Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie mów, że się boisz - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie mów, że się boisz - ebook

"„To ważna powieść. Zostawia nas z myślami o utraconym pięknie, młodości przeżytej w upokorzeniu, przyszłości, która nigdy nie nadejdzie”.

Roberto Saviano

„Życzę Wam, żebyście mieli taką odwagę jak Samia w dążeniu do spełnienia Waszych marzeń”. Giuseppe Catozzella

Samia jest somalijską dziewczynką. Bieganie ma we krwi. Ze swoich marzeń zwierza się Aliemu, przyjacielowi i pierwszemu trenerowi. Chociaż jej ojczyzna udręczona jest ciągłymi bratobójczymi walkami, Samia patrzy w przyszłość i czuje, że jej szczupłe nogi mają do spełnienia misję: mogą przyczynić się do wyzwolenia kraju, a zwłaszcza somalijskich kobiet. Nocne treningi na pustym stadionie i pierwsze sukcesy pozwalają jej zakwalifikować się na igrzyska olimpijskie w Pekinie. Dobiega wprawdzie ostatnia, ale staje się symbolem dla kobiet muzułmańskich na całym świecie. Wielkie nadzieje wiąże z igrzyskami w Londynie. Wyrusza w długą, niebezpieczną i wyczerpującą podróż, głęboko wierząc, że jej sen się kiedyś spełni.

„Poruszająca historia. Gdyby zdobyła Premio Strega, mogłaby dotarzeć do większej liczby ludzi, być może także do tych, którzy nie są obojętne losy imigrantów”.

La Repubblica"

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-428-1
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Tego ranka, kiedy Ali i ja zostaliśmy rodzeństwem, panował nieznośny upał. Schroniliśmy się przed nim w skąpym cieniu akacjowego drzewa.

Był piątek, dzień świąteczny.

Bieg był długi i męczący, oboje ociekaliśmy potem: z dzielnicy Boondheere, gdzie mieszkaliśmy, przebiegliśmy prosto na stadion Koonis, nie zatrzymując się ani razu. Siedem kilometrów wąskimi uliczkami, które Ali znał jak własną kieszeń, w promieniach słońca tak palących, że mogło roztapiać kamienie.

Mieliśmy w sumie szesnaście lat, po osiem na głowę, i urodziliśmy się w odstępie trzech dni. Ali miał rację, musieliśmy być rodzeństwem, choć należeliśmy do rodzin, które nie powinny nawet słowem odzywać się do siebie, a mimo to mieszkały wspólnie w jednym domu. Dwie rodziny, które zawsze się ze sobą wszystkim dzieliły.

Siedzieliśmy pod tą akacją, żeby złapać oddech i odrobinę się orzeźwić, po sam tyłek utytłani drobnym białym pyłem, który podnosił się z ulic przy najmniejszym powiewie wiatru, kiedy ni stąd, ni zowąd Ali wyskoczył z tym pomysłem o abaayo.

– Chcesz być moją abaayo? – zapytał, wciąż jeszcze ciężko dysząc, z rękami na prostych, kościstych biodrach ukrytych pod niebieskimi spodenkami, które zanim trafiły do niego, nosili po kolei wszyscy jego bracia. – Chcesz być moją siostrą?

Znasz kogoś przez całe życie i jeśli to dla ciebie ważna osoba, musi przyjść taka konkretna chwila, od której ten ktoś będzie już na zawsze twoją siostrą albo bratem.

Związani na całe życie przez jedno słowo – tym się stajemy.

Popatrzyłam na niego z ukosa, nie dając po sobie poznać, co myślę.

– Pod warunkiem, że mnie złapiesz – powiedziałam nagle i rzuciłam się biegiem, tym razem w stronę naszego domu.

Ali musiał dać z siebie naprawdę wszystko, bo po kilku krokach udało mu się chwycić mnie za koszulkę i powalić. Oboje znaleźliśmy się na ziemi: on na mnie, w pyle, który lepił się do wszystkiego, do potu naszych ciał i do lekkich ubrań.

Była już niemal pora obiadowa, wokół żywej duszy. Nie próbowałam się uwolnić, nie opierałam się. To była zabawa.

– A więc? – zapytał, nagle poważniejąc. Czułam na twarzy jego gorący oddech.

Nawet na niego nie spojrzałam, jedynie zmrużyłam oczy, zdegustowana.

– Musisz mnie pocałować, jeśli chcesz być moim bratem. No wiesz, są zasady.

Ali wyciągnął się jak jaszczurka i wycisnął mi na policzku mokry pocałunek.

– Abaayo – powiedział. Siostro.

– Aboowe – odpowiedziałam. Bracie.

Zerwaliśmy się i popędziliśmy naprzód.

Byliśmy wolni, znów wolni, by biec.

Przynajmniej do domu.

Nasz dom nie był nawet domem w normalnym znaczeniu tego słowa, w niczym nie przypominał pięknych budynków wyposażonych we wszystkie wygody. Był mały, bardzo mały. I mieszkały w nim dwie rodziny, nasza i Alego, dzielące to samo podwórze otoczone glinianym murkiem. Nasze mieszkania znajdowały się dokładnie naprzeciwko siebie, na dwóch przeciwległych krańcach podwórza.

My mieszkaliśmy po prawej i zajmowaliśmy dwie izby, jedna była przeznaczona dla mnie i sześciorga mojego rodzeństwa, druga dla mamy i taty. Ściany wykonano z mieszaniny błota i gałęzi, która na słońcu twardniała na kamień. Ale pomiędzy naszymi izbami, jakby specjalnie po to, by oddzielić nas od rodziców, znajdowało się pomieszczenie właścicieli domu, rodziny Omara Sheikha, wielkiego grubasa i jego jeszcze grubszej żony. Nie mieli dzieci. Mieszkali niedaleko wybrzeża, ale od czasu do czasu przyjeżdżali tutaj na noc, i wtedy nasze dni robiły się od razu mniej radosne.

– Żarty i psikusy zachowajcie na pojutrze – mówił nam Said, mój najstarszy brat, za każdym razem, kiedy widział, że właściciele nadchodzą. Miał na myśli dzień ich wyjazdu.

Ali razem z ojcem i trzema braćmi mieszkał w jednej izbie przylegającej do muru po lewej stronie.

Najpiękniejszym miejscem domu było podwórze: wielkie, naprawdę wielkie, z ogromnym, samotnym eukaliptusem rosnącym w głębi. Było tak duże, że wszyscy koledzy chcieli bawić się u nas. Za podłogę, w domu i wszędzie indziej, służyła ta sama biała ziemia, która w Mogadiszu wciska się w każdy kąt. W naszej izbie na przykład podkładaliśmy pod materace słomiane maty, ale i to nie pomagało: co dwa tygodnie Said i Abdi, moi starsi bracia, musieli wynosić materace na zewnątrz i z całych sił wytrzepywać, aby pozbyć się nawet najmniejszego ziarenka piasku.

Ten dom zbudował wiele lat wcześniej sam gruby Omar Sheikh. Chciał, żeby stanął właśnie w tym miejscu, wokół majestatycznego eukaliptusa. W dzieciństwie przechodził codziennie obok i zakochał się w tym drzewie, opowiadał nam to w nieskończoność tym swoim śmiesznym głosikiem więznącym mu gdzieś w gardle. Już wtedy eukaliptus był wielki i silny, a on pomyślał: chcę, żeby mój dom stanął tutaj. Później, w czasach dyktatury¹, zaczęły się problemy w interesach i wyglądało na to, że nadciągnie wojna; wówczas uznał, że lepiej przenieść się w spokojniejsze okolice, i wynajął trzy pokoje naszym dwóm rodzinom, mojej i Alego.

Najdalej w głębi znajdował się szałas skrywający wspólną ubikację. Maleńka kwadratowa przestrzeń ograniczona gęstymi pędami bambusa z cuchnącą dziurą w środku, gdzie chodziliśmy za potrzebą.

Parę kroków przed latryną, po lewej stronie, była izba Alego. Po prawej, naprzeciwko, nasza: cztery metry na cztery i siedem materaców rozłożonych na ziemi.

Na środku spali bracia, a po bokach my, cztery dziewczynki: Ubah i Hamdi przy lewej ścianie, ja i Hodan, moja najukochańsza siostra, przy prawej. Na samym środku, niczym czuwający nad nami wieczny płomień, królował nieodzowny feynus, lampa naftowa, bez której Hodan nie mogłaby do późna w nocy czytać ani pisać swoich piosenek, a Shaafici, najmłodszy z braci, nie mógłby robić przedstawień swojego teatrzyku cieni, które sprawiały, że konaliśmy ze śmiechu, choć były pokraczne i nieporadne.

– Z tych cieni i twojej bujnej wyobraźni wychodzą kapitalne przedstawienia – mówił mu Said.

Co wieczór przed snem, zamknięci w siedmioro w tym małym pomieszczeniu, świetnie się bawiliśmy, starając się tylko, żeby nie słyszeli nas za bardzo mama i tata oraz Yassin, ojciec Alego, który z nim i jego trzema braćmi spał naprzeciwko. Parę kroków ode mnie. Ali i ja. Urodzeni w odstępie trzech dni i oddaleni od siebie zaledwie o kilka kroków.

Od momentu, w którym przyszliśmy na świat, Ali i ja każdego dnia dzieliliśmy ze sobą pokarm i łazienkę. No i oczywiście marzenia oraz nadzieje, które rodzą się zawsze przy jedzeniu i robieniu kupy, jak powtarza aabe, mój ojciec.

Nic nas nie mogło od siebie oddzielić. Ali był dla mnie zawsze jak druga Hodan, a Hodan jak bardziej powabna wersja Alego. Zawsze trzymaliśmy się razem, tylko my troje, a nasz świat był doskonały i nic nie mogło nas rozdzielić. Mimo że on jest Darodem, a ja Abgalką, to znaczy należymy do dwóch klanów pozostających w stanie wojny, która wybuchła osiem tygodni przed naszym narodzeniem w marcu 1991 roku.

Nasze matki dbały o nas, najmłodszych z rodzeństwa, a klany dbały o wojnę, naszą starszą siostrę, jak ją zawsze nazywali mama i tato. To zła siostra, ale jednak ktoś, kto cię doskonale zna, kto bardzo dobrze wie, jak łatwo uczynić cię szczęśliwym lub smutnym.

Mieszkanie we wspólnym domu, tak jak mieszkaliśmy ja i Ali, było zabronione. Mieliśmy się nienawidzić, tak jak się nienawidzili inni Abgalowie i Darodowie. A tymczasem my nie. Zawsze robiliśmy wszystko tak, jak nam się podobało, włącznie z jedzeniem i chodzeniem za potrzebą.

Tego poranka, kiedy Ali i ja zostaliśmy rodzeństwem, trenowaliśmy przed dorocznym wyścigiem lekkoatletycznym po dzielnicach Mogadiszu. Miał się odbyć za dwa tygodnie, które dłużyły mi się w nieskończoność. Dla mnie dzień wyścigu był najważniejszym w roku. Piątek był dniem świątecznym i obowiązywało zawieszenie broni, mogliśmy więc spokojnie się wałęsać i biegać ulicami miasta pośród wszechobecnej bieli.

W Mogadiszu wszystko jest białe.

Ściany budynków, podziurawione kulami lub na wpółrozwalone od granatów, są prawie zawsze białe albo szare, albo w kolorze ochry, albo żółtawe: w każdym razie jasne. Także najuboższe domy, takie jak nasz, sklecone z błota i gałęzi, szybko robią się białe jak uliczny kurz osiadający na fasadach tak samo jak na wszystkim innym.

Kiedy biegasz po Mogadiszu, ciągnie się za tobą chmura drobnego pyłu. Ali i ja zostawialiśmy za sobą dwie białe smugi, które wznosiły się i powoli rozwiewały w powietrzu. Biegaliśmy zawsze tą samą trasą, ulice stały się naszym osobistym placem ćwiczeń.

Kiedy mijaliśmy barowe baraki, wzniesiony przez nas pył trafiał do szklanek starców, którzy grali w karty i pili shaah². Zawsze. Robiliśmy to celowo. Wtedy oni udawali, że wstają, by nas złapać, a my przyspieszaliśmy i w jednej sekundzie obsypywaliśmy ich jeszcze mocniej, wznosząc jeszcze więcej pyłu. Stało się to zabawą, śmialiśmy się my, śmiali się nawet i oni. Musieliśmy jednak uważać, gdzie stawiamy stopy, bo wieczorami palono śmieci i następnego ranka ulice pokrywały nadpalone resztki. Kanistry po benzynie, puszki po oleju, resztki opakowań, skórki od bananów, kawałki butelek, wszystko tam było. Kiedy biegliśmy, w oddali widzieliśmy mnóstwo dymiących stosów, małych wulkanów w erupcji.

Nim wpadliśmy w wąskie uliczki prowadzące do ulicy wiodącej wzdłuż wybrzeża, biegliśmy zawsze Jidka Jeneral Daud, szeroką dwupasmową aleją, pokrytą tym samym co wszędzie pyłem i obsadzoną po obu stronach rzędami akacji.

Lubiliśmy patrzeć, jak przesuwają się obok nas: pomnik Nieznanego Żołnierza, budynek Parlamentu, Biblioteka Narodowa, Sąd Najwyższy. Przed nimi rozkładali swe kramy wędrowni sprzedawcy: rozciągali na ziemi kolorowe płachty i wystawiali towary: od pomidorów i marchwi po wycieraczki samochodowe. Drzemali pod drzewami w alei, póki nie pojawił się jakiś klient, a kiedy przebiegaliśmy, patrzyli na nas jak na Marsjan. Żartowali z nas.

– Gdzie się tak spieszycie, smarkacze? Jest dzień świąteczny, uspokójcie się i zachowujcie godnie – wołali, kiedy przebiegaliśmy obok.

– Biegniemy do domu twojej żony, stary śpiochu – odpowiadał Ali.

Czasami rzucali w nas bananem, pomidorem albo jabłkiem. Ali zatrzymywał się, zbierał owoce, a potem ściskał je w dłoniach i bryzgał miąższem.

Wyścig był wielkim wydarzeniem, dla mnie ważniejszym nawet od pierwszego lipca, dnia upamiętniającego wyzwolenie od włoskich kolonizatorów i naszego święta narodowego.

Od zawsze chciałam go wygrać, ale miałam tylko osiem lat, a uczestniczyli w nim wszyscy, również dorośli. Rok wcześniej dobiegłam jako osiemnasta, tym razem pragnęłam znaleźć się na mecie w pierwszej piątce.

Gdy ojciec i matka widzieli mnie tak zdeterminowaną już od najmłodszych lat, starali się zrozumieć, co też siedzi mi w głowie.

– Samia, tym razem też wygrasz? – pytał ironicznie aabe Yusuf, mój tato. Siedział na podwórzu na wyplatanym słomą krześle, przyciągał mnie do siebie i mierzwił mi włosy swoimi ogromnymi dłońmi. Lubiłam robić mu to samo: przesuwać moimi chudymi, krótkimi palcami po jego czarnej i gęstej czuprynie albo uderzać go w pierś okrytą białą płócienną koszulą. Wtedy chwytał mnie, i taki jak był, wielki i potężnie zbudowany, podnosił mnie jedną ręką, a potem sadzał sobie na kolana.

– Jeszcze nigdy nie wygrałam, aabe, ale niedługo będę pierwsza.

– Wiesz Samia, że przypominasz jelonka? Jesteś moim ukochanym jelonkiem – i na sam dźwięk jego głębokiego, przepełnionego czułością głosu drżały mi nogi w kolanach.

– Aabe, jestem prędka jak jelonek, a nie jestem jelonkiem.

– No to posłuchajmy… Jak zamierzasz wygrać z tymi dużymi chłopakami?

– Biegnąc szybciej od nich, aabe! Może jeszcze nie teraz, ale pewnego dnia będę najszybsza w całym Mogadiszu.

Wybuchał śmiechem, a jeśli była gdzieś blisko moja matka, hooyo Dahabo, ona również śmiała się głośno.

Ale zaraz potem, kiedy mój aabe jeszcze trzymał mnie przy sobie, ogarniała go melancholia.

– Pewnego dnia na pewno, maleńka. Pewnego dnia…

– Ale, aabe, pewne rzeczy się wie. Ja już od dawna, jeszcze kiedy nie potrafiłam dobrze mówić, wiedziałam, że któregoś dnia zostanę mistrzynią. Wiedziałam to już wtedy, kiedy miałam dwa lata – starałam się go przekonać.

– Tym lepiej dla ciebie, maleńka. A ja chciałbym tylko wiedzieć, kiedy skończy się ta przeklęta wojna.

Potem stawiał mnie na ziemię i posępnie patrzył przed siebie.2

Jeśli chodzi o wojnę, to Alego i mnie zupełnie ona nie obchodziła. Mogli sobie strzelać na ulicach, nas to nie dotyczyło. Wojna nie mogła nas pozbawić jedynej naprawdę ważnej rzeczy: tego, kim on był dla mnie i kim ja byłam dla niego.

Wojna jest w stanie zabrać różne rzeczy, ale tego, co jest między nami, nie może tknąć. Mnie na przykład zabrała morze. Pierwszą rzeczą, którą poczułam zaraz po narodzeniu, był jego zapach docierający wprost z wybrzeża na podwórze naszego domu, sól (wciąż mam ją we włosach i na skórze), wilgoć przesycającą każdą cząstkę powietrza.

A jednak dotknęłam morza tylko jeden raz. Wiem, że to woda, że jeśli rzucisz się w nią, zmoczysz się tak samo, jakbyś wszedł do stawu, ale już taka jestem, że dopóki nie doświadczę, nie uwierzę.

Parę razy dotknęłam piasku na plaży, chociaż nie powinnam była tego robić. Kilka razy po południu, kiedy przechodziliśmy razem z Alim tylko jemu znanymi uliczkami, bardzo ostrożnie zbliżaliśmy się do morskiego bezkresu. Stawaliśmy na skraju szerokiej ulicy biegnącej wzdłuż plaży z południa na północ i ukryci za ciężarówką czy czołgiem, godzinami wpatrywaliśmy się w prącą naprzód i wycofującą się wodę albo igraliśmy z odbijającym się od wszystkiego słońcem. Umieraliśmy z pragnienia, by skoczyć między fale. Cały ten ogrom był tuż przed nami, a nie mogliśmy go dosięgnąć.

Jednak dwa albo trzy razy Ali stracił cierpliwość. Poznałam to po tym, jak nerwowo pocierał dłonie. Rozejrzał się dookoła, chwycił mnie za rękę i kazał biec. Tylko tyle:

– Biegiem!

Przebiegaliśmy wtedy drogę i siadaliśmy na plaży. Wariaci. Mogli nas przecież zastrzelić, plaża była jednym z ulubionych miejsc dla wrogich milicji: otwarta przestrzeń, kule z karabinów śmigają bez przeszkód.

Ale my udawaliśmy normalne dzieci, bezmyślne i beztroskie.

Piasek był gorący i drobny niczym złoty pył. Wokół nas nie było widać żywej duszy. Zaczęliśmy się tarzać, siłować i wpychać sobie nawzajem piasek, gdzie tylko się dało, w gęste czarne włosy, za ubrania, wszędzie. Po tym, jak dwa albo trzy razy wywinęłam kozła, Ali śmiał się jak szalony, wydawało się, że zupełnie zbzikował. Takiego nigdy jeszcze go nie widziałam. Otwierał usta, ukazując śnieżnobiałe zęby.

– Wyglądasz jak klopsik obtoczony w mące kukurydzianej – mówił i śmiał się dalej, cały on, z tą swoją śmieszną twarzą, płaskim nosem, ogromnymi mięsistymi ustami i małymi oczami, tuż przy moich.

– Kukurydziany klopsik – powtarzał.

Próbowałam uwolnić się z jego uścisku, ale nie dawałam rady, był znacznie silniejszy ode mnie, choć nie tyle umięśniony, ile raczej wysoki i żylasty. Wyrywałam się, a on przygważdżał mnie do ziemi i udawał, że chce mnie pocałować w usta, wyciągając naprzód tę swoją żółwiowatą łepetynę. Ja z obrzydzeniem kręciłam głową na prawo i lewo, ale kiedy był już blisko, zamiast mnie pocałować, robił „buch” i dmuchał mi piaskiem w oczy.

Nienawidziłam go.

Jeden jedyny raz, przyciągnięci jakąś potężniejszą od nas siłą, podeszliśmy do wody. Powoli, kroczek za kroczkiem, niemal nieświadomie.

Przede mną rozciągała się gigantyczna, wspaniała przestrzeń, niczym słoń, który śpi i głęboko oddycha. Długie fale wydawały zachwycający dźwięk, przywodziły na myśl jakiś głos, przypominały muszelki zamknięte w szklanym słoiku, które tato podarował mamie, kiedy się zaręczyli, i które trzymała zamknięte w szufladzie drewnianej komody w ich pokoju. Chodziliśmy tam do nich, braliśmy słoik w ręce i powoli obracaliśmy go na boki, żeby usłyszeć głos morza.

Szszszszsz. Szszszszsz.

Podeszliśmy jeszcze bliżej i zamoczyliśmy stopy i ręce. Podniosłam palce do ust. Sól.

Następnej nocy po tym wydarzeniu śniłam o falach. Śniłam, że gubię się w tym bezmiarze, że pozwalam się kołysać, nieść w górę i w dół, poddana nastrojom wody.

Wojna zabrała mi morze. Ale w zamian sprawiła, że obudziło się we mnie pragnienie biegania. Ponieważ wielkie niczym morze jest moje pragnienie, by iść naprzód. Bieganie jest moim morzem.

Jeśli jednak Ali i ja mogliśmy ignorować otaczającą nas wojnę, to tylko dlatego, że byliśmy dziećmi Yusufa Omara, mojego taty, i Yassina Ahmeda, taty Alego. Oni także byli przyjaciółmi od urodzenia i wychowywali się razem we wsi Jazeera położonej na południe od miasta. Chodzili do tej samej szkoły, a ich ojcowie, jeszcze w czasach włoskiej kolonizacji, pracowali razem. Dzięki temu nasi ojcowie nauczyli się od swoich ojców niektórych powiedzeń w tym języku. Non fare oggi quello che puoi fare domani³. Albo: Tutto il mondo è paese⁴.

Aiutati che Dio t’aiuta⁵.

Jeszcze jednej rzeczy nauczyli się po włosku: Cascassero sulla tua testa mille chili di merda molle molle⁶. To był ulubiony tekst ich włoskiego szefa w czasach, kiedy pracowali w porcie przy rozładunku kontenerów. Otóż kiedy pewnego dnia jeden z nich, wypełniony obornikiem, otworzył się nagle, na szefa z wysoka spłynęła wiadoma zawartość i niemal całkiem go zakryła. Od tamtej pory świetnie mu szło w interesach, ale zaczął tego zdania używać jako przekleństwa.

Inne włoskie zdanie brzmiało: Siamo tutti figli della stessa patria⁷. To było ich ulubione. Przyjaciele na śmierć i życie, których nic nie może rozdzielić.

Tak jak nas.

– Czy jest coś, co może nas rozdzielić? – pytaliśmy się z Alim.

W niemiłosiernie skwarne popołudnia pomagał mi wdrapywać się na gałęzie eukaliptusa, siadaliśmy w cieniu jego liści i całymi godzinami rozmawialiśmy o przyszłości. Wspaniale było tak siedzieć na eukaliptusie: w miejsce realnego świata stworzyliśmy sobie nasz własny, w którym istnieliśmy tylko my dwoje i nasze marzenia.

– Nie – odpowiadaliśmy jedno po drugim.

A potem wykonywaliśmy tajny znak braterstwa na śmierć i życie, krzyżowaliśmy nasze palce wskazujące na wysokości twarzy i całowaliśmy je sobie nawzajem, dwukrotnie, najpierw prawy, potem lewy. Założylibyśmy się o cokolwiek, nawet o własne życie, że tak właśnie będzie.

Eukaliptus był też ulubionym miejscem, w którym Ali sam ukrywał się przed innymi. Na przykład wtedy, kiedy po południu nie chciał się uczyć czytać.

Choć Hodan była ode mnie pięć lat starsza, codziennie rano razem szłyśmy do Madrasa Musjma, szkoły gromadzącej klasy podstawowe, gimnazjalne i licealne. Ali nie chodził z nami, jego ojciec nie miał nigdy dość pieniędzy, by opłacić mu naukę. Chodził tylko do pierwszej klasy w szkole publicznej, potem jej budynek zniszczył wybuch granatu i Ali już nie wrócił do nauki. Od owego feralnego dnia lekcje odbywały się pod gołym niebem i niełatwo było znaleźć nauczycieli gotowych zaryzykować, że spadnie im na głowę granat.

Jedynym sposobem na kontynuację nauki było zapisanie się do szkoły prywatnej. Dzięki zaciskaniu pasa nasz ojciec mógł sobie na to przez kilka lat pozwolić, jednak Yassin od samego początku wojny miał nieustające trudności, by sprzedać swoje owoce i warzywa.

Nieliczni chcieli kupować od brudnego Daroda, jak mówiono w Mogadiszu.

Ali nieustannie cierpiał z tego powodu, że umiemy czytać i pisać. Czuł się przez to gorszy, taki właśnie, jak jego klan wśród większości mieszkańców naszej dzielnicy. A brak umiejętności pisania był kolejną rzeczą, która mu o tym przypominała.

Czasem próbowałyśmy nauczyć go liter alfabetu, ale już po chwili dawałyśmy za wygraną.

– Ali, spróbuj się skoncentrować – mówiła Hodan, która zawsze miała skłonność do matkowania nam i do nauczycielskich zachowań.

Starał się, ale to było za trudne. Nauka czytania to długi proces, nie dało się tego załatwić w jedno popołudnie na podwórzu, przy stoliku, którego aabe i Yassin używali do gry w karty, kiedy wciąż jeszcze gorące słońce zachęcało do szukania rozrywek. Ale to była rozrywka w pewnym sensie tylko dla Hodan, która bawiła się w nauczycielkę, a ja i Ali odgrywaliśmy rolę uczniów. Ja byłam zawsze prymuską, a on tym, który do niczego się nie nadawał.

– Nie daję rady – mówił Ali. – To za trudne. A poza tym nie interesuje mnie to. Czytanie nie jest do niczego potrzebne!

Musiałam odgrywać rolę koleżanki, która chce pomóc, inaczej Hodan byłaby zła.

– Nie zniechęcaj się, Ali, to nie jest takie trudne, nawet ja się nauczyłam. Zobacz: to są samogłoski: a, e, i, o… – starałam się go zachęcić.

Uciekał. To było nieuniknione. Wytrzymywał pierwsze dziesięć minut, kiedy Hodan czytała fragment z książki. Gdy przychodziła kolej na niego, wymyślał, co się dało, żeby tylko się wymigać. A kiedy ona naciskała, złościł się, właził na eukaliptus i już tam zostawał.

Jego eukaliptus. Ulubione miejsce.

Pewnego popołudnia, kiedy pokłócił się ze swym bratem Nassirem, wspiął się na sam szczyt i został tam prawie dwa dni. Nikt nie był w stanie ściągnąć go na dół, nikt inny nie umiał wspiąć się tak wysoko. Nassir próbował przekonać go do zejścia na przeróżne sposoby, ale wszystko na nic. Ali zszedł dopiero drugiej nocy, zwyciężony przez głód.

Od tamtej pory nazywaliśmy go niekiedy „małpą”. Tylko małpa byłaby zdolna wejść tak jak on na sam czubek drzewa. A on wolał być tak przezywany niż uczyć się czytać.

Ali zawsze strasznie zadzierał nosa, ale chociaż był chłopakiem, biegał wolniej ode mnie. Był silniejszy i kiedy walczyliśmy, zawsze zwyciężał, ale biegał wolniej.

Kiedy chciał mnie rozzłościć, mówił, że jestem wiil, chłopczycą, i tylko dlatego szybko biegam. Mówił, że jestem chłopakiem, który urodził się w ciele dziewczyny, że mam smarki pod nosem jak chłopak, a kiedy będę duża, urosną mi wąsy i będę wyglądać tak samo jak jego tata, aabe Yassin. A ja sama dobrze wiedziałam, nie musiał mi tego mówić, że jestem chłopczycą i że kiedy ludzie widzą, jak biegnę bez zasłon, bez qamaar⁸ czy hidżabu, jedynie w koszulce większej ode mnie i w spodenkach, taka chuda jak oliwna gałązka, to z pewnością myślą, że nie należę do doskonałych córek Koranu.

Ale wieczorem, po kolacji, kiedy dorośli zabawiali się organizowaniem dla nas zawodów o kulkę sezamowego ciastka albo canjeero⁹ z czekoladą, mogłam im pokazać, co potrafię. Podwórze było centrum życia wszystkich rodzin: przez tę całą wojnę lepiej było siedzieć w domu i wychodzić jak najrzadziej.

Kiedy już hooyo Dahabo z pomocą moich sióstr ugotowała na burjico, wielkim jak krowa koksowym piecyku, kolację dla wszystkich i zjedliśmy to, co było – najczęściej chleb i warzywa albo ryż i ziemniaki, od czasu do czasu trochę mięsa – aabe Yusuf i aabe Yassin przygotowywali dla nas bieżnię.

Starsze rodzeństwo kibicowało, a ja i Ali klękaliśmy w pozycji startowej, z dłońmi opartymi na ziemi, jak prawdziwi zawodnicy. Mieliśmy także bloki startowe, które mój aabe zbudował z dwóch drewnianych skrzynek po arbuzach.

Zaznaczenie linii oddzielających tory bieżni było obowiązkiem Saida i Nassira, naszych najstarszych braci: szurali nogami przez całe podwórze od domu do glinianego muru, wszystkiego jakieś trzydzieści metrów, zaznaczali łuk bieżni i trasę powrotną do punktu wyjścia.

Zwyciężałam zawsze ja.

Ali mnie wtedy nienawidził, ale już po wszystkim, kiedy dostałam w nagrodę ciastko sezamowe, które uwielbiam bardziej od czegokolwiek na świecie – po prostu nic mi nie smakuje tak bardzo jak ciastko sezamowe – prawie zawsze się z nim dzieliłam. Jednak wcześniej zmuszałam go, by obiecał, że już nigdy nie nazwie mnie wiil. Jeśli się zgadzał, dostawał połowę.

W te letnie wieczory, gdy nareszcie robiło się nieco chłodniej, zaraz po biegach grałam z Hodan w shentral. To były piękne, spokojne dni, kiedy wszyscy zapominaliśmy o wojnie. Shentral polegało na tym, że najpierw rysowało się na ziemi kształt podobny do dzwonu, dzieliło go na pola i wpisywało w nie liczby od jeden do dziewięciu. Rzucało się kamykiem i trzeba było dotrzeć, skacząc, na szczyt wyrysowanego dzwonu. Bracia zaś siedzieli na ziemi i ćwieczyli swoją zręczność, grając kamykami w gariir.

Czasami w te długie, wietrzne wieczory dołączał do nas Ahmed, przyjaciel Nassira, starszego brata Alego. Miał siedemnaście lat, tyle samo co Nassir i Said. Alemu i mnie wydawał się bardzo dorosły, a Hodan – przystojny i niedostępny. Ten Ahmed miał oliwkową cerę i – w Somalii rzecz bardzo rzadka – jasne, zielone oczy, które błyszczały w świetle księżyca i sprawiały, że jego spojrzenie robiło się jeszcze bardziej dzikie.

Kiedyś zapytaliśmy go, dlaczego ma oczy inne niż wszyscy. On, wykonując dłońmi seksualny gest – kółko i poruszający się w nim palec wskazujący – powiedział, że jego dziadkiem musiał być jeden z tych Włochów, którzy się zabawiali z czarnymi dziewczynami. Nassir i Ali wybuchnęli śmiechem. Mój brat Said nie przyłączył się do nich, jak zwykle surowo popatrzył na Ahmeda i pokręcił głową.

Said niezbyt dobrze dogadywał się z Ahmedem, w przeciwieństwie do Nassira, który go uwielbiał. Może Said widział w Ahmedzie zagrożenie dla swej przyjaźni ze starszym bratem Alego, a może zwyczajnie nie czuł do niego sympatii, faktem jest, że zawsze traktował chłopaka z nieufnością i mówił, że na dnie tych jasnych oczu jest coś, co go nie przekonuje. Ali także nie zbliżał się zbytnio do Ahmeda. Często przypatrywał mu się uważnie, ale zachowywał dystans. Zazwyczaj, kiedy Hodan i ja grałyśmy w shentral, Ali trzymał się swojego ojca i mojego aabe, którzy co wieczór grali w karty, i z tej odległości ostrożnie przyglądał się Ahmedowi.

Niekiedy gra w gariir albo w piłkę kończyła się przepychanką między Ahmedem a Saidem, czasem dla żartu, a czasem na poważnie. Wtedy aabe i Yassin musieli ich rozdzielać. Kiedyś Said uderzył Ahmeda tak mocno, że pociekła mu krew z nosa i całkowicie pobrudziła białą koszulę. Wyglądało to naprawdę poważnie.

Po jakimś czasie aabe zmusił ich, by podali sobie ręce, i następnego wieczoru zachowywali się tak, jak gdyby nic się nie stało.

Jednak najpiękniejszą częścią tych letnich wieczorów były piosenki Hodan.

Często, kiedy już hooyo z siostrami wyszorowały garnki, siadaliśmy wszyscy razem w kręgu i godzinami słuchaliśmy jej aksamitnego głosu, kiedy śpiewała do znanych melodii.

Mój aabe i Yassin palili papierosy i patrzyli w niebo, a ja się zastanawiałam, o co taki wielki i przystojny mężczyzna jak mój aabe może pytać gwiazd; hooyo i moje siostry czasami wzruszały się słowami Hodan i chusteczkami ocierały sobie oczy i nos; starsi bracia oraz Ahmed siedzieli na ziemi z kolanami pod brodą i spojrzeniem utkwionym w ziemi.

Od czasu do czasu Ahmed podnosił wzrok do księżyca i wtedy jego zimne oczy błyszczały, jakby chciał mu rzucić wyzwanie. Kiedy tak patrzył, ja odwracałam głowę i kierowałam uwagę na twarz Hodan, siedzącej pośrodku i z przymkniętymi oczami śpiewającej pieśni o pokoju i wolności.3

W wieczór przed dorocznym wyścigiem, zanim nasi ojcowie wrócili z pracy, zrobiłam z Alim coś, co było zakazane: zaryzykowaliśmy wyjście z domu, żeby pobiegać.

Była szósta wieczorem, słońce chyliło się nad horyzontem i aż do naszego podwórza dotarł zapach morza. Wcisnął się na nie, gnany świeżym wiatrem, przyprawiony aromatami wydobywającymi się z koksowych kuchni w sąsiedztwie, i skusił nas. Do zawodów brakowało kilku godzin i uznaliśmy, że dobrze będzie porozciągać mięśnie i wydłużyć krok, tak jak to robią prawdziwi sportowcy.

Wrogie milicje często rozciągały zawieszenie broni na godziny poprzedzające rozpoczęcie piątku¹⁰. I rzeczywiście, strzały ucichły już po południu. Poza tym była pełnia, a więc dosyć jasno, co zwiększało poczucie bezpieczeństwa.

Nie zamierzaliśmy zresztą oddalać się zanadto.

Plan był taki, żeby pobiegać tylko po naszym osiedlu, dotrzeć do jego granicy wyznaczanej przez Jidka Jeneral Daud, okrążyć pomnik Nieznanego Żołnierza i wrócić do domu.

Dwadzieścia, co najwyżej dwadzieścia pięć minut.

Ali powiedział mi, żebym narzuciła coś na siebie, ale nie chciałam go słuchać. Nawet hooyo, cała w jasnych zasłonach, które zwykła nosić po domu, pochylona właśnie nad dymiącą patelnią, nie zauważyła, że się gdzieś wybieramy. Ani Hodan, zamknięta w pokoju ze starszymi siostrami.

Najciszej jak się dało przemknęliśmy pod czerwoną zasłoną, która zasłaniała otwór w murze okalającym nasz dom i podwórko, pewni, że nikt niczego nie zauważył.

Nie baliśmy się wojny, była przecież naszą starszą siostrą.

Często, kiedy w pobliżu odzywał się huk pocisków moździerza albo terkot karabinu maszynowego, Ali i jego koledzy Amir i Nurud podchodzili bliżej bojowników, by zobaczyć, jak strzelają. Skradali się powoli i ostrożnie, chowali za jakimś samochodem albo za rogiem domu i patrzyli. Podniecał ich odgłos karabinów, terkot broni maszynowej. Wracali na podwórko i zaczynali opowiadać, a ja słuchałam ich cała oszołomiona: mówili bardzo szybko, jeden przez drugiego, każdy z nich chciał przekazać mi jakiś szczegół, który jak sądził, tylko on zauważył. Oczy im płonęły, dzikie niczym wylot luf karabinowych.

A tego wieczora biegaliśmy przez jakieś dwadzieścia minut. Powietrze było świeże i nie pociliśmy się tak jak za dnia. To była moja ulubiona pora: wszystko zwalniało tempa, dzień chylił się ku końcowi, na niebie jaśniało łagodne światło, już nie tak oślepiające jak za dnia, a promienie opadającego za horyzont słońca miękko i łagodnie pobłyskiwały w każdym ziarenku piasku.

Byliśmy już w drodze powrotnej, niedaleko od domu, kiedy nas zatrzymali. Niespodziewanie w głębi opustoszałej uliczki pojawił się jeep fundamentalistycznej milicji.

Nie byli ani z Hawiye, ani z Abgalów, ani z Darodów: należeli do Asz-Szabab.

Przynależność do klanu w tym przypadku nie grała żadnej roli. Było to ugrupowanie militarne wspierane przez Al-Kaidę, które robiło wszystko, co w ich mocy, by zdobyć władzę, wykorzystując podziały pomiędzy klanami.

Ludzi z Asz-Szabab można było poznać z daleka po długich brodach i ciemnych kaftanach, odróżniających ich od członków milicji klanowych, którzy nosili mundury w maskujących barwach zdobyte nie wiedzieć gdzie, na jakimś targu albo kupione z drugiej ręki od etiopskich żołnierzy. A żołnierze Asz-Szabab nosili prawdziwe mundury, zupełnie nowe, w których wyglądali jak bogaci watażkowie.

Na pace siedziało ośmiu mężczyzn, lufy pistoletów maszynowych wystawały im zza pleców niczym metalowe rurki.

Samochód jechał bardzo powoli. W pewnej chwili jeden z brodaczy odwrócił się w naszą stronę i zobaczył, jak biegniemy.

Dwa nieszkodliwe, przepocone i zmęczone punkciki.

Półnaga dziewczynka Abgal i chłopiec Darod: płaski nos i smoliście czarna skóra.

Mężczyzna zastukał w dach szoferki i jeep się zatrzymał. Wszystko wydarzyło się w ciągu kilku sekund. Dwaj bojówkarze zeskoczyli z paki i ruszyli w naszym kierunku.

Byli niewysocy i nie mieli zarostu.

Dopiero kiedy podeszli bliżej, zrozumieliśmy dlaczego: to byli chłopcy, dwunasto-, może trzynastoletni. Z karabinami większymi od nich, przewieszonymi na ukos przez plecy. W tamtych miesiącach krążyła wieść, że ludzie z Asz-Szabab zaczęli rekrutować dzieci, by przyuczać je do walki na świętej wojnie. W zamian gwarantowali rodzicom, że dzieci otrzymają edukację, nauczą się arabskiego i praw Koranu, będą jeść trzy razy dziennie i spać w godnym miejscu, na prawdziwych łóżkach i z wszystkimi wygodami, na które prawie nikt już nie mógł sobie pozwolić. Ci dwaj musieli być nowymi rekrutami.

Im bardziej się zbliżali, przyglądając mi się z niesmakiem, tym silniej uświadamiałam sobie, jak jestem ubrana: tylko spodenki i koszulka. Przeklęte zasłony. Na dodatek Ali należał do Darodów, klanu, którego fundamentaliści nienawidzili najbardziej, bo uważali go za najniżej stojący, za klan „czarnuchów”, jak mówili. My, Abgalowie, mieliśmy jaśniejszą, bursztynową skórę i rysy twarzy podobne do arabskich. A fundamentaliści z Asz-Szabab wmawiali sobie, że pochodzą właśnie od Arabów.

Chłopcy przystanęli jakieś dwadzieścia kroków przed nami.

– Co tu robią o tej porze takie dwa egzemplarze? – powiedział niższy i grubszy, ubrany w czarną, odprasowaną koszulę i ciemne spodnie z kantem. To niemal doskonałe ubranie kojarzyło nam się jedynie z Europą albo Ameryką Północną. Przyzwyczailiśmy się wkładać to, co było dostępne, czyli rzeczy stare. Tylko niektórzy dorośli lubili pokazać się w piątek na placu przed parlamentem albo na wybrzeżu w tych samych spodniach i marynarce, jakie nosili jeszcze w czasie pokoju.

– Trenujemy przed jutrzejszym wyścigiem – odpowiedział Ali, patrząc na niego dumnie i bez lęku. To były rutynowe pytania. Choć się nam to jeszcze nie zdarzyło, krążyły opowieści o podobnych epizodach, więc w tych pytaniach nie było nic, czego można by się obawiać.

Obaj wybuchnęli śmiechem, ten gruby drapał się ręką po tyłku. Potem podeszli bliżej i jedyna lampa w okolicy oświetliła ich twarze. Mieli wodniste, przekrwione oczy.

– A więc jesteście lekkoatletami… – odezwał się po chwili ten grubszy z wyraźną kpiną w głosie i znów wybuchnął śmiechem.

– Tak – odpowiedział Ali – trenujemy przed dorocznym bie…

W tym momencie ten drugi, szczupły, z długą blizną na czole i jakimś obłędem w oczach, krzyknął:

– Milcz, Darodzie! Ty nie powinieneś nawet ust otwierać. Wiesz, że możemy cię zabrać, i nikt nie będzie miał nic do gadania? Może nawet twój ojciec byłby zadowolony, gdybyś z nami poszedł, przynajmniej byłbyś przyzwoicie ubrany.

Znów wybuchnęli dziecinnym śmiechem, a grubszy ciągle drapał się po tyłku.

Ali spuścił wzrok i popatrzył na siebie. Miał podkoszulek pełen dziur i plam po jedzeniu, który wcześniej należał do jego brata Nassira, i za szerokie spodenki, ściągnięte w pasie kawałkiem sznurka. Na nogach stare dziurawe mokasyny, które jego ojciec zdobył nie wiadomo gdzie i ile lat temu.

Kątem oka zauważyłam ruch.

Ali drżał jak membrana bębna. Szlochał w milczeniu z wściekłości i wstydu. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak łza, jedna jedyna, spływa mu powoli po policzku.

Chudy bojówkarz, niczym drapieżnik, który poczuł zranione zwierzę, zbliżył się jeszcze bardziej, na pięć, sześć kroków. Pachniał intensywnie męskimi perfumami, jakąś wodą kolońską. Wylał jej na siebie zbyt wiele i ten zapach rozchodził się w powietrzu, przytłumiając wszystko inne.

– Jesteś tylko małym, brudnym Darodem – powiedział do niego. – Pamiętaj. Jesteś tylko brudnym Darodem.

Ali nie odpowiedział. Zaczęłam się bać.

Potem chudy podszedł do mnie i chwycił za ramię.

– To może zabierzemy twoją koleżankę. Nauczy się wreszcie ubierać jak wiil. Ty myślisz, że kim jesteś, co? Chłopakiem?

Próbowałam się uwolnić z uścisku, on jednak trzymał mnie mocno jak w imadle. Chciał mnie pociągnąć, ale przygwoździłam się nogami do ziemi.

W tej samej chwili Ali rzucił się na niego jak kot i ugryzł go w rękę. Chudy puścił moje ramię, a Ali popchnął mnie, krzycząc, żebym uciekała do domu.

Spojrzałam na niego, niepewna, co robić. Nie chciałam zostawiać go samego, ale wiedziałam, że potrzebujemy pomocy.

Zamiast zrewanżować się Alemu, chudy machał w powietrzu ręką, jakby chciał osuszyć ślady po ugryzieniu, i złośliwie się uśmiechał. Potem powiedział:

– No, no, niezły jest ten Darod.

Gruby przestał się drapać, przytaknął drugiemu i tą samą ręką zaczął zakręcać sobie lok we włosach.

– Masz jaja, Darodzie – powiedział. – Kim jest twój ojciec?

– Nie twoja sprawa, kto jest moim ojcem, grubasie – odpowiedział Ali.

– Skoro nie możemy rozmawiać z tym, kto powinien nauczyć cię dobrych manier, musimy zabrać cię do jeepa…

Podeszli do niego i wzięli go pod ręce. Próbował się wyrwać, ale było ich dwóch, na dodatek byli silniejsi od niego.

– Może któryś z dorosłych będzie miał ochotę nauczyć cię dobrych manier, Darodzie. I odrobiny rozsądku. To niemądre gryźć kogoś, kto nosi karabin…

Kiedy Ali próbował się oswobodzić, a ja stałam jak słup soli, ktoś trzeci zszedł z paki jeepa.

W półmroku zobaczyłam, że jest dużo wyższy od nich, musiał być starszy, choć i on nie nosił brody. Może jest jeszcze młody. Może rozsądny.

Zbliżył się i powiedział tym dwóm, żeby puścili Alego.

– Zostawcie go. I właźcie na jeepa. Ja się nim zajmę.

Razem z Alim odwróciliśmy się w stronę ukrytej w półmroku sylwetki. Rozpoznaliśmy ten głos.

Stał może pięć metrów od nas. Uliczna lampa nie dawała wiele światła, ale poznaliśmy te lodowate, świecące oczy, choć i one były podobnie wodniste, jak oczy dwóch młodszych.

Ahmed.

Przyjaciel Nassira, chłopak, w którym Hodan po kryjomu się podkochiwała.

Chłopcy wymamrotali coś pod nosem i niechętnie puścili Alego.

Kiedy wdrapali się z powrotem na pakę, Ahmed stanowczo i tak cicho, by nie usłyszeli go towarzysze, powiedział:

– Słuchajcie oboje. To niebezpieczne wychodzić samemu.

Potem odwrócił się na pięcie i dał znak kierowcy, żeby zapuścił silnik.

Zanim jeszcze jednym skokiem znalazł się na pace, złowrogo popatrzył na Alego. Nieskończenie długa sekunda.

Zielone oczy błyszczały w świetle księżyca. To spojrzenie zmroziło mi krew w żyłach. Mieszanina żądzy i obietnicy. Nie było w tym wyzwania, tylko coś zdradliwie porozumiewawczego.

Potem, tak samo wolno, jak się pojawił, samochód z bojownikami odjechał.

Drżałam jak liść na wietrze. Za to Ali otrząsnął się natychmiast.

– Cholerni fundamentaliści. Jeszcze tylko ich brakowało w tym mieście, jakby nie dość było wszystkich innych milicji! – wybuchnął.

Tego typu kontrole oczywiście się zdarzały, ale lepiej było słuchać, jak inni o nich mówią. Podeszłam do Alego, żeby go objąć i uspokoić, lecz mnie odepchnął.

– Nic mi nie jest, daj mi spokój, ci syfiaści ekstremiści nic mi nie zrobili – burknął, nawet na mnie nie patrząc, ze wzrokiem wciąż utkwionym w ziemię.

– Ci dwaj mieli coś dziwnego w oczach… – zaczęłam.

– No pewnie, byli naćpani. Dali im khat – odparł Ali.

Pauza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: