Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Naznaczeni śmiercią - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Naznaczeni śmiercią - ebook

Nowa powieść autorki kultowej serii „Niezgodna”. Jednoczesna premiera w 33 krajach!

Na jednej z planet w odległej galaktyce żyją dwa nienawidzące się wzajemnie i walczące o władzę ludy. Losy Cyry i Akosa splatają się brutalnie. Początkowa wrogość przeradza się we wzajemne ukojenie. Kiełkujące uczucie wymaga zaprzeczenia dawnym relacjom, obsesjom, wyobrażeniom. Naznaczeni śmiercią, naznaczeni stratą. Wyzwoleni przez miłość.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-540-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1 | Akos

SZAKWIATY ZAWSZE ROZKWITAŁY W NAJDŁUŻSZĄ NOC. Skulone płatki otwierały się w koronę intensywnej czerwieni, a całe miasto świętowało tę chwilę. Po części dlatego, że szakwiaty stanowiły siłę życiową ich ludu, a po części, jak sądził Akos, by nie powariować w zimnie.

Tego wieczoru, w Święto Kwitnienia, Akos pocił się w płaszczu, czekając na resztę rodziny. W końcu postanowił wyjść na podwórze, by się ochłodzić. Dom na planie koła zbudowano wokół paleniska, wszystkie ściany zewnętrzne i wewnętrzne były zaokrąglone. Prawdopodobnie po to, by zapewnić mieszkańcom szczęście.

Akos otworzył drzwi i mroźne powietrze natychmiast zaszczypało go w oczy, opuścił gogle, które zaparowały od ciepła skóry. Dłonią w rękawiczce chwycił po omacku pogrzebacz i wetknął go pod okap. Umieszczone pod spodem żarki wyglądały jak zwykłe czarne grudy, ale pod dotykiem metalu roziskrzyły się różnymi kolorami, w zależności od tego, czym je posypano.

Poruszone, zajaśniały jaskrawą krwistą czerwienią. Tutaj, na zewnątrz, nie służyły do dawania ciepła czy światła – ich obecność miała po prostu przypominać o istnieniu nurtu. Tak jakby szum w głębi ciała nie wystarczał. Nurt przepływał przez wszystko, co żyje, przez każdą najdrobniejszą rzecz, i ukazywał się na niebie pod postacią wielobarwnej wstęgi. Jak żarki. Jak światła sterolotów śmigających w górze, w drodze do centrum miasta. Ludzie mieszkający na innych planetach, którzy sądzili, że ta planeta jest jednostajnie białym śnieżnym pustkowiem, bardzo się mylili.

Eijeh, starszy brat Akosa, wystawił głowę na zewnątrz.

– Lubisz marznąć? Mama prawie gotowa.

Kiedy wybierali się do świątyni, mama zawsze poświęcała więcej czasu na przygotowania. Cóż, w końcu była wyrocznią. Wszystkie spojrzenia będą zwrócone na nią.

Akos odłożył pogrzebacz i wrócił do środka, przesunął gogle na czoło, ściągnął maskę osłaniającą twarz.

Tata i Cisi, najstarsza z rodzeństwa, stali przed głównym wyjściem, ubrani w najcieplejsze płaszcze. Wszystkie uszyto z futra kutyi – które nie przyjmowało barwników, więc zawsze występowało w naturalnym szaro-białym kolorze – i zaopatrzono w kaptury.

– Wszyscy gotowi? Doskonale – powiedziała mama, opatulając się szczelnie, po czym zmierzyła wzrokiem stare buty męża i dodała: – Gdzieś tam prochy twego ojca trzęsą się z oburzenia, widząc te brudne buciory.

– Wiem i dlatego tak starannie je pobrudziłem – odparł tata z krzywym uśmieszkiem.

– Świetnie – odparła. A właściwie niemal zaszczebiotała. – Mnie takie właśnie się podobają.

– Podoba ci się wszystko, czego nie lubił mój ojciec.

– Ponieważ twój ojciec niczego nie lubił.

– Możemy wejść do sterolotu, póki jest w nim ciepło? – zaproponował Eijeh nieco zrzędliwym tonem. – Ori czeka na nas koło pomnika.

Mama uporała się z płaszczem i włożyła maskę. Ruszyli podgrzewanym chodnikiem, turlając się jak kule, szczelnie opakowani w futra, gogle i rękawice. Czekał już na nich okrągły przysadzisty pojazd, unoszący się tuż nad zaspą śniegu, na wysokości kolan. Na dotyk mamy drzwi się otworzyły i wszyscy załadowali się do środka. Cisi i Eijeh musieli wciągnąć Akosa za ręce, bo był za mały, żeby wejść samodzielnie. Nikt nie przejmował się pasami bezpieczeństwa.

– Do świątyni! – zawołał tata, unosząc pięść. Zawsze tak pokrzykiwał przy podobnych okazjach. Jakby próbował rozweselić towarzystwo pogrążone w nudnej lekturze czy czekające w długiej kolejce w dzień wyborów.

– Gdyby tak dało się zapakować ten entuzjazm w butelki i sprzedawać go wszystkim mieszkańcom Thuvhe. Większość z nich widuję raz do roku i to wyłącznie dlatego, że czeka na nich poczęstunek – powiedziała mama ze słabym uśmiechem.

– To doskonałe rozwiązanie – stwierdził Eijeh. – Wystarczy wabić ich jedzeniem przez całą porę.

– Oto mądrość dziecka – odparła mama, wciskając przycisk zapłonu.

Sterolot gwałtownie zerwał się w przód i jednocześnie do góry, wszyscy stracili równowagę i poprzewracali się na siebie. Eijeh ze śmiechem odepchnął Akosa.

Przed nimi migotały światła Hessy. Miasto owijało się wokół wzgórza – w dole widniała baza wojskowa, w górze zaś świątynia, a pomiędzy nimi wszystkie pozostałe budynki. Świątynia, do której właśnie zmierzali, była wielką kamienną budowlą z wznoszącą się pośrodku kopułą, która robiła wrażenie ulepionej z tysięcy kolorowych szybek. Kiedy świeciło słońce, szczyt wzgórza płonął pomarańczą i czerwienią. Co znaczyło, że płonął tymi kolorami bardzo rzadko.

Sterolot sunął wzdłuż wzniesienia, ponad kamienistą Hessą, tak starą jak ich planeta-naród Thuvhe, jak nazywali ją wszyscy z wyjątkiem nieprzyjaciół. Słowo to było bowiem trudne do wypowiedzenia dla kogoś spoza ich świata, niemal się nim dławili.

Połowa wąskich budynków tonęła w zaspach. Niemal wszystkie stały puste. Mieszkańcy – a w każdym razie ci, którzy liczyli się w społeczeństwie – zmierzali tego wieczoru do świątyni.

– Widziałaś dzisiaj coś interesującego? – spytał tata mamę, okrążając szerokim łukiem wysoki, sterczący w niebo i zataczający kręgi wiatromierz.

Akos domyślał się po tonie głosu, że tak naprawdę tata pyta ją o wizje. Każda z planet należących do galaktyki miała po trzy wyrocznie: wschodzącą, zasiadającą, jak ich mama, i upadającą. Akos nie do końca rozumiał, co to oznacza, wiedział tylko, że nurt szeptem opowiada mamie do ucha o przyszłości, a ludzie żywią do niej z tego powodu nabożny szacunek.

– Niedawno widziałam w jednej z wizji twoją siostrę… – zaczęła mama. – Ale ona pewnie wcale nie chciałaby o tym wiedzieć.

– Uważa, że przyszłość należy traktować z powagą i szacunkiem.

Mama powiodła wzrokiem po twarzach Akosa, Eijeha i Cisi.

– Właściwie powinnam się tego spodziewać, wchodząc do rodziny wojskowego – powiedziała po chwili. – Najchętniej wszystko byście poddali ścisłym regulacjom, nawet mój dar nurtu.

– Nie wiem, czy zauważyłaś, ale ja przeciwstawiłem się rodzinnym oczekiwaniom i wybrałem karierę farmera, nie wojskowego wysokiej rangi – odparł tata. – A moja siostra nie ma nic złego na myśli, po prostu czasami się denerwuje, to wszystko.

– Hmmm – odrzekła mama, jakby wiedziała, że to jednak nie wszystko.

Cisi zaczęła nucić. Akos znał tę melodię, ale nie potrafił powiedzieć skąd. Siostra wyglądała przez okno, nie zwracając uwagi na sprzeczki rodzinne. Kilka tyków później spory ucichły. Tata zawsze powiadał, że Cisi działa na ludzi w wyjątkowy sposób. Kojąco.

Świątynia lśniła światłami na zewnątrz i w środku, ponad łukowatym wejściem wisiały sznury latarenek nie większych od pięści Akosa. Wszędzie tłoczyły się steroloty, o tłustych brzuchach owiniętych wstęgami kolorowego światła, zaparkowane na stoku wzgórza bądź krążące wokół dachu kopuły w poszukiwaniu miejsca do wylądowania. Mama znała wszystkie sekretne zakamarki wokół świątyni i teraz nakierowała tatę w stronę zacienionej wnęki obok refektarza. Po wyjściu z pojazdu ruszyła truchtem, wiodąc ich za sobą w stronę bocznych drzwi.

Ruszyli korytarzem z ciemnego kamienia, stąpając po dywanach tak wytartych, że gdzieniegdzie widać było przez nie posadzkę. Minęli niewielkie oświetlone świecami miejsce pamięci poświęcone mieszkańcom Thuvhe, którzy zginęli podczas inwazji ludu Shotet. Te wydarzenia miały miejsce przed narodzinami Akosa.

Zwolnił kroku, by popatrzeć na migotliwe świece. Nagle ktoś chwycił go z tyłu za ramię. Akos otworzył usta, zaskoczony i przestraszony. Zarumienił się, uświadomiwszy sobie, że to tylko jego brat. Eijeh dźgnął go palcem w policzek i roześmiał się.

– Nawet w ciemności widzę, jaki jesteś czerwony!

– Zamknij się! – warknął Akos.

– Eijeh – wtrąciła się mama. – Nie drażnij się z bratem.

– To był tylko żart…

Akos był na siebie wściekły. Rumienił się z byle powodu, przy każdej okazji.

Skierowali się do wnętrza budowli. Przed Salą Przepowiedni zgromadził się tłum. Wszyscy zdejmowali wysokie wierzchnie obuwie, pozbywali się płaszczy, czochrali włosy przyklapnięte pod kapturami, chuchali ciepłym oddechem na zmarznięte palce. Keresethowie złożyli płaszcze, gogle, rękawice, buty i maski w ciemnej wnęce pod fioletowym oknem oznaczonym symbolem nurtu.

Nagle Akos usłyszał znajomy głos:

– Eij! – Korytarzem pędziła Ori Rednalis, najlepsza przyjaciółka Eijeha.

Robiła wrażenie pokracznej tyczki, złożonej głównie z kolan, łokci i potarganych włosów. Miała na sobie suknię – Akos nigdy dotąd nie widział jej w takim stroju – z ciężkiej fioletowo-czerwonej tkaniny, zapinanej na ramieniu jak mundur wojskowy. Jej knykcie też były czerwone – z zimna.

Zatrzymała się gwałtownie tuż przed Eijehem.

– No jesteś. Zdążyłam wysłuchać dwóch przemów mojej ciotki na temat Zgromadzenia i zaraz chyba eksploduję.

Akos miał okazję słyszeć jedną z przemów ciotki Ori, również na temat Zgromadzenia, czyli ciała rządzącego galaktyką, które według niej ceniło Thuvhe jedynie z powodu uprawy lodokwiatów, a przede wszystkim bagatelizowało ataki ze strony ludu Shotet, nazywając je „sporami obywatelskimi”. Owszem, ciotka miała rację, lecz Akos jakoś nie przepadał za wygłaszającymi przemowy dorosłymi. Nigdy nie wiedział, jak należy zareagować.

– Aoseh, Sifa, Cisi, Akos, cześć wszystkim! Szczęśliwego Święta Kwitnienia! Chodźmy, Eij. – Ori szybko wyrzucała słowa, nie tracąc czasu na złapanie oddechu.

Eijeh pytająco spojrzał na tatę, a ten machnął dłonią.

– No idź, idź. Tylko dołącz do nas później.

– I pamiętaj, jeśli złapiemy cię z fajką w zębach, jak w zeszłym roku – dorzuciła mama – będziesz musiał zjeść to, co jest w środku.

Eijeh uniósł brwi. Nigdy, w żadnej sytuacji, nie czuł się zakłopotany, nigdy się nie rumienił. Nawet kiedy dzieciaki w szkole wyśmiewały się z jego głosu – wyższego niż u większości chłopców – albo z jego życia w dostatku, co tutaj, w Hessie, nikomu nie przysparzało popularności. Eijeh nigdy nie odpowiadał na zaczepki. Miał taki dar, że potrafił się od wszystkiego odciąć. Dopuszczał do siebie pewne rzeczy tylko wtedy, kiedy tego chciał.

Chwycił Akosa za łokieć i pociągnął za sobą. Cisi jak zwykle została z rodzicami. Eijeh i Akos popędzili za Ori i wszyscy troje wpadli do Sali Przepowiedni.

Ori otworzyła usta ze zdumienia. Akos zajrzał do środka i omal nie zareagował podobnie. Wszędzie wisiały zaczepione u szczytu kopuły sznury z setkami latarenek, żarzących się czerwienią od pyłu szakwiatu, którym je posypano. Sznury rozbiegały się w najdalsze kąty, we wszystkich kierunkach, tworząc dosłownie baldachim ze świateł. Nawet zęby Eijeha zalśniły czerwienią, kiedy pokazał je w szerokim uśmiechu. Pośrodku sali, zwykle pustej, spoczywała gruba tafla lodu o szerokości odpowiadającej mniej więcej wzrostowi dorosłego mężczyzny. W jej wnętrzu rosły dziesiątki szakwiatów o nabrzmiałych pąkach, mających lada chwila rozkwitnąć.

Taflę oświetlały ustawione dokoła maleńkie latarenki z żarków. Te lśniły na biało, zapewne po to, by uwydatnić prawdziwą barwę szakwiatów, czerwień przewyższającą głębią światło każdej latarni – głęboką i intensywną niby krew, jak powiadali niektórzy.

Wokół kręciło się sporo ludzi ubranych w najlepsze stroje: luźne szaty okrywające całe ciało z wyjątkiem głowy i dłoni, zapinane na misterne szklane guziczki w przeróżnych kolorach, sięgające kolan kamizele obszyte miękką skórą elte oraz szale owinięte dwa razy wokół szyi. Wszystko w ciemnych głębokich barwach, wszelkich możliwych, oprócz szarości i bieli. Te kolory zarezerwowano dla płaszczy noszonych na zewnątrz. Akos miał na sobie ciemnozieloną kurtkę, wcześniej należącą do Eijeha i wciąż za szeroką w ramionach, Eijeh zaś brązową.

Ori poprowadziła ich prosto do stołów z poczęstunkiem. Stała tam jej skwaszona ciotka, podająca talerze przechodzącym. Nawet nie spojrzała na Ori. Akos wiedział, że Ori nie przepada za ciotką i wujem, co tłumaczyło, czemu praktycznie mieszka w domu Keresethów, nie miał jednak pojęcia, co się stało z jej rodzicami.

Eijeh wepchnął bułkę do ust, omal nie dławiąc się okruchami.

– Ostrożnie – powiedział Akos. – Uduszenie pieczywem to niezbyt zaszczytny rodzaj śmierci.

– Przynajmniej umrę, robiąc to, co kocham najbardziej – odparł Eijeh z jedzeniem w ustach.

Akos zaśmiał się.

Ori otoczyła ramieniem szyję Eijeha i przyciągnęła jego głowę do siebie.

– Nie patrz. Gapią się na nas, z lewej.

– I co? – spytał Eijeh, prychając okruchami.

Ale Akos poczuł palące gorąco na karku. Odważył się zerknąć w lewo, ponad ramieniem brata. Stała tam niewielka grupa dorosłych, obserwujących ich w milczeniu.

– Powinieneś już do tego przywyknąć, Akos – powiedział Eijeh. – W końcu ciągle się to zdarza.

– Może to raczej oni powinni przywyknąć do nas – odparł Akos. – Mieszkamy tu od urodzenia i od początku mieliśmy losy, na co tu się gapić?

Każdy człowiek miał jakąś przyszłość, ale nie każdy miał los – tak przynajmniej powiadała ich mama. Tylko członkowie „uprzywilejowanych” rodzin, zwanych wybrańcami, dostawali losy, potwierdzone jednogłośnie świadectwem wyroczni na każdej z planet. Mama mówiła, że kiedy zjawiają się te wizje, potrafią wybudzić ją z głębokiego snu, takie są silne.

Eijeh, Cisi i Akos – wszyscy troje mieli losy. Tyle że ich nie znali, chociaż ich własna mama należała do grona osób, które je widziały. Zawsze powtarzała, że nie musi im nic mówić, że świat zrobi to za nią.

Podobno losy determinowały ruchy świata. Jeśli Akos zastanawiał się nad tym zbyt długo, robiło mu się słabo.

Ori wzruszyła ramionami.

– Ciotka wspominała, że w ostatnich wiadomościach Zgromadzenie wyraziło się krytycznie na temat wyroczni, pewnie wszyscy teraz tylko o tym myślą.

– Krytycznie? – zdziwił się Akos. – Dlaczego?

Eijeh nie podjął tematu.

– Chodźcie, poszukajmy jakiegoś dobrego miejsca.

– Tak. – Ori rozpromieniła się. – Nie chcę skończyć, gapiąc się na cudze tyłki, jak ostatnio.

– Przez tę porę chyba wyrosłaś nad poziom cudzych tyłków – zauważył Eijeh. – Teraz jesteś mniej więcej na poziomie połowy pleców.

– Jasne, po to włożyłam tę suknię, żeby gapić się na cudze plecy. – Ori wywróciła oczami.

Akos zanurkował w tłum zgromadzony w Sali Przepowiedni, schylając głowę pod licznymi kieliszkami wina. Dotarł na sam przód, tuż obok tafli lodu i skrytych w niej pąków szakwiatu. Akurat zdążyli – mama już stała na swoim miejscu i zdjęła buty, chociaż było chłodno. Mawiała, że przepowiednie lepiej jej wychodzą, kiedy ma bezpośredni kontakt z ziemią.

Akos jeszcze kilka tyków wcześniej rozprawiał z Eijehem i głośno się śmiał, ale kiedy tłum ucichł, również w nim wszystko pogrążyło się w ciszy.

Eijeh pochylił się i wyszeptał mu do ucha:

– Czujesz? Nurt szumi tu jak szalony. Klatka piersiowa dosłownie mi wibruje.

Akos dotąd nie zwrócił na to uwagi, ale Eijeh miał rację – on też odnosił wrażenie, że jego klatka piersiowa wibruje, a krew śpiewa. Nie zdążył jednak odpowiedzieć, bo mama zaczęła przemawiać. Niezbyt głośno, ale nie było to konieczne, wszyscy znali te słowa na pamięć.

– Nurt przepływa przez każdą z planet galaktyki, dając nam światło, przypominające o jego mocy.

Jak na zawołanie, wszyscy unieśli głowy i spojrzeli na wstęgę nurtu widoczną na niebie za czerwonym szkłem kopuły. O tej porze roku miała barwę ciemnej czerwieni, dokładnie taką jak szakwiaty, jak szkło. Wstęga stanowiła widoczny przejaw nurtu, który przepływał przez nich wszystkich, przez wszystko, co żyje. Wił się przez całą galaktykę, łącząc planety niczym koraliki na nitce.

– Nurt przepływa przez wszystko, co ma w sobie życie – mówiła dalej Sifa. – Tworzy przestrzeń, w której życie może rozkwitać. Nurt przepływa przez każdego, kto oddycha powietrzem, i u każdego objawia się w inny sposób, przesiany przez sito danego umysłu. Nurt przepływa przez każdy z kwiatów kwitnących w lodzie.

Zbliżyli się i ścisnęli wokół lodowej tafli – nie tylko Akos, Eijeh i Ori, ale wszyscy zgromadzeni w sali, ramię przy ramieniu, by widzieć, co się dzieje z uwięzionymi w lodowym krysztale szakwiatami.

– Nurt przepływa przez każdy z kwiatów kwitnących w lodzie – powtórzyła Sifa – dając im moc, by rozwinęły płatki w najgłębszych ciemnościach. Najwięcej mocy daje szakwiatom, które wyznaczają upływ czasu, dają nam śmierć i dają nam pokój.

Na chwilę zapadła cisza i wcale nie wydawała się dziwna i niezręczna. Jakby wszyscy razem nucili jakąś melodię stłumionymi głosami, czując przedziwną siłę napędzającą ich wszechświat, podobną sile tarcia, dającej energię żarkom.

I nagle – ruch. Drgnienie płatka. Skrzypienie łodygi. Drżenie przeszło przez niewielkie poletko szakwiatów. Wszyscy milczeli.

Akos zerknął w górę, na czerwone szkło kopuły, na baldachim latarenek – i o mało nie przegapił kluczowego momentu. Nagle rozwinęły się wszystkie kwiaty. Czerwone płatki rozłożyły się jednocześnie, ukazując jasne środki. Tafla lodu rozbłysła kolorem.

Wszyscy rozdziawili usta w zachwycie i zaczęli klaskać. Akos też, aż ręce go rozbolały. Tata podszedł do mamy, ujął jej dłonie i ją pocałował. Dla wszystkich pozostałych była nietykalna: Sifa Kereseth, wyrocznia – ta, której nurt pokazywał wizje przyszłości. On jednak stale jej dotykał – kiedy się uśmiechała, wsadzał koniuszek palca w dołek w jej policzku, wsuwał na miejsce kosmyki wymykające się z koka, zostawiał mączyste odciski palców na jej ramionach, kiedy skończył zagniatać ciasto na chleb.

Tata nie potrafił zobaczyć przyszłości, umiał za to naprawiać rękami różne rzeczy, takie jak zbite talerze, pęknięty ekran czy wystrzępiony brzeg starej koszuli. Czasem można było odnieść wrażenie, że umie naprawiać również ludzi, kiedy wpakują się w tarapaty. Tak więc Akos nie poczuł się zażenowany, gdy tata podszedł do niego i wziął go na ręce.

– Najmniejsze Dziecko! – zawołał, przerzucając sobie Akosa przez ramię. – Ooo, no nie takie znowu małe. Chyba koniec z tą zabawą.

– Ale chyba nie dlatego, że ja jestem duży, tylko dlatego, że ty jesteś stary – odparował Akos.

– Takie słowa z ust własnego syna! Na jaką karę zasłużył tak ostry język, pytam?

– Nie…

Za późno. Tata puścił go i złapał za kostki. Wisząc do góry nogami, Akos przycisnął ubranie do ciała, lekko przestraszony, nie mógł jednak powstrzymać się od śmiechu. W końcu Aoseh opuścił go niżej i postawił bezpiecznie na ziemi.

– Niech to będzie dla ciebie lekcja na temat pyskowania i jego skutków – powiedział, pochylając się nad synem.

– W wyniku pyskowania krew napływa do głowy? – zapytał Akos, mrugając niewinnie powiekami.

– Dokładnie tak. – Aoseh uśmiechnął się szeroko. – Szczęśliwego Święta Kwitnienia.

Akos też się wyszczerzył.

– Wzajemnie.

Siedzieli do późna, aż Eijeh i Ori zasnęli na siedząco przy kuchennym stole. Mama ułożyła Ori na sofie w salonie, gdzie zresztą ostatnimi czasy dziewczyna spędzała prawie co drugą noc, tata zaś zbudził Eijeha i wkrótce obaj poszli spać. Zostali tylko Akos i mama – oni zawsze siedzieli najdłużej.

Mama włączyła ekran i ściszyła dźwięk, by obejrzeć wiadomości Zgromadzenia. Zgromadzenie składało się z dziewięciu planet-narodów, największych i najważniejszych ze wszystkich. Teoretycznie każda planeta-naród zachowywała niezależność, ale Rada Zgromadzenia regulowała zasady rządzące handlem, bronią i podróżowaniem, a także narzucała prawa w nieuregulowanej przestrzeni. Wiadomości pokazywały sprawy dotyczące wszystkich planet po kolei: kurczące się zasoby wodne na Tepes, nowy wynalazek medyczny na Othyrze, atak piratów na statek na orbicie Pithy.

Mama zaczęła otwierać puszki z suszonymi ziołami. Akos najpierw myślał, że zamierza przyrządzić napój uspokajający, by oboje łatwiej zasnęli, ona jednak podeszła do szafy w korytarzu i wyjęła z niej słój pełen szakwiatów, stojący na najwyższej półce, gdzie zwykle nikt nie zaglądał.

– Pomyślałam, że dzisiejsza lekcja powinna być wyjątkowa – powiedziała Sifa.

Podczas lekcji o lodokwiatach Akos zawsze myślał o niej w ten sposób – „Sifa”, nie „mama”. Zaczęła nazywać te nocne sesje lekcjami jakieś dwa lata temu. Początkowo oboje traktowali je trochę jak zabawę, z czasem jednak uległo to zmianie. Dziś mama wyglądała wyjątkowo poważnie.

– Wyjmij deskę i pokrój trochę korzeni harvy – poleciła, naciągając rękawiczki. – Już używaliśmy szakwiatu, prawda?

– W eliksirze nasennym – odparł Akos. Stanął po jej lewej stronie z deską, nożem i kawałkiem korzenia harvy, zapiaszczonego, chorobliwie bladego i pokrytego warstwą meszku.

– A co do tej rozrywkowej mikstury – dodała – chyba już wspominałam, że kiedyś przyda ci się na imprezy. Jak będziesz starszy.

– Wspominałaś – potwierdził Akos. – Wtedy też powiedziałaś: „Jak będziesz starszy”.

Kącik ust Sify lekko się uniósł. W kwestii uśmiechu zwykle nie można było liczyć z jej strony na więcej.

– Te same składniki, których twoja starsza wersja będzie mogła użyć w celach rozrywkowych, da się wykorzystać również do sporządzenia trucizny – powiedziała, poważniejąc. – Trzeba podwoić dawkę szakwiatu i zmniejszyć o połowę ilość korzenia harvy. Rozumiesz?

– Dlaczego… – zaczął Akos, ale ona już zmieniła temat.

– A więc… – powiedziała, kładąc płatek szakwiatu na swojej desce do krojenia. Wciąż był czerwony, ale zwiędły i skurczony do rozmiarów jej kciuka. – Co zajmuje twój umysł dzisiejszego wieczoru?

– Nic – odparł. – Może tylko to, że ludzie strasznie się na nas gapili.

– Fascynują ich wybrańcy losu. Chciałabym móc ci powiedzieć, że kiedyś przestaną – dodała z westchnieniem – ale obawiam się, że… na ciebie zawsze będą się gapić.

Miał ochotę zapytać, co znaczy to podkreślone „na ciebie”, ale przy takich okazjach zawsze wolał zachować ostrożność. Wiedział, że jeśli zada nieodpowiednie pytanie, Sifa może nagle zakończyć lekcję. A jeśli zada odpowiednie, może dowiedzieć się rzeczy, o których tak naprawdę wiedzieć nie chciał.

– A ty? – zapytał. – Co zajmuje twój umysł?

– Ach. – Kroiła szybko i zręcznie, nóż robił szybkie „tap tap tap” na desce. Akos czynił postępy, ale i tak zdarzało mu się ukroić za duże kawałki. – Dzisiaj nękają mnie myśli o rodzinie Noaveków.

Miała gołe stopy. Stopy z podkurczonymi palcami – stopy wyroczni.

– To rodzina, która rządzi w Shotet – wyjaśniła. – Kraju naszych wrogów.

Shotet to była nazwa ludu, nie planety-narodu. Ludu uchodzącego za gwałtowny, nawet brutalny. Mieli zwyczaj zaznaczać nacięciem na ramieniu każdą zadaną przez siebie śmierć i ćwiczyli swe dzieci w sztuce wojennej. Żyli na Thuvhe, tej samej planecie co Akos i jego rodzina – chociaż oni jej tak nie nazywali, tak jak siebie nie określali mianem narodu Thuvhe – za szerokim pasem porośniętym piórzycą. Tą samą trawą, która ocierała się o okna rodzinnego domu Akosa.

Jego babka, matka taty, zginęła podczas jednej z inwazji ludu Shotet, uzbrojona jedynie w szeroki nóż – przynajmniej tak wynikało z opowieści taty. A Hessa wciąż nosiła blizny po brutalnych wizytach sąsiadów: imiona utraconych osób wyryte na niskich kamiennych murach i połatane okna o popękanych szybach.

Zaraz za pasem piórzycy. Czasem wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki.

– Noavekowie są wybrańcami losu, wiedziałeś o tym? Tak jak ty i twoje rodzeństwo – ciągnęła Sifa. – Wyrocznie nie zawsze dostrzegały losy w tym rodzie, to zdarzyło się dopiero za mojego życia. Fakt ten dał Noavekom przewagę nad rządem w Shotet i pozwolił przejąć nad nim kontrolę. Od tej pory władza znajduje się w ich rękach.

– Nie wiedziałem, że to możliwe. Że nagle jakaś nowa rodzina dostaje losy.

– Cóż, ci z nas, którzy mają dar zaglądania w przyszłość, nie sprawują kontroli nad tym, kto dostaje los – wyjaśniła. – Widzimy setki różnych wersji przyszłości, setki potencjalnych możliwości. Ale los to coś, co przydarza się danej osobie w każdej wersji, a to już jest rzadkością. I to właśnie losy decydują o tym, które rodziny są wybrańcami, nie odwrotnie.

Nigdy nie myślał o tym w ten sposób. Ludzie zawsze przedstawiali to tak, jakby wyrocznie przydzielały losy niczym prezenty wyjątkowym, ważnym osobom, ale ze słów mamy wynikało, że jest dokładnie na odwrót. Losy sprawiały, że niektóre rodziny były wyjątkowe.

– A więc widziałaś ich losy. Tych Noaveków.

Przytaknęła.

– Syna i córki. Mają na imię Ryzek i Cyra. On jest starszy od ciebie, ona w twoim wieku.

Słyszał już te imiona i różne idiotyczne opowieści. Że toczą pianę z ust, że trzymają oczy wrogów w słoiku, że mają ramiona poznaczone nacięciami od nadgarstka do końca ramienia. Może to ostatnie nie brzmiało aż tak nieprawdopodobnie.

– Czasem łatwo dostrzec, dlaczego ktoś staje się takim, jaki jest – powiedziała miękko mama. – Ryzek i Cyra to dzieci tyrana. Lazmet, ich ojciec, jest synem kobiety, która wymordowała własnych braci i siostry. Przemoc infekuje każde z pokoleń. – Przekrzywiła głowę, a jej ciało zakołysało się w przód i w tył. – A ja widzę. Widzę to wszystko.

Akos chwycił jej dłoń i ścisnął.

– Przykro mi, Akosie – dodała.

Nie wiedział, czy przeprasza za to, że za dużo mówi, czy też za coś innego, ale nie miało to większego znaczenia.

Stali tak jeszcze przez chwilę, słuchając pomruku wiadomości, a najciemniejsza z nocy jakby jeszcze bardziej pociemniała.Rozdział 3 | Cyra

MIAŁAM ZALEDWIE SZEŚĆ PÓR, kiedy wybrałam się na moją pierwszą wyprawę.

Wychodząc, spodziewałam się, że wkroczę w światło słońca, lecz zamiast tego znalazłam się w cieniu statku, zakrywającego niebo nad Voą – stolicą Shotet – niczym potężna chmura, o wydłużonym kształcie i łagodnie zakończonym nosie z pancerną szybą powyżej. Brzuch z metalowych płyt nosił ślady zniszczeń zebranych podczas eksploatacji trwającej już ponad dekadę, chociaż niektóre płyty, te wymienione, lśniły. Wkrótce mieliśmy znaleźć się w środku, jak przeżute jedzenie w brzuchu ogromnej bestii. Przy dyszach z tyłu znajdował się otwarty terminal.

Większość dzieci dostawała pozwolenie, by odbyć pierwszą wyprawę – nasz najważniejszy obrzęd – po ukończeniu ósmej pory. Ja jednak, jako córka władcy, Lazmeta Noaveka, zostałam przygotowana do mojej pierwszej podróży przez galaktykę dwie pory wcześniej. Mieliśmy lecieć wzdłuż wstęgi nurtu, skrajem galaktyki, aż nurt zmieni kolor na najciemniejszy granat, po czym wylądować na jakiejś planecie i przystąpić do żeru, stanowiącego drugą część obrzędu.

Zgodnie z tradycją władca wraz z rodziną jako pierwszy wchodził na pokład. W każdym razie tradycja ta sięgała czasów, gdy moja babka, pierwsza z rodu Noaveków przywódczyni ludu Shotet, wydała takie rozporządzenie.

– Włosy mnie swędzą – powiedziałam do matki, uderzając opuszką palca w ciasno splecione warkocze, związane razem z tyłu, tak by kosmyki nie wpadały mi do oczu. – Co jest nie tak z moją normalną fryzurą?

Matka posłała mi uśmiech. Miała na sobie suknię z piórzycy, łodyżki krzyżowały się na staniku, a ich wystające końce otaczały jej twarz. Otega – moja nauczycielka – powiedziała, że lud Shotet zasiał ocean piórzycy, by oddzielić się od wrogów z Thuvhe i zapobiec inwazji. Teraz moja matka upamiętniła ów akt swoją suknią. Zawsze starała się strojem odwoływać do wydarzeń z naszej historii.

– Dzisiaj – odparła – będzie na ciebie patrzeć niemal cały lud Shotet, nie wspominając o reszcie galaktyki. Ostatnim, czego sobie życzymy, jest to, by nadmiernie skupiali uwagę na twoich włosach. Związane stają się niewidoczne. Rozumiesz?

Nie rozumiałam, ale nie drążyłam tematu. Patrzyłam na włosy matki, ciemne tak jak moje, ale o innej strukturze – jej były tak kręcone, że mogły pochwycić i uwięzić czyjś palec, moje zaś na tyle proste, by przed nim uciec.

– Reszta galaktyki?

Teoretycznie wiedziałam, jakiej wielkości jest galaktyka, że mieści w sobie dziewięć liczących się planet, nieprzeliczone grono planet peryferyjnych oraz stacje umieszczone pośród nieczułych skał starych księżyców, a także statki poruszające się po orbitach, tak ogromne jak osobne narody-planety. Ale w moich oczach pozostałe planety były nie większe od naszego domu, w którym spędziłam większość dotychczasowego życia.

– Twój ojciec autoryzował relację z Procesji, którą mają pokazać w ogólnych wiadomościach, dostępnych planetom Zgromadzenia – odparła matka. – Będą oglądać ją wszyscy zainteresowani naszymi obrzędami.

Nawet w tym wieku zdawałam sobie sprawę, że inne planety różnią się od naszej, że jesteśmy jedyni w naszej pogoni za nurtem poprzez galaktykę, podobnie jak wyjątkowa jest nasza obojętność wobec miejsc i przedmiotów. To oczywiste, że inne planety były nas ciekawe. Może nawet nam zazdrościły.

Lud Shotet udawał się na wyprawę raz na porę, od tak dawna, jak istniał. Otega powiedziała mi kiedyś, że w wyprawie chodzi o tradycję, a żer, następujący potem, mówi o odnowie – przeszłość i przyszłość połączone w jednym obrzędzie. Słyszałam też jednak, jak mój ojciec mówił z goryczą, że „żyjemy dzięki śmieciom z innych planet”. Mój ojciec zawsze skutecznie potrafił odrzeć rzeczy z piękna.

Nazywał się Lazmet Noavek i teraz kroczył na samym przedzie. Jako pierwszy miał przejść przez wielką bramę oddzielającą posiadłość Noaveków od ulic Voi. Uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Na jego widok wielki pulsujący tłum, który zebrał się przed naszym domem, zaczął wiwatować. Tłum tak gęsty, że nie mogłam dostrzec nawet skrawka światła między ramionami stojących wokół ludzi ani dosłyszeć własnych myśli w kakofonii powitalnych okrzyków. Tutaj, w samym centrum Voi, zaledwie kilka ulic od amfiteatru, gdzie odbywały się zawody, ulice lśniły czystością, a kamienie pod moimi stopami wyglądały jak nietknięte. Zabudowania były mieszaniną starego z nowym: ściany z prostego kamienia, a w nich nowoczesne wysokie drzwi z metalu giętego w zawiłe wzory połączone ze szkłem. To eklektyczne zestawienie wydawało mi się tak naturalne jak moje własne ciało. Potrafiliśmy zachować piękno starych rzeczy mimo obecności nowych, nie tracąc przy tym nic z uroku ani pierwszych, ani drugich.

Jeszcze gorętsze okrzyki powitały moją matkę. Wyciągnęła ręce w stronę swych poddanych, którzy próbowali jej dotknąć, opuszkami palców muskając jej dłonie. Przyglądałam się, mocno zdezorientowana, jak łzy same płyną ludziom z oczu na jej widok, słuchałam, jak chór głosów wyśpiewuje jej imię. Ylira, Ylira, Ylira. Wyciągnęła źdźbło z brzegu sukni i zatknęła je za ucho jakiejś dziewczynki. Ylira, Ylira, Ylira.

Pobiegłam dalej, by dogonić Ryzeka, mojego brata, starszego ode mnie o całe dziesięć pór. Miał na sobie zbroję, ale nieprawdziwą, jeszcze nie zdążył zasłużyć na zbroję ze skóry ubitego przez siebie Pancernego – symbol statusu w oczach naszego ludu – i wyglądał znacznie bardziej barczyście niż zwykle, zapewne zgodnie z zamierzonym efektem. Mój brat był bowiem wysoki, ale chudy jak patyk.

– Dlaczego powtarzają jej imię? – spytałam Ryzeka, z trudem dotrzymując mu kroku.

– Ponieważ ją kochają – odparł. – Tak jak my.

– Ale oni jej nie znają.

– To prawda – przyznał. – Wydaje im się jednak, że tak jest, a czasem to wystarczy.

Palce mojej matki zabarwiły się od dotyku wyciągniętych ku niej dłoni ozdobionych malunkami. Chyba nie miałabym ochoty dotykać tylu ludzi naraz.

Otaczali nas uzbrojeni żołnierze, którzy torowali nam wąskie przejście między zebranymi. Ale tak naprawdę, moim zdaniem, wcale ich nie potrzebowaliśmy – tłum sam się rozstępował przed moim ojcem, jak przed ostrzem noża. Może nie wykrzykiwali jego imienia, lecz skłaniali głowy i odwracali wzrok. Po raz pierwszy zrozumiałam, jak cienka granica oddziela strach od miłości, respekt od uwielbienia. Granica ta przebiegała między moimi rodzicami.

– Cyro – powiedział ojciec, a ja zesztywniałam, niemal zamarłam, kiedy odwrócił się w moją stronę.

Wyciągnął rękę, a ja ją przyjęłam, chociaż wcale nie chciałam. Mój ojciec należał do osób, których po prostu się słucha. Potem wziął mnie na ręce, szybko i zdecydowanie, aż zaczęłam się śmiać. Jedną ręką przycisnął mnie do swego uzbrojonego boku, jakbym ważyła tyle co piórko. Jego twarz znalazła się tuż obok mnie, pachniała ziołami i czymś spalonym, policzek był szorstki od zarostu. Mój ojciec, Lazmet Noavek, władca Shotet. Matka zwracała się do niego „Laz”, kiedy nikt jej nie słyszał, i przemawiała do niego słowami z poezji Shotet.

– Pomyślałem, że może chcesz zobaczyć naszych poddanych – powiedział, podrzucając mnie lekko, by przesunąć mój ciężar w zagłębienie łokcia.

Drugie ramię, które właśnie opuścił, od samej góry aż do nadgarstka znaczyły zabarwione na ciemno blizny. Powiedział mi raz, że to rejestr śmierci, ale nie wiedziałam, co to znaczy. Matka też miała kilka takich blizn, jednak o wiele mniej niż ojciec.

– Ci ludzie pragną siły – dodał ojciec. – Twoja matka, brat i ja zamierzamy im ją dać. A któregoś dnia również ty. Tak?

– Tak – odparłam cicho, nie mając pojęcia, jak tego dokonam.

– Świetnie. A teraz pomachaj.

Trochę się trzęsąc, wyciągnęłam rękę i zaczęłam naśladować ojca. Patrzyłam, zdumiona, jak tłum odpowiada mi podobnym gestem.

– Ryzek – zakomenderował ojciec.

– Chodźmy, mała Noavek – powiedział Ryzek.

Nie musiał czekać na polecenie, widział je w postawie ojca, podobnie jak ja czułam je w niecierpliwym poruszeniu jego ciała. Otoczyłam ramionami szyję brata i wdrapałam mu się na plecy, zaczepiając nogi o paski przy zbroi.

Spojrzałam na jego policzek, pokryty wypryskami, z dołeczkiem uśmiechu pośrodku.

– Gotowa do biegu? – zapytał, unosząc głos, bym usłyszała go mimo panującego hałasu.

– Do biegu? – powtórzyłam, obejmując go mocniej.

W odpowiedzi przycisnął moje kolana do barków i ruszył truchtem przed siebie, przejściem utworzonym w tłumie przez żołnierzy, głośno się śmiejąc. Ja też zaczęłam chichotać, a po chwili dołączyli do nas wszyscy pozostali – nasi poddani, moi poddani, cały radosny tłum.

Zobaczyłam wyciągniętą rękę i musnęłam ją palcami, tak jak zrobiłaby to matka. Moja skóra zwilgotniała od czyjegoś potu. Stwierdziłam, że nie jest to takie straszne, jak mi się zdawało. Moje serce rosło.Rozdział 4 | Cyra

W ŚCIANACH POSIADŁOŚCI NOAVEKÓW znajdowały się ukryte korytarze, zbudowane dla służby, by mogła przemieszczać się po budynku, nie przeszkadzając nam i naszym gościom. Często nimi chodziłam, uczyłam się kodów, według których poruszali się służący, wyrytych na rogach oraz nad drzwiami. Czasem Otega dawała mi burę, że przychodzę na lekcję cała w pajęczynach i umorusana, przeważnie jednak nikogo nie interesowało, jak spędzam wolny czas, bylebym nie przeszkadzała ojcu.

Kiedy miałam prawie siedem pór, moje wędrówki zawiodły mnie do korytarza przylegającego do gabinetu ojca. Szłam za dziwnym stukotem dochodzącym z wnętrza, nagle jednak usłyszałam głos ojca, gniewny i podniesiony, więc zatrzymałam się i cała skuliłam.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zawrócić, nie pobiec tą samą drogą, którą przyszłam, nie uciec w bezpieczne schronienie swego pokoju. Podniesiony głos ojca nigdy nie zwiastował niczego dobrego. Tylko moja matka potrafiła go uspokoić, ale nawet ona nie umiała do końca nad nim panować.

– Powiedz mi – zaczął ojciec. Przycisnęłam ucho do ściany, by lepiej go słyszeć. – Powiedz dokładnie to, co mu powiedziałeś.

– Ja… ja sądziłem… – Głos Ryza drżał, na granicy płaczu. To też był zły znak. Ojciec nienawidził łez. – Sądziłem, że można mu zaufać, w końcu ma zostać moim pełnomocnikiem.

– Powtórz, co mu powiedziałeś!

– Powiedziałem… Powiedziałem, że mój los, wedle wyroczni, to… to ponieść klęskę za sprawą rodziny Benesit. Że to jedna z tych dwóch rodzin z Thuvhe. To wszystko.

Odsunęłam się od ściany. Pajęczyna przyczepiła mi się do ucha. Wcześniej nie znałam losu Ryzeka. Wiedziałam, że rodzice mu go zdradzili, kiedy osiągnął wiek, w którym większość dzieci poznaje swe losy i zostaje obdarzona darem nurtu. Ja miałam poznać swój los za kilka pór. Ale poznać los Ryzeka, wiedzieć, że ma upaść za sprawą rodziny Benesit, która ukrywała się od tylu pór, że nawet nie znaliśmy ich sprzymierzeńców ani planety, na której przebywają – to był co najmniej dziwny dar. A raczej ciężar.

– „Wszystko”? Imbecyl – powiedział ojciec z pogardą. – Uważasz, że możesz sobie pozwolić na szczerość, mając tak tchórzliwy los? Musisz go ukrywać! Inaczej zginiesz przez własną słabość!

– Przepraszam. – Ryz odchrząknął i dodał: – Teraz będę pamiętał. To się nigdy więcej nie powtórzy.

– Zgadza się. Nigdy więcej. – Głos ojca brzmiał teraz głębiej i bardziej obojętnie. Chyba jeszcze gorzej niż krzyk. – Musimy po prostu pilniej przykładać się do pracy, by znaleźć jakieś rozwiązanie, prawda? Pośród setek istniejących wersji przyszłości znajdziemy taką, w której będziesz coś wart. A na razie staraj się sprawiać wrażenie tak silnego, jak to tylko możliwe, nawet w obecności najbliższych współpracowników. Zrozumiałeś?

– Tak jest.

– Doskonale.

Stałam tak jeszcze przez chwilę, słuchając ich przytłumionych głosów, aż zachciało mi się kichać z powodu kurzu unoszącego się w tunelu. Często zastanawiałam się, jaki los jest mi przypisany, czy wyniesie mnie na wyżyny władzy, czy też złamie. Ale teraz perspektywa wydawała się znacznie bardziej przerażająca niż wcześniej. Wszystko, czego pragnął mój ojciec, to podbić Thuvhe, a Ryzek miał ponieść klęskę, zawieść ojca.

To straszne, wywołać gniew naszego ojca czymś, na co nie ma się wpływu.

W tamtej chwili współczułam Ryzowi. Współczułam, bo jeszcze niewiele wiedziałam.Rozdział 5 | Cyra

KTÓREGOŚ DNIA, PORĘ PÓŹNIEJ, kiedy miałam już osiem pór, brat wpadł do mojego pokoju, zdyszany i przemoczony do suchej nitki. Właśnie skończyłam ustawiać figurki na dywanie przy łóżku. Pochodziły z żeru na planecie Othyr, której mieszkańcy żywili zamiłowanie do małych niepotrzebnych przedmiotów. Przewrócił kilka z nich, szybkim krokiem przechodząc przez pokój. Krzyknęłam, by zaprotestować – przez niego rozpadł się szyk, w którym ustawiłam armię.

– Cyro – powiedział, kucając obok mnie.

Niedawno skończył osiemnaście pór. Miał za długie ręce i nogi oraz pryszcze na czole, przerażenie malujące się na jego obliczu sprawiało, że wyglądał młodziej. Położyłam dłoń na jego ramieniu.

– O co chodzi? – spytałam.

– Czy ojciec kiedykolwiek zaprowadził cię w jakieś miejsce po to… po to, by coś ci pokazać?

– Nie. – Lazmet Noavek nigdy donikąd mnie nie zabierał, ledwo raczył na mnie spojrzeć, gdy przebywaliśmy w jednym pomieszczeniu. Nie przeszkadzało mi to, wprost przeciwnie. Już wtedy wiedziałam, że najlepiej jest schodzić mu z drogi. – Nigdy.

– To chyba nie fair, co? – powiedział Ryz z przekonaniem. – Oboje jesteśmy jego dziećmi, powinien traktować nas jednakowo. Nie uważasz?

– Chyba… chyba tak – odparłam. – Ryz, o co…

Ale on tylko przytknął rękę do mojego policzka.

Mój pokój, ciemnoniebieskie zasłony, boazeria z ciemnego drewna – wszystko zniknęło.

– Dzisiaj, Ryzeku – rozległ się głos ojca – ty wydasz rozkaz.

Znajdowałam się w niewielkim ciemnym pomieszczeniu o kamiennych ścianach i olbrzymim oknie naprzeciwko mnie. Ojciec stał obok, po mojej lewej stronie, ale wydawał się niższy niż zwykle – w rzeczywistości sięgałam mu tylko do piersi, a teraz patrzyłam mu prosto w twarz. Ręce trzymałam zaciśnięte przed sobą. Miałam długie szczupłe palce.

– Chcesz… – mój oddech był płytki i przyspieszony. – Chcesz, żebym…

– Weź się w garść – warknął ojciec, chwytając za przednią część mojej zbroi i popychając mnie w stronę okna.

Zobaczyłam starszego mężczyznę, pomarszczonego, o siwych włosach. Był wyniszczony i miał martwe oczy, a dłonie miał skute kajdankami. Na znak ojca strażnicy po drugiej stronie szyby podeszli do mężczyzny. Jeden trzymał go za ramię, a drugi owinął jego szyję sznurem, który następnie ciasno zawiązał z tyłu głowy. Więzień nie protestował, jego ciało robiło wrażenie cięższego niż w rzeczywistości, jakby zamiast krwi w jego żyłach płynął ołów. Zadrżałam. I już nie przestałam drżeć.

– Ten człowiek to zdrajca – powiedział ojciec. – Knuje przeciwko naszej rodzinie. Rozsiewa plotki, jakobyśmy mieli okradać biednych i chorych poddanych z pomocy zagranicznej. Ludzie, którzy opowiadają kłamstwa na temat naszej rodziny, nie zasłużyli na zwyczajną śmierć. Zasłużyli na śmierć powolną. Musisz być przygotowany na to, by wydać rozkaz. A nawet samodzielnie wykonać wyrok, chociaż ta lekcja przyjdzie w swoim czasie.

Strach wił się w moim brzuchu jak robak.

Ojciec niecierpliwie odchrząknął, po czym wsunął mi coś do ręki. Była to fiolka zamknięta plombą z wosku.

– Jeśli jesteś zdenerwowany, to cię uspokoi – dodał. – Ale tak czy inaczej, musisz zrobić, co każę.

Chwyciłam za woskowy brzeg, zdarłam plombę i wlałam zawartość fiolki do ust. Środek uspokajający palił mnie w gardło, ale po chwili bicie serca zwolniło, a panika zaczęła ustępować.

Kiwnęłam głową, a ojciec wcisnął guzik włączający wzmacniacze w sąsiednim pomieszczeniu. Dopiero po chwili, gdzieś pośród mgły wypełniającej mój umysł, odnalazłam odpowiednie słowa.

– Stracić go – powiedziałam obcym głosem.

Jeden ze strażników cofnął się, jednocześnie pociągając za koniec sznura, który, jak przewleczona przez igłę nitka, przechodził przez zamocowane do sufitu metalowe kółko. Pociągał tak długo, aż palce u nóg więźnia ledwo dotykały podłogi. Patrzyłam, jak twarz mężczyzny robi się czerwona, a potem sina. Zaczął wierzgać. Chciałam odwrócić wzrok, ale nie mogłam.

– Nie wszystko, co skuteczne, należy robić publicznie – rzucił ojciec od niechcenia, wyłączając wzmacniacze. – Strażnicy powtórzą, do czego jesteś zdolny tym, którzy źle o tobie mówią, a ci powtórzą to następnym – wkrótce twoja siła i moc będą znane w całym Shotet.

W moim wnętrzu narastał krzyk, lecz przytrzymałam go w gardle jak kawałek jedzenia, zbyt duży, by go przełknąć.

Ciemne pomieszczenie znikło.

Znajdowałam się na jaskrawo oświetlonej ulicy, na której roiło się od ludzi, stałam obok matki, obejmując ramieniem jej nogę. Wokół nas unosił się pył – to była stolica planety-narodu Zold, o mało oryginalnej nazwie Miasto Zoldia, które odwiedziliśmy podczas mojej pierwszej wyprawy. Wszystko pokrywała cienka warstwa szarego pyłu. Wbrew moim przypuszczeniom nie pochodził on z ziemi czy skał, ale z rozległego pola pełnego kwiatów, na wschód od miejsca, w którym stałam. Przywiewał go stamtąd silny wiatr.

Znałam to miejsce, tę chwilę. Było to jedno z moich ulubionych wspomnień dotyczących matki i mnie.

Matka kiwnęła głową w stronę mężczyzny, którego spotkała na ulicy. Jej dłoń musnęła moje włosy.

– Dziękuję, Wasza Miłość, że łaskawie zechcieliście ugościć naszą wyprawę – powiedziała matka. – Z całych sił postaram się dopilnować, by zabrano tylko to, co nie jest już potrzebne.

– Byłbym wdzięczny. Słyszałem, że podczas poprzedniego żeru wasi żołnierze ograbili szpitale – odparł szorstko mężczyzna.

Jego skóra lśniła od pyłu, niemal migotała w słońcu. Gapiłam się na niego z zachwytem. Miał na sobie długą szarą szatę, wyglądał jak posąg.

– Zachowanie tych żołnierzy było odrażające i zostało surowo ukarane – odparła stanowczo matka. Potem zwróciła się do mnie: – Cyro, moja droga, oto przywódca stolicy planety Zold. Wasza Miłość, moja córka, Cyra.

– Podoba mi się twój pyłek – powiedziałam. – Czy dostaje się do oczu?

Mężczyzna jakby nieco złagodniał.

– Nieustannie – odparł. – Zazwyczaj nosimy gogle.

Wyjął gogle z kieszeni i podał mi je. Były duże, zaopatrzone w jasnozielone szkła. Włożyłam gogle na nos, a one natychmiast opadły mi na szyję, więc musiałam przytrzymywać je ręką. Matka zaśmiała się – lekko, swobodnie – a mężczyzna jej zawtórował.

– Postaramy się jak najlepiej uhonorować waszą tradycję – powiedział mężczyzna do mojej matki. – Chociaż muszę przyznać, że jest dla nas niezrozumiała.

– Cóż, ponad wszystko na świecie cenimy odnowę – oznajmiła. – Spośród rzeczy, które wyrzucono, wybieramy te, które można przerobić na nowo. Nic wartościowego nie powinno się marnować. Chyba każdy się z tym zgodzi.

A potem usłyszałam jej słowa jak puszczone od tyłu, gogle wróciły na mój nos i podjechały wyżej, aż znalazły się z powrotem w dłoni mężczyzny. To była moja pierwsza wyprawa, teraz cofała się, odwijała jak nić w moim umyśle. Wspomnienie odegrane od tyłu do samego początku zniknęło bez śladu.

Znów byłam w swoim pokoju, otoczona figurkami. Pamiętałam, że odbyłam pierwszą wyprawę, że spotkaliśmy podczas niej przywódcę Miasta Zoldia, lecz nie potrafiłam przywołać konkretnych obrazów. Zastąpił je więzień ze sznurem wokół szyi i cichy głos ojca.

Ryz wymienił jedno ze swoich wspomnień na moje.

Już wcześniej widziałam, jak to robi, raz Vasowi, swemu przyjacielowi i pełnomocnikowi, a raz matce. W obu przypadkach po powrocie ze spotkania z ojcem wyglądał, jakby rozdarto go na strzępy. A potem kładł dłoń raz na ramieniu swego najbliższego przyjaciela a raz na ramieniu matki, by chwilę później stać wyprostowany jak struna, z suchymi oczami, silniejszy niż wcześniej. Oni oboje zaś sprawiali wrażenie… jakby bardziej pustych. Jakby coś utracili.

– Cyro – powiedział Ryz. Łzy plamiły jego policzki. – Tak będzie sprawiedliwie. Powinniśmy dzielić ten ciężar.

Znów wyciągnął rękę. Moje wnętrze zapłonęło. W chwili, kiedy jego dłoń dotknęła mojego policzka, ciemne atramentowe giętkie linie, podobne do żył rozbiegły się pod moją skórą niczym owady wyposażone w setki odnóży, niczym pajęczyny ciemności. Poruszały się, pełzały w górę ramion, paliły w twarz. Niosły ból.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: