Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie mówcie, że nie mamy niczego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie mówcie, że nie mamy niczego - ebook

Nominowana do Nagrody Bookera powieść kanadyjskiej pisarki, której talent zachwycił samą Alice Munro.

Ojciec opuścił nas dwukrotnie w ciągu jednego roku. Po raz pierwszy, aby zakończyć swoje małżeństwo, i po raz drugi, gdy odebrał sobie życie. Przyczyny rodzinnej tragedii, która stała się udziałem Marie Jiang, sięgają głęboko w przeszłość, a o ich odkryciu zadecyduje przypadek. Marie, nauczycielka matematyki w Vancouver, pochodzi z rodziny chińskich emigrantów. Wiele faktów z życia swoich bliskich pozna jednak dopiero dzięki obcej osobie – studentce z Pekinu, która uciekła do Kanady po masakrze na placu Tiananmen. Dowie się między innymi, że ojciec był studentem konserwatorium w Szanghaju. Dlaczego nigdy jej o tym nie opowiedział? Dlaczego w ich domu nie było fortepianu, na którym ponoć grał po mistrzowsku? Rodzinna historia, którą Marie powoli składa z okruchów wspomnień i świadectw różnych osób, okazuje się być kłębkiem skomplikowanych relacji uczuciowych i wielu dramatów, rozgrywających się w cieniu, ale i  w bezpośrednim następstwie, totalitarnej polityki Mao Zedonga. Epicka i liryczna, zbudowana kunsztownie niczym sonaty Bacha, które pobrzmiewają na wielu jej stronach, melancholijna i pełna humoru oraz ciepła powieść Madeleine Thien jest uważana za jedno z najważniejszych wydarzeń 2016 roku.

Jestem zaskoczona przejrzystością  jej stylu, łatwością, z jaką pisze, i swego rodzaju emocjonalną czystością.

Alice Munro

Madeleine Thien to poważna i utalentowana pisarska. Ze współczuciem i skrupulatną precyzją opisuje życie zwykłych ludzi kształtowane przez nadzwyczajne polityczne wydarzenia. Podobnie jak piękny i złożony utwór muzyczny narracja w tej powieści odkrywa z wolna kolejne warstwy, powracając co chwilę do centralnych motywów rodziny, pamięci i utraty.

Ma Jian

Jest to poruszające i niezwykłe wyobrażenie XX-wiecznej tragedii chińskiego narodu i zasługuje na to, żeby przypieczętować rangę Thien jako ważnej i przykuwającej uwagę autorki.

„The Guardian”

Elegijna i wielowymiarowa… Ta powieść to rasowy „page-turner”, literacka kondensacja XX-wiecznej historii Chin.

„The Sun Times”

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że lektura tej książki nasuwa silne skojarzenia z wielką rosyjską klasyką: Dostojewskim, Pasternakiem i Sołżenicynem… Sztuka opowiadania na mistrzowskim poziomie.

„The Vancouver Sun”

Madeleine Thien (ur. 1974) – kanadyjska pisarka o chińsko-malezyjskich korzeniach, autorka powieści i opowiadań. Laureatka wielu prestiżowych wyróżnień, m.in. Canadian Authors Association Award, Kiriyama Pacific Rim Book Prize. Jest uważana za najlepiej zapowiadającą się autorkę młodego pokolenia w Kanadzie, jej debiut zachwycił Alice Munro, która uznała Thien za „wyjątkową pisarkę”. Studiowała taniec współczesny i literaturę. Mieszka w Montrealu.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-06613-3
Rozmiar pliku: 8,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ojciec opuścił nas dwukrotnie w ciągu jednego roku. Po raz pierwszy, aby zakończyć swoje małżeństwo, i po raz drugi, gdy odebrał sobie życie. Tamtego roku, 1989, mama poleciała do Hongkongu i pochowała go na cmentarzu niedaleko chińskiej granicy. Zdruzgotana, tuż po pogrzebie w pośpiechu wróciła do domu w Vancouver, gdzie czekałam na nią całkiem sama. Miałam wówczas dziesięć lat.

Oto, co udało mi się zapamiętać:

Mój ojciec ma przystojną, wiecznie młodą twarz; jest dobrym, ale melancholijnym człowiekiem. Nosi okulary bez oprawek – szkła wydają się lewitować przed nim niczym dwie cienkie zasłony. Jego ciemnobrązowe oczy są ostrożne i niepewne; ma dopiero trzydzieści dziewięć lat. Nazywa się Jiang Kai i urodził się w wiosce nieopodal Changsha. Później, kiedy się dowiedziałam, że był w Chinach jednym z najsłynniejszych pianistów, często wspominałam, jak jego palce postukiwały w stół kuchenny albo jak wędrowały po blatach i delikatnych rękach mamy, do samych koniuszków jej palców, doprowadzając ją do wściekłości, a mnie do niekontrolowanych wybuchów śmiechu. To on wybrał dla mnie moje chińskie imię, Li-ling, i angielskie, Marie. Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy umarł, więc zostały mi po nim wyłącznie wspomnienia – nieliczne, rozczłonkowane i niedokładne. Nigdy ich jednak nie utraciłam.

Po dwudziestce, w trudnych czasach, gdy zostałam bez obojga rodziców, poświęciłam się całkowicie liczbom – obserwacji, hipotezom, logice i dowodzeniu, narzędziom, które służą matematykom nie tylko do interpretacji, ale także do opisu świata. Przez ostatnią dekadę pracowałam jako wykładowca na Uniwersytecie Simona Frasera w Kanadzie. Liczby pozwalały mi poruszać się między tym, co niewyobrażalnie duże i co cudownie małe; wieść egzystencję z dala od rodziców – od ich spraw i niespełnionych marzeń, oraz, jak mi się zdawało, od moich własnych.

Kilka lat temu, w 2010 roku, idąc pieszo przez chińską dzielnicę Vancouver, natknęłam się na sklep z płytami DVD. Pamiętam, że tamtego dnia lało i chodniki były puste. Z dwóch olbrzymich głośników wystawionych przed wejściem płynęła muzyka koncertowa. Natychmiast ją rozpoznałam – IV Sonata Bacha na skrzypce i fortepian – a jej dźwięki przyciągały mnie tak silnie, jakby ktoś szarpał mnie za rękę. Kontrapunkt, zespolenie kompozytora, muzyków, a nawet ciszy, wznoszący się i opadający na falach muzyki zachwyt i żal były wszystkim, co pamiętałam.

Oszołomiona, oparłam się o szybę.

Aż raptem znalazłam się w samochodzie z ojcem. Słyszałam deszcz rozchlapywany przez opony i ciche nucenie. Ojciec był tak żywy, tak ukochany, że niezrozumiałość jego samobójstwa ponownie doprowadziła mnie na skraj rozpaczy. Zginął dwie dekady wcześniej, a mimo to nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby powróciło do mnie tak wyraźne wspomnienie tego człowieka. Miałam wtedy trzydzieści jeden lat.

Weszłam do sklepu. Na płaskim ekranie telewizora pojawił się pianista, Glenn Gould, który wykonywał znajomy utwór z Yehudim Menuhinem. Glenn Gould, ubrany w ciemny garnitur, siedział pochylony nad fortepianem, słysząc struktury dźwiękowe wykraczające poza zakres percepcji większości śmiertelników. Wydawał mi się dziwnie znajomy – jak cały język i świat, które zginęły w mrokach niepamięci.

W 1989 roku życie przyjęło dla mnie i dla mojej matki formę serii rutynowych czynności: praca i szkoła, telewizja, jedzenie, sen. Pierwsze odejście ojca zbiegło się w czasie z doniosłymi wydarzeniami w Chinach – wydarzeniami, które mama wręcz obsesyjnie śledziła na antenie CNN. Pytałam ją, kim są ci protestujący, a ona odpowiadała, że to studenci i zwyczajni ludzie. Czy jest wśród nich mój ojciec?, drążyłam, ona zaś odparła:

– Nie, to plac Tiananmen w Pekinie.

Demonstracje, które zgromadziły na ulicach ponad milion obywateli Chin, rozpoczęły się w kwietniu, gdy ojciec jeszcze z nami mieszkał, i trwały nieprzerwanie już po jego zniknięciu w Hongkongu. Później, czwartego czerwca i w tygodniach i dniach, które nastąpiły tuż po masakrze, Ma płakała, co wieczór widziałam jej łzy. Ba zbiegł z Chin w 1978 i zakazano mu wjazdu do kraju, ale to nie z nim wiązał się mój brak zrozumienia, tylko z rzeczami, które widziałam – z chaotycznymi, przerażającymi obrazami ludzi i czołgów oraz mamy stojącej tuż przed ekranem telewizora.

Tamtego lata jak we śnie kontynuowałam naukę kaligrafii w pobliskim centrum kultury, za pomocą pędzelka i tuszu kopiując wers po wersie chińską poezję. Słów, które rozpoznawałam – duży, mały, dziewczyna, księżyc, niebo (大, 小, 女, 月, 天) – nie było zbyt wiele. Mój ojciec mówił w języku mandaryńskim, a mama w kantońskim, ja jednak posługiwałam się płynnie wyłącznie angielszczyzną. Z początku rozwiązywanie zagadki języka chińskiego sprawiało mi przyjemność, jak rodzaj gry, lecz niezdolność jego zrozumienia zaczęła mnie martwić. Bez końca kreśliłam znaki, których nie umiałam odczytać, za każdym razem coraz większe, aż cienki papier darł się od nadmiaru tuszu. Było mi wszystko jedno i w końcu przestałam chodzić na lekcje.

W październiku do naszych drzwi zapukali dwaj policjanci. Poinformowali matkę, że Ba odszedł i że formalnościami zajmie się biuro koronera w Hongkongu. Powiedzieli także, że przyczyną śmierci Ba było samobójstwo. Tamtego dnia cisza (qù) stała się kolejnym lokatorem naszego domu. Spała w szafie wraz z koszulami, spodniami i butami ojca, strzegła partytur Beethovena, Prokofiewa i Szostakowicza, kapeluszy, fotela i jego ulubionego kubka. Cisza (闃) wprowadziła się do naszych umysłów i wtargnęła we mnie i w mamę niczym oceaniczna fala. Tamtej zimy Vancouver było jeszcze bardziej ponure i wilgotne niż zwykle – deszcz zdawał się otulać nas jak gruby sweter, którego nie mogłyśmy zdjąć. Zasypiałam z przekonaniem, że o poranku, jak każdego dnia, obudzi mnie głos Ba, aż w końcu iluzja spotęgowała poczucie straty, czyniąc je gorszym od wszystkiego, co spotkało mnie wcześniej.

Tydzień ciągnął się ospale za tygodniem, aż rok 1989 przeszedł w 1990. Razem z Ma każdego wieczoru siadałyśmy do kolacji na kanapie, ponieważ na stole jadalnianym brakowało miejsca. Oficjalne dokumenty ojca – certyfikaty, zaświadczenia i deklaracje podatkowe – zostały już uporządkowane, lecz wciąż walała się tam masa innych drobiazgów. Po dokładniejszych oględzinach mieszkania mamie udało się zgromadzić całkiem sporo przeróżnych papierów, partytur, a nawet kilka listów, których ojciec nigdy nie wysłał („Wróblu, nie mam żadnej pewności, czy dotrze do Ciebie ta korespondencja, ale…”), plus jeszcze jakieś notatniki. Patrząc, jak sterta tych przedmiotów piętrzy się coraz wyżej, wyobrażałam sobie, że w przekonaniu mamy tato odrodzi się któregoś dnia w postaci kawałka makulatury. A może wierzyła jak nasi pradawni przodkowie, że słowa spisane na papierze to talizmany, które w jakiś sposób chronią przed krzywdą?

Nocami Ma przeważnie siedziała wśród tych rzeczy, wciąż w stroju biurowym.

Starałam się jej nie przeszkadzać. Spędzałam czas w salonie obok, dokąd sporadycznie dolatywał szelest przewracanych kartek.

I qù jej oddechu.

Huk ulewnego deszczu spływającego po szybach.

Żyłyśmy zawieszone w czasie.

Raz po raz za oknami przejeżdżał elektryczny autobus linii 29.

W głowie układałam wyimaginowane dialogi. Próbowałam sobie wyobrażać, że Ba odrodził się w zaświatach, gdzie kupował nowe notatniki, używał innej waluty, a drobniaki chował do kieszeni lekkiego płaszcza uszytego z piór albo peleryny z wielbłądziej wełny, wystarczająco solidnej na warunki panujące zarówno w niebie, jak i w podziemnej krainie zmarłych.

W międzyczasie mama próbowała zająć myśli poszukiwaniami krewnych mojego ojca, gdziekolwiek się podziewali, by przekazać im wieści, że ich dawno zaginiony syn, brat czy też wujek przeniósł się na drugą stronę. Chciała odnaleźć jego przybranego ojca, mężczyznę, który w przeszłości żył w Szanghaju i nosił przydomek Profesor, była to bowiem jedyna bliska osoba, o jakiej Ba kiedykolwiek wspominał. Tropienie informacji okazało się procesem mozolnym – w tamtych czasach nie miałyśmy dostępu do internetu ani e-maili i o wiele łatwiej było wysłać list, niż otrzymać wartościową odpowiedź. Ojciec wyjechał z Chin dawno temu i jeśli Profesor żył, musiał być teraz starym człowiekiem.

Pekin z ekranu telewizora, pełen kostnic i rozpaczających rodzin, najeżony karabinami i z czołgami na skrzyżowaniach, nie przypominał Pekinu, jaki znał Ba, choć czasem nachodziła mnie myśl, że właściwie był całkiem podobny.

Parę miesięcy później, w marcu 1990 roku, Ma pokazała mi Księgę rejestrów. Tamtego wieczoru jak zwykle czytała przy jadalnianym stole. Trzymała przed sobą notatnik – wysoki i wąski, kształtem przypominający miniaturowe drzwi, z kartkami luźno zszytymi bawełnianym sznurkiem w kolorze orzechowym.

Ponieważ od dawna powinnam była leżeć w łóżku, Ma popatrzyła na mnie zdziwiona.

– Co się z tobą dzieje? – zwróciła się do mnie, po czym dodała, jak gdyby zdezorientowana własnym pytaniem: – Odrobiłaś zadanie domowe? I która w ogóle godzina?

Zadanie od dawna było gotowe, a ja oglądałam z przyciszonym dźwiękiem horror. Pamiętam to jak dziś, bo dokładnie w tej chwili jeden z bohaterów został zamordowany szpikulcem do lodu.

– Już po północy – wymamrotałam, poruszona. Ciało ofiary wydawało się miękkie jak surowe ciasto.

Wyciągnęła do mnie rękę, a ja podeszłam bliżej. Ścisnęła mnie za nadgarstek.

– Chcesz zobaczyć, co czytam?

Nachyliłam się nad notatnikiem, próbując rozszyfrować słowa. Biała kartka była gęsto usiana chińskimi znakami, które przypominały ślady zwierząt odciśnięte w śniegu.

– To jakaś historia – wytłumaczyła Ma.

– Aha. Jakiego rodzaju?

– Wydaje mi się, że powieść. Pojawiają się w niej podróżnik imieniem Da-wei, który wypływa do Ameryki, a także Czwarty Maja, bohaterka wędrująca przez pustynię Gobi.

Wpatrywałam się w słowa ze zdwojonym skupieniem, wciąż jednak nic mi nie mówiły.

– W przeszłości – opowiadała Ma – ludzie kopiowali ręcznie całe książki. Rosjanie nazywali to samizdatami, a Chińczycy… Cóż, chyba nie mamy na to własnej nazwy. Spójrz tylko na te brudne strony, kawałki trawy. Ciekawe, ilu ludzi nosiło ten notatnik po świecie. Jest od ciebie starszy o dziesiątki lat.

A co nie jest?, pomyślałam odruchowo. Zapytałam mamę, czy to Ba skopiował tekst.

Mama pokręciła głową – powiedziała, że pismo jest piękne i z pewnością wyszło spod ręki doświadczonego kaligrafa, a tato pisał tak sobie.

– Cały ten notes to tylko pojedynczy rozdział większej całości. O, widzisz? Rozdział siedemnasty. Nigdzie nie podano autora, ale tu jest tytuł: Księga rejestrów.

Odłożyła notatnik na stół. Dokumenty mojego taty wyglądały na nim jak spienione fale, które już za moment załamią się i spłyną z krawędzi, zalewając dywan. Leżała tam także cała nasza poczta. Po Nowym Roku Ma zaczęła otrzymywać korespondencję z Pekinu – kondolencje składane przez muzyków z Centralnej Filharmonii, którzy dopiero teraz dowiedzieli się o śmierci kolegi. Ma musiała je czytać ze słownikiem w ręku, bo były skreślone uproszczonym pismem chińskim, którego nigdy się nie uczyła. Wyedukowana w Hongkongu, studiowała tradycyjne pismo, ale w kontynentalnej części komunistycznych Chin w latach pięćdziesiątych zaczął obowiązywać jego nowy, prostszy rodzaj. Modyfikacji uległy tysiące słów – przykładowo „pisać” (xiě) zmieniło się z 寫 na 写, a „wiedzieć” (shí) z 識 na 识. Zmieniono nawet zapis Komunistycznej Partii Chin (gòng chǎn dǎng), z 共產黨 na 共产党. Czasami mama rozpoznawała stare słowo, a kiedy indziej odgadywała znaczenie z kontekstu. Mówiła wówczas, że czuje się tak, jakby czytała listy z przyszłości albo próbowała rozmawiać z kimś, kto uparcie odmawia współpracy. Wszystko dodatkowo komplikował fakt, że w ostatnich latach rzadko sięgała po lektury w języku chińskim, a większość myśli wyrażała po angielsku. Nie lubiła, gdy sama próbowałam mówić w języku kantońskim, ponieważ, jak twierdziła, „okropnie kaleczę akcent”.

– Zimno tutaj – wyszeptałam. – Przebierzmy się w piżamy i chodźmy już do łóżka.

Ma wpatrywała się w notatnik, nie słuchając nawet jednym uchem.

– Ma, obudzisz się rano zmęczona – nie dawałam łatwo za wygraną – i znów będziesz co chwilę zapadać w drzemkę.

Posłała mi uśmiech, choć za szkłami okularów jej powieki się zacisnęły.

– Idź już do łóżka – powiedziała. – I nie czekaj na mnie.

Pocałowałam ją delikatnie w policzek.

– Co powiedział buddysta do pracownika centrali telefonicznej? – zapytała.

– Co?

– Proszę połączyć mnie ze wszechświatem.

Zaśmiałam się, stęknęłam i zaśmiałam ponownie, po czym przeszedł mnie dreszcz, bo przypomniałam sobie o ofierze z filmu i jej miękkim jak surowe ciasto ciele. Wciąż się uśmiechając, mama lekko, lecz zdecydowanie, pchnęła mnie w kierunku sypialni.

Leżąc samotnie w łóżku, rozmyślałam nad kilkoma faktami.

Po pierwsze, nad tym, że w szkole, w której chodziłam do piątej klasy, byłam zupełnie inną osobą – tak pogodną, tak świetnie przystosowaną i osiągającą tak dobre wyniki, że czasem zastanawiałam się, czy przypadkiem mój mózg i moja dusza nie uległy rozdzieleniu.

Po drugie, nad tym, że w ubogich krajach ludzie tacy jak Ma i ja nie muszą być samotni. W przekazach telewizyjnych biedne kraje wyglądają na okropnie zatłoczone, niczym przeładowane windy, które próbują wspiąć się do nieba. Śpią tam po sześć osób w jednym łóżku i po kilkanaście w pokoju. Mogą mówić na głos wszystko, co im przyjdzie do głowy, i zawsze ktoś ich wysłucha, nawet wtedy, gdy wcale im na tym nie zależy. Właściwie, żeby kogoś dotkliwie ukarać, wystarczyłoby wyrwać go z kręgu rodziny i najbliższych przyjaciół i rzucić do jakiegoś bezdusznego kraju, gdzie cierpi się z powodu samotności.

Trzecia sprawa, która nie dawała mi spać, była w rzeczywistości pytaniem, a nie faktem: dlaczego dla Ba nasza miłość nic nie znaczyła?

Musiałam mimo wszystko przysnąć, bo kiedy nagle poderwałam się na łóżku, zobaczyłam nad sobą nachyloną mamę. Koniuszkami palców wytarła mi twarz. Za dnia nigdy nie płakałam, zdarzało mi się to wyłącznie nocą.

– Nie bądź taka, Li-ling… – powiedziała. Ma często mamrotała na wpół zrozumiale. – Co począć, gdy jesteś uwięziona w pokoju i nikt nie przybywa na ratunek? Musisz walić w ściany i wybijać okna, musisz się wydostać i ocalić swoje życie. Przecież to jasne, Li-ling, że płacz nikomu nie pomaga żyć.

– Mam na imię Marie! – krzyknęłam. – Marie!

Mama się uśmiechnęła.

– Kim jesteś?

– Jestem Li-ling!

– Jesteś Dziewczyną. – Użyła przezwiska, którym zwracał się do mnie ojciec, bo słowo 女 oznacza zarówno dziewczynę, jak i córkę. Uwielbiał żartować, że tam, skąd pochodzimy, biedni nie zadają sobie trudu, żeby nadawać córkom imiona. Mama wymierzała mu wówczas kuksańca w ramię i strofowała go w języku kantońskim: „Nie zapychaj jej głowy głupotami, to nie śmietnik”.

Bezpieczna w jej ramionach, zwinęłam się w kłębek i zasnęłam.

Nieco później obudził mnie dźwięk jej mamrotania – wylewał się z niej potok myśli, któremu towarzyszył chichot. Zimowe poranki były wyjątkowo ciemne, a nieoczekiwany śmiech mamy rozdarł ciszę panującą w pomieszczeniu jak bzyczenie elektrycznego grzejnika. Jej skóra pachniała świeżą pościelą i słodkim kremem z dodatkiem osmantusa.

– He – odparła tylko, gdy wyszeptałam jej imię, a zaraz potem: – He, he.

– Chodzisz po ziemi czy w morzu? – zapytałam, a ona odparła bardzo wyraźnie:

– On tu jest.

– Kto? – Świdrowałam wzrokiem ciemność, naprawdę spodziewając się kogoś ujrzeć.

– Przybrany ojciec. Ten, hmm, ten… P r o f e s o r.

Uczepiłam się kurczowo jej palców. Niebo za zasłonami zmieniało barwę. Pragnęłam udać się za Ma w przeszłość ojca, ale z jakiegoś powodu nie umiałam jej zaufać. Czasem ludzie, którzy podążają za iluzjami, widzą rzeczy tak urzekające, że zapominają się odwrócić. Obawiałam się, że podobnie jak ojciec, Ma zapomni, dlaczego powinna wrócić do domu.

Moje życie poza domem – początek nowego roku szkolnego, regularność sprawdzianów i uroki obozu matematycznego – toczyło się zwyczajnym rytmem, jakby miało trwać wiecznie, napędzane przez koło pór roku. Płaszcze taty, zimowy i letni, wciąż wisiały przy drzwiach, pod jego kapeluszami, a nad butami.

Na początku grudnia z Szanghaju dotarła gruba koperta, do której mama raz jeszcze przysiadła z nieodłącznym słownikiem, wyjątkowo grubą książką niedużego formatu, w twardej oprawie i z zielono-białą okładką. Kiedy ją kartkuję, strony wydają się przeźroczyste i tak lekkie, jakby ważyły tyle co powietrze. Tu i tam zdarza mi się natrafić na tłustą plamę albo krąg kawy, odciśnięty przez kubek mamy, a może mój własny. Każde słowo figuruje pod swoim rdzeniem. Przykładowo 門 oznacza bramę, ale to też rdzeń, czyli element tworzący inne słowa i pojęcia. Kiedy światło lub słońce 日 świeci przez bramę, otrzymujemy przestrzeń 間; jeżeli stoi w niej koń 馬, mamy zasadzkę 闖, a jeśli w bramie znajdują się usta 口, powstaje pytanie 問. Oko 目 i pies 犬 wewnątrz bramy dają zaś ciszę 闃.

List z Szanghaju miał przeszło trzydzieści stron i był skreślony koślawym pismem. Po jakimś czasie znudziło mi się patrzenie, jak Ma próbuje go rozszyfrować. Przeszłam do salonu i spoglądałam z okna na dom sąsiadów. Po drugiej stronie podwórza stała nędzna choinka; wyglądała, jakby komuś bardzo zależało, żeby udusić ją lametami.

Lunął deszcz i zerwał się wiatr. Zaniosłam mamie kieliszek ajerkoniaku.

– Czy to dobry list?

Ma odłożyła kartki. Zauważyłam, że ma opuchnięte powieki.

– Na pewno nie taki, jakiego bym się spodziewała.

Przeciągnąwszy palcami po kopercie, spróbowałam odczytać imię i nazwisko w adresie zwrotnym.

– Kobieta? – zapytałam zaskoczona. Nagle zdjął mnie strach.

Ma kiwnęła głową.

– Zwraca się do nas z pewną prośbą. – Wzięła ode mnie kopertę i schowała ją pod stos dokumentów. Przysunęłam się bliżej, bo wydała mi się krucha jak waza, która za chwilę zsunie się ze stołu, ale w oczach mamy zatliło się niespodziewane uczucie. Ulga? A może nawet, ku mojemu zdumieniu, radość. – Chce, żebyśmy wyświadczyły jej pewną przysługę.

– Przeczytasz mi ten list?

Ścisnęła palcami nasadę nosa.

– Jest okropnie długi. W każdym razie ona pisze, że od lat nie widziała twojego taty, chociaż w przeszłości, dawno temu, żyli ze sobą bardzo blisko, prawie jak rodzina – zawahała się przy ostatnim słowie. – Tato studiował u jej męża kompozycję w Szanghajskim Konserwatorium Muzycznym. Niestety później stracili ze sobą kontakt. W trudnych latach.

– Jakich trudnych latach? – Zaczynałam się obawiać, że rzekoma prośba dotyczyła amerykańskich dolarów albo nowej lodówki; że, krótko mówiąc, ktoś próbował wykorzystać moją mamę finansowo.

– Zanim się urodziłaś. W latach sześćdziesiątych, kiedy twój tato studiował muzykę. – Ma spojrzała w dół z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Ponoć w zeszłym roku tato ponownie się z nimi skontaktował. Napisał do nich z Hongkongu na kilka dni przed śmiercią.

Mnóstwo pytań narosło w mojej głowie. Wiedziałam, że nie powinnam zadręczać nimi mamy, ale tak bardzo pragnęłam zrozumieć, że w końcu się odezwałam:

– Kim ona jest? Jak się nazywa?

– Nosi nazwisko Deng.

– A imię? Jak ono brzmi?

Ma otworzyła usta, lecz z początku nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Dopiero po chwili spojrzała mi prosto w oczy i odparła:

– Na imię ma Li-ling.

Tak samo jak ja, chociaż jej imię zostało zapisane za pomocą znaków uproszczonego języka chińskiego. Sięgnęłam w stronę listu, zanim jednak zdążyłam go chwycić, Ma położyła swoją dłoń na mojej. Uprzedzając następne pytanie, powiedziała:

– Tych trzydzieści stron dotyczy teraźniejszości. Córka Deng Li-ling dotarła do Toronto, ale jej paszport okazał się nieważny. Dziewczyna nie ma się gdzie podziać i potrzebuje wsparcia. Ona… – Mama zwinnym ruchem wsunęła list do koperty. – Wkrótce tu przyjedzie i na jakiś czas z nami zamieszka. Rozumiesz? Ten list mówi o teraźniejszości, a nie o przeszłości.

Czułam się zdezorientowana. Dlaczego ktoś obcy wprowadzał się do naszego domu?

– Córka Deng Li-ling ma na imię Ai-ming – ciągnęła mama, jakby ta informacja miała pomóc mi się odnaleźć. – Muszę wykonać kilka telefonów, żeby zorganizować jej przyjazd.

– Jesteśmy w tym samym wieku?

Wyglądała na zaskoczoną.

– Nie, musi mieć co najmniej dziewiętnaście lat, bo studiuje. Deng Li-ling pisze, że jej córka… że podczas demonstracji na placu Tiananmen wpadła w tarapaty. A teraz ucieka.

– Jakie tarapaty?

– Dość – ucięła Ma. – Nie musisz wiedzieć nic więcej.

– Nie! Chcę wiedzieć wszystko.

Rozdrażniona, zatrzasnęła przede mną słownik.

– Kto cię tak wychował? Jak na swój wiek jesteś zdecydowanie zbyt wścibska.

– Ale…

– Powiedziałam: dość!

Ma czekała, aż położę się do łóżka, zanim zaczęła dzwonić. Rozmawiała w ojczystym języku, kantońskim, od czasu do czasu wtrącając coś po mandaryńsku, a ja nawet przez zamknięte drzwi słyszałam, z jakim trudem przychodzi jej wypowiadanie tonów, które nigdy nie były dla niej naturalne.

– Czy tam, gdzie teraz jesteś, panują mrozy? – usłyszałam jej pytanie, a zaraz potem: – Bilet na autobus będzie na ciebie czekać w…

Ściągnęłam okulary i wyjrzałam przez przymglone okno. Padający deszcz przypominał śnieg, a głos mamy brzmiał dziwnie obco.

Zapadła cisza, aż w końcu, po dłuższej chwili, nasadziłam okulary z powrotem na nos, wygramoliłam się z łóżka i wyszłam z sypialni. Ma wpatrywała się w stos rachunków, ściskając w ręku długopis, jakby czekała, aż ktoś zacznie jej dyktować.

– Gdzie masz kapcie? – zapytała, dostrzegłszy mnie kątem oka.

Odparłam, że nie wiem.

Wtedy wybuchła.

– Idź do łóżka, Dziewczyno! Dlaczego ty nic nie rozumiesz? Potrzebuję odrobiny świętego spokoju! Wiecznie mnie śledzisz, jakbyś myślała, że mogę… – Huknęła długopisem o blat z takim impetem, że plastikowy element odłamał się i potoczył po podłodze. – Naprawdę uważasz, że mogłabym cię zostawić? Że jestem tak samolubna jak on? Że pewnego dnia porzucę cię i skrzywdzę, jak on cię skrzywdził? – Długo i zaciekle krzyczała w języku kantońskim, aż w końcu rzuciła: – Wracaj do łóżka!

Wyglądała tak staro i krucho, siedząc przy stole z ciężkim słownikiem.

Uciekłam do łazienki i zatrzasnęłam drzwi, by zaraz potem otworzyć je, huknąć jeszcze mocniej i zalać się łzami. Odkręciłam wodę w wannie, zdając sobie sprawę, że jedyne, czego pragnę, to położyć się spać. Szloch zmienił się w czkawkę, a kiedy ta ustąpiła, słyszałam wyłącznie szum strumienia płynącego z kranu. Siedząc na skraju wanny, patrzyłam, jak woda zniekształca moje stopy. Zanurzyłam się i podkurczyłam pod siebie blade nogi.

Ba powrócił do mnie we wspomnieniach. Włożył kasetę do odtwarzacza i kazał mi opuścić szyby, po czym ruszyliśmy ostro przez Main Street i dalej, wzdłuż Great Northern Way, słuchając grzmiącego na cały regulator V Koncertu fortepianowego Beethovena, zwanego także Cesarskim, w wykonaniu Glenna Goulda i z Leopoldem Stokowskim jako dyrygentem. Kaskady nut bez końca wznosiły się i opadały, podczas gdy ojciec dyrygował prawą ręką, lewą prowadząc samochód. Słyszałam, jak nucił pod nosem, melodyjnie i rytmicznie: DA! DA-de-de-de DA!

Da, da, da! Kiedy tak mknęliśmy triumfalnie po Vancouver, miałam wrażenie, jakby pierwszą część utworu skomponował nie Ludwig van Beethoven, lecz mój ojciec. Jego dłoń poruszała się do metrum cztery czwarte, z dramatycznym zawieszeniem pomiędzy czwartym i pierwszym taktem,

a ja zachodziłam w głowę, z jakiego powodu człowiek, który sam był niegdyś sławny i występował w Pekinie przed Mao Zedongiem, nie ma w domu własnego fortepianu. I dlaczego zarabia dziś na życie, pracując w sklepie? Choć wielokrotnie błagałam go, żeby zapisał mnie na lekcje gry na skrzypcach, on konsekwentnie odmawiał, a mimo to przemierzaliśmy miasto w objęciach tej zwycięskiej muzyki, dzięki której przeszłość – zarówno ojca, jak i Beethovena – nie była całkiem martwa i która teraz zadudniła pod przednią szybą, po czym wzniosła się i otuliła nas jak słońce.

Nie miałyśmy już tego buicka, Ma go sprzedała. Z nich dwojga to ona była silniejsza, jak kaktus w salonie – jedyna roślina domowa, która przetrwała śmierć Ba. By żyć, mój ojciec potrzebował czegoś więcej. Po moim ciele przelewała się woda. Zażenowana własnym marnotrawstwem, zakręciłam kurek. Ojciec stwierdził kiedyś, że muzyka jest pełna ciszy. Nic mi nie zostawił, żadnego listu, żadnej wiadomości… Ani słowa.

Pukanie.

– Marie? – odezwała się Ma. Nacisnęła klamkę, ale drzwi były zamknięte na zamek. – Li-ling, czy wszystko w porządku?

Minęła długa chwila.

Prawdę powiedziawszy, ojca kochałam bardziej. Wraz z tą myślą uświadomiłam sobie ponad wszelką wątpliwość jeszcze dwie rzeczy: że Ba musiał bardzo cierpieć i że Ma nigdy, przenigdy mnie nie opuści. Ona też go kochała. Łkając, położyłam ręce na powierzchni wody.

– Musiałam wziąć kąpiel.

– Och. – Głos Ma zdawał się rozbrzmiewać w wannie echem. – Tylko się nie przezięb.

Jeszcze raz spróbowała otworzyć, ale drzwi nie ustępowały.

– Wszystko będzie dobrze – zapewniła mnie w końcu.

Nade wszystko pragnęłam, abyśmy w końcu obudziły się z tego snu. Ponieważ jednak nie umiałam tego sprawić, bezsilnie opłukałam zapłakaną twarz i kiwnęłam głową.

– Wiem.

Wsłuchiwałam się w cichnące człapanie jej kapci, kiedy odchodziła.

Szesnastego grudnia 1990 roku Ma wróciła do domu taksówką z nieznajomą dziewczyną, która nie miała na sobie płaszcza – tylko gruby szal, wełniany sweter, niebieskie dżinsy i płócienne buty. Nigdy wcześniej nie spotkałam żadnej Chinki – to znaczy takiej, która, jak mój ojciec, pochodziłaby z kontynentalnej części kraju. Na jej szyi wisiała na zbyt długim sznurku para szarych mitenek, które kołysały się nerwowym rytmem, obijając się o nogi. Jeden frędzlowaty koniec szalika miała na piersi, a drugi na plecach, trochę w stylu intelektualistki. Wciąż mocno padało i weszła do domu z pochyloną głową, ściskając w dłoni niedużą walizkę, która wyglądała na pustą. Była blada, a jej włosy miały połysk morza.

Otworzywszy swobodnie drzwi, wybałuszyłam teatralnie oczy, jakbym nie spodziewała się gości.

– Dziewczyno – zwróciła się do mnie mama – weź walizkę. No, żwawo.

Ai-ming zrobiła krok naprzód i przystanęła na krawędzi wycieraczki. Kiedy sięgałam po walizkę, nasze dłonie przypadkiem się zetknęły, ale ona się nie cofnęła. Zamiast tego nakryła moją dłoń wolną ręką. Popatrzyła na mnie tak otwarcie i z takim zaciekawieniem, że ze wstydu zacisnęłam powieki.

– Ai-ming – mówiła tymczasem Ma – pozwól, że przedstawię ci moją Dziewczynę.

Wyrwałam się i otworzyłam oczy.

Zdejmując płaszcz, Ma spojrzała najpierw na mnie, a później na pokój. Brązowa kanapa z trzema paskami w kolorze wielbłądzim widziała już lepsze czasy, ale przyozdobiłam ją poduszkami w kwiatowe wzory i pluszakami z mojego łóżka. Włączyłam także telewizor, żeby stworzyć pozory życia i aktywności. Ma z aprobatą kiwnęła głową.

– Dziewczyno, przywitaj swoją ciotkę.

– Och, mów mi po prostu Ai-ming. Proszę. Naprawdę tak bym, mmm, wolała.

Aby udobruchać je obie, powiedziałam krótko:

– Cześć.

Tak jak podejrzewałam, walizka była lekka jak piórko. Wolną ręką sięgnęłam także po okrycie Ai-ming, przypominając sobie poniewczasie, że przecież żadnego nie miała. Moja dłoń zawisła w powietrzu jak znak zapytania, a Ai-ming mocno ją uścisnęła.

W jej oczach widziałam dociekliwość. Włosy miała z jednej strony upięte, z drugiej opadały swobodnie na twarz, przez co sprawiała wrażenie wiecznie odwróconej profilem. Nie puszczając mojej dłoni, bezszelestnie strząsnęła buty ze stóp, najpierw jeden, następnie drugi. Na jej szalu perliły się pojedyncze kropelki deszczu. Nasze życie towarzyskie doznało tak wielkiego uszczerbku, że nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś obcy postawił stopę w tym domu. W obecności Ai-ming otoczenie sprawiało wrażenie nieznajomego, jakby ściany nachyliły się o kilka centymetrów, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Poprzedniego wieczoru sprzątnęłyśmy dokumenty i notatniki Ba i powciskałyśmy je do pudeł, które schowałyśmy pod stół w kuchni. Stół jadalniany wydawał się przez to zwodniczo nagi. Oznajmiwszy, że zaniosę walizkę do pokoju gościa, uwolniłam swoją dłoń.

Podczas gdy Ma oprowadzała Ai-ming po mieszkaniu, ja wycofałam się na kanapę i udawałam, że oglądam kanał pogodowy, gdzie przepowiadali opady deszczu na resztę tygodnia, resztę 1990 roku i resztę stulecia, właściwie to chyba na resztę trwania wszechświata. Głosy Ma i Ai-ming rozbrzmiewały po sobie jak wagoniki kolejki linowej, z rzadka przerywane ciszą. Udzielała mi się gorączkowość panująca w mieszkaniu, sączyła się do mojego wnętrza, aż w pewnej chwili odniosłam wrażenie, że podłoga jest zrobiona z papieru i że otaczają mnie słowa, których nie umiem odczytać, a jeden bezmyślny gest może obrócić cały świat w gruzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: