Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie przysyłajcie kwiatów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
4 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie przysyłajcie kwiatów - ebook

Mocny i mroczny kryminał noir pióra autora Czarnych minut !

Cruz Treviño to były policjant, który musi ukrywać się przed dawnymi kolegami, a zwłaszcza byłym szefem – komendantem policji w La Eternidad, komisarzem Margarito. Treviño bowiem miał dość kryminalnych działań swoich kamratów i po prostu się wypisał – a tego się płazem nie puszcza. Spokojne życie na uboczu przerywa mu zlecenie odszukania córki lokalnego biznesmena. Wszystko wskazuje na to, że porwał ją jeden z miejscowych karteli.

Solares brutalnie wrzuca czytelników prosto w świat, wobec którego nie sposób pozostać obojętnym.

Ewa Dąbrowska, portalkryminalny.pl

Martin Solares (ur. 1970) – meksykański pisarz, krytyk, wydawca, rysownik i redaktor; wyśmienity wykładowca. Za opowiadanie El planeta Cloralex w 1998 roku otrzymał Nagrodę Literacką im. Efraína Huerty. Jego pierwsza powieść, Czarne minuty, została entuzjastycznie przyjęta przez polskich czytelników i media.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3326-9
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Powiedział im, że tylko jeden człowiek będzie potrafił odnaleźć dziewczynę. Były policjant.

Powiedział, że jeśli po starciu, które miał ze swoimi niegdysiejszymi kolegami, ten gość jeszcze żyje, to będzie do tej roboty idealny, bo ładnych parę razy udało mu się wyjść cało z podobnych sytuacji. A ich zlecenie było właśnie z rodzaju tych przeznaczonych raczej dla samobójcy niż dla detektywa. Powiedział, że jeśli on jeszcze żyje, co przecież było niewykluczone, być może uda im się go znaleźć w którymś z sąsiednich stanów, w Veracruz albo San Luis Potosí, bo od czasu do czasu któryś z informatorów zgłaszał, że widział go na szosie prowadzącej do La Eternidad. Ci informatorzy – mówił im – twierdzili, że wciąż jeździ tym samym białym samochodem i zagląda co pewien czas do jednej z restauracji nad rzeką, tam, gdzie są wały. Rozsiada się na parę godzin, gada z właścicielami, załatwia swoje interesy i wraca, skąd przyjechał. Nikt za bardzo nie wie, gdzie się podziewa. Niektórzy twierdzą, że to oczywiste: raz się pojawia, raz znika, pewnie zajmuje się przemytem. Choć to akurat nie wydaje mi się prawdopodobne, stwierdził konsul. On zawsze trzymał się z dala od ciemnych interesów. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby już kiedyś pracował dla pana de Leóna. W tym momencie spojrzał na biznesmena. Jeśli facet jeszcze żyje, jak zapewniał konsul Don Williams, będzie najlepszym kandydatem do tej roboty.

Pan de León zapytał, jak się nazywa ten człowiek. Jankes odpowiedział:

– Carlos Treviño.

– Nie znam – odparł biznesmen. Chełpił się tym, że zna każdego swojego pracownika, więc człowiek nie mógł być u niego zatrudniony. – Nie znam ani nie kojarzę nazwiska. Nie będę ryzykował, a nuż pracuje dla tamtych.

– Treviño w życiu nie trzymałby z przestępcami – upierał się konsul – w każdym razie nie świadomie. Wie pan, w przeciwieństwie do większości mieszkańców tego miasta.

Dobiegły ich krótkie, podobne do trzasków hałasy.

– Co to było? – zapytał cudzoziemiec, a ochroniarze wyprostowali karki jak psy wyczuwające niebezpieczeństwo. – To gdzieś niedaleko – nie odpuszczał konsul. Ale ani kobieta, ani mężczyźni siedzący przed nim za stołem nie ruszyli się z miejsca. Odgłosy strzelaniny, eksplozji, pojedynczych strzałów czy długich serii o zachodzie słońca stały się w tym portowym mieście czymś powszednim, tak powszednim jak słowo „okup” lub słowo „porwanie”. Widząc niepokój na twarzy konsula, Valentín Bustamante alias Bus, szef ochrony pana de Leóna, wyszedł na taras, żeby rozejrzeć się przez lunetę szefa. Ruszył te swoje metr dziewięćdziesiąt – wyjątkowo masywna sylwetka i cienki wąsik – ze zwinnością niemal niewyobrażalną u kogoś tak potężnego, jakby siła grawitacji go nie obowiązywała, i wycelował przyrząd w pobliskie osiedle. Kiedy tak się pochylał, z tą swoją drobną i krągłą twarzyczką o dziecięcych rysach, uwypuklonych jeszcze śmiesznym wąsikiem, miało się wrażenie, że to człowiek, który nie skrzywdziłby nawet muchy, co było prawdą, pod warunkiem że taka mucha nie stanowiła zagrożenia dla pana de Leóna. W tej samej chwili gdy Bus wyszedł na taras, Rodolfo Guadalupe Moreno, drugi ochroniarz w hierarchii, człowiek śmiertelnie poważny, z gęstymi brwiami i hiszpańską bródką, w kowbojskich butach i czarnej skórzanej kurtce, zajął miejsce przy drzwiach, które opuścił jego kolega, i stanął, krzyżując ręce na piersi.

Przez kilka sekund słychać było tylko szelest liści w koronach palm. Nadciągał jeden z tych północnych wiatrów, które nieustannie krążą po zatoce i mogą trwać do dziesięciu lub dwunastu godzin, przewracając domy i starsze albo uszkodzone drzewa. Powiew wiatru wpadł do pomieszczenia i zaczął szarpać swoją niewidzialną dłonią stosik serwetek przy ekspresie do kawy, które jakby nabrały życia i chciały przekazać jakąś wiadomość. Przebywali w rezydencji pana de Leóna, bez wątpienia największej posiadłości portowej w dzielnicy milionerów, która rozciągała się po tej stronie rzeki, nieopodal wąwozu zamieszkanego przez biedotę. Była to posesja w kalifornijskim stylu kolonialnym. Dom miał trzy piętra, potężne okna i tarasy zdobione rzeźbionym marmurem oraz balustradami z kutego żelaza. Budynek stał pośrodku ogrodu z kilkoma dołkami golfowymi, basenem i oczkiem wodnym. Do środka można się było dostać tylko za przyzwoleniem ochrony, przez centralny szlaban i ścieżkę prowadzącą przez odpowiednio gęste zarośla. Z okien widać było lagunę La Eternidad, bez wątpienia najpiękniejszy zakątek portu. No ale nie spotkali się przecież, żeby rozmawiać o urokach lokalnego krajobrazu.

– Dlaczego zgrywamy idiotów? – Żona pana de Leóna była wysoką i energiczną blondynką, przyzwyczajoną do narzucania wszystkim swojej woli. Zawsze do przodu i w bardzo dobrej formie przy jej czterdziestu pięciu latach. Zawdzięczała to chyba swemu notorycznie złemu humorowi. – Pogadajcie z szefami wszystkich trzech grup, zaoferujcie im pieniądze i skończmy z tym.

– To by naraziło twoją córkę na wielkie ryzyko – upomniał ją konsul. – Jeśli nie wiedzą, że zniknęła, lepiej, żeby tak zostało. Trzeba spróbować inaczej.

– Jak możecie być tak spokojni! – zaprotestowała. – Nawet nie chcę myśleć, przez co przechodzi teraz Cristina, porwana i poniewierana przez tych bydlaków.

Konsul zerknął na zegarek. Rzeczywiście, upłynęło ponad trzydzieści sześć godzin od zniknięcia dziewczyny i z każdą minutą szanse odnalezienia jej żywej malały.

Z jednej z pobliskich alei dobiegł zgrzyt hamulców wielkiej ciężarówki. Konsul obrócił się w stronę pana de Leóna.

– Nie możemy tracić więcej czasu. Zamiast czekać na kontakt z ich strony, poślij na poszukiwania specjalistę. Kogoś, kto nie będzie budził podejrzeń. Detektyw, którego ci proponuję, jest dyskretny i śmiały. Mógłby prowadzić śledztwo i koordynować działania. Zna rejon, ma swoich ludzi albo do niedawna jeszcze ich miał. To bystry facet, nie da się zapędzić w kozi róg, nawet z brzucha wieloryba by się wykaraskał, gdyby trzeba było.

Twarz pana de Leóna spochmurniała, jakby zaraz miał wybuchnąć.

– Dlaczego miałbym wynajmować tego człowieka, skoro mam do dyspozycji całą armię ochroniarzy? – Wskazał na najmocniej zbudowanego członka swojej eskorty, tego z hiszpańską bródką. – Moreno jest ekspertem w technikach szturmowych, szkolił się w niemieckiej armii. Dlaczego miałbym korzystać z pomocy faceta znikąd?

Konsul, świadom, że biznesmen jest w tej chwili kłębkiem nerwów, i to ważącym dziewięćdziesiąt kilo, dodał najbardziej dyplomatycznie, jak potrafił:

– Rafaelu, obawiam się, że twoi ochroniarze nie dadzą rady przeniknąć niezauważeni w tamte kręgi, zwłaszcza ci zaufani. Ten, kto umiał podejść na tyle blisko, by porwać twoją córkę, musiał dobrze poznać twój system bezpieczeństwa. To musiało trwać parę miesięcy. A co do policji i wojska w La Eternidad, nie polecałbym korzystania z ich pomocy. Policja sprzeda duszę diabłu, o ile tylko ten lepiej zapłaci, z kolei wojsko zależy od aktualnie rządzących polityków, a sam wiesz, dla kogo oni pracują. Facet, którego ci polecam, był do niedawna najlepszym detektywem w mieście. To on aresztował mordercę z piłą.

Żona biznesmena zmarszczyła brwi w pełnym nieufności grymasie.

– Mordercę z piłą? Tego, który zabijał te dziewczyny? – Miała na myśli szaleńca, który uprowadzał i torturował młode kobiety w różnych częściach miasta. – To żaden wyczyn – dodała. – Wszyscy wiedzą, że ten aresztowany to tylko kozioł ofiarny.

– W rzeczy samej – przytaknął konsul. – Mężczyzna oskarżony o te zbrodnie jest niewinny, ale policjant, o którym mówię, zatrzymał prawdziwego sprawcę i dlatego ma kłopoty z byłymi kolegami.

Słysząc to, pan de León uniósł brwi z pewnym zainteresowaniem. Sprawa odbiła się szerokim echem nad Zatoką Meksykańską ze względu na niesamowite okrucieństwo sprawcy, trudności ze zidentyfikowaniem go i przede wszystkim z uwagi na skandal, który wybuchł, kiedy wyszło na jaw, że szaleniec pozostaje na wolności, a wyrok odsiaduje jakiś niewinny człowiek.

– To niedawne wydarzenia – burknął biznesmen. – Skoro jest tak dobry, jak mówisz, czemu nikt o nim nie słyszał? Nie powinien być bardziej znany?

– Dobry detektyw nigdy nie jest znany – stwierdził konsul, a przedsiębiorca dodał:

– Ręczysz za niego?

Konsul odchrząknął.

– Nie wydaje mi się, żeby był nieskazitelnym aniołkiem. Pewnie tak jak wszyscy jego koledzy z komendy brał jakieś łapówki. Ale podczas śledztwa w sprawie mordercy z piłą elektryczną był chyba jedynym funkcjonariuszem, który naprawdę próbował dopaść sprawcę, choć jego wrogowie twierdzą, że chodziło mu tylko o nagrodę. Sam wiesz, jak tu wszystko wygląda. Jednakże póki był na służbie, zawsze współpracował ze mną i z konsulatem, oczywiście na ile pozwalało mu meksykańskie prawo, i nigdy nie zachował się niewłaściwie. Dlatego utrzymał się na stanowisku raptem cztery lata. Treviño jest jednym z nielicznych uczciwych ludzi, których poznałem w tym mieście. – Jego deklaracja spotkała się z głębokim milczeniem, więc dodał: – To uczciwy człowiek, godny zatrudnienia w twojej firmie.

Pan de León i jego żona przytaknęli. Widać było, że przyjęli ostatnie słowa z aprobatą. Konsul zapamiętał sobie, że musi tej dwójce okazywać więcej szacunku.

Drzwi prowadzące na taras otworzyły się i grubas z wąsikiem wrócił do pokoju, kończąc rozmowę przez krótkofalówkę. Ustawił się obok pana de Leóna i nie odezwał nawet słowem. Konsul zapytał:

– Co tam się dzieje?

– Wzmożony ruch samochodów i ludzi w dzielnicy Pescadores. Mamy weekend, zapewne wrócili ci z Czterdziestki, muszą być nieźle naćpani. Dostałem też informację, że chłopak się jeszcze nie ocknął. Trzymamy rękę na pulsie.

Chodziło mu o przebywającego w szpitalu narzeczonego porwanej. Pan de León poczerwieniał na twarzy z wściekłości.

– Kazałem zostawić go w spokoju!

– To był mój pomysł. Nie chciałem ryzykować, czuwamy tak na wszelki wypadek – wtrącił się konsul.

Choć szanse, by kiedykolwiek odzyskał mowę, były nikłe, konsul bardzo na niego liczył. Chłopak był bowiem jedynym świadkiem, który mógł coś wiedzieć. Ten stary i niemal łysy brzuchacz, ubrany w koszulę w kwadraty, robocze buty i kurtkę z barankowym kołnierzem, wyglądał tak, że nikt nie dałby za niego złamanego peso. Jednakże od ponad dziesięciu lat pełnił funkcję konsula Stanów Zjednoczonych w La Eternidad i był jedną z najlepiej poinformowanych osób w kwestii przestępczości zorganizowanej w regionie. Dla przyjaciół był Donem Williamsem. A dla komisarza Margarita i spółki, jeśli mieli dobry humor, był „naszym konsulem” albo „tym dupkiem Williamsem”, jeżeli uważali, że przekracza uprawnienia związane z jego stanowiskiem w La Eternidad. Pan de León nie miał wątpliwości, że jeśli w mieście jest jeszcze jakiś ekspert od spraw bezpieczeństwa, to właśnie ten gringo. Kiedy tylko dowiedział się, że znaleziono samochód Cristiny i jej ciężko rannego chłopaka, walczącego o życie, przekonał Amerykanina, żeby zajął się śledztwem i negocjacjami.

– Jeśli go pilnujecie, to dyskretnie. Pamiętajcie, że jego ojciec jest moim wspólnikiem – odezwał się biznesmen. – Słuchaj no, panie konsulu, nie ma co tracić czasu, to byli Nowi.

Choć nic nie potwierdzało tych podejrzeń, konsula martwiła ta możliwość; jeśli się potwierdzi, że to Nowi, odnalezienie zmasakrowanego ciała dziewczyny jest tylko kwestią czasu. Nikt nie dzwonił, domagając się okupu, nie było też żadnych tropów.

– Kaczor, pogadaj z Margaritem… – poprosiła kobieta, zwracając się do konsula tak, jak nazywali go tylko jego najbliżsi znajomi z La Eternidad.

Jako że nie dało się uniknąć zaangażowania lokalnej policji, ponieważ to jej funkcjonariusze znaleźli samochód, de León i Don Williams spotkali się z komendantem Margaritem w jego domu już poprzedniego wieczoru. Spotkanie przebiegło we wrogiej atmosferze, zamienili z szefem miejskiej policji zaledwie kilka słów. Wysłuchali jego zapewnień („Znajdziemy dziewczynę, niech się panowie nie martwią”) i pożegnali się szybko. Dla konsula komendant był pierwszym na liście podejrzanych. Znali złą sławę komendanta i nie mogli wykluczyć, że jest powiązany z uprowadzeniem albo zamierza się w nie… zaangażować. Komendant był zdolny do odbicia dziewczyny porywaczom i ukrycia jej, żeby zażądać trzy razy większego okupu. Dlatego nie zamierzali mówić mu za wiele, dali tylko jedno z nowszych zdjęć Cristiny.

Niestety nie można też było liczyć na wsparcie lokalnych deputowanych ani urzędującego burmistrza. To były wierne psy władzy, wytresowane, by wciąż przyklaskiwać gubernatorowi stanu, mimo że pan de León niejednemu z nich zasponsorował kampanię wyborczą i miał wśród nich krewnych oraz przyjaciół. O gubernatorze powtarzano pewne plotki. Według pesymistycznej wersji przyzwalał na falę przemocy, gdyż on sam stworzył Nowych, najstraszliwszą organizację przestępczą działającą na wybrzeżu zatoki, bardzo liczną i wyspecjalizowaną w zastraszaniu lokalnych społeczności: bo z wprawą torturowali i ćwiartowali swoich przeciwników. Natomiast wersja optymistyczna głosiła, że gubernator nie jest częścią struktur tej organizacji, ignoruje jedynie ich działalność w zamian za comiesięczną hojną wypłatę.

Kiedy poziom przestępczości w stanie osiągnął skandaliczny poziom, grupa miejscowych przedsiębiorców udała się na spotkanie z gubernatorem, by poskarżyć się, jak często dochodzi do porwań, kradzieży, prób wymuszenia haraczu, oraz na cynizm, z jakim Nowi pojawiają się co miesiąc w Izbie Handlowej po milionowe wynagrodzenie, rzekomo za ochronę, która miała być warunkiem, żeby biznes mógł spokojnie działać. Jednakże podczas gdy przedsiębiorcy opowiadali o tym wszystkim i pokazywali mu teczkę ze zdjęciami dokumentującymi wymuszenia, gubernator nie przestawał bawić się swoim telefonem BlackBerry, gapił się w niego, wciąż uśmiechnięty, jakby grał w jakąś grę albo wysyłał komuś dowcipy. W końcu jeden z mężczyzn zasłonił dłonią jego telefon i zapytał, co mają w tej sytuacji robić, na co ten odparł: „Po prostu im płaćcie, a co?”.

Konsulowi opowiedział o tym jeden z uczestników zebrania, żaląc się przy butelce whisky. Tak wyglądały sprawy w regionie. Kaczor znał stany Chihuahua i Durango, Nuevo León i Coahuila, Baja California i Sonora. I doszedł do wniosku, że choć na tym polu naprawdę ciężko podnosić poprzeczkę, od ponad trzech lat nie istniała równie krwawa i bezlitosna organizacja jak Nowi w Zatoce Meksykańskiej: państwo w państwie, sterowane przez psychopatów działających całkowicie bezkarnie.

Konsul upił łyk evian z butelki, a kiedy już przepłukał gardło, powtórzył:

– Musimy poprowadzić śledztwo na własną rękę, zanim tropy zostaną zatarte. Zamiast zlecać to twoim ludziom – ruchem głowy wskazał Busa i Morena – radziłbym skorzystać z pomocy kogoś, kto potrafi przebić się przez wszystkie zabezpieczenia wokół obozów Kartelu Portowego, Nowych albo Czterdziestki i sprawdzić, czy któraś z tych grup odpowiada za porwanie. Jeśli tak, możemy zaplanować akcję ratunkową w zależności od tego, na co pozwolą warunki.

Poprzedniej nocy, w drodze do domu pana de Leóna, konsul przekonał się, że w mieście panuje wyjątkowe napięcie. Czujki różnych grup przestępczych bezczelnie paradowały z krótkofalówkami, gotowe raportować przełożonym o każdym podejrzanym ruchu. Po ulicach krążyły pikapy z uzbrojonymi ludźmi na pace, a jankes doliczył się na głównej alei trzech fałszywych punktów kontrolnych, zainstalowanych przy wjazdach na ulice, przy których mieszkali główni miejscowi bossowie.

Konsul wiedział, że w samym La Eternidad pan de León zatrudniał trzydziestu ochroniarzy przy swoich przedsiębiorstwach, wszyscy działali w parach, przeszli stosowne przeszkolenie i w każdej chwili byli gotowi do akcji. Wiedział, że biznesmen wypłaca komendantowi Margarito comiesięczną dolę, tak jak wszyscy inni przedsiębiorcy w mieście, i tak samo postępuje z generałem Rovirosą i admirałem Ortigosą, z wojsk lądowych i marynarki. Nie brał jednak pod uwagę możliwości zwrócenia się o pomoc do któregoś z nich. Wolał nie wtykać kija w mrowisko, bo już w samym La Eternidad Nowi trzymali z setkę dobrze wytrenowanych ludzi, a ciągle napływali nowi z obozów szkoleniowych położonych gdzieś na północy stanu.

– Zamiast alarmować porywaczy – upierał się gringo – zatrudnij Treviña. Nie każdy gotów jest przyjąć takie zlecenie. My tu gadamy, a czas leci i nasze szanse maleją…

Pan de León zacisnął szczęki i powiedział:

– Rób co trzeba, moja córka musi się odnaleźć.

– Zgoda.

Kaczor westchnął ciężko, wstał i wyszedł na taras, żeby zadzwonić. Podmuchy wiatru uderzały coraz gwałtowniej, a on przeglądał swój notes, zapisywał coś, notował od czasu do czasu kolejny numer, wybierał go, a zaraz potem się rozłączał albo zasłaniał jedno ucho i krzyczał coś do telefonu. Czasami wiatr szarpał koronami drzew z taką furią, że wydawało się, że zaraz zdmuchnie konsula z drugiego piętra.

– Lepiej, żeby się schował do środka, bo mu tam urwie łeb – skomentowała pani de León.

Zanim jednak zdążyli po niego wyjść, konsul sam pchnął przeszklone drzwi, ponownie usiadł przed nimi i podniósł dłoń z telefonem.

– Namierzyłem go. Ale nie będzie łatwo go przekonać.

– Niech ci dwaj po niego jadą. – Biznesmen kiwnął na Busa i Moreno.

– Lepiej ja sam to zrobię – odpowiedział konsul. Jednak pan de León nie zamierzał dyskutować.

– Ty masz tu zostać. Przecież mogą w międzyczasie zadzwonić. Kto będzie wtedy gadał z porywaczami?

Kaczor wzruszył ramionami.

– Dobrze, ale macie go traktować z szacunkiem. Może reagować wybuchowo.

– Niczym się nie przejmuj – odparł kpiącym tonem pan de León. – Ci dwaj to prawdziwi mistrzowie dyplomacji. – I odezwał się do ochroniarzy: – Przyprowadźcie go. I nie przyjmujcie żadnego „nie”. Zrozumiano? – Potem, nie patrząc na konsula, dodał: – Jeśli ten gość nawali, Don Williams za to odpowie.

– Gdzie go znajdziemy? – zapytał Bus.

– Mieszka przy Wielorybiej Plaży. – Konsul naszkicował plan na karteczce. – Stan Veracruz, na wysokości wyspy del Toro. Pytajcie o hotel Wieloryb. Człowiek, którego szukacie, jest tam kierownikiem.

– To jakieś cztery godziny jazdy – stwierdził Bus.

– Trzy i pół, jeśli pojedziecie bez postojów – uściślił konsul.

Bus i Moreno wyszli z pomieszczenia zaskoczeni i zeszli efektownymi kręconymi schodami. Widząc, że schodzą do ogrodu, trzech typów w czarnych kurtkach podeszło do nich po instrukcje.

– Jedziemy ze zleceniem, wrócimy wcześnie rano. Rafita przejmuje dowodzenie – powiedział Moreno, po czym wsiedli do jednego z czarnych fordów lobo zaparkowanych przed bramą.

– Carlos Treviño alias detektyw. – Bus wytarł pot z czoła.

– Srał go pies – sapnął Moreno i włączył silnik. – Jechać mostem Panúco?

– Nie, jedź przez nowy. Lepiej unikać punktów kontrolnych.

Bus odsunął fotel do tyłu, a Moreno zawahał się, jakby nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Nowy most? Czy to nie tam zamordowano poprzedniego kierowcę pana de Leóna, jego poprzednika? Ale że Bus go popędzał, „No jedźże wreszcie!”, Moreno ruszył energicznie, zostawiając za sobą obłok kurzu, i przejechał przez bramę szeroko otwartą na straszne wydarzenia, które miały nastąpić w ciągu najbliższych dni.III

Zanim jeszcze detektyw wyszedł z biura, pan de León zapytał:

– Mamy kopię policyjnego raportu, nie chce go pan przeczytać?

Treviño uśmiechnął się tą swoją połową twarzy. Inaczej nie umiał od czasu lania, które urządzili mu koledzy z komendy.

– Kto go sporządził?

– Niejaki Bracamontes – rzucił Kaczor.

– Braca? Szkoda czasu. To nie jest warte nawet papieru, na którym go spisano.

– Słuchaj – zirytował się biznesmen. – Nie było łatwo zdobyć ten dokument. Wiesz, ile musiałem zapłacić oficerowi, żeby mi to udostępnił?

– Domyślam się, że tekst był gotowy od ręki?

– Tak jest.

– No cóż. Bzdury szybko się pisze.

Biznesmen nie odpuszczał:

– Niczego nie warto z góry odrzucać. Kto panu powiedział, że tam nie ma żadnej cennej wskazówki?

Treviño skończył liczyć banknoty, podpisał potwierdzenie odbioru i przesunął papierek w stronę rozmówcy.

– Jeśli nie był zbyt pijany albo naćpany, Braca zaczął od opisu miejsca. Napisał, że znaleziono samochód z uszkodzeniami sugerującymi użycie siły, ale żadnych szczegółów nie podaje. Potem opisał otoczenie i mnożył nieprecyzyjne informacje. Pisze, że auto skierowane było na północ, gdy tak naprawdę zwrócone było na południe, dodaje, że nie znaleziono odcisków linii papilarnych, choć nikt tego nie sprawdził, i nie podaje nazwiska ani jednego świadka, choć o tej porze zawsze jest ich pełno. W drugim akapicie przemyca fałszywy trop, wspomina o obecności osób, których tak naprawdę nigdy nie było, a jeśli starczy mu czasu, w ciągu najbliższych dni zobaczymy, jak aresztuje kogoś niewinnego albo jakiegoś pomniejszego przestępcę, żeby spróbować go wrobić. W wypadku dziewczyny doda, że inni świadkowie zapewniają, że widzieli grupę podejrzanych osób w nieokreślonym wieku w ciemnym samochodzie bez tablic rejestracyjnych. W takim, powiedzmy, vanie.

– „Czarny van bez tablic rejestracyjnych” – przeczytał pan de León z raportu.

– Takiej formuły używa się w wypadku podobnych uprowadzeń. – Detektyw podniósł się. – Tak najłatwiej załatwić problem: wymyślić fikcyjnego podejrzanego.

Biznesmen rzucił kartki na blat. Treviño schował swój egzemplarz umowy do kieszeni spodni.

– Ja też pracowałem na tej komendzie.

A ponieważ gringo i biznesmen nie przestawali się na niego gapić, dodał:

– Chodźmy dokonać oględzin. Gdzie jest samochód pańskiej córki?

Bus zaprowadził go do garażu, w którym stały dwa mercedesy i potężny pikap z podwójną kabiną, biały, sądząc po uginających się oponach, wszystko dodatkowo opancerzone. Nowiutki żółty jaguar, a w głębi różowy kabriolet.

– To ten – stwierdził Bus.

Były policjant podszedł od strony pasażera i na widok ciemnych plamek na drzwiach, które kiedyś były krwią, pokręcił głową.

– Dzikusy.

Potem przykucnął i uważnie obejrzał drzwi oraz część podwozia. Następnie przeszedł na stronę kierowcy.

– Ile takie coś kosztuje?

Bus oszacował w pamięci.

– Jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Treviño uniósł brwi.

– Czyli dwa miliony pesos?

– Jakoś tak.

– No ale auta nie zabrali.

– Chodziło im o dziewczynę.

– Nie spieszą się z okupem – stwierdził Treviño. – Nie zadzwonili tutaj ani do biura de Leóna. Dziwne… Jak bardzo zadeptane jest miejsce zbrodni?

– Zostało ogrodzone, ale wcześniej kręciła się tam kupa ludzi. Najpierw z obsługi parkingu, policja, pogotowie, gapie i jeden kolega, który odprowadził auto do domu.

Treviño skinął głową i skończywszy oglądać drzwi, rzucił:

– Nie wydaje mi się, żeby moi czy twoi koledzy zadali sobie choćby najmniejszy trud i zdjęli odciski palców. Powiedziałbym nawet, że ktoś wytarł klamkę szmatką. Z tej strony nie ma żadnych zadrapań na lakierze, ale po stronie pasażera widać plamy krwi i sporo rys… Dlaczego twój szef, skoro groziły mu cholera wie jakie bandziory, puszczał swoją córkę bez eskorty?

– Nie puszczał. – Bus zaczerwienił się. – Ale ona robiła, co chciała, i uciekała mu.

– Domyślam się, że pan de León jest ogromnie zadowolony z waszej pracy. – Detektyw uśmiechnął się połową twarzy.

– Nie twoja sprawa, kolego. Każdemu może się zdarzyć.

– No tak, tak.

Treviño uważnie przyjrzał się Busowi. Ściągnięte brwi, pot na czole. Niezmiennie śmieszny wąsik.

– Które auto bierzemy?

– Na zewnątrz stoją dwa fordy lobo – odrzekł Bus. – Szef powiedział, żebyśmy brali, który chcemy.

– Nie takiego auta potrzebujemy. Do kogo należy tamten rzęch?

Pokazał starego mavericka, białego, czterodrzwiowego, który stał w kącie garażu.

– A, tym jeżdżą pracownicy ze służby domowej. Kucharka i ogrodnik biorą go na targ, na zakupy.

– Ten się nada.

– No bez jaj… Pan de León powiedział, żeby brać, które auto chcemy, tam stoją dwa nowiutkie lobo, a ty wybierasz tego gruchota? Jest stary jak cholera! Jeśli coś nam będzie grozić, to każdy z tych fordów jest opancerzony na maksa. Wytrzymają strzały z broni długiej, karabinów dziewięć milimetrów, trzydziestkęósemkę, kule wybuchowe i dum-dum. Na cholerę nam tamten złom?

– Jeździ?

– No pewnie, że jeździ.

– Długo stał nieużywany?

– Nie, ciągle jest w ruchu. Ale ma ze trzydzieści lat.

– Bierzemy go. Takim modelem jeżdżą wszyscy taksówkarze w mieście, a ja nie chcę zwracać na siebie uwagi.

– Dyskretny z ciebie gość, Treviño, tylko że tak nas załatwią w try miga.

Wsiedli do białego mavericka, lata temu był to modny model, i ruszyli w stronę głównej bramy, wywołując zaskoczenie u ochroniarzy, odpoczywających w opancerzonych pikapach lobo i naśmiewających się z Busa, zmuszonego do prowadzenia takiego wraku.

Czekając na otwarcie bramy, kierowca zapytał detektywa:

– Słuchaj, a tak między nami, jakie mamy szanse na znalezienie panienki?

Treviño rzucił mu spojrzenie z ukosa i odpowiedział dopiero po chwili. Kiedy pracował w komendzie w La Eternidad, przynajmniej dziewięćdziesięciu procent porwań nie zgłaszano władzom miasta, w znacznej mierze dlatego, że porywacze okazywali się członkami tej czy innej formacji mundurowej albo byli przestępcami współpracującymi z policją i odpalali jej funkcjonariuszom stosowną dolę. Czysty biznes dla wszystkich, prócz rodzin uprowadzonych.

Była na przykład sprawa rodziny de Alba. Grupa uzbrojonych mężczyzn porwała ojca i starszego brata, w trzy miesiące ogołocili całą rodzinę ze wszystkich oszczędności zgromadzonych dzięki uczciwej pracy od świtu do zachodu słońca przez trzy pokolenia.

Albo przypadek rodziny Gonzaga. Porwano zięcia bardzo lubianego w rejonie hodowcy bydła, zażądano ogromnego okupu, który został wypłacony, ale by to zrobić, Gonzagowie musieli sprzedać swój majątek. Porywacze stwierdzili jednak, że pieniędzy nie otrzymali, i zerwali kontakt. Minęły dwa lata i nadal brak było wieści o nieszczęsnej ofierze.

Pracując dla komendanta Margarita, Treviño z obrzydzeniem musiał patrzeć, jak niektóre sprawy tak po prostu się zamyka i bez litości archiwizuje. Wiedział, którzy jego koledzy odpowiadają za zaginięcia dokumentów i biorą za to pieniądze. I nie było trudno się domyślić, że szef też miał swój udział w procederze. Jednak z tego, co wiedział Treviño, jego koledzy z policji nigdy nie zabijali ofiar. Ten zwyczaj przyszedł później, wraz z Nowymi.

Z drugiej strony, jeśli porywaczem był jakiś psychopata, a nie zawodowy kryminalista, zwykle zwlekał trzy dni, żeby zabić, a wcześniej okrutnie torturował ofiarę. Minęło już sporo czasu bez żadnych wieści o dziewczynie. Treviño miał to na względzie i wiedział, że czas się kończy.

– Nie mam pojęcia – odpowiedział.

– Nie ma wątpliwości, że to był ktoś, kto się zna na robocie – stwierdził Bus. – Stawiam na Nowych. Pojedziesz do nich?

Treviño nie odpowiadał, więc ochroniarz nie odpuszczał:

– Państwo de León nie chcą o tym nawet wspominać, ale obawiają się, że porwano ją nie po to, żeby zabić, tylko żeby sprzedać ją jakiejś grupie zajmującej się prostytucją. – Ochroniarz wyczekiwał reakcji detektywa, ale ten nawet nie mrugnął.

– Możliwe – stwierdził Treviño. – Nawet gdyby nie była taka ładna, miałoby to sens.

– Miałeś wcześniej taką sprawę… takie uprowadzenie dziewczyny? – Bus wpatrywał się w rozmówcę z nieposkromioną ciekawością.

Treviño znów zwlekał. A kiedy już odpowiedział, nie podniósł wzroku ani nie spojrzał na kierowcę. Tak jakby coś bardzo smutnego działo się na jego kolanach.

– Kiedy byłem policjantem, zajmowałem się porwaniami. Ale zawsze od razu domagano się okupu. Słyszałem też o innych sprawach, takich, o jakich mówisz, ale to się działo raczej na wybrzeżu Pacyfiku. W Oaxace. Guerrero. Michoacán. Jalisco. Tam porywają dziewczyny i wysyłają je jako prostytutki do Azji. Śniade wzbudzają tam duże zainteresowanie. Kiedy pracowałem w policji, w La Eternidad, nie mieliśmy takich zgłoszeń. Jeśli porywacz nie dzwonił, mogłeś przyjąć, że ofiara nie żyje, że jakiś były narzeczony albo psychol postanowił ją wykorzystać i przeholował albo że dziewczyna po prostu uciekła z domu. Choć to ostatnie raczej rzadko.

Odpowiedź detektywa wyraźnie rozczarowała Busa, który po chwili dorzucił:

– Myślisz, że ona jeszcze żyje?

Były policjant tym razem spojrzał na Busa twardo.

– Wolę nie spekulować.

Przejechali przez coś, co wyglądało jak miasteczko widmo: na większości ulic było pusto, choć wybiła raptem druga po południu. Ruch był niewielki i ślamazarny. Dwa czy trzy samochody zjeżdżały na bok, kiedy w pobliżu pojawiał się masywny pikap. Ci ludzie są śmiertelnie przerażeni, pomyślał. Na dziesiątkach budynków wisiały napisy: „Wynajmę”, „Sprzedam”, „Do przekazania”; przed bankami i sklepami, które sprawiały wrażenie opustoszałych, stali uzbrojeni strażnicy. Dalej: centrum handlowe z powybijanymi witrynami i domy z pozabijanymi deskami oknami. Na fasadzie budynku należącego do jedynej działającej tu gazety można było się doliczyć jakichś dwudziestu dziur po kulach dużego kalibru. Mijając bar Inglaterra, zobaczyli, że główne wejście zostało zakryte deskami, natomiast okna i neonowy szyld były roztrzaskane, jakby ktoś do nich strzelał.

– A szlag by to. To była moja ulubiona knajpa! Dawno ją zamknęli?

– Będą ze dwa lata – burknął Bus.

– Jest tu jeszcze jakieś sensowne miejsce, gdzie można wpaść na jednego?

Kierowca pokręcił głową.

– No tak fajnego jak Inglaterra na pewno nie ma. W porcie są jakieś speluny, ale często snują się tam goście z bronią. Teraz ludzie piją w domach.

– A ty, Bus? Ty pijesz?

Bus dumnie uniósł głowę.

– Tylko czerwone wino i tylko w wolne dni.

– A, prawdziwy bon vivant. A desery jadasz?

– No tak, po obiedzie. A co?

– „Słodycze i winko przystoją dziewczynkom”. – Detektyw uśmiechnął się krzywo, nie przestając patrzeć przed siebie. Bus rzucił mu za to spojrzenie z ukosa: „Cholerny mądrala się znalazł”.

Kiedy maverick, zużyty, ale w dobrym stanie, mocny i gotowy na przygodę, zatrzymał się na pierwszych światłach, podeszła do nich kobieta z jakimś afiszem na piersiach. Było na nim zdjęcie uśmiechniętego chłopaka i napis: „Porwany 2 marca. Pomóżcie go odnaleźć”.

– Dzień dobry panom. – Zanim zdążyli zareagować, wręczyła im ulotkę z podobizną chłopaka i numerem telefonu. – Nie proszę o pieniądze, szukam syna. Wyciągnęli go siłą z jednego baru. Był tam z kolegami. Jeśliby go panowie zobaczyli, proszę do mnie zadzwonić na ten numer.

Treviño próbował wsunąć jej banknot, ale odmówiła:

– Jeśli chce mi pan pomóc, to niech pan nastawia oczu i uszu. Jestem jego matką i obiecałam, że zawsze będę o niego dbać. Będę go szukać, póki żyję.

Kiedy kobieta cofnęła się o krok, Bus docisnął pedał gazu i ruszył główną aleją.

Z drugiej strony ulotki napisano na maszynie: „Mojego syna zabrali źli ludzie. Chciał zostać poetą. To ostatnie, co napisał”. Detektyw zaczął czytać wiersz, ale Bus wyrwał mu druczek z ręki, zmiął i wyrzucił za okno.

– Nie ma co tracić czasu na takie bzdety – stwierdził. – Takich kobiet jak ta pełno na każdym rogu w tym cholernym mieście.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: