Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie ma lipy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie ma lipy - ebook

Jak chłopiec z małej, nikomu nieznanej wioski stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych kulturystów? Po prostu spełniał swoje marzenia. Burneika pokazuje, że nie ma drogi na skróty. Nie zawsze będzie łatwo, ale będzie warto. Upór, chęć walki, umiejętność pokonywania własnych słabości - w świecie sportu to bardzo pożądane cechy. Jeśli dodamy do tego trochę stejków i garść motywacji - sukces gwarantowany.

Robert Burneika - sportowiec litewskiego pochodzenia, znany również jako Hardkorowy Koksu. Współtwórca oraz bohater filmów propagujących trenowanie kulturystyki, emitowanych w kanałach społecznościowych a także książki "Nie ma lipy" oraz programu o tym samym tytule, wydawanym przez jedną z komercyjnych stacji telewizyjnych.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-78305-6
Rozmiar pliku: 521 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mankuny

Był rok 1978. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej skończyły się mistrzostwa świata w piłce nożnej, podczas których ostatecznie Argentyna pokonała w finale Holandię z wynikiem 3:1. Było to również parę miesięcy przed pamiętną zimą stulecia i dokładnie 3 dni po szczęśliwym powrocie na ziemię radzieckiej kapsuły lądownika Sojuz 30 z Polakiem, Mirosławem Hermaszewskim na pokładzie. Właśnie 8 lipca 1978 przyszedłem na świat w szpitalu, w 80 tysięcznym mieście o nazwie Olita (lit. Alytus). Dzisiaj znajduje się ono na Litwie, wtedy w czasie głębokiej komuny, te tereny były częścią Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, w skrócie ZSRR. Na szczęście taki stan nie miał już trwać długo…

Mieszkałem 10 km dalej, w mojej wiosce o nazwie Mankuny (lit. Mankunai) i wszędzie miałem daleko. Do szkoły, która znajdowała się w małym miasteczku Miroslavas miałem 2,5 km i od razu na wstępie powiem, że tutaj żadne autobusy nie jeździły. Jak wspomniałem wcześniej, byliśmy częścią sowieckiego Sojuza i na wszystkim dookoła swoje piętno odcisnęła komuna. Jak to u czerwonych, działo się tutaj dużo dziwnych rzeczy, o których później. W szkołach obowiązywał język litewski, a drugim wymaganym był rosyjski. Czerwoni chcieli nas zrusyfikować, ale na szczęście im się to nie udało. Płaciliśmy oczywiście w rublach. Rodzice pracowali w tzw. kołchozie, ruskim wynalazku, który jest skrótem od „kollektywnoje choziajstwo”, czyli gospodarstwo kolektywne. Jak to z Matuszką Rassiją zwykle bywało, była to spółdzielcza wspólnota rolnicza, prawie jak na Zachodzie, z tą małą różnicą, że nie można było się z niej wypisać. To właśnie kołchozy dostarczały do wszystkich sklepów mleko, mięso i inne produkty.

Każda rodzina dostawała jakiś kawał ziemi, który musiała obrobić. Nie było innej pracy na wsi, nieważne czy ktoś był rolnikiem, kierowcą, czy doił krowy, jedynym wyjściem była praca w kołchozie. Otrzymywało się za to wynagrodzenie, ok. 150 rubli i jakiś przydział np. dwa worki cukru raz do roku. Wtedy to wystarczyło na postawienie domu i kupno samochodu, ale oczywiście, jak to w bloku wschodnim zawsze miało miejsce — każdy kombinował na boku ile tylko mógł. To chyba zostało nam z ruskich czasów do dzisiaj.

Moja rodzina nie była ani specjalnie bogata, ani biedna. Emil, mój tata, pracował w kołchozie jako mechanik wszelkich maszyn. Monika, moja mama, była zatrudniona również w kołchozie, w laboratorium, gdzie pobierała próbki mleka do badania. Mam jeszcze brata, który jest starszy ode mnie o 8 lat i od zawsze był bardziej podobny do mamy z wyglądu. Ja za to genetycznie byłem w stu procentach jak ojciec. Można powiedzieć, że bardziej byłem synem ojca, wszędzie mnie zabierał, jeździłem z nim od małego. Już w wieku 4 lat jeździłem z nim czołgiem…Dom

Od urodzenia mieszkałem w tym samym domu. Nie był to Wersal, ale prawdziwy dom rodzinny, zbudowany przez mojego ojca, kiedy ten miał zaledwie 20 lat. Budynek był jednopiętrowy, porządnie zbudowany — cały z cegły. Ojciec budowlanki nauczył się podczas dwuletniej służby w armii w Moskwie. Był w tym tak dobry, że później stawiał domy prawie wszystkim sąsiadom. Pracował szybko, a jego budowle cechowały się prostotą, bo ta, jak wiadomo, jest najlepsza. Nie potrzebował nawet kątownika, stawiał ścianę na oko, po czym przystawiał poziomicę i wszystko było prosto, takie miał oko do budowania.

Wracając do domu rodzinnego, składały się na niego weranda, kuchnia, mała łazienka, salon, pokój rodziców i pokój brata. Dla mnie, jak to bywa z najmłodszymi — niestety pokoju zabrakło. Otrzymałem go dopiero, kiedy brat ukończył 18 lat i poszedł do armii. Był cały mój i byłem z tego powodu bardzo zadowolony. Później, bo już w wieku 17 lat, sam zrobiłem w nim gruntowny remont. Tak porządnie, że trzyma się do dzisiaj. To dlatego, że zawsze jak się już do czegoś zabierałem, to robiłem to najlepiej jak potrafię. Zostało mi to do dziś.

Za ruskich czasów dom był ogrzewany olejem opałowym. Wtedy to kosztowało jakieś śmieszne grosze. Zalewało się piec przez całą zimę i spokojnie było nas na to stać. W końcu czasy się zmieniły, ceny oleju strasznie poszły do góry i musieliśmy płacić za niego jakieś chore pieniądze. Podjęliśmy decyzję przerobienia systemu i od tamtej pory dom ogrzewany był tylko drewnem.

Ojciec nigdy nie żałował na garaże, jeden z nich stał od razu przy domu. Na początku mógł pomieścić 2 samochody. Dużo później, kiedy zaczęliśmy naprawiać auta, razem zainwestowaliśmy pieniądze w rozbudowę i powiększyliśmy go o połowę. W sumie w naszych garażach jest miejsce na 7 fur. To właśnie nad tym pierwszym garażem było pomieszczenie, w którym spędziłem kawał swojego życia. Tam mieściła się moja pierwsza siłownia…Gospodarka

W tamtych czasach był taki zwyczaj, że mieszkając na wiosce, trzeba było mieć chlew, a w nim krowy i świnie. Można powiedzieć, że taka była moda. My też mieliśmy niedużą gospodarkę. Oczywiście wszystko na swoje potrzeby, bo od handlu był kołchoz. Ale co to byłaby za gospodarka bez psów pilnujących dobytku i kotów łapiących gryzonie. Tych zwierząt również u nas nie zabrakło. W późniejszych czasach pojawiły się nawet jakieś kozy i owce, ale to już bardziej jako hobby ojca. Takiego rodzaju bydła normalnie się nie trzymało. Układ był prosty — krowy na mleko, świnie na mięso i tak się żyło. Nie było lipy!

Jednak samo nic się nie zrobiło. Zacząłem pomagać rodzicom, kiedy miałem jakieś 10 lat. Brat jak zwykle się opierdalał i nie chciał nic robić. Zawsze miał jakąś wymówkę, a to chory, a to go boli noga i tak cały czas. Więc za dnia byłem w szkole, później pracowałem, a wieczorem, jak już zacząłem ćwiczyć, wylewałem poty na siłowni. Moją główną robotą było organizowanie siana dla krów. Nie było to takie proste. Mocno zbite bele leżały na górnym piętrze, na które trzeba było wejść po drabinie. Następnie nabijałem je na widły i zrzucałem na dół, ale dokładnie tyle ile było potrzeba na ten wieczór. Porządek musiał być, nic nie mogło się plątać pod nogami.

Moją drugą robotą było wyciąganie wody ze studni i zanoszenie jej w wiadrach do chlewu. Nie powiem, żebym tego nie lubił, to było dobre ćwiczenie na siłę. A że nigdy się nie opierdalałem, to od razu nosiłem dwa, bo po co chodzić z jednym, zresztą tak lepiej rozkłada się ciężar. Nikt wtedy nie słyszał o jakiś systemach doprowadzających wodę, czy nawet zwykłych wężach. Klasycznie trzeba było wyciągnąć wodę głęboko ze studni i zapieprzać do chlewu jakieś 100 metrów przez podwórko. Zimy były takie, że 20 stopni to była normalna temperatura. Do tego śniegu nawalone po same jaja, a nawet po pas. Mimo tego mrozu woda sama się nie zaniosła. Nie było opierdalania się!

Latem prace były inne, takie jak przewracanie siana i grabienie. Robota z wożeniem siana była najgorsza, nienawidziłem tego. Upał, żar leje się z nieba, ja cały spocony wrzucam widłami siano na przyczepę i zapieprzam. To samo z jego późniejszym układaniem w nagrzanym chlewie, gdzie prawie nie było powietrza. Wyobraźcie sobie, że po dniu takiej roboty byłem cały czarny, tylko oczy się świeciły. Po pracy zawsze ten sam kierunek — jeziorko i w nim kąpiel, ale to nie koniec. Nadchodził wieczór, więc uderzałem jeszcze na dyskotekę, tak się żyło hardkorowo!

W lecie w trakcie dnia bydło było na polu i zgadnijcie, kto był naczelnym dostawcą wody dla krów? Zapieprzałem z tymi wiadrami po kilka razy dziennie, a one piją jak smoki, nawet 4—5 wiader jak jest gorąco. Jedyne czego nie robiłem, pracując na gospodarce, to dojenie krów. Zawsze robiła to mama, muszę koniecznie jeszcze kiedyś spróbować. Za to byłem pierwszy do picia mleka, bardzo je lubiłem. Świeże, ciepłe, prosto od krowy, jeszcze z pianką — pełen wypas.

To mleko, które można dziś kupić w sklepie, to jest jakaś lipa. Nie jest ono ani potrzebne, ani zdrowe dla organizmu. Wydaje mi się, że tego produktu lepiej w ogóle nie używać, bo co właściwie w nim jest? Ja wychowałem się na świeżym mleku prosto od krowy i twarogu, który robiłem własnymi rękami. Wystarczyło zostawić mleko na kilka dni w ciepłym miejscu, później podgrzać je na ogniu i z tego powoli robił się twaróg. Był świeżutki, jeszcze ciepły, od razu wygrzebany z garnka. Wystarczyło tylko delikatnie posypać cukrem i wchodził jak złoto. To dopiero było smaczne i bogate w białko. Na pewno od niego urosły mi takie duże bicki!Ojciec, mój autorytet

Ma na imię Emil i zawsze był oryginalny. W swoim życiu robił bardzo dużo różnych rzeczy, prawdziwy człowiek renesansu, z kilkoma wyuczonymi zawodami. Nigdy nie przestawał pracować, nie odmawiał nikomu pomocy, a z żelaza był w stanie zrobić wszystko… no, może prawie wszystko. Jego hobby było konstruowanie pojazdów w garażu, w którym non stop przebywał. Nie mam na myśli jakiś śmiesznych samochodzików, On tworzył w nim prawdziwie hardkorowe potwory! To były maszyny, których normalnie nie zobaczycie na ulicy, czołgi, pojazdy na płozach i inne wynalazki. Każdy z wiosek dookoła dziwił się, co się tutaj wyprawia.

Kiedyś, ojciec ruski czołg (nie mam pojęcia, skąd on je brał?) przerobił na CABRIO. Do środka wsadził prawdziwe fotele od samochodu i zapieprzał tym potworem po wsiach. Najczęściej w zimę, bo wtedy najlepiej się jeździło. Przy czym to nie były takie zimy jak teraz. Często napadało metr albo i dwa metry śniegu, ale dla mojego ojca to nie był problem. Swoim pojazdem wszędzie mógł dojechać. Już w wieku 4 lat jeździłem z nim tym czołgiem, chociaż oczywiście jeszcze sam nie kierowałem.

Na początku ludzie jeszcze robili wielkie oczy i otwierali gęby, kiedy widzieli, jak ojciec wariował na skróty przez pola. Później już się przyzwyczaili i wiedzieli, że jak ktoś napieprza przez góry, czy prosto przez pola, to na pewno Emil. Mając takiego potwora, mógł jechać każdą drogą, ba!, on sobie sam je tworzył tam, gdzie akurat było mu wygodnie. Normalnych dróg prawie w ogóle nie używał, a jak już nimi jechał, to wszyscy wiedzieli, że trzeba uciekać z drogi, bo on się nie pierdolił w tańcu. Nawet dzisiaj, mimo 70 lat na karku, nadal spędza czas w swoim garażu, gdzie bez przerwy konstruuje jakieś maszyny, głównie ciągniki. Można powiedzieć, że jest zakochany w żelazie, tak samo, jak ja, z tą różnicą, że on nadaje mu nowe kształty, a ja przerzucam tony na siłowni.

Poza darem do konstruowania ojciec miał też bardzo dużo siły, wydaje mi się, że musiałem ją odziedziczyć po nim w genach. Nie poznałem mojego dziadka, zmarł kiedy mój ojciec miał 12 lat. Od małego więc musiał utrzymywać rodzinę, jako że był najstarszy. Miał jeszcze czterech młodszych braci, w sumie było ich pięciu. Właśnie od kiedy ukończył 12 lat, zaczął pracę przy kopaniu studni. Tak pracował fizycznie przez wiele lat, aż okazało się, że jest najsilniejszym człowiekiem w okolicy, jak na tamte czasy. Miał tyle pary, że wchodząc do studni, był w stanie wypchnąć nogami betonowy krąg! Pokażcie mi takiego, który to zrobi. Nikt nie potrafił uwierzyć, póki nie zobaczył tego na własne oczy. Nikt też nie był w stanie powtórzyć takiego wyczynu. Co tu dużo mówić, mój ojciec był hardkorem!Pierwsza kradzież

Ta historia niektórym z was może wydawać się mało ważna, ale na mnie wywarła ogromny wpływ, a konsekwencje moich wyborów i późniejsze uczucia z nimi związane zmieniły moje życie raz na zawsze i sprawiły, że jestem tym, kim jestem.

Dużo czasu spędzałem u babci, szczególnie na podwórku, bo kto by się dusił w lecie w domu. Na pewno nie dzieciak z taką energią jak moja. Bawiąc się przed domem, moją uwagę od zawsze zwracał szczególny kamień. Był mocno nietypowy, był w całości z granitu i bardzo mi się podobał. Niby zwykły kawałek kamienia, wyszlifowany, jakiś ostatek, który nie załapał się do niczego konkretnego. Leżał zwyczajnie lekko wbity w ziemię jakby zapomniany, niechciany. Wspomniałem już, że strasznie mi się podobał?

Jako dzieciak, głupi i niedoświadczony, niewiele rozumiałem. Miałem wtedy chyba coś około 6 lat. Raz, pewnego dnia, pomyślałem sobie, że chciałbym go zabrać do siebie, aby móc się nim bawić. Zabrałem go i zostawiłem na dworze przed domem rodzinnym. W sumie był u mnie jakiś tydzień. Pewnego razu przyszła do nas w odwiedziny babcia. Oczywiście, od razu rozpoznała kamień, który przez tyle czasu znajdował się przed jej domem. Pamiętam, że nic wtedy nie powiedziała. Zwyczajnie, bez słowa, wzięła go z powrotem i zaniosła na swoje podwórko. Niby to drobna sprawa. Niby nic się nie stało. Ot, zwykły kamień, który przeniosłem z miejsca na miejsce… ale wtedy zrozumiałem, że tak się nie robi. W końcu nie zapytałem babci o zdanie, zwyczajnie go sobie przywłaszczyłem, UKRADŁEM.

To była moja pierwsza poważna życiowa nauka. Zrozumiałem, nie wolno brać niczego, co nie należy do mnie. Po tym, jak babcia zabrała swój kamień, czułem straszny wstyd. Długi czas mnie to gryzło. Czułem się bardzo głupio, wiedziałem, że zrobiłem bardzo złą rzecz. Po tym wydarzeniu nic na ten temat nie mówiłem, udawałem, że nic się nie stało, ale tak było na zewnątrz. Wewnątrz czułem to i zapamiętałem tę naukę do dziś. Będę o niej pamiętał do końca życia, jestem tego pewny.

To wydarzenie, niektórzy mogliby powiedzieć, że była to „drobna” rzecz, ale dla mnie była to prawdziwa życiowa nauka. Przez zawstydzenie, które czułem, od tamtej pory NIGDY nie wziąłem nawet najdrobniejszej rzeczy, która nie należała do mnie. Ta sytuacja bardzo na mnie wpłynęła.

Teraz, z biegiem lat, uważam, że już w najmłodszym wieku trzeba wpajać dzieciom najważniejsze wartości. Uczyć je, że tak nie można, to się później pamięta. Myślę, że jest to dobre przygotowanie na nadchodzącą drogę życia. Jak za młodu pozwoli się dziecku na takie zachowania, to będzie to dla niego normalne i trudno będzie to zmienić. Znacie powiedzenie — „Czym skorupka za młodu (…)”? Zgadzam się z nim w stu procentach.Drewniana kolejka

Na całym świecie, niezależnie od szerokości geograficznej, każde dziecko myśli o prezentach. W moim domu nie były one takie częste. Dobrze pamiętam zimę 1986 roku. To były Święta, w domu stała żywa choinka przyniesiona pewnie przez ojca z lasu. Nie to, co dzisiaj, jakieś plastiki. Miałem dokładnie 8 lat i właśnie pod tą choinką znalazłem najlepszy prezent, jaki dostałem. Wtedy jeszcze myślałem, że to stary poczciwy Święty Mikołaj mi go przyniósł. Dzisiejsze dzieciaki pewnie nieźle się zdziwią, ale to był zwykły, mały, drewniany pociąg. Mimo tego, dla mnie był to największy i najlepszy prezent w życiu!

Może doceniłem go tak bardzo z tego powodu, że nie dostawałem wielu prezentów. Dało mi to do myślenia i nauczyło, że na wszystko trzeba sobie zapracować, nie ma co liczyć na darmowe prezenty. Po czasie najbardziej zauważyłem to na przykładzie moich bliskich kuzynów. Ich rodzice mieli więcej pieniędzy i mocno rozpieszczali swoje dzieci, zawsze dawali im dużo prezentów. Ci przyjeżdżali podczas świąt czy wakacji i pokazywali, co dostali, a dostawali wszystko, co chcieli. Zwyczajnie byli rozpieszczeni. To wszystko później odbiło się na ich dorosłym życiu.

Rower był drugim prezentem, który dostałem. Miałem wtedy jakoś około 5—7 lat i zacząłem chodzić do szkoły. Po nim nie pamiętam, abym dostał od rodziców jakikolwiek prezent. Znowu, przez to, że rzadko coś dostawałem, bardzo się z niego cieszyłem i doceniałem go jak nikt, a na pewno bardziej niż moi kuzyni. Zauważyłem, że oni, mimo że ciągle coś dostają, nie potrafią się z tego cieszyć. Nie potrafią tego docenić. To może się wydawać nieważne, ale teraz, po wielu latach widzę, że rodzice poprzez dawanie prezentów mają ogromny wpływ na przyszłe życie swoich dzieci. Szczególnie na samodzielność i ogólną postawę.

Wydaje mi się, że dzisiaj dzieci są strasznie rozpieszczane. Mają wszystko, ale nic ich nie zadowala. Szybko się nudzą nową zabawką, pobawią się chwilę i rzucą w kąt. To nie to, co mały Robert bawiący się długi czas swoją kolejką. Przez złą postawę rodziców, takie dziecko dorasta i nie wie, jak ma radzić sobie w życiu. W końcu taki człowiek zawsze wszystko dostawał za darmo, nie musiał naprawdę na nic zapracować. Dopada go dorosłe życie i nie może się odnaleźć. Nagle samemu musi zapracować, ale jako że jest zagubiony, to jak w dzieciństwie — biega do rodziców. Ci mu pewnie pomogą, ale sami nieumyślnie zrobili swoim dzieciom krzywdę, bo te nic nie potrafią i nie mogą poradzić sobie w życiu. Wszystko jest dla ludzi, ale nie można przesadzać. Trzeba znać umiar, szczególnie jak wychowuje się dzieci.Antena satelitarna

Radzieckie czasy, wszędzie szaro i smutno, a szczególnie w telewizji. Homo sovieticus, czyli człowiek sowiecki, miał na Litwie do dyspozycji całe dwa litewskie kanały i jeszcze jakiś jeden radziecki. Gdyby w tamtych czasach dać przeciętnemu człowiekowi dostęp do jakiejś platformy streamingowej, np. Netflixa, to ten by chyba padł na zawał. Nie wiedziałby, co się dzieje!

Jako że ojciec zawsze lubił innowacje i chciał mieć lepiej od innych, to wpadł na pomysł skonstruowania anteny, która łapałaby więcej programów. Oczywiście nie można było iść sobie do sklepu i kupić, bo wtedy żadnej elektroniki praktycznie nie szło zdobyć, a na pewno nie legalnie. Dlatego ojciec wpadł na pomysł postawienia wielkiego słupa, na którym, na samym czubku mógłby umieścić antenę. Jako że, jak już pisałem, nie pierdolił się w tańcu, to zbudował od razu konkretny stalowy słup o wysokości 18 metrów! Nigdy nie bawił się w półśrodki i jak już budował to porządnie, tak, że nawet trzęsienie ziemi by go nie przewróciło. Fakt, że u nas trzęsienia ziemi się nie zdarzają, ale to nic, ma być porządnie, albo wcale! Słup stanął od razu przy domu. Nie było to takie proste, bo okazał się gruby i strasznie ciężki, ale i na to Emil znalazł sposób.

Wymyślił system. Wziął dwie duże rury, jedna wchodziła do środka, a druga na zewnątrz. Stworzył pewnego rodzaju platformę na której już postawił właściwy słup. Na koniec doczepił linki metalowe po bokach, aby w żadnym wypadku wiatr go nie przewrócił. Na samym czubku założył antenę i tak cała konstrukcja stoi już ponad 30 lat!

To był pełen wypas, dzięki temu unowocześnieniu zaczęliśmy odbierać Telewizję Polską, konkretnie kanały TVP 1 i TVP 2. Jakość była bardzo dobra jak na tamte czasy. Pamiętam, że oglądałem bajki z Polski, to były Reksio i Smerfy. Na pewno dzięki temu tak dobrze mówię dziś po polsku.

Jednak te dwa dodatkowe kanały nie wystarczały ojcu. Pewnego razu spotkał jakiegoś gościa z Łotwy, który wymyślał sprzęt do łapania kanałów z satelity. W tamtym czasie nikt o takich rzeczach nie myślał, to był totalny kosmos, dosłownie i w przenośni. Ruscy trzymali wszystkich krótko, aby ludzie nie mieli za dużo informacji ze świata, a te, które mieli, były mocno przefiltrowane przez cenzurę.

Ojciec, jak to miał w zwyczaju, zaczął kombinować. Kupił odpowiedni sprzęt, tunel, głowicę. Poznany facet nie sprzedawał jednak samych anten, bo nie miał takiego dojścia. Ten talerz trzeba byłoby zamówić gdzieś zza granicy, ale nie mieliśmy wtedy takich możliwości. Nie było eBaya, a nawet jakby był, to paczka nie przejechałaby przez granicę. To było nielegalne! Jakby człowieka złapali, to mógłby pójść za to siedzieć, jak za sekret wojskowy. Jednak ojciec miał głowę i ręce do tej roboty. Sporządził plan na stole, wykonał wszelkie rysunki i opracował sposób stworzenia takiej anteny. Dodam, że nie była to prosta sprawa, odlanie talerza o takim kształcie, aby był w stanie wyłapać odpowiednie sygnały.

Ojciec był w swoim żywiole, zabrał się za konstruowanie. Ramę pospawał z metalu, wylał odpowiednią formę z betonu, aby dopiero przy jej pomocy uzyskać odpowiedni kształt dla anteny. Przywiózł aluminium, to był kawał blachy o grubości ok. 1 centymetra. Ułożył to na formę i rozciągał innym sprzętem, aby nabrało odpowiedniego kształtu. Później dospawał całość do ramy i powiesił talerz na stojący już słup. Nie zawieszał jej za wysoko, aby przypadkiem nie widziało jej za dużo ludzi, bo nie chcieliśmy wizyty smutnych panów ze służb specjalnych i długoletniej odsiadki. Teraz wystarczyło tylko połączyć ją z telewizorem, zakupioną wcześniej nielegalnie elektroniką i już mieliśmy połączenie ze światem!

Odbierały wszystkie programy z satelity, wystarczyło tylko dobrze ustawić urządzenie. Najczęściej ojciec kierował ją tam, gdzie było najwięcej kanałów niemieckich jak RTL, na nich leciały już nowoczesne filmy! Antena działa do dzisiaj i ojciec cały czas ogląda programy. W ten sposób, kolejny przykład z życia udowodnił mi, że jak coś naprawdę chcesz, to nie ma rzeczy niemożliwych!Nauka

Swój pierwszy dzień w szkole pamiętam, jakby to było wczoraj. Pewnie mi nie uwierzycie, ale w dzieciństwie byłem bardzo wstydliwym dzieciakiem. Dlatego ten pierwszy dzień to była jakaś tragedia. Bez dwóch zdań — to była lipa! Tak się stresowałem, że nawet teraz dostaję gęsiej skórki, jak o tym pomyślę. Szkoła znajdowała się w miejscowości Mirosław (lit. Miroslavas) i chodziło do niej ok. 500 uczniów ze wszystkich okolicznych wiosek. Ja miałem do niej 2,5 km i drogę tę pokonywałem na piechotę. Czasami podrzucał mnie ojciec, odbierał mnie po drodze, jak akurat wracał po południu z pracy. Nieraz też jakiś sąsiad, wracając ciężarówką czy koniem brał mnie do samochodu lub na wóz. Zazwyczaj jednak wracałem na piechotę, także od początku nie miałem taryfy ulgowej. Wiedziałem już, że w życiu nie jest łatwo. Nauczyło mnie to silnej woli i tego, że nie dostaje się wszystkiego. Jak chcesz coś mieć, to musisz sobie na to zapracować.

Z nauką nie miałem większych problemów, szła mi całkiem dobrze. Moim ulubionym przedmiotem była matematyka. Mimo że w szkole to dziewczyny zazwyczaj uczą się najlepiej, to kiedy chodziło o matematykę — wszystkie spisywały ją ode mnie. Matma zawsze szła mi lajtowo, zadania robiłem najszybciej i najlepiej. Leciałem właściwie na samych piątkach. W komunistycznych czasach zupełnie tak jak w Polsce, to była najwyższa ocena, najsłabszą była dwójka. Oprócz matematyki lubiłem też fizykę czy historię. Najgorzej było z literaturą, czy czytaniem na głos. Nauczenie się wiersza na pamięć i później jego recytowanie, to była dla mnie męczarnia.

Nie mogę oczywiście nie wspomnieć o wychowaniu fizycznym, które od zawsze lubiłem. W mojej szkole WF miałem 3 razy w tygodniu i robiliśmy na nim różne rzeczy. Siłowni w szkole nie było, ale wykonywaliśmy brzuszki, podciągaliśmy się na drążku i muszę nieskromnie przyznać, że we wszystkim byłem najlepszy. Po części dlatego, że z całej klasy tylko ja ciągle zajmowałem się sportem i ćwiczyłem, reszta się opierdalała. Na drążku kiedyś podciągnąłem się 28 razy, to był rekord.

Mieliśmy też salę do ćwiczeń i boisko do grania na zewnątrz, ale tam chodziliśmy tylko latem, zazwyczaj żeby grać w piłkę nożną. Na Litwie jednak najbardziej popularna była koszykówka. W pierwszych klasach jeszcze nie, ale w późniejszych jak już podrosłem i poćwiczyłem to miałem dużo zwinności i siły, tak, że jak miałem piłkę w rękach, to wszyscy uciekali na boki, bo każdemu wybijałem nogi.

Tak się złożyło, że w mojej klasie było więcej dziewczyn niż chłopaków, a plus był z tego taki, że podczas ćwiczeń można było je podglądać! Szczególnie lubiliśmy patrzeć jak im cycki skaczą podczas ćwiczeń, u chłopaków to raczej normalne, dziwne by było dopiero jakbyśmy nie patrzyli. Zabawnie było też z przebieralniami. Specjalnie tak się ustawialiśmy i chodziliśmy po bokach, żeby tylko zajrzeć, jak jakaś dziewczyna będzie wychodziła i otworzą się drzwi. W tamtym, okresie to było dla nas prawie jak striptiz, nie było lipy!Szkolna miłość

Zawsze, w każdej szkole znajdzie się jakaś dziewczyna, która podoba się chłopakowi. Tak samo, zawsze trafia się jakaś dziewczyna, której to ty się na zabój podobasz. Niestety, w życiu tak to już bywa, że najczęściej, na nasze nieszczęście — są to dwie zupełnie inne dziewczyny. Tak też było i w moim przypadku.

Pamiętam to jak dziś, to było w piątej klasie, do której akurat zacząłem chodzić. Wtedy doszło do pomieszania uczniów i podzielenia ich na klasy A i B, po 25 osób w każdej. Znalazłem się w klasie z bardzo ładną dziewczyną, miała na imię Vaida i od razu wpadła mi w oko! Była fajna, zgrabniutka i już od tamtej pory praktycznie do końca szkoły cały czas mi się podobała. Przez tyle lat, ciągle próbowałem znaleźć jakiś sposób, żeby ją poderwać, czego ja nie robiłem! Nieraz próbowałem usiąść z nią w ławce albo chociaż bliżej niej, co nie było takie proste, bo usiąść z dziewczyną to był wtedy duży problem. Miejsca zazwyczaj były przyporządkowane do konkretnej osoby, wyjątek był tylko w niektórych klasach, gdzie można było usiąść tam, gdzie się wybrało.

Nie poddawałem się, chciałem być jak najbliżej tej dziewczyny. Na szkolnych dyskotekach próbowałem z nią tańczyć, ale nigdy mi się to nie udawało. Doszło do tego, że ona mnie nienawidziła, to była jakaś masakra, totalna lipa! Ja się starałem, a ona mnie przeganiała! Pewnie myślała, że jest najlepsza i najładniejsza, a ja byłem zwykłym, niepozornym chłopakiem, może dlatego krzywo na mnie patrzyła? Fakt, że nie miałem jakiś dobrych ciuchów i chodziłem w dziurawym bucie, też pewnie mi nie pomagał. Była strasznie uparta i koniec końców — nigdy nie udało mi się jej poderwać.

Tak jak pisałem wcześniej, w każdej szkole jest dziewczyna, która ci się podoba i taka, której ty się podobasz. Tak się złożyło, że ta druga też chodziła do mojej klasy i robiła wszystko, żeby to z kolei mnie poderwać! Zabawna historia, bo robiła dokładnie to, co ja z tamtą, chodziła za mną, chciała tańczyć na imprezach, próbowała zagadywać, ale mi się zupełnie nie podobała. To była typowa kujonka, bardzo dobrze się uczyła, cały czas siedziała w książkach, na nosie miała okulary i za mocno nie dbała o swój wygląd. Nazywała się Romute i w ogóle mnie nie kręciła. To była parodia jak u Benny’ego Hilla, ja ganiałem za tą pierwszą, a ta druga ganiała za mną. Ostatecznie nic z tego nie wyszło.

Pod koniec 12 klasy zorganizowano zjazd nad jeziorem, na który zabrałem mojego kuzyna z Wilna, który przyjeżdżał na wakacje do babci i który, mam nadzieję, nie czyta właśnie tej książki. Na tej imprezie poznał się z moją dawną sympatią. Zaczęli rozmawiać, szkoła się skończyła, a ona wyjechała studiować do Wilna. Jak nietrudno się domyślić, na tyle wpadli sobie w oko, że zaczęli ze sobą chodzić. Później wzięli ślub, urodziło im się dziecko i są razem do dziś. Tak to się wszystko zabawnie potoczyło. Dzisiaj z kuzynem o tym nie rozmawiamy, ale on na pewno nie wie, że kiedyś szalałem za jego aktualną żoną. Oby nie przeczytał tej książki i się nie dowiedział. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Jakby co, wy nic nie wiecie!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: