Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie mów mi co mam robić - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Sierpień 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie mów mi co mam robić - ebook

Książka autorki bestsellerów Nie dajesz mi spać i Z tobą się nie nudzę

 

Seksowna i zabawna opowieść o wielkiej namiętności i szalonych erotycznych przygodach

 

Viv jest programistką, ale przede wszystkim niepoprawną romantyczką. Telefon z informacją o niespodziewanym spadku, domu w Kalifornii, przewraca jej życie do góry nogami. Przeprowadzka przynosi nowe znajomości. Viv poznaje dwóch atrakcyjnych kandydatów na męża: kowboja Hanka i bibliotekarza Clarka. Każdy z nich rozpala ją do czerwoności.

 

Kogo wybierze Viv?

Czy pozwoli na to, by ktokolwiek mówił jej, co ma robić?

Jak zakończy się historia tego burzliwego trójkąta miłosnego?

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-605-1
Rozmiar pliku: 981 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

In­spi­ra­cją do na­pi­sa­nia tej książ­ki były wa­ka­cje, któ­re kil­ka lat temu spę­dzi­łam w gó­rach w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej. W uro­kli­wym, ci­chym i spo­koj­nym Ca­shiers, oto­czo­nym wzgó­rza­mi i je­zio­ra­mi, roz­my­śla­łam o tym, jak by to było miesz­kać w tak ma­gicz­nym mie­ście. Za­sta­na­wia­łam się, czy mi­łość roz­kwi­ta tam na­tu­ral­nie, po­dob­nie jak drze­wa i kwia­ty, czy może trze­ba o nią dbać, tak jak w każ­dym in­nym miej­scu na świe­cie. Roz­my­śla­łam rów­nież nad tym, jak czu­ła­by się uza­leż­nio­na od po­wie­ści ero­tycz­nych, ale nie­przy­zna­ją­ca się do tego na­ło­gu ko­bie­ta, któ­ra ze swo­je­go co­dzien­ne­go ży­cia na­gle tra­fi­ła­by do ro­man­tycz­nej kra­iny. Jak by się za­cho­wy­wa­ła? Czy wszę­dzie wę­szy­ła­by ro­mans, tak jak oso­ba oglą­da­ją­ca dużo fil­mów por­no­gra­ficz­nych za­kła­da, że męż­czy­zna do­star­cza­ją­cy piz­zę chce przy oka­zji po­dzie­lić się swo­ją kieł­ba­ską? (Tak na mar­gi­ne­sie, gdy­by ktoś się nad tym za­sta­na­wiał, to ni­g­dy się to nie zda­rza).

I czy uza­leż­nio­na od ero­ty­ków, ale wy­pie­ra­ją­ca ten na­łóg ko­bie­ta za­kła­da, że wszy­scy męż­czyź­ni mają wie­le warstw do od­kry­cia? Czy uwa­ża, że każ­dy przy­stoj­niak jest ka­pi­ta­nem pi­ra­tów lub księ­ciem z baj­ki? Czy za­tę­sk­ni za praw­dzi­wym bo­ha­te­rem tyl­ko dla­te­go, że spo­tka­ny fa­cet ma na so­bie twe­edo­wą ma­ry­nar­kę, a nie strój awan­tur­ni­ka?

Po­łą­czy­łam ze sobą kil­ka po­my­słów, kra­jo­braz gór­skiej miej­sco­wo­ści za­mie­ni­łam na rów­nie uro­cze przy­brzeż­ne mia­stecz­ko Men­do­ci­no w Ka­li­for­nii i tak na­ro­dzi­ła się ta książ­ka.

Ale nie był to ła­twy po­ród. Nie, ko­cha­ne. I tak już moc­no szur­nię­ta cio­cia Ali­ce do resz­ty po­stra­da­ła zmy­sły pod­czas pi­sa­nia tej po­wie­ści. Biła się ze mną, ko­pa­ła, dra­pa­ła i usi­ło­wa­ła ro­ze­rwać mnie na strzę­py. W koń­cu to ja wy­gra­łam. O włos. I tyl­ko dla­te­go, że wspie­ra­ła mnie i wal­czy­ła ra­zem ze mną cu­dow­na eki­pa.

Mam na my­śli moją re­dak­tor­kę Mic­ki Nu­ding, któ­ra po­in­for­mo­wa­ła mnie, że książ­ki od­da­wa­ne dwie mi­nu­ty przed koń­cem ter­mi­nu (we­dług cza­su z Za­chod­nie­go Wy­brze­ża) zwy­kle nie są przyj­mo­wa­ne. A mimo to moją za­ak­cep­to­wa­ła. No i ma sła­bość do Clar­ka.

Mam na my­śli moją agent­kę Chri­sti­nę Ho­gre­be, któ­ra po­ka­zu­je swo­je moc­ne stro­ny wte­dy, kie­dy trze­ba, i po­zwa­la mi sie­dzieć w mo­jej ja­ski­ni tak dłu­go, jak tego po­trze­bu­ję. Pod wa­run­kiem że do­star­czę tekst dwie mi­nu­ty przed ter­mi­nem. No i też ma sła­bość do Clar­ka.

Mam na my­śli moją po­wier­nicz­kę i skru­pu­lat­ną ko­rek­tor­kę Jes­si­cę Roy­er-Ocken. Lu­dzie, ona do­pin­gu­je mnie od czwar­tej kla­sy i na­dal nie stra­ci­ła wia­ry we mnie. No i też ma sła­bość do Clar­ka.

Mam na my­śli Ninę Boc­ci, któ­ra jest naj­wspa­nial­szą przy­ja­ciół­ką i naj­bar­dziej wa­lecz­ną oso­bą, jaką znam. Sie­dzia­ła na wprost mnie w holu ho­te­lu We­stin St. Fran­cis w San Fran­ci­sco, kie­dy pi­sa­łam ostat­nie stro­ny tej książ­ki, zja­dła ra­men ku­pio­ny w ulicz­nej bud­ce z azja­tyc­kim je­dze­niem, cho­ciaż ją to prze­ra­ża­ło i tak na­praw­dę wo­la­ła piz­zę. No i rów­nież ma sła­bość do Clar­ka.

Mam na my­śli tak­że Chri­sti­nę Lau­ren, któ­ra za­wsze chce dla mnie tego, co naj­lep­sze, zwłasz­cza kie­dy do­sta­je ode mnie wej­ściów­ki na rol­ler­co­aster w Di­sney­lan­dzie. Dzię­ku­ję eki­pie z dzia­łu re­kla­my, w tym Kri­stin i Ju­les, za to, że ura­to­wa­ły mnie od cho­ro­by lo­ko­mo­cyj­nej. Dzię­ku­ję pra­cow­ni­kom Gal­le­ry Bo­oks, w tym Lo­uise i Jen, za to, że chcia­ły obej­rzeć zdję­cia, na któ­rych psy wska­ki­wa­ły ko­bie­tom na twa­rze, i że zro­zu­mia­ły żart i mnie. I oczy­wi­ście za to, że wnio­sły tyle pięk­na do mo­je­go ży­cia.

Dzię­ku­ję ro­dzi­nie, tej naj­bliż­szej, na­by­tej, wchło­nię­tej i stwo­rzo­nej. Po­zwa­la­cie mi na moje sza­leń­stwa, za co je­stem wam do­zgon­nie wdzięcz­na.

Dzię­ku­ję pani Ali­ce za wier­ne trzy­ma­nie kciu­ków.

Wspie­ra mnie cu­dow­na i ol­brzy­mia sieć czy­tel­ni­czek, któ­ra roz­cią­ga się i opla­ta cały świat. Dzię­ku­ję za wszyst­kie wpi­sy na Twit­te­rze, ma­ile, re­cen­zje, na­ga­by­wa­nie, za­chwa­la­nie mo­ich ksią­żek ko­le­żan­kom i do­ma­ga­nie się wy­da­nia ko­lej­nych. Tej eki­pie je­stem naj­bar­dziej wdzięcz­na.

Czy­taj­cie, czerp­cie z tego ra­dość, śmiej­cie się i za­chwy­caj­cie. Się­gaj­cie po wszyst­kie te wspa­nia­łe po­wie­ści ero­tycz­ne i pro­szę, po­le­caj­cie przy­ja­ciół­kom te na­praw­dę do­bre. Ko­cha­ne, dzie­le­nie się to do­wód tro­ski.

Ali­ce

XOXORozdział pierwszy

Vivian sta­ła na szczy­cie sa­mot­ne­go wzgó­rza i pa­trzy­ła na wzbu­rzo­ny oce­an. Jej zgrab­na i zmy­sło­wa syl­wet­ka ro­bi­ła pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie. Przy­po­mi­na­ła sy­re­nę. Spo­glą­da­ła na za­chód. Na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się ciem­ny kształt stat­ku. Na jego wi­dok ser­ce Vi­vian za­bi­ło szyb­ciej. Czy to pi­rac­ki okręt z ka­pi­ta­nem, któ­ry na­wie­dza ją w snach? Wy­so­ki i żar­li­wy wo­jow­nik o twa­rzy prze­peł­nio­nej zło­ścią. I na­mięt­no­ścią. Jed­no jego spoj­rze­nie i cała drży. Jego do­tyk po­wo­du­je, że wy­bu­cha w niej wul­kan.

Czy to jego sta­tek? Czy po po­wro­cie z da­le­kich kra­in peł­nych przy­gód, o któ­rych ona może je­dy­nie ma­rzyć, się­gnie po nią i za­wład­nie jej cia­łem tak, jak tyl­ko on po­tra­fi? Czy po­da­ru­je jej skarb swo­jej pi­rac­kiej mę­sko­ści? Czy może od­trą­ci ją jak bez­u­ży­tecz­ny łup?

Się­gnie po nią?

Się­gnie po nią?

Się­gnie po ko­lej­ną pusz­kę sody?

Chwi­lecz­kę, co?

Z mor­skiej fan­ta­zji wy­rwał mnie no­so­wy, ję­czą­cy głos głów­ne­go księ­go­we­go Ri­char­da Har­ri­so­na.

– Po­pro­szę jesz­cze jed­ną sodę. A dla pani dru­gi raz… Viv, co pi­łaś?

– Szkoc­ką. Z wodą. Bez lodu – od­po­wie­dzia­łam i po­pa­trzy­łam na męż­czy­znę, z któ­rym umó­wi­łam się na jed­ną z wie­lu w ostat­nim cza­sie ran­dek w ciem­no. Ta była po­my­słem mo­jej mat­ki, co po­win­no być wy­star­cza­ją­cym po­wo­dem do od­mo­wy i uciecz­ki w ciem­ną noc. Nie cho­dzi o to, że mia­ła zły gust. Wy­bra­ła przy­stoj­nia­ka. Punkt dla niej, bo Ri­chard był nie­złym cia­chem, o ile tego wła­śnie się szu­ka.

Brą­zo­we wło­sy. Brą­zo­we oczy. Brą­zo­we, do­sko­na­le wy­mię­te ma­te­ria­ło­we spodnie. Bia­ła ko­szu­la. Bia­łe zęby. Wła­ści­wie to ośle­pia­ją­co bia­łe. Je­stem prze­ko­na­na, że za każ­dym ra­zem, kie­dy się uśmie­chał, biły dzwo­ny. A może kie­dy chi­cho­cze głów­ny księ­go­wy, wróż­ce ro­sną skrzy­dła?

Chry­ste, Viv, opa­nuj się.

Są­czy­łam szkoc­ką i krzy­wi­łam się nie tyl­ko z po­wo­du przy­jem­ne­go pa­le­nia w gar­dle, ale tak­że przez fa­tal­ny kie­ru­nek, w któ­rym zmie­rza­ła ta roz­mo­wa. Prze­pi­sy po­dat­ko­we pod­czas przy­staw­ki. Nie ma jak sa­łat­ka z moz­za­rel­li i po­mi­do­rów do­pra­wio­na zy­ska­mi ka­pi­ta­ło­wy­mi.

Pierw­sze dwa­dzie­ścia mi­nut Ak­tu­al­nej Nie­uda­nej Rand­ki prze­trwa­łam, bo my­śla­mi po­wę­dro­wa­łam do mo­je­go ulu­bio­ne­go miej­sca – na pół­kę z ro­man­sa­mi. Ale w tej chwi­li na­wet fan­ta­zjo­wa­nie o pi­ra­cie zdzie­ra­ją­cym ze mnie majt­ki nie od­izo­lo­wa­ło mnie od nu­żą­cej gad­ki pana brą­zo­wo-bia­łe­go.

Roz­glą­da­łam się po re­stau­ra­cji i ba­wi­łam nie­wiel­kim me­da­lio­nem, któ­ry mia­łam na szyi. Małą, kre­mo­wo-ja­sno­ró­żo­wą ka­meę do­sta­łam z oka­zji bierz­mo­wa­nia, kie­dy mia­łam trzy­na­ście lat. Pa­miąt­ka ro­do­wa. Moja ro­dzi­na na­dal ak­tyw­nie uczest­ni­czy w ży­ciu wspól­no­ty ko­ściel­nej. Ja nie­co rza­dziej. Cho­ciaż lu­bi­łam pik­ni­ki. Za­wsze lek­ko do­pra­wio­ne po­czu­ciem winy, dzię­ku­ję bar­dzo. Pew­nie wła­śnie z tego po­wo­du sie­dzę te­raz tu­taj, za­miast re­lak­so­wać się przy cie­ka­wej lek­tu­rze.

Tuż nad odzie­dzi­czo­ną ka­meą znaj­do­wa­ła się „twarz o zło­ci­stej kar­na­cji oto­czo­na ciem­ny­mi ko­smy­ka­mi krę­co­nych wło­sów i bla­do­zie­lo­ne oczy”. Tak moja mat­ka opi­sy­wa­ła mnie księ­go­we­mu i nu­dzia­rzo­wi Ri­char­do­wi Har­ri­so­no­wi. Rze­czy­wi­ście, mam ciem­ne loki, i to aż pię­cio­cen­ty­me­tro­we, a moje oczy są zie­lo­ne. Zło­ci­sta kar­na­cja? Do­bra, je­stem opa­lo­na. Z tym się zgo­dzę. Mama za­po­mnia­ła je­dy­nie wspo­mnieć o kol­czy­ku w le­wym łuku brwio­wym. Za­zwy­czaj nie mó­wi­ła tak­że nic o prze­kłu­tym no­sie i ję­zy­ku oraz o ta­tu­ażu na kar­ku. Kie­dy zdję­łam skó­rza­ną kurt­kę, pan Har­ri­son tro­chę się wzdry­gnął, ale ko­men­tarz za­cho­wał dla sie­bie. Na bo­sa­ka mam le­d­wie metr sześć­dzie­siąt wzro­stu, ale w mo­ich ulu­bio­nych gla­nach mie­rzę metr i sześć­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów. Do­sko­na­le wiem, ja­kie spra­wiam wra­że­nie, i z pew­no­ścią nie pa­so­wa­łam do at­mos­fe­ry pa­nu­ją­cej w ro­dzin­nej re­stau­ra­cji, do któ­rej przy­pro­wa­dził mnie Ri­chard. W Fi­la­del­fii jest tyle wspa­nia­łych knajp, a on wy­brał wła­śnie tę?

Po ja­kie­go dia­bła da­łam się na­mó­wić na ko­lej­ną rand­kę w ciem­no?

Bo je­steś sama, ni­g­dy nie by­łaś za­ko­cha­na i de­spe­rac­ko szu­kasz swo­je­go pi­ra­ta?

Praw­da. Przyj­mę tak­że kow­bo­ja. Albo stra­ża­ka. Albo księ­cia na wy­gna­niu, któ­ry zo­stał od­dzie­lo­ny od ro­dzi­ny przez bez­względ­ne­go wuja żąd­ne­go tro­nu. Zwłasz­cza że do­stał­by tak­że rękę księż­nicz­ki z wro­gie­go kró­le­stwa, naj­pięk­niej­szej isto­ty w ca­łym pań­stwie. Szko­da tyl­ko, że wuj nie wie, iż wspo­mnia­ny wcze­śniej ksią­żę roz­dzie­wi­czył ją na łożu po­kry­tym śnież­no­bia­ły­mi pió­ra­mi. Kie­dy wcho­dził w damę swe­go ser­ca, ta wbi­ja­ła mu pa­znok­cie w ple­cy jak ptak, któ­ry za chwi­lę od­le­ci w na­mięt­ne…

Rany. Wy­star­czy tej szkoc­kiej.

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach wy­słu­chi­wa­nia jego po­etyc­kiej opo­wie­ści o ra­jach po­dat­ko­wych i in­dy­wi­du­al­nych pla­nach eme­ry­tal­nych od­sta­wi­łam szklan­kę i za­czę­łam na nie­go pa­trzeć. Mo­głam roz­kosz­nie wy­le­gi­wać się w wan­nie z bą­bel­ka­mi i ma­rzyć o kor­sa­rzu, a słu­cha­łam cze­goś ta­kie­go? Sama po­tra­fi­łam zna­leźć so­bie fa­ce­ta, o czym cią­gle przy­po­mi­na­łam ma­mie. Tyle że wy­ka­za­nie się tą umie­jęt­no­ścią to już zu­peł­nie coś in­ne­go. Tak na­praw­dę to z niej nie ko­rzy­sta­łam. Nie cho­dzi o to, że nie chcę cho­dzić na rand­ki, bo chcę. W pew­nym sen­sie. Po pro­stu nie mam cier­pli­wo­ści do tej gad­ki szmat­ki, któ­rą trze­ba od­bęb­nić, żeby zwa­bić męż­czy­znę.

Wiem, że w ży­ciu jest ina­czej niż w książ­kach, gdzie dziew­czy­na za­ko­chu­je się bez pa­mię­ci w brat­niej du­szy w chwi­li, kie­dy pa­trzą so­bie w oczy w za­tło­czo­nym po­miesz­cze­niu.

Nie­do­rzecz­ne.

Albo że przy­stoj­ny nie­zna­jo­my po­ry­wa cię w świat fan­ta­zji i pod­nie­ty, je­ste­ście od razu po­łą­cze­ni i po­zo­sta­je­cie w do­sko­na­łej ero­tycz­nej har­mo­nii od chwi­li, w któ­rej jego ogrom­ny czło­nek do­ty­ka two­jej de­li­kat­nej jak kwiat ko­bie­co­ści.

Co za po­mysł.

Albo że każ­dą fir­mą ze świa­to­wej czo­łów­ki za­rzą­dza nie­speł­na trzy­dzie­sto­let­ni, wy­so­ki, z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem i rzu­ca­ją­cą się w oczy nie­okieł­zna­ną mę­sko­ścią przy­stoj­niak, któ­ry tyl­ko cze­ka, aż po­ja­wi się za­gu­bio­na i nie­wie­rzą­ca w sie­bie dziew­czy­na w tramp­kach, któ­re nosi na bose sto­py, i zrzu­ci go z pie­de­sta­łu, zmie­nia­jąc w ten spo­sób całe jego ży­cie. A wszyst­ko to wy­da­rzy się w re­stau­ra­cji pod­czas lun­chu okra­szo­ne­go mar­ti­ni i szyb­kim nu­mer­kiem w dam­skiej to­a­le­cie.

Dla wy­ja­śnie­nia. Je­śli nie za­kła­dasz skar­pe­tek do tram­pek, to póź­niej two­je sto­py bar­dzo śmier­dzą.

Tak czy siak, wszyst­kie te ża­ło­sne sce­ny w ro­man­sach spra­wi­ły, że tę­sk­ni­łam za taką baj­ką. Za cu­dow­ną wy­mia­ną, któ­ra ma miej­sce, kie­dy ko­chan­ko­wie sta­ją się jed­no­ścią. Dla­te­go cho­dzi­łam na rand­ki, po­zna­wa­łam fa­ce­tów w ba­rach i pod­ry­wa­łam ich. Ta­kie schadz­ki sa­mot­nej dziew­czy­ny, od­by­wa­ją­ce się od cza­su do cza­su, koń­czy­ły się za­zwy­czaj ni­ja­kim, cza­sem tyl­ko wy­szu­ka­nym sek­sem. Or­gazm, czy to wy­wo­ła­ny moją ręką, czy też czy­jąś, za­wsze jest przy­jem­ny. Dla­te­go kie­dy co kil­ka mie­się­cy moja mat­ka tru­ła mi gło­wę tym, że jako je­dy­na z ro­dzeń­stwa nie sta­nę­łam na ślub­nym ko­bier­cu, pod­da­wa­łam się i po­zwa­la­łam, by uma­wia­ła mnie na rand­ki w ciem­no.

Mój typ fa­ce­ta i ide­ał mo­jej mat­ki mają ze sobą tyle wspól­ne­go co tuń­czyk i lo­ków­ka. Po­do­ba­li mi się nie­grzecz­ni chłop­cy i cza­sem spę­dza­łam czas w ich to­wa­rzy­stwie. Lu­bi­łam, kie­dy wy­glą­da­li na twar­dzie­li. Roz­czo­chra­ne wło­sy? O tak. Ar­ty­sta? Tak, ko­niecz­nie – mu­zyk, ma­larz, per­for­mer – wszyst­ko jed­no.

Gust mo­jej mat­ki jest ty­po­wy: ży­wi­ciel ro­dzi­ny, ustat­ko­wa­ny, speł­nio­ny, mą­dry, du­sza to­wa­rzy­stwa na przy­ję­ciach i zbior­nik z wy­star­cza­ją­cą ilo­ścią sper­my, aby wy­dać na świat kil­ka po­ko­leń dzie­ci ob­cią­żo­nych ka­to­lic­kim po­czu­ciem winy.

I tak w przy­pły­wie mat­czy­nej tro­ski, bez wąt­pie­nia pod­sy­co­nej na­ro­dzi­na­mi trze­cie­go wnu­ka i wiel­kim pra­gnie­niem po­sia­da­nia ca­łe­go ich tu­zi­na, mama uma­wia­ła mnie na rand­ki w co­raz gor­szym sty­lu. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie spo­tka­łam się z Har­rym Thom­so­nem, Tom­mym Dic­ker­so­nem, no i dziś z Ri­char­dem Har­ri­so­nem. Do­rad­ca fi­nan­so­wy, do­rad­ca po­dat­ko­wy i księ­go­wy. Ten sam typ fa­ce­ta, w ta­kich sa­mych spodniach i o iden­tycz­nym spo­so­bie my­śle­nia. Tom, Dick i Har­ry? Nie, do cho­le­ry.

– Po­wie­dzia­łem mu, że je­śli chce wszyst­ko za­in­we­sto­wać w trze­ci fi­lar, mogę to dla nie­go zro­bić, ale wte­dy prze­pad­nie mu dużo atrak­cyj­niej­sza in­we­sty­cja. Dla­te­go za­pro­po­no­wa­łem, żeby…

– Dick? Mogę tak do cie­bie mó­wić?

– W za­sa­dzie to wolę Ri­chard, ale…

– Dick, prze­rwę ci w tym miej­scu. To był kiep­ski po­mysł.

Zro­bi­ło mu się przy­kro.

– A niech to. Wie­dzia­łem, że le­piej bę­dzie za­mó­wić pa­lusz­ki z kur­cza­ka. Dla mnie ta ma­ca­rel­la też ma nie­co zbyt eg­zo­tycz­ny smak. Może uda mi się za­wo­łać kel­ner­kę i…

Za­ma­chał na pra­cu­ją­cą w re­stau­ra­cji dziew­czy­nę, by po­mo­gła mu roz­wią­zać pro­blem z „ma­ca­rel­lą”, a ja ude­rzy­łam dło­nią w blat sto­łu.

– Nie cho­dzi o ser, re­stau­ra­cję ani na­wet o cie­bie, Dick. Ża­łu­ję, że da­łam się na to na­mó­wić ma­mie.

– Ona jest świet­na. Wspa­nia­łe za­so­by.

– Ko­niec ga­da­nia o pie­nią­dzach. Chcę być uwo­dzo­na. Ma­rzę o tym, żeby zmio­tło mnie z nóg. Szu­kam cze­goś wy­jąt­ko­we­go, rzad­kie­go, na­mięt­ne­go. Cze­goś nie­zwy­kłe­go! – mó­wi­łam, pod­no­sząc głos, bo tro­chę się roz­e­mo­cjo­no­wa­łam. Po­chy­li­łam się nad sto­łem. – Pra­gnę ko­goś, kto zrzu­ci wszyst­ko ze sto­łu, pchnie mnie na blat i do­pro­wa­dzi do dzi­ko­ści. Dick, po­tra­fisz to zro­bić? – wy­chy­li­łam ostat­ni łyk szkoc­kiej i wy­zy­wa­ją­co po­pa­trzy­łam mo­je­mu to­wa­rzy­szo­wi w oczy.

– Na­mięt­ne­go? Nie­zwy­kłe­go? – gło­śno prze­łknął śli­nę i po­lu­zo­wał kra­wat. Na­gle zro­bił dziw­ną minę. – Masz na my­śli w ty­łek? – wy­szep­tał, pusz­cza­jąc przy tym prze­sad­nie oczko.

O. Mój. Boże.

– Wszyst­ko u pań­stwa w po­rząd­ku? – spy­tał ra­do­sny głos. Pod­nio­słam wzrok na kel­ner­kę.

– Dick chce pa­lusz­ki z kur­cza­ka – po­wie­dzia­łam, wzdy­cha­jąc. Wy­ję­łam dwa­dzie­ścia do­la­rów z port­fe­la i po­ło­ży­łam na sto­le obok pu­stej szklan­ki. Wsta­łam, po­de­szłam do męż­czy­zny i po­kle­pa­łam go po ra­mie­niu. – Przy­kro mi, ale nic z tego nie bę­dzie.

Na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się wi­docz­na ulga. Ko­micz­ne. Za­czął wsta­wać, ale po­wstrzy­ma­łam go ge­stem. Wzię­łam kurt­kę i wy­szłam.

Ko­lej­ny może się ugryźć. Albo – jak w tym przy­pad­ku – za­gryźć pa­lusz­ki z kur­cza­ka.

* * *

Za­mknę­łam za sobą drzwi miesz­ka­nia i ogar­nę­ła mnie przej­mu­ją­ca ci­sza. Po­de­szwy mo­ich bu­tów głu­cho dud­ni­ły o wy­po­le­ro­wa­ną be­to­no­wą po­sadz­kę. Lam­py rzu­ca­ły przy­ćmio­ne świa­tło. Zdję­łam kurt­kę i za­śmia­łam się pod no­sem, bo przy­po­mnia­ła mi się mina Dic­ka, kie­dy zro­bi­łam to samo w re­stau­ra­cji. W dzi­siej­szych cza­sach ta­tu­aże są po­wszech­ne, ale nic tak nie za­ska­ku­je fa­ce­ta w gar­ni­tu­rze jak odro­bi­na atra­men­tu na ko­bie­cej szyi. Nie po­win­nam się na­igry­wać. Nie za­słu­żył na cał­ko­wi­te po­tę­pie­nie. Przy­naj­mniej nie pod­czas przy­staw­ki. Stłu­mi­łam uśmiech, kie­dy w dro­dze do kuch­ni mi­nę­łam zdję­cie mamy wi­szą­ce na ścia­nie.

– Przy­kro mi, mamo. „Ma­ca­rel­la”? Sama ro­zu­miesz.

Za­śmia­łam się zno­wu. Ostat­ni raz.

Za­sta­na­wia­łam się, jak będę się czu­ła ju­tro rano, je­śli wy­pi­ję jesz­cze jed­ną szkla­necz­kę szkoc­kiej. Stwier­dzi­łam, że mam to gdzieś, i zro­bi­łam so­bie drin­ka. Opar­łam się o ku­chen­ny blat. Był wy­ko­na­ny z wy­po­le­ro­wa­ne­go be­to­nu, tak samo jak pod­ło­ga. Wnę­trze miesz­ka­nia mia­ło in­du­strial­ny cha­rak­ter: czy­ste, nie­za­gra­co­ne, upo­rząd­ko­wa­ne. Stal, chrom, czer­nie i od­cie­nie… sami wie­cie ja­kie­go ko­lo­ru.

Na jed­nej ze ścian wi­sia­ły zdję­cia. Czar­no-bia­łe w czar­nych ram­kach. Ro­dzin­ne fo­to­gra­fie roz­sta­wi­łam do­kład­nie co sie­dem cen­ty­me­trów (w górę, w dół i na boki). Pię­ciu star­szych bra­ci. Mama. Tata. Wszy­scy ra­zem.

Do­ra­sta­nie sta­no­wi­ło dla mnie cie­ka­we do­świad­cze­nie. Ro­dzi­ce byli tak przy­zwy­cza­je­ni do pił­ki noż­nej, ho­ke­ja i ba­se­bal­lu, że ubie­ra­li mnie w spor­to­we ciu­chy. Ni­g­dy nie przy­szło mi do gło­wy, żeby wło­żyć su­kien­kę. Te­raz cza­sem je no­szę. Moc­no przy­le­ga­ją­ce do cia­ła, w sty­lu bo­jó­wek, po­wle­czo­ne sia­tecz­ką, a do tego gla­ny. Styl na Co­urt­ney Love z 1996 roku. Bez roz­ma­za­nej szmin­ki. I he­ro­iny.

Wy­cho­wy­wa­łam się z pię­cio­ma star­szy­mi brać­mi, dla­te­go wszy­scy w mie­ście po­strze­ga­li mnie jako jed­ną z „chłop­ców Fran­kli­nów”. Trud­niej było mnie tak na­zy­wać, kie­dy za­czę­łam doj­rze­wać, ale po­nie­waż cią­gle bie­ga­łam w czap­kach z dasz­kiem i dre­so­wych blu­zach, le­gen­da na­dal żyła. Szłam w śla­dy mo­ich bra­ci rów­nież w szko­le, więc ra­dzi­łam so­bie wy­bit­nie. Szcze­gól­nie z przed­mio­tów ści­słych. W wie­ku pięt­na­stu lat roz­wią­zy­wa­łam cał­ki. Fran­kli­no­wie byli świet­ni z ma­te­ma­ty­ki, dla­te­go jako czło­nek tej ro­dzi­ny też by­łam w tym do­bra. Szko­puł po­le­gał na tym, że uwiel­bia­łam tak­że za­ję­cia pla­stycz­ne. Szki­co­wa­nie, ma­lo­wa­nie – ko­cha­łam to. Ry­so­wa­nie ce­chu­je się pew­ną sy­me­trią, na­tu­ral­nym po­czu­ciem umiej­sco­wie­nia i ska­li, któ­re prze­ma­wia­ły do mo­je­go ku­joń­skie­go ma­te­ma­tycz­ne­go umy­słu. Tyl­ko że po­mię­dzy po­zasz­kol­ny­mi za­ję­cia­mi spor­to­wy­mi a za­awan­so­wa­ny­mi lek­cja­mi przy­go­to­wu­ją­cy­mi na stu­dia nie mia­łam cza­su na zgłę­bia­nie tej dzie­dzi­ny.

I szcze­rze po­wie­dziaw­szy, nie za­chę­ca­no mnie do tego. Mój oj­ciec pro­wa­dzi fir­mę kom­pu­te­ro­wą, a ro­dzeń­stwo od za­wsze było przy­go­to­wy­wa­ne do pra­cy w tym biz­ne­sie. Więc i ja szłam za ich przy­kła­dem. Przez ja­kiś czas.

Obok ro­dzin­nych zdjęć wi­sia­ło jed­no je­dy­ne dzie­ło sztu­ki. Tyl­ko ono było ko­lo­ro­we. Śmia­łe ja­sno­ko­ra­lo­we i bla­do­ró­żo­we smu­gi oraz ła­god­ne pla­my bie­li. Kwie­cień w Pa­ry­żu. Pa­trzy­łam na prze­pla­ta­ją­ce się i lek­ko roz­my­te bar­wy. Przy­po­mnia­łam so­bie, jak się czu­łam, gdy spę­dza­łam czas w ate­lier we Fran­cji. Jak w nie­bie znaj­du­ją­cym się w zu­peł­nie in­nym świe­cie niż fir­ma two­rzą­ca opro­gra­mo­wa­nie.

Od­go­ni­łam wspo­mnie­nia, do­pi­łam szkoc­ką i się­gnę­łam po ko­mór­kę. Zmu­si­łam się do spraw­dze­nia pocz­ty gło­so­wej. Przy­naj­mniej trzy wia­do­mo­ści były od mamy, a dwie z nie­zna­ne­go mi nu­me­ru. By­łam pew­na, że mat­ka chcia­ła je­dy­nie wie­dzieć, jak uda­ła się rand­ka, a te­le­fo­ny od ob­cych zu­peł­nie mnie nie in­te­re­so­wa­ły, więc wszyst­ko ska­so­wa­łam.

Zdję­łam buty, na­rzu­ci­łam na sie­bie mięk­ki bia­ły szla­frok i ru­szy­łam w stro­nę je­dy­ne­go po­ko­ju w miesz­ka­niu, któ­ry wy­ła­my­wał się z no­wo­cze­sne­go mo­no­chro­ma­tycz­ne­go sty­lu. Otwo­rzy­łam drzwi pro­wa­dzą­ce do ró­żo­we­go cha­osu.

Ta­pe­ta, dy­wan – każ­dą wol­ną po­wierzch­nię za­go­spo­da­ro­wa­łam czymś w różu. I zło­ty­mi świecz­ni­ka­mi. Mia­łam ich mnó­stwo. Bia­łe świe­ce, na któ­rych ro­man­tycz­nie za­stygł to­pią­cy się wosk. Mój pry­wat­ny azyl. Moja ro­man­tycz­na nir­wa­na.

Wan­na. Głę­bo­ka. Dłu­ga. Nad nią pół­ka za­sta­wio­na pły­na­mi i ku­lecz­ka­mi do ką­pie­li, so­la­mi i olej­ka­mi. La­wen­do­we, ge­ra­nium i oczy­wi­ście ró­ża­ne. Włą­czy­łam ra­dio, na­sta­wi­łam lo­kal­ną sta­cję z mu­zy­ką kla­sycz­ną i kie­dy od­krę­ci­łam ku­rek z cie­płą wodą, po­czu­łam, jak po­wo­li zni­ka cię­żar dzi­siej­sze­go wie­czo­ru. Na­le­wa­łam ró­ża­ne­go pły­nu do ką­pie­li i pa­trzy­łam na książ­kę, któ­rą mia­łam za­miar dziś skoń­czyć. Co jest na okład­ce? Męż­czy­zna. Sil­ny. Dzi­ki. Do­brze zbu­do­wa­ny. Ko­bie­ta. Pięk­na. Za­chwy­ca­ją­ca. Cy­ca­ta.

Zrzu­ci­łam z sie­bie szla­frok i od razu za­po­mnia­łam o Dic­ku Nu­dzia­rzu. Wsu­nę­łam się do per­fu­mo­wa­nej wody i od­pły­nę­łam w swój świat.

* * *

Spa­łam spo­koj­nie, kie­dy za­dzwo­ni­ła ko­mór­ka i wy­rwa­ła mnie ze snu o gi­gan­tycz­nym bu­cie, któ­ry go­nił mnie na zjeż­dżal­ni. Na oślep błą­dzi­łam ręką po noc­nym sto­li­ku. Zrzu­ci­łam ster­tę ksią­żek i bu­tel­kę wody, za­nim w koń­cu zna­la­złam te­le­fon.

– Słu­cham?

Ci­sza.

– Tak?

– Halo, czy to pan­na Vi­vian Fran­klin? – spy­tał mę­ski głos.

– Tak, to Viv. Kim pan jest? – wark­nę­łam, spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek. Kto, do cho­le­ry, dzwo­ni o 1.28? – Wie pan, któ­ra jest go­dzi­na?

– Bar­dzo mi przy­kro. Mamy róż­ni­cę cza­su. Tu, w Ka­li­for­nii, jest zde­cy­do­wa­nie wcze­śniej.

– Cóż, gra­tu­lu­ję. Kim, do dia­bła, je­steś i dla­cze­go, do cho­le­ry, dzwo­nisz do mnie w środ­ku nocy?

– Pan­no Fran­klin, już pró­bo­wa­łem się z pa­nią skon­tak­to­wać. Nie do­sta­ła pani ode mnie wia­do­mo­ści?

– Ka­li­for­nio, masz pięć se­kund i się roz­łą­czam – burk­nę­łam.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć to po­rów­na­nie, ale bar­dzo przy­po­mi­na mi pani swo­ją ciot­kę. – Męż­czy­zna ro­ze­śmiał się grzecz­nie, a ja się za­my­śli­łam.

– Ciot­kę? – Nie by­łam po­dob­na ani do ciot­ki Glo­rii, ani do ciot­ki Kim­ber­ly, no i żad­na z nich nie miesz­ka­ła w Ka­li­for­nii. Chwi­la. – Czy ma pan przy­spie­szo­ny od­dech? – Fuj, miał! – Ko­leś, wy­bra­łeś nie­od­po­wied­nią la­skę na zbo­czo­ny te­le­fon.

– O nie, pan­no Fran­klin. Wła­śnie po­ko­na­łem dość wy­so­kie scho­dy, a oba­wiam się, że moje ser­ce nie jest już tak sil­ne jak kie­dyś. – Ode­tchnął głę­bo­ko i ro­ze­śmiał się. – Zbo­czo­ny te­le­fon. Co za po­mysł. Spodo­ba­ło­by się to pani ciot­ce Mau­de.

Ciot­ka Mau­de. Ciot­ka Mau­de? Aaa, ciot­ka Mau­de.

– Moja bab­cia cio­tecz­na Mau­de? Mau­de Per­kins?

– Tak, zga­dza się. Z pew­no­ścią przez ostat­nie kil­ka dni sły­sza­ła pani to już wie­le razy, ale pro­szę przy­jąć wy­ra­zy współ­czu­cia.

– Wy­ra­zy współ­czu­cia?

– Tak, w związ­ku z odej­ściem pani ciot­ki. Przez dzie­się­cio­le­cia moja fir­ma re­pre­zen­to­wa­ła jej in­te­re­sy. Ostat­ni­mi laty bar­dzo ją po­lu­bi­łem. Wspa­nia­ła ko­bie­ta.

Ciot­ka Mau­de. Cóż. Kon­do­len­cje?

– Słu­chaj, Ka­li­for­nio. Za­cznij od po­cząt­ku, przed­staw się i wy­ja­śnij, dla­cze­go dzwo­nisz do mnie w środ­ku nocy w spra­wie ko­bie­ty, któ­rą le­d­wie zna­łam i któ­rej nie wi­dzia­łam od pięt­na­stu lat. I na­wet nie mia­łam po­ję­cia, że ten, ode­szła.

– Nie wie­dzia­ła pani? W ta­kim ra­zie to nie­co nie­zręcz­na sy­tu­acja, praw­da? Bar­dzo mi przy­kro, pan­no Fran­klin. Pro­szę po­zwo­lić, że się przed­sta­wię. Na­zy­wam się Ge­rald Mont­go­me­ry. By­łem ad­wo­ka­tem pani ciot­ki i je­stem wy­ko­naw­cą jej te­sta­men­tu.

Włą­czy­łam świa­tło, wsta­łam, żeby przy­nieść no­tes, a po­tem wró­ci­łam do łóż­ka.

– Do­bra, pa­nie Mont­go­me­ry, za­in­try­go­wał mnie pan. Pro­szę po­wie­dzieć wszyst­ko, tak­że to, jak to się sta­ło, że ciot­ka umar­ła i nikt z ro­dzi­ny o tym nie sły­szał.

– Cóż, pan­no Fran­klin. Jak pani wie, Mau­de była bar­dzo eks­cen­trycz­ną oso­bą – za­czął, chi­cho­ta­jąc.

Pół go­dzi­ny póź­niej, cał­ko­wi­cie sko­ło­wa­na i oszo­ło­mio­na, odło­ży­łam te­le­fon. Po­pa­trzy­łam na swo­je za­pi­ski na kart­ce pa­pie­ru:

Zmar­ła wy­mie­ni­ła w te­sta­men­cie tyl­ko mnie.

Dom i ran­czo oraz wszyst­kie do­bra do­cze­sne dla… mnie?

Men­do­ci­no. To w Ka­li­for­nii!

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. My­śli kłę­bi­ły się w mo­jej gło­wie. Było zbyt póź­no, żeby dzwo­nić do ro­dzi­ców. Zro­bię to rano. Nie poj­mu­ję tego, co się sta­ło. Stuk­nię­ta ciot­ka Mau­de. Ostat­ni raz wi­dzia­łam ją, kie­dy mia­łam dwa­na­ście lat i spę­dza­łam lato w jej domu na Za­chod­nim Wy­brze­żu.

Sta­ry bu­dy­nek sto­ją­cy na kli­fie. O mój Boże – dom na pla­ży.

Wy­sko­czy­łam z łóż­ka i zbie­głam scho­da­mi do sa­lo­nu i do pół­ki z książ­ka­mi. Się­gnę­łam po al­bum ze zdję­cia­mi ro­dzin­ny­mi. Były w nim fot­ki ze wspól­nych wy­jaz­dów i wa­ka­cji z cza­sów mo­je­go dzie­ciń­stwa. Szyb­ko wer­to­wa­łam stro­ny al­bu­mu, aż zna­la­złam to, cze­go szu­ka­łam.

W Men­do­ci­no spę­dzi­łam jed­no lato. Ma­gicz­ny od­po­czy­nek z naj­bliż­szy­mi i ciot­ką Mau­de. To było tak daw­no temu, że pra­wie o tym za­po­mnia­łam. Za­mknę­łam oczy i przy­po­mnia­łam so­bie do­tyk słoń­ca na skó­rze, za­pach soli i pia­sek po­mię­dzy pal­ca­mi u stóp. Po chwi­li znów wpa­try­wa­łam się w zdję­cie wik­to­riań­skie­go domu wznie­sio­ne­go na brze­gu wzbu­rzo­ne­go Pa­cy­fi­ku. Dom na­zwa­no Se­asi­de Cot­ta­ge, Nad­mor­ską Cha­tą, ale w ni­czym jej nie przy­po­mi­nał. Wie­życz­ki. Ta­ras wi­do­ko­wy na da­chu. We­ran­da. Drew­nia­ne pod­ło­gi wy­tar­te bo­sy­mi sto­pa­mi, któ­re la­ta­mi po nich prze­bie­ga­ły. Ogród wa­rzyw­ny. Cał­ko­wi­cie za­sta­wio­ny skrzy­nia­mi i sta­ry­mi ma­ne­ki­na­mi strych. Kra­ina cu­dów dla ma­łej dziew­czyn­ki.

I ja ją odzie­dzi­czy­łam?

I ran­czo? Chry­ste, jak mo­głam nie pa­mię­tać o far­mie, któ­ra są­sia­do­wa­ła z do­mem jak z ob­raz­ka? Po­ła­cie ży­znej ka­li­for­nij­skiej zie­mi, z owca­mi, ku­ra­mi i nie­licz­ny­mi kro­wa­mi. I koń­mi. Za­po­mnia­łam o nich. I sta­ra uro­cza sto­do­ła, w któ­rej… Chwi­la. Koni trze­ba do­glą­dać. Za­zwy­czaj robi to… kow­boj.

Ta­jem­ni­czy te­le­fon w środ­ku nocy wy­ry­wa­ją­cy mnie ze snu. Roz­mo­wa, któ­ra otwo­rzy­ła przede mną zu­peł­nie nowe moż­li­wo­ści. Przy­go­da? Po­czą­tek no­we­go? Po­dróż przez cały kraj do miej­sca, w któ­rym cze­ka inne ży­cie? Z… hmmm… kow­bo­jem? Kur­de. Mo­gła­bym go schru­pać. Zwłasz­cza je­śli nie­ba­wem będę bo­ha­ter­ką swo­jej wła­snej po­wie­ści ro­man­tycz­nej. Tyl­ko czy na­praw­dę mogę prze­nieść się na dru­gi ko­niec kra­ju? Nie mam żad­nych zna­jo­mych w Ka­li­for­nii.

Mo­ment, to nie­praw­da.

Się­gnę­łam po te­le­fon, by po­roz­ma­wiać z je­dy­ną oso­bą miesz­ka­ją­cą na Za­chod­nim Wy­brze­żu, któ­rą znam. To czło­wiek tak samo żąd­ny przy­gód jak ja kie­dyś.

W Ka­li­for­nii była do­pie­ro 23.00. Oczy­wi­ście, bio­rąc pod uwa­gę jego za­wód, cho­le­ra wie, gdzie może te­raz być. Pa­trzy­łam na jego na­zwi­sko na li­ście kon­tak­tów i za­sta­na­wia­łam się, czy nie prze­ło­żyć tej roz­mo­wy na rano.

Pie­przyć to.

Za­dzwo­ni­łam do daw­ne­go przy­ja­cie­la z li­ceum, Si­mo­na Par­ke­ra.Rozdział drugi

Viv Fran­klin. Cze­mu za­wdzię­czam ten za­szczyt?

– Cześć, Si­mon. Dzwo­nię nie w porę? Po­my­śla­łam, że nie jest zbyt póź­no na te­le­fon. Prze­cież ni­g­dy nie by­łeś ty­pem fa­ce­ta, któ­ry kła­dzie się do łóż­ka przed pół­no­cą, zga­dza się?

– Tak, naj­czę­ściej tak. Cho­ciaż ostat­nio…

– Oszczędź mi szcze­gó­łów swo­je­go ży­cia ero­tycz­ne­go. Po­wiedz tyl­ko, że na­dal je­steś z Ca­ro­li­ne, tak? Nie spa­pra­łeś tego, co? – Ze­szłej je­sie­ni na zjeź­dzie szkol­nym po­zna­łam ko­bie­tę, któ­rej w koń­cu uda­ło się usi­dlić tego męż­czy­znę.

– Tak, je­ste­śmy ra­zem. Te­raz jest w domu, w San Fran­ci­sco. Cho­ciaż w za­sa­dzie to miesz­ka­my w Sau­sa­li­to.

– Wró­ci­ła do sie­bie? To gdzie ty te­raz je­steś?

– Na se­sji w Kam­bo­dży. Po­do­ba­ło­by ci się tu­taj, Viv. Skoń­czy­łem pro­jekt o dżun­gli po­chła­nia­ją­cej za­gi­nio­ne świą­ty­nie i mia­sta w oko­li­cy Ang­kor Wat. Cho­ler­nie nie­wia­ry­god­ne.

Wes­tchnę­łam, wra­ca­jąc my­śla­mi do bar­dziej sza­lo­nych cza­sów. Ra­zem z ro­dzi­ca­mi wy­bie­ra­łam stu­dia, po­rów­nu­jąc pro­gra­my na­ucza­nia in­ży­nie­rii kom­pu­te­ro­wej, za­awan­so­wa­nej ma­te­ma­ty­ki i tak da­lej ofe­ro­wa­ne przez naj­lep­sze uni­wer­sy­te­ty. Po­świę­ci­łam tak­że tro­chę cza­su na spraw­dze­nie ofert zwią­za­nych ze sztu­ką w tych szko­łach. Kie­dy za­miast pre­sti­żo­wej tech­nicz­nej uczel­ni, do któ­rej uczęsz­cza­li moi bra­cia, zde­cy­do­wa­łam się na stu­dia o pro­fi­lu hu­ma­ni­stycz­nym, po­wie­dzia­łam ro­dzi­com, że szer­sza edu­ka­cja uczy­ni ze mnie atrak­cyj­niej­szą dziew­czy­nę. Czy­taj: wasz „szó­sty syn” sta­je się ko­bie­tą po­trze­bu­ją­cą cze­goś poza ho­ke­jem na tra­wie.

I tak co se­mestr bry­lo­wa­łam na ćwi­cze­niach z za­awan­so­wa­nej ma­te­ma­ty­ki sto­so­wa­nej, a po­tem szłam na za­ję­cia ar­ty­stycz­ne. Za­nim wy­bra­łam przed­miot wio­dą­cy – in­ży­nie­rię kom­pu­te­ro­wą – za­sko­czy­łam całą ro­dzi­nę dru­gim fa­kul­te­tem – sztu­ką stu­dyj­ną. Póź­niej po­now­nie wpra­wi­łam ich w osłu­pie­nie, kie­dy od­rzu­ci­łam pro­po­zy­cję let­nie­go sta­żu w kon­ku­ren­cyj­nej fir­mie kom­pu­te­ro­wej, wy­bie­ra­jąc wa­ka­cyj­ny kurs we Wło­szech i stu­dia we Flo­ren­cji. A co było jesz­cze bar­dziej za­dzi­wia­ją­ce? To, że se­mestr ostat­nie­go roku stu­diów spę­dzi­łam w Pa­ry­żu na Sor­bo­nie. Cho­dzi­łam na wy­star­cza­ją­co dużo za­jęć z in­for­ma­ty­ki, by za­do­wo­lić ro­dzi­ców, a dla przy­jem­no­ści wy­bra­łam kurs ry­so­wa­nia.

Zbli­żał się ko­niec na­uki, przy­cho­dzi­ły ofer­ty pra­cy, ale oczy­wi­ste było, że w ślad za mo­imi brać­mi do­łą­czę do fir­my ojca. Zde­cy­do­wa­łam się więc na to, co robi każ­da dziew­czy­na po­cho­dzą­ca z bo­ga­tej ro­dzi­ny: zbun­to­wa­łam się. W do­sko­na­łym książ­ko­wym sty­lu. Za­far­bo­wa­łam wło­sy, zro­bi­łam so­bie kil­ka ta­tu­aży, prze­kłu­łam wi­docz­ne miej­sca – te nie­wi­docz­ne zresz­tą też, a dy­plom po­szłam ode­brać w gla­nach. Do czap­ki ta­śmą sa­mo­przy­lep­ną przy­cze­pi­łam na­pis:

PRZE­PRO­WA­DZAM SIĘ DO FRAN­CJI.

W ten bar­dzo tchó­rzow­ski spo­sób po­in­for­mo­wa­łam ro­dzi­ców o tym, że nie będę pra­co­wa­ła w ro­dzin­nej fir­mie ani w żad­nej in­nej. Za­ła­twi­łam so­bie staż w ga­le­rii sztu­ki na le­wym brze­gu Se­kwa­ny w Pa­ry­żu, mia­łam pie­nią­dze z fun­du­szu po­wier­ni­cze­go, któ­re mo­głam wy­brać po skoń­cze­niu dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go roku ży­cia, wizę po­dróż­ni­czą i od­je­cha­ny nowy ple­cak.

Moi. Ro­dzi­ce. Byli. Wście­kli.

Ja. Prze­ży­wa­łam. Przy­go­dę.

Mama i tata naj­pierw za­gro­zi­li mi wy­dzie­dzi­cze­niem. Uwa­ża­li, że zmar­nu­ję so­bie ży­cie. Prze­pro­si­łam ich. Skoń­czy­ło się na pła­czu i pa­ni­ce, że stra­cę gło­wę i dzie­wic­two dla ja­kie­goś Fran­cu­za. Nie mie­li po­ję­cia, że cno­ty po­zby­łam się dużo wcze­śniej na tyl­nym sie­dze­niu mo­je­go sa­mo­cho­du, bu­ic­ka Le­Sa­bre. Ale nie w tym rzecz. Tu zo­sta­wia­łam ro­dzi­nę, żeby do­świad­czyć cze­goś, cze­go nikt się nie spo­dzie­wał. A tam wy­na­ję­łam miesz­ka­nie na czwar­tym pię­trze w XI dziel­ni­cy z dwie­ma współ­lo­ka­tor­ka­mi, któ­re po­zna­łam przez In­ter­net.

To był mój naj­lep­szy czas. Miesz­ka­łam, pra­co­wa­łam i za­ko­chi­wa­łam się w mie­ście świa­teł. Zna­łam tyl­ko pod­sta­wy fran­cu­skie­go, ale szyb­ko się uczy­łam. Ja­dłam pysz­ne je­dze­nie, tań­czy­łam we wspa­nia­łych noc­nych klu­bach i prze­ży­łam pierw­szą sma­ko­wi­tą sek­su­al­ną przy­go­dę z nie­obrze­za­nym męż­czy­zną. Och la la. Cho­dzi­łam na za­ję­cia pla­stycz­ne, wy­na­ję­łam ate­lier, wda­wa­łam się w ogni­ste ro­man­se z na­mięt­ny­mi ar­ty­sta­mi, któ­rzy byli tak samo od­da­ni swo­jej sztu­ce i bo­he­mi­stycz­ne­mu sty­lo­wi ży­cia jak ja. Po­dró­żo­wa­łam po Eu­ro­pie. Za­pusz­cza­łam się tak­że bar­dziej na wschód kon­ty­nen­tu, a tuż pod ko­niec mo­jej eu­ro­pej­skiej przy­go­dy nie­ocze­ki­wa­nie spo­tka­łam Si­mo­na w Istam­bu­le.

Już wte­dy uza­leż­ni­łam się od ero­ty­ków i każ­dy po­nu­ry dzień albo za­wód po roz­cza­ro­wu­ją­cej rand­ce był dla mnie pre­tek­stem do za­głę­bie­nia się w na­mięt­nej i baj­ko­wej lek­tu­rze. Tyl­ko że o ile bo­ha­ter­ki ksią­żek za­wsze znaj­do­wa­ły swo­je szczę­śli­we za­koń­cze­nia, o tyle moje ży­cie uczu­cio­we było mar­twe. Ow­szem, wda­wa­łam się w licz­ne ro­man­se, ale ja­koś nie spo­tka­łam praw­dzi­wej mi­ło­ści. Je­stem ra­czej atrak­cyj­ną mło­dą ko­bie­tą, mam świet­ne cyc­ki, zgrab­ne nogi i jesz­cze nikt nie skła­dał re­kla­ma­cji. Ale ni­g­dy też – w tle sły­chać smut­ną mu­zy­kę – nie by­łam za­ko­cha­na. I nikt do tej pory – z od­da­li do­bie­ga jesz­cze rzew­niej­sza pio­sen­ka – nie za­ko­chał się we mnie. Ża­den męż­czy­zna nie wziął mnie w ra­mio­na, nie po­ca­ło­wał czu­le w usta i nie wy­szep­tał „ko­cham cię”.

I żeby była ja­sność, nikt o tym nie wie. Ale wróć­my do Pa­ry­ża.

Trwa­łam w tym kli­ma­cie przy­go­dy, czer­piąc ra­dość z wie­lu przy­jem­nych i za­wsze bez­piecz­nych chwil spę­dza­nych z na­gi­mi męż­czy­zna­mi. Po­dró­żo­wa­łam, gdzie du­sza za­pra­gnie, i ma­lo­wa­łam w przy­pły­wach weny. Po pro­stu ży­łam. Była to eg­zy­sten­cja, któ­rą moż­na wieść, ma­jąc za­le­d­wie dwa­dzie­ścia parę lat, kie­dy jesz­cze nic zna­czą­ce­go nie od­ci­snę­ło na to­bie pięt­na i mo­żesz się bez­tro­sko ba­wić.

Wte­dy mój oj­ciec do­stał za­wa­łu ser­ca, co na­tych­miast mnie otrzeź­wi­ło i ścią­gnę­ło mój po­dró­żu­ją­cy ty­łek do domu. Gdy zo­ba­czy­łam sil­ne­go, nie­po­ko­na­ne­go ojca w ta­kim sta­nie, wszyst­ko na­bra­ło no­we­go zna­cze­nia. Ro­dzi­na sta­ła się dla mnie naj­waż­niej­sza i za­raz po po­wro­cie taty do zdro­wia wró­ci­łam na jej łono, jak­bym ni­g­dy nie wy­jeż­dża­ła. Prze­ży­łam przy­go­dę. Mia­łam wte­dy już dwa­dzie­ścia trzy lata i ma­te­ma­ty­ka znów mnie wzy­wa­ła. Na­wet stę­sk­ni­łam się za tym po­czu­ciem pew­no­ści, któ­re da­wa­ła pra­ca z cy­fra­mi. Bez­piecz­ne, nie­zmien­ne, wspa­nia­le róż­no­rod­ne i w pew­nym sen­sie pro­ste licz­by.

Za­cho­wa­łam jed­nak część swo­jej nie­za­leż­no­ści. Na po­cząt­ku po­szczę­ści­ło mi się z na­pi­sa­nym prze­ze mnie opro­gra­mo­wa­niem. Za pie­nią­dze, któ­re za­ro­bi­łam, sprze­da­jąc li­cen­cję, roz­krę­ci­łam wła­sną dzia­łal­ność. Tak oto po­zna­łam…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: