól­nie w Ro­dzin­nej Eu­ro­pie, któ­ra mam na­dzie­ję, że się uka­że w kra­ju.

J.S.: A ge­niusz cza­su?

T.K.: Czas to pod­sta­wo­wy sty­mu­la­tor na­szej eg­zy­sten­cji. Ale jego oce­na nie jest za­leż­na od nas, ale od po­tom­nych – do­pie­ro oni na­sła­dza­ją się…

J.S.: …czy to zna­czy, że ich oce­na nig­dy nie jest spra­wie­dli­wa?

T.K.: Je­że­li oni będą mó­wić, ja­kie to mie­li­śmy dziś wspa­nia­łe cza­sy, to nie wyj­dzie z tego, jak się mę­czy­li­śmy i chcie­li­śmy się po­wie­sić…

J.S.: Czy nie bo­isz się za­rzu­tów, że dziś, w do­bie za­an­ga­żo­wa­nia spo­łecz­ne­go ca­łe­go spo­łe­czeń­stwa, re­ali­zu­jesz film o od­le­głym cza­sie i prze­strze­ni, film w pew­nym sen­sie ana­chro­nicz­ny?

T.K.: Sko­ro już się w to wda­łem, to się ni­cze­go nie boję. A zresz­tą, stoi za mną au­to­ry­tet lau­re­ata No­bla. Je­stem już czło­wie­kiem w po­de­szłym wie­ku i nie mogę trak­to­wać po­waż­nie ta­kich za­rzu­tów.

J.S.: Czy tyl­ko au­to­ry­tet lau­re­ata Na­gro­dy No­bla skło­nił czło­wie­ka w po­de­szłym wie­ku do re­ali­za­cji tego fil­mu?

T.K.: Pod­le­ga­jąc uro­kom pro­zy Mi­ło­sza, był­bym da­le­ki od ekra­ni­za­cji jego książ­ki. Cho­ciaż wie­le rze­czy w niej jest mi bli­skich. Oczy­wi­ście, pew­ne im­pon­de­ra­bi­lia współ­ży­cia daw­nych na­ro­dów Rze­czy­po­spo­li­tej – to tre­ści i do dziś tlą­ce się na­wy­ki jako spa­dek po prze­szło­ści. Funk­cjo­nu­je to w bio­gra­fii sa­me­go Mi­ło­sza – a więc i w bio­gra­fii ge­ne­ra­cji, któ­re prze­nio­sły się stam­tąd w świat. Ale jest jesz­cze coś in­ne­go. To ma­te­ria ba­śni pod­szy­tej we­wnętrz­nym chi­cho­tem, ja­kaś iro­nia nar­ra­cji. Ja uj­mu­ję ją w ko­men­tarz Mi­ło­sza, po­słu­gu­jąc się jego wier­sza­mi. Sta­ram się nadać ca­ło­ści pew­ne ce­chy eto­su piel­grzy­ma.

J.S.: Ten po­etyc­ki ko­men­tarz spra­wia, że ona – w sce­na­riu­szu w każ­dym ra­zie – sta­je się czymś w ro­dza­ju przy­po­wie­ści o lo­sie czło­wie­czym, da­le­ko chy­ba wy­cho­dząc poza pier­wot­ne za­ło­że­nia książ­ki. Mi­łosz re­je­stru­je pew­ne miej­sce i pe­wien czas. Ty idziesz da­lej?

T.K.: Dla mnie oso­bi­ście ten za­bieg bar­dzo uak­tu­al­nia, uwspół­cze­śnia tę baśń. Ale je­stem po pro­stu jej pierw­szym wi­dzem i re­agu­ję jak wi­dow­nia. Za­rów­no so­bie, jak wi­dow­ni po­da­ję Mi­ło­sza tak, jak go wi­dzę. Sta­ram się być wier­ny wo­bec Mi­ło­sza i sta­ram się go w spo­sób naj­bar­dziej wier­ny, rze­tel­ny i czy­tel­ny przed­sta­wić w fil­mie.

J.S.: Mam wra­że­nie jed­nak, że in­a­czej zu­peł­nie niż Mi­łosz wi­dzisz głów­ne­go bo­ha­te­ra Do­li­ny Issy – ma­łe­go To­masz­ka. Dla Mi­ło­sza jest to nie tyl­ko „spo­sób ob­ser­wa­cji”, punkt od­nie­sie­nia nar­ra­cji. W jego sto­sun­ku do swo­je­go bo­ha­te­ra jest wie­le czu­ło­ści, jaką ob­da­rza­my za­pew­ne nie­jed­no­krot­nie por­tre­ty wła­sne­go dzie­ciń­stwa. Ty trak­tu­jesz go o wie­le chłod­niej, cza­sem mam wręcz wra­że­nie, że nie­spe­cjal­nie go lu­bisz?

T.K.: Nig­dy nie ro­bi­łem cze­goś ta­kie­go jak film z dzie­cię­cym bo­ha­te­rem. Mia­łem ogrom­ne lęki, żeby nie wpaść w kon­wen­cję piew­cy dzie­cię­ce­go losu albo po­ka­zy­wa­nia świa­ta ocza­mi wraż­li­we­go, neu­ro­tycz­ne­go dziec­ka. Zbyt jest to już wy­eks­plo­ato­wa­ny spo­sób opo­wia­da­nia. A więc nie chcia­łem fil­mu o świe­cie wi­dzia­nym ocza­mi dziec­ka, ale fil­mu o świe­cie, w któ­rym to dziec­ko żyje. Zresz­tą u Mi­ło­sza To­ma­szek jest ra­czej ele­men­tem war­stwy sty­li­stycz­nej, a w sce­nach kon­kret­nych wy­stę­pu­je bar­dzo rzad­ko. Rzecz dzie­je się w grun­cie rze­czy mię­dzy do­ro­sły­mi. Wy­cho­dząc z tego za­ło­że­nia, ogra­ni­czy­łem jego udział do scen, w któ­rych rze­czy­wi­ście wy­stę­pu­je. Jest no­si­cie­lem pa­mię­ci o miej­scu i cza­sie. Nie na­le­ży jed­nak li­czyć na to, że bę­dzie to film dla dzie­ci lub dla mło­dzie­ży.

Ta­kie mi się zda­rzy­ły wa­ka­cje w moim ży­ciu, w mo­men­cie może nie­sprzy­ja­ją­cym wa­ka­cjom, ale chęt­nie z nich ko­rzy­stam. Z przy­jem­no­ścią my­ślę o tym, że prze­ja­dę się w pej­za­że, któ­re mi przy­po­mi­na­ją i moje mło­de lata. Przez ja­kiś czas będę wiódł tryb ży­cia, któ­ry zmu­sza do wsta­wa­nia o świ­cie. Moż­na go przy­rów­nać do od­słu­gi­wa­nia po­win­no­ści woj­sko­wej.

J.S.: Gdzie zna­la­złeś swo­ją fil­mo­wą do­li­nę Issy?

T.K.: Bę­dzie­my krę­cić w wo­je­wódz­twie su­wal­skim, ewen­tu­al­nie z wy­sko­ka­mi do Pusz­czy Au­gu­stow­skiej.

J.S.: Czy zna­la­złeś tam kra­jo­bra­zy po­dob­ne do opi­sy­wa­nych przez Mi­ło­sza?

T.K.: Otóż ja nie wiem, czy są one po­dob­ne – i to mnie nie in­te­re­su­je. Ta do­li­na Issy, któ­rą so­bie upa­trzy­łem koło Tur­tla, wy­glą­da tak, jak po­win­na wy­glą­dać do­li­na Issy we śnie. I to mi wy­star­cza. A w prze­ko­na­niu o tym, że wy­bra­łem słusz­nie, że je­stem w po­bli­żu Issy, to zna­czy Nie­wia­ży, utwier­dza mnie fakt, że słoń­ce tam po­dob­nie świe­ci, że ta­kie same wia­try wie­ją. Je­stem na skra­ju tego sa­me­go ję­zo­ra kli­ma­tu kon­ty­nen­tal­ne­go, któ­ry, jak pa­mię­tam, obej­mo­wał i Li­twę. Więc mam na­dzie­ję, iż przy­su­ną­łem się tak bli­sko, że ge­nius loci i ge­niusz cza­su, któ­ry się tam snu­je po ba­gnach i roj­stach, bę­dzie mi sprzy­jał.

J.S.: Mam jed­nak wra­że­nie, że twój świat jest o wie­le bar­dziej okrut­ny od świa­ta Mi­ło­sza.

T.K.: Jak to? Prze­cież peł­no u nie­go du­chów, stra­chów, wil­ko­ła­ków, któ­re wca­le nie mają ła­god­nych cha­rak­te­rów.

J.S.: No wła­śnie, ale to wszyst­ko jest okru­cień­stwo wy­obraź­ni… u cie­bie prze­cho­dzi w okru­cień­stwo ży­cia.

T.K.: Książ­ka Mi­ło­sza jest czymś w ro­dza­ju Pana Ta­de­usza – utwo­rem na­pi­sa­nym w pew­nej tra­dy­cji li­te­rac­kiej, kon­wen­cji i sym­bo­li­ce. A re­flek­sy ma­ni­chej­skie zbli­ża­ją pana Cze­sła­wa do pana Ja­ro­sła­wa. Nie mó­wię tego, żeby przy­cze­piać się do utwo­ru lau­re­ata No­bla, ale jego książ­ka pod­le­gła sty­li­za­cji.

Ja je­stem cały stwo­rzo­ny przez epo­kę pie­ców woj­ny i praw­dzi­we okru­cień­stwa, a nie li­te­rac­kie, zmu­si­ły mnie, żeby pa­trzeć bar­dziej re­ali­stycz­nie na na­szą eg­zy­sten­cję. Je­ste­śmy z in­nej ge­ne­ra­cji i może z in­nych warstw kul­tu­ro­wych. On tro­chę ary­sto­kra­ta, a ja ple­bej. Stąd też poza tym, że się lu­bi­my, nie ma ko­mu­ni­ka­cji mię­dzy nami. W roz­mo­wie z nim cią­gle tra­fia­łem jak kulą w płot… To, że po­cho­dzi­my z tych sa­mych stron, wca­le nie świad­czy o tym, że mu­si­my się ro­zu­mieć, może być wprost prze­ciw­nie. Z tym że ja, je­że­li cho­dzi o ob­szar fil­mu i be­le­try­sty­ki, uwa­żam się za bar­dziej kom­pe­tent­ne­go. Pan Cze­sław dwa razy w ży­ciu – wła­ści­wie moż­na po­wie­dzieć, że od świę­ta – wy­pra­wił się w kra­inę po­wie­ści. Stąd może pew­na bez­ce­re­mo­nial­ność w tym, jak się za­bra­łem do jego ma­te­ria­łu li­te­rac­kie­go.

Jeszcze raz to samo ¹

Przy oka­zji mo­ich kon­tak­tów z ki­ne­ma­to­gra­fią, kon­tak­tów czę­sto­kroć bo­le­snych, do­strze­głem wy­raź­nie, wprost na­ma­cal­nie, że bar­dzo ła­two, a jed­no­cze­śnie nie­zwy­kle trud­no jest zro­bić do­bry film. My, po­cząt­ku­ją­cy fil­mow­cy, przy­po­mi­na­my tro­chę ćmy. Wi­dzi­my przed sobą w peł­nym, pięk­nym świe­tle po­my­śla­ny przez nas film. Zda­wa­ło­by się, że wy­star­czy tyl­ko rękę wy­cią­gnąć. Lecz kie­dy spró­bu­je­my zbli­żyć się do na­sze­go ide­ału, ude­rza­my bo­le­śnie gło­wa­mi w nie­wi­dzial­ną szy­bę.

Mam na­dzie­ję, że na­sze ob­ra­dy prze­świe­tlą kry­tycz­ny­mi pro­mie­nia­mi ową ta­jem­ni­czą szy­bę.

Bar­dzo słusz­nie wy­su­nię­to w re­fe­ra­cie na czo­ło za­gad­nie­nie re­ali­za­to­ra. Uwa­żam, że już czas naj­wyż­szy śmia­ło i od­waż­nie po­wie­dzieć, iż je­dy­nym i osta­tecz­nym au­to­rem fil­mu jest re­ży­ser. To, że przez dłuż­szy czas nam, sce­na­rzy­stom, wma­wia­no pierw­szą i de­cy­du­ją­cą rolę w fil­mie, wy­ni­ka­ło z za­ścian­ko­wo­ści ki­ne­ma­to­gra­fii pol­skiej. W no­wo­cze­snym ki­nie au­to­rem fil­mu jest re­ży­ser. Tyl­ko w jego mocy jest zro­bić z pro­po­zy­cji sce­na­riu­szo­wej film nie­udol­ny lub do­bry.

Kil­ka­krot­nie od­wie­dza­łem eki­py fil­mo­we na ple­ne­rach. Do­strze­głem tam za­dzi­wia­ją­ce zja­wi­sko. Co nasi twór­cy oglą­da­ją wie­czo­ra­mi? Gil­dę, Mo­del­kę, Frau me­iner Träu­me, Mści­we­go ja­strzę­bia, Błę­kit­ną rap­so­dię itp. Nie je­stem de­wo­tem. Wszy­scy lu­bi­my fil­my roz­ryw­ko­we, ale prze­cież nie moż­na po sto­kroć oglą­dać tych sa­mych szmir. Asy­stent re­ży­se­ra, któ­ry uro­ni łzę, oglą­da­jąc Błę­kit­ną rap­so­dię, nie na­krę­ci nig­dy war­to­ścio­we­go fil­mu.

Mło­dzi, ale po­waż­ni re­ży­se­rzy bar­dzo ce­nią rze­mio­sło i lu­bią o tym czę­sto roz­ma­wiać. Rzecz to chwa­leb­na. Ale kie­dy rze­mio­sło sta­je się ja­kimś ta­jem­ni­czym za­klę­ciem, kie­dy two­rzy się z nie­go spra­wę naj­waż­niej­szą, od­czu­wam gwał­tow­ną iry­ta­cję. Bo rze­mio­sło może nas za­mor­do­wać. Może wpro­wa­dzać do na­szej ki­ne­ma­to­gra­fii mło­dych – ste­try­cza­łych i po­praw­nych sta­rusz­ków. Rze­mio­sło trze­ba znać, nie wol­no na­to­miast nad rze­mio­słem cmo­kać.

Nie wol­no ro­bić fil­mów na zim­no, z wy­ra­cho­wa­nia. Am­bit­ny ar­ty­sta jest ar­ty­stą wal­czą­cym. Ar­ty­sta wal­czą­cy nie boi się ten­den­cyj­no­ści, nie cofa się przed ujaw­nie­niem swo­ich po­glą­dów, swo­ich za­mi­ło­wań czy upodo­bań. Wszyst­kie ce­chy wal­czą­ce­go ar­ty­sty skła­da­ją się na in­dy­wi­du­al­ność jego dzie­ła fil­mo­we­go.

Wy­da­je mi się na przy­kład, że Piąt­kę z uli­cy Bar­skiej i Ce­lu­lo­zę two­rzy­li ar­ty­ści ca­łym ser­cem, a nie rę­ka­mi, któ­re pod­pi­su­ją li­sty pła­cy. Je­śli widz choć je­den raz wzru­szy się lub choć je­den raz spoj­rzy z sza­cun­kiem na ekran, wy­ba­czy nie­do­stat­ki fil­mu. Mamy wszyst­ko przed sobą do zdo­by­cia. Nie bo­imy się, nie je­ste­śmy znów tak sła­bi. Czer­pie­my śmia­ło z bo­gactw ży­cia. Na­sza sztu­ka fil­mo­wa musi być wszech­stron­na, wy­cho­dzą­ca da­le­ko poza po­czci­wy, do­słow­ny re­alizm sza­ro­ści, któ­ry pew­ni lu­dzie uwa­ża­ją za re­alizm so­cja­li­stycz­ny. Nie szta­faż, nie kon­fi­gu­ra­cja sce­ny, nie te­mat świad­czą o par­tyj­no­ści fil­mu, ale ten­den­cja ar­ty­sty, jego pa­sja ide­owa. Na­wet film o du­chach może słu­żyć Pol­sce Lu­do­wej.

Zde­tro­ni­zo­wa­łem na po­cząt­ku sce­na­rzy­stów, cały czas schle­biam re­ali­za­to­rom. Czyż­bym lek­ce­wa­żył li­te­ra­tów? Nie. Sce­na­rzy­sta uzy­ska bar­dzo go­dzi­we miej­sce w hie­rar­chii fil­mo­wej, gdy pra­wi­dło­wo uło­ży się jego współ­pra­ca z re­ży­se­rem. Ci dwaj lu­dzie – li­te­rat i re­ali­za­tor – po­win­ni być naj­pierw przy­ja­ciół­mi, wy­znaw­ca­mi jed­na­ko­wych upodo­bań ar­ty­stycz­nych, a do­pie­ro po­tem mają pra­wo po­pró­bo­wać wspól­ne­go fil­mu. Nie­do­pusz­czal­ne są przy­pad­ko­we mał­żeń­stwa, sko­ja­rzo­ne w dy­rek­cji CUK-u, są to bo­wiem prze­waż­nie mał­żeń­stwa nie­trwa­łe i kłó­tli­we, pro­wa­dzą do roz­wo­du. A dzie­ci zro­dzo­nych w ta­kim sta­dle nikt nie chce oglą­dać. Więc naj­pierw przy­jaźń i mi­łość, a do­pie­ro póź­niej wia­do­me kon­se­kwen­cje mał­żeń­stwa.

Ar­ty­ści po­win­ni de­mon­stro­wać te za­gad­nie­nia i te spra­wy, któ­re ich naj­bar­dziej ob­cho­dzą. Je­śli ar­ty­sta jest ide­owy, w każ­dym te­ma­cie po­ka­że wiel­kość na­szych cza­sów. Je­śli ar­ty­sta jest ide­owy, się­gnie am­bit­nie po te­mat trud­ny i pięk­ny, choć nie­za­miesz­czo­ny w urzę­do­wej ta­be­li.

Wie­rzę, iż tyl­ko z głę­bo­kie­go oso­bi­ste­go prze­ży­cia ar­ty­sty może po­wstać war­to­ścio­we dzie­ło.

Wie­le dys­ku­to­wa­li­śmy w cią­gu dzie­się­cio­le­cia o fil­mie, omó­wi­li­śmy po dzie­sięć­kroć wszyst­kie moż­li­wo­ści, wszyst­kie aspek­ty i wszyst­kie szcze­gó­ły ki­ne­ma­to­gra­fii, prze­te­ore­ty­zo­wa­li­śmy całą spra­wę, po­pa­da­my na­wet w scho­la­sty­kę, a fil­mów do­brych nie­wie­le. Czas dać od­po­cząć or­ga­nom mowy, za­trud­nić trze­ba na­to­miast gło­wę i ręce. Niech te­ma­tem na­stęp­nej kon­fe­ren­cji SPA­TiF-u bę­dzie: co zro­bić z nad­mia­rem do­brych pol­skich fil­mów?

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: