Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie ma innej ciemności - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie ma innej ciemności - ebook

W ogrodzie jednego z domów na nowo powstałym osiedlu przypadkiem zostaje znaleziony stary bunkier, a w nim… ciała dwóch chłopców. Nie wiadomo, kim byli ani w jaki sposób zginęli, wiadomo natomiast, że zwłoki przeleżały tam około pięciu lat. Fakt, że bracia nie figurują w policyjnych kartotekach jako zaginieni nie ułatwia śledztwa. Czy to możliwe, żeby najbliżsi zgotowali im taki los?

To najtrudniejsza sprawa w karierze londyńskiej detektyw. Marnie Rome będzie musiała odsunąć na bok emocje i całą energię włożyć w znalezienie mordercy sprzed lat.

W obcej skórze wciskało w fotel. Nie ma innej ciemności sprawi, że strach zostanie z Wami na jeszcze dłużej.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-493-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pięć lat wcześniej

FRED ZNOWU RYCZY, smarcząc się i zawodząc jak szczenię, gdy się je zamknie na dworze. Archie jest najstarszy, więc do jego obowiązków należy zajmowanie się Fredem, kiedy mamy i taty nie ma w pobliżu, ale on ma już serdecznie dosyć wycierania łez i smarków Freda. A przede wszystkim ma już po uszy powtarzania mu, że wszystko będzie dobrze. Archie nie lubi kłamać, zwłaszcza młodszemu bratu.

Fred skończył dopiero pięć lat, jednak potrafi patrzeć na ciebie jak to szczenię, gdy wie, że je okłamujesz. „Nie ma już resztek, piesku. Wszystko zjadłeś”; ale Budge zawsze wie, kiedy tata kłamie, i zaczyna skomleć, jeszcze zanim zamknie ją na dworze. Na drzwiach przesuwnych jest rozmazany ślad w miejscu, gdzie przystawia nos, by patrzeć na ciebie i błagać o wpuszczenie do środka.

– Chcę do mamusi – marudzi Fred. – Gdzie mamusia?

Wykręcił śpiwór tak, że Archie nie widzi suwaka. Wzdłuż boku widać długą, brudną plamę, w miejscu gdzie materiał otarł się o betonową podłogę. Śpiwór brzydko pachnie, zresztą jak wszystko tutaj. Fred też brzydko pachnie, Archie tak samo.

– Musisz leżeć spokojnie. Już noc, trzeba iść spać.

– Wcale nie czuję, żeby była noc – jęczy Fred.

Na dole nie ma okien, więc Archie nie może pokazać bratu, że na zewnątrz zrobiło się już ciemno, tak jak zrobiłby to w domu. Zamiast tego każe mu spojrzeć na tarczę zegarka, chociaż Fred dopiero zaczyna uczyć się odczytywać godzinę.

– Mała wskazówka jest na jedenastce, widzisz? A to znaczy, że już jedenasta.

– Chcę banana – płacze Fred. – O jedenastej dostaję swojego banana.

– O jedenastej rano, a teraz jest jedenasta wieczorem.

– Wtedy mamusia kładzie mnie do łóżka.

Skóra na szyi Archiego nieprzyjemnie się napina.

– Przecież już leżysz – mówi. – Ja cię położyłem.

Odwraca się plecami do Freda. To niegrzeczne, jednak właśnie tak Archie postępował w domu, więc myśli, że może braciszek zrozumie aluzję i pójdzie spać. Po chwili uznaje, że jego fortel musiał zadziałać, bo chłopak się uciszył, jeśli nie liczyć kilku pociągnięć nosem i świszczącego oddechu. Jego twarz jest blada, ale nie zupełnie biała, jak wtedy, gdy słońce schowa się za chmurami.

Ten świszczący oddech oznacza, że coś jest nie tak.

Fred się rozchorował.

Archie rozumie, że jego braciszek jest głodny, bo jemu też burczy w brzuchu. Gdyby był w domu, powiedziałby, że „umiera z głodu”, lecz tutaj boi się użyć tych słów, na wypadek gdyby okazały się prawdą. Na wypadek, gdyby naprawdę umierali tu z głodu, on i Fred. Archie nie chce kłamać i nie chce mówić rzeczy – potwornych rzeczy – które mogą być prawdziwe. Na wypadek, gdyby to miało sprawić, że staną się prawdziwe, jakby za sprawą złego czaru.

Dlatego kiedy Fred mówi, że „mamusia i tatuś nigdy nie przyjdą”, Archie każe mu się zamknąć. Tylko wtedy denerwuje się na młodszego brata. „Oczywiście, że przyjdą, zamknij się”.

Archie otwiera oczy w ciemności. Nie musi już udawać przed Fredem, nie teraz. Nawet jeśli braciszek nie śpi, nie może go widzieć. Zobaczył wskazówki zegarka, bo ten ma podświetlaną tarczę, ale tutaj jest za ciemno, żeby mógł dostrzec Archiego, a poza tym Archie odwrócił się do niego plecami. Może teraz dłubać w nosie albo płakać – może płakać za mamą i za tatą, o ile tylko będzie to robił po cichu – a Fred o niczym się nie dowie. Nie zobaczy twarzy Archiego, jedynie tył jego koszulki, z której sterczy metka.

Archie powinien był włożyć piżamę przed pójściem spać. Przebrał Freda, ale było to bardzo trudne i pod koniec tak się zmęczył, że ze swoją dał sobie spokój; położył się w koszulce i szortach. Pierwszy raz tak zrobił, pierwszy raz złamał zasady. Powinien był też umyć zęby, ale nie umył. Kazał umyć zęby Fredowi, a potem udał, że robi to samo, kiedy Fred korzystał z wiadra.

Trochę go niepokoi, że zaczął łamać zasady, lecz czuje się też odważny, tak jak wtedy, gdy przeciwstawił się Saulowi Wellerowi w szkole. Zamiast uderzyć mocniej Archiego, Saul przybił mu piątkę. Czasami warto łamać zasady.

Metka koszulki łaskocze. Kark Archiego jest kościsty i boli go każdy skrawek ciała. Cały czas mu zimno. Gdyby był w domu, przykryłby się po same uszy. Śpiworem się nie da. W środku jest mokry od potu i śmierdzi. Archie nienawidzi smrodu niemal tak samo mocno jak mroku, chociaż nigdy się do tego nie przyzna, nie przed Fredem, nawet nie przed samym sobą.

W domu mają sypialnię na samej górze i mama kiedyś mówiła, że zawiesi im specjalne zasłony, które nie wpuszczają światła, ale nigdy tego nie zrobiła i Archiego to cieszyło, bo on nie lubi ciemności, a poza tym za oknem rośnie drzewo, a na nim jest gniazdo kosa. Gdyby w oknach wisiały specjalne zasłony, nie mogliby oglądać kosa.

Archie żałuje, że tu na dole nie ma żadnego okna.

Ale i tak widziałby tylko ziemię, gęstą i czarną.

Nawet gdyby okno było w suficie, tak jak w domu Saula Wellera, widziałby przez nie tylko ziemię.

Są zakopani, zakopani pod ziemią.

Ta myśl przyprawia go o mdłości, jego nadgarstki pulsują, jakby dopiero co skończył wyścig. W buzi Archiego pojawia się kwaśny posmak, jakby wymiotów. Nie chce o tym myśleć. Zaciska powieki i wyobraża sobie kosa, jego żółty dziób i mrugające oko, spoglądające na nich spomiędzy gałęzi drzewa za oknem na piętrze. Przez to okno wpada światło; rzuca paski na podłogę przed łóżkiem Archiego i łóżkiem Freda.

Fred mamrocze przez sen.

– Mamusiu. Mamusiu...

Powinien być cicho. Obaj powinni być cicho. To jest pierwsza i najważniejsza zasada. Obiecali, że będą cicho.

Archie zaciska dłoń w pięść i przykłada do ust, żeby powstrzymać się przed uciszaniem Freda, przed powiedzeniem mu: „Wszystko będzie dobrze. Mama zaraz przyjdzie, wszystko będzie dobrze”. Archie nie chce kłamać.

Nie można kłamać, zwłaszcza młodszemu bratu.1

Teraz

SIERŻANT NOAH JAKE obserwował posterunkową Debbie Tanner, która podchodziła do kolejnych biurek z puszką pełną wypieków, niczym tancerka burleski zbierająca napiwki. Sierżant Ron Carling włożył rękę do puszki, jednocześnie gapiąc się w dekolt posterunkowej Tanner, jakby ktoś przypiął do jej piersi plastikowe oczy. Debbie miała ogromny biust; sprawiał, że zwykła biała koszula wyglądała jak baskina.

– Muffinki – powiedziała. – Domowe.

Carling wziął muffinkę z puszki, dając odpowiednie znaki zadowolenia. Odkąd Debbie zaczęła pracować na posterunku, przytył kilka kilogramów.

Odezwał się telefon Noaha: wiadomość od Dana. Niezbyt bezpieczna w pracy, a nawet bardzo niebezpieczna. Noah przejechał palcem po tekście, ukrywając uśmiech. Puszka z wypiekami wylądowała mu pod nosem.

– Weź dwie – rozkazała Debbie. – Chyba że Dan nie lubi słodyczy. – Posłała mu konspiracyjny uśmiech. – Ale skoro umawia się z największym ciachem w londyńskiej policji, domyślam się, że jednak lubi. – Podetknęła mu puszkę. – Świeżutkie, piekłam dzisiaj rano.

– Dzięki, ale dopiero co jadłem śniadanie.

O której ona wstaje, że ma czas upiec blachę muffinek przed dziewiątą?

– Zostawię ci jedną na później. – Wyjęła jedno ciastko i położyła je obok klawiatury Noaha, gdzie zerkało na niego znad papierowej papilotki. – Następnym razem upiekę jamajskie. Banany i orzechy pekan. Może twoja mama ma przepis?

– Sierżancie Jake, mogę na chwilę? – Komisarz Marnie wychynęła zza progu swojego biura. Wyglądała bardzo schludnie w grafitowym kostiumie, z rudymi lokami spiętymi nad karkiem.

Noah odszedł od biurka, chowając komórkę do kieszeni.

Posterunkowa Tanner ruszyła za nim do biura Marnie, potrząsając swoją puszką.

– Muffinkę? Piekę je z cukinią. Są znacznie zdrowsze niż te z masłem. Oczywiście pani inspektor nie musi dbać o figurę. – Spojrzała z góry na płaską klatkę piersiową Marnie, uśmiechając się ze współczuciem, a potem sięgnęła ręką do stojącej na brzegu biurka doniczki i badawczo pogrzebała palcami w ziemi.

Marnie usiadła w fotelu i kiwnęła głową na Noaha, żeby zajął miejsce po drugiej stronie biurka.

W doniczce rósł kaktus, który – jeśli miał odpowiedni nastrój – wypuszczał pająkowate kwiaty. Właśnie znajdował się w odpowiednim humorze, jednak Debbie i tak sprawdziła ziemię, jakby komuś tak zajętemu jak komisarz Rome nie można było powierzać dbania o kaktusy. Noah skrzywił się na tę poufałość, a Marnie zapytała tylko:

– Jak idą prace nad dokumentacją?

– Się robi, pani komisarz – odparła Debbie. Obróciła się na pięcie i wróciła do biurka, kołysząc dziobem swojego okrętu. Nic dziwnego, że Ron Carling i reszta się gapili.

Noah się nie gapił. Patrzył właśnie na komisarz Rome, której twarz przyjęła wyraz skupienia: nowa zmarszczka, cienka jak nić, na grzbiecie nosa.

– Co się stało?

– Znaleźli ciała. W Snaresbrook...

– Ile?

– Dwa. – Patrzyła mu cały czas w oczy z pewnym współczuciem. – Dwa ciała małych dzieci.

Jego pierwsza sprawa z martwymi dziećmi; cóż, zdawał sobie sprawę, że to się wydarzy prędzej czy później.

– Snaresbrook, to jest...

– Na wschodzie, za Leytonstone... Zazwyczaj tam nie działamy. – Marnie odsunęła krzesło i wstała, czekając, aż Noah zrobi to samo. – Ale to teren pod jurysdykcją londyńskiej policji, a ja znam to miejsce, a raczej tę ulicę. Dlatego przekierowali telefon do nas.

– Co to za miejsce? I skąd je znasz?

– Blackthorn Road. – Marnie sięgnęła po torebkę. – Prowadziłam tam śledztwo osiemnaście miesięcy temu.

Zanim Noah dołączył do zespołu.

– Co to była za sprawa?

– Przemoc domowa z komplikacjami – powiedziała szybko, ucinając słowa, myślami już była w Snaresbrook.

– Jakie komplikacje? – dopytywał dalej Noah.

– Zaginęło dziecko. Na początku wyglądało to na porwanie albo i gorzej.

– Ale tak nie było?

Marnie pokręciła głową.

– Znaleźliśmy dziewczynkę całą i zdrową. Nie istnieje oczywiste powiązanie między tamtą sprawą i... tą.

Ton, jakim wypowiedziała słowo „tą”, przyprawił Noaha o ciarki.

– Tylko tyle, że jedno i drugie wydarzyło się na tej samej ulicy.

– Cztery domy dalej. I to już dawno temu, sądząc po tym, co znaleźli. I gdzie. – Zauważyła jego pytający wzrok. – Pod ziemią. Odbył się pogrzeb, jednak nie w typowym sensie. Wiem niewiele więcej. Poprosiłam sierżanta Carlinga, żeby wstępnie przejrzał bazy osób zaginionych. Ty pojedziesz ze mną na miejsce.

Wyobraźnia Noaha podsuwała mu różne obrazy, jeden gorszy od drugiego.

Pogrzeb, jednak nie w typowym sensie...

Marnie złapała go delikatnie za łokieć, a potem kiwnęła na drzwi.

– Sprawdźmy to.2

POT PRZYKLEJAŁ KOSZULĘ do dolnej części pleców Marnie. Instynkt podpowiadał, by zatkać nos w ramach protestu przeciwko słodkiej i intensywnej woni rozkładu. Mucha plujka musnęła jej nadgarstek i Marnie wzdrygnęła się mimo lateksowych rękawiczek. Owad przyleciał z góry, skuszony smrodem. Nie wylęgł się tutaj. Gdyby tak było, w całym pomieszczeniu roiłoby się od much. Jedna samotna plujka poleciała za nią na dół, szukając źródła zapachu, najpierw wypełniła ciemność swoim bzyczeniem, a potem, podobnie jak Marnie, przysiadła koło posłania. Nie było sensu jej odganiać; mucha znalazła to, co muchy lubią najbardziej: gnijące mięso.

Każdy mięsień ciała Marnie wrzeszczał, żeby wyszła, uciekła, krew buzowała od adrenaliny, skóra świerzbiła od stresu. Mimo to Marnie została na swoim miejscu, kucając obok prowizorycznego posłania. Nie mogła ich zostawić, jeszcze nie; tu na dole, w mroku, można się było wystraszyć.

Plujka ucichła, zaczęła chodzić. Marnie nie próbowała jej przegonić, w pewnym sensie wdzięczna za jej obecność, za te niemal ludzkie dźwięki. Tu na dole, w mroku, było zbyt cicho.

Wysoko nad głową przyczaiło się niebo.

Mały prostokąt nieba, zbyt daleko, by dawać ciepło albo światło; Marnie musiała polegać na ustawionych na szeroki kąt trzech policyjnych latarkach, świecących w interwałach po całym pokoju.

O ile można to nazwać pokojem: dziesięć na piętnaście metrów betonowych ścian i podłogi, posiniaczonych od wilgoci. Sufit podtrzymywały dwa cementowe filary.

Prawie cztery metry pod ziemią.

Pułapka.

Pogrzeb, ale nie w typowym sensie…

Noah słusznie się wzdrygał, kiedy powiedziała to samo na komisariacie. Poleciła mu zostać z rodziną, która znalazła to miejsce, na świeżym powietrzu w ogrodzie na Blackthorn Road czternaście. Potem zeszła na dół, ponieważ musiała zobaczyć, z czym mają do czynienia.

Do wewnątrz wchodziło się przez właz, po zardzewiałej drabince. Szczeble wgryzały się w rękawiczki na jej dłoniach, oddając ostre płatki pomarańczowego żelaza.

Białe światło latarek paliło surowe ściany i prowizoryczne posłanie.

Marnie nie potrafiła mu się dokładnie przyjrzeć. Nie była jeszcze gotowa. Zamiast tego rozglądała się po podłodze, patrzyła na porozrzucane puszki i ubrania, książeczki z obrazkami i zabawki. Starała się niczego nie ruszyć, by zachować szacunek wobec miejsca zbrodni. Czekała na Fran Lennox i techników. Przeszywała wzrokiem ciemność, szykując mentalny spis, jeszcze zanim powstanie ten oficjalny.

Dwie pary małych czarnych adidasów zapinanych na rzepy w nogach łóżka. Dwie niebieskie kurtki z wzorem w stylu moro wisiały na gwoździu wbitym w ścianę. Kilka książeczek dla dzieci leżało na betonowej podłodze. Napuchły, tak jak książka telefoniczna, która leżała na deszczu przed pustym domem. Tusz rozmazał się na okładkach, zmieniając kaczuszki, szczeniaczki i roboty w potwory.

Przy jednej ze ścian stała niska piramida z puszek po jedzeniu. Wilgoć pozbawiła je etykiet i wżarła się w aluminium, zostawiając turkusowe plamy. Puszki miały zawleczki, z których trudno się korzystało małymi palcami. Materiałowe zabawki – małpka w koszulce w paski, wiewiórka z czerwonym ogonem – zapadły się, namokły, spuściły główki. Porzucona układanka rozłożyła się na kawałki zielonego papieru. Na pudełku widać było farmę pod błękitnym niebem. Puzzle były dość proste, by mogły je układać przedszkolaki, ale wilgoć sprawiła, że nieba nie dało się odróżnić od trawy, a unikalne kształty elementów rozpadły się zupełnie.

Na widok układanki zapiekły ją oczy. Jak okrutne było zostawić obrazek z zieloną trawą i błękitnym niebem w miejscu, gdzie znajdowały się tylko szary cement i sina wilgoć?

Nasłuchiwała przez moment odgłosów ze znajdującego się wyżej ogrodu, ale nic do niej nie docierało. Gruba warstwa betonu i metr gleby zagłuszały wszelkie dźwięki, czy to z góry, czy z dołu.

Rzeka płynęła nie tak daleko od ogrodu; Marnie czuła jej zapach. Zalała to pomieszczenie, a potem odpłynęła? Czy mieli do czynienia ze śmiercią przez utonięcie? Wątpiła w tę wersję wydarzeń.

W otrucie też. Ciała były zbyt… Szukała odpowiedniego słowa: zbyt spokojne? Odprężone? Żadne określenie nie pasowało, jednak otrucie wyglądałoby inaczej. Ciała na posłaniu tuliły się do siebie. Jakby spały, choć było inaczej. Z jednej drobnej, kruchej dłoni zwisał zegarek. Już dawno przestał tykać.

Co miała przed oczami? Ofiary powolnej śmierci z głodu? Choroby? Uduszenia?

Zapewne nie to ostatnie; skoro są tu wilgoć i pleśń, musiało też przedostawać się powietrze, przypadkiem albo zgodnie z planem. Raczej planowo, zgadywała. Znajdowała się w bunkrze, najprawdopodobniej zbudowanym do przechowywania zapasów, ale nie mogła też wykluczyć paranoi z czasów zimnej wojny. Zbudowano go dla żywych, nie dla zmarłych.

A jednak nie przeszkodziło to komuś w zrobieniu… tego.

Dotknęła dłonią boku prowizorycznego posłania, chociaż teraz nie miało to znaczenia. I tak się spóźniła. Jak się domyślała, nawet o kilka lat. Cztery, pięć? Może więcej. Fran Lennox będzie wiedzieć. Już była w drodze, razem z całym zespołem techników. Ślady były zimne, zbyt zimne, żeby dwadzieścia minut zwłoki zrobiło różnicę.

Jeszcze chwila i Marnie zajmie się pakowaniem wszystkiego do torebek i wypisywaniem etykiet. Jeszcze chwila i będzie detektywem. W tym momencie wolała być po prostu człowiekiem. Przerażonym człowiekiem, który siedzi razem z dwoma innymi, mniejszymi ludźmi. Tylko sekundę; Fran zaraz tu będzie.

Marnie szepnęła to do ciał na posłaniu:

– Już jedzie. Zaraz tu będzie.

Odwróciła wzrok i spojrzała na ścianę, przy której stała piramidka puszek. Bunkier urządzono jak przestrzeń mieszkalną: jedzenie trzymano jak najdalej miejsca, gdzie znajdowało się wiadro przykryte spleśniałym ręcznikiem. Łóżko zostało odgrodzone od miejsca do zabawy poprzez stworzenie przestrzeni do ubierania się i rozbierania. Poziom organizacji sugerował, że nie chodziło o tymczasowy pobyt. Raczej trwały i ostateczny, tak jak śmierć. Nędzny.

Wyobraziła sobie pakowanie i opisywanie zawartości bunkra. Większość rzeczy rozsypie się przy pierwszym dotknięciu. Nawet puszki, gdzie rdza przeżarła zawleczki i zakwitła w postaci upiornych zielonych kwiatów. Widok puszek coś jej przypominał, coś ją ciągnęło z tyłu głowy. Stal pragnie być utlenionym żelazem. Tego się nauczyła w szkole, zapamiętała słowa nauczycielki: „Wykopujemy je i ubijamy na stal, ale to nie trwa długo. Stal pragnie być utlenionym żelazem”. Czajniki, puszki i samochody, fundamenty tysiąca wieżowców, a wszystko to z tym samym zapałem pragnie na powrót stać się utlenionym żelazem, zardzewieć i upaść. Właśnie to się działo tutaj, w mroku. Czuła posmak żelaza na języku; przypominał krew.

Wycelowała światło latarki na najbliżej stojącą puszkę, żeby sprawdzić, czy ktoś próbował ją otworzyć i co znajdowało się w środku.

Na resztkach jednej z etykiet udało jej się rozczytać: brzoskwinie.

Próbowała przypomnieć sobie smak brzoskwiń z puszki. Z pewnością jadła takie w dzieciństwie. Słodki, mokry, różowy smak, chociaż sam owoc był pomarańczowy. Wyciągnęła rękę i dotknęła metalu samą opuszką palca. Rdza zaszeleściła pod lateksową rękawiczką niczym pióra.

Nie zdejmą tutaj żadnych odcisków palców.

Jak mają w takim razie odnaleźć sprawcę?

Musiała się dowiedzieć, kto był odpowiedzialny za to, czego nie potrafiła pojąć.

Kiedy Marnie kucała, komórka wbijała jej się boleśnie w biodro. Światło latarki nie rozpraszało mroków. Tylko mieszało cienie, jak patyk błoto. Rozejrzała się w poszukiwaniu latarek dzieci. Z pewnością nie oczekiwano po nich, że będą się ubierać po ciemku albo korzystać z wiadra po ciemku, i po co im książki, jeśli…

Pod poduszkami.

Kładły latarki pod poduszkami, żeby były bezpieczne i na wyciągnięcie ręki. Tuliły się do siebie z powodu ciemności. Wystraszone…

Wystraszone.

Nie, to słowo nie było w stanie wyrazić tego, co czuły.

Wyprostowała się, ale tylko tyle, by telefon nie wbijał jej się w biodro. Zaprosiła Noaha Jake’a na to przyjęcie; jego pierwszą sprawę z martwymi dziećmi. Poczuła wyrzuty sumienia. Odwiedziła już wiele miejsc zbrodni. Nigdy nie był to przyjemny widok. Jednak ten tutaj należał do najgorszych. Ciało Marnie całe się napinało, wysyłając do mózgu sygnały ostrzegawcze. Powinna wracać na górę, na świeże powietrze.

Nie możesz zostawić ich tutaj samych.

Nie mogła. Dopóki nie pojawią się technicy. Rodzina w ogrodzie…

Rodzina, która odnalazła bunkier – ile wiedzieli?

Dół wykopano w ich ogrodzie, gdzie bawiły się ich dzieci. Marnie jeszcze żadnego nie poznała, ale rozmawiała już z ich ojcem. Właśnie pracował nad nową grządką na warzywa, kiedy natknął się na bunkier, i wciąż był blady z szoku, kiedy pojawili się Marnie i Noah; jego szpadel leżał porzucony, z brzegiem wyszczerbionym przez kontakt z pokrywą włazu.

– Wprowadziliśmy się rok temu – mówił przez zadławione gardło. – W planach nie uwzględniono niczego podobnego. Sprawdziłem wyniki badania gleby na wypadek zanieczyszczeń, plany rur ściekowych. Nic. I dlatego uznałem, że można tam zejść… – Raz po raz wycierał ręce o spodnie. Oczy miał szeroko otwarte, nos zatkany. Przystojny mężczyzna, tylko blady z szoku. Terry Doyle.

Czekał w ogrodzie na Marnie i Noaha. Jego żona, Beth, została w domu, daleko od ciał, bo ogród był duży. Marnie zauważyła w oddali twarz kobiety z małym dzieckiem na kolanach, które trzymało palec w buzi.

– Jak długo… – Terry wyszeptał do Marnie i Noaha, kiedy stali nad wejściem do bunkra. – Jak długo tam leżeli?

– Ustalimy to. Panie Doyle, niech pan poczeka razem z żoną w domu. Sierżant Jake się państwem zajmie.

– Nie mogłem… Nie chciałem ich zostawiać samych. – Jego źrenice, które próbowały przyzwyczaić się do światła po pobycie w ciemnościach, zwężyły się. – Wydawało mi się to niewłaściwe. To jeszcze maleństwa…

– Rozumiem. Sierżancie Jake…?

Noah chwycił delikatnie mężczyznę za ramię i poprowadził w stronę domu, gdzie czekała jego żona. Marnie zeszła po drabinie do bunkra, uruchamiając policyjne latarki, żeby rozproszyć mrok. Na końcu drabiny przystanęła, nasłuchując odgłosów dwóch mężczyzn idących w stronę budynku. Ledwo dało się ich słyszeć, przez co zaczęła się zastanawiać, czy to możliwe, by nawoływania i krzyki mogły się wydostać spod ziemi. Na pewno nie usłyszeliby ich Doyle’owie, którzy wprowadzili się tutaj ledwie rok temu. Wcześniej wszędzie dokoła znajdowały się łąki.

Marnie zjawiła się kiedyś na Blackthorn Road, kiedy domy były jeszcze nowe, osiemnaście miesięcy temu. Ciała znajdowały się na dole znacznie dłużej.

Terry Doyle nie chciał ich zostawiać samych. Marnie go za to polubiła. Większość ludzi czułaby obrzydzenie, choćby z powodu zapachu. Terry wyraźnie był w szoku, ale w taki sam sposób jak Marnie. Nie próbował uciekać, chociaż widział dokładnie to samo, co ona.

Jak głęboko zdążył zejść, zanim zdał sobie sprawę, co znalazł? Fran będzie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, jak długo ciała tu leżały. Na pytania Marnie też odpowie, te dotyczące przyczyny śmierci.

Jeśli im się poszczęści, Fran znajdzie też dowody na to, kto to zrobił, żeby Marnie mogła zacząć wykonywać swoje obowiązki należycie, zamiast kucać tutaj z przekonaniem, że się spóźniła…

Z góry padł na nią cień. Wspinał się chwilę po szczeblach, jakby wystraszony światłem, a potem zatrzymał się na jej karku. Kiedy to się stało, zapiekło ją uczucie, że jest obserwowana.

Podniosła wzrok na otwarty właz, zupełnie ślepa.

Kiedy jej oczy się przyzwyczaiły do światła, zobaczyła zarys głowy i ramion.

Kogoś niższego niż Noah Jake czy Terry Doyle.

Czyżby chłopiec…?

Nastolatek z twarzą przysłoniętą przez niebo.

Marnie zadrżała. Wspomnienie na moment nią zawładnęło, ciągnąc z dala od mroku i smrodu śmierci, i żałosnego zawiniątka, które najpierw zobaczyła w oczach Terry’ego Doyle’a, w inne miejsce, gdzie też kucała, bojąc się podnieść wzrok i bojąc się odejść.

Plujka, bzycząc przy jej nadgarstku, przywróciła ją do teraźniejszości.

Zamrugała i kiedy znowu popatrzyła, chłopiec zniknął.

Został tylko jego duch, odcisk na siatkówce, na tle przyczajonego nieba.

Ciąg dalszy w wersji pełnejPOLECAMY

Śmierć to dopiero początek…

Ponura toruńska jesień. Dziennikarz Marek Bener właśnie dowiedział się, że straci pracę. Jednym z jego ostatnich reporterskich zadań jest wyjazd do spalonego domu. Okazuje się, że zginął w nim dawny przyjaciel Benera, który przed laty uwiódł mu narzeczoną. Teraz zrozpaczona kobieta szuka wsparcia u dziennikarza, ale wkrótce znika bez śladu…

Bener wie, że musi ją odnaleźć. Niestety, kryminalna gra, w którą zostaje uwikłany, nie ma jasnych zasad. Dziennikarz nie przypuszcza nawet, że z pozoru zwykły dzień przerodzi się w walkę o życie. Reporter musi dotrzeć do prawdy, która całkowicie go odmieni.

ROBERT MAŁECKI – nowe mocne nazwisko polskiego kryminału!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: