Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie z salonu: szkice z codziennego życia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie z salonu: szkice z codziennego życia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 484 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W ci­chej, za­pa­dłej, le­si­stej oko­li­cy kra­ju na­sze­go leży wieś Za­bo­rze, oto­czo­na wko­ło la­sem, któ­ry gę­stwi­ną sta­ro­drze­wu, jak mu­rem zie­lo­nym, od­gra­dza wio­skę od świa­ta.

Dla oka, przy­wy­kłe­go bu­jać po sze­ro­kich prze­strze­niach łąk nad­rzecz­nych lub niw, kędy skła­nia się zbo­że ca­łym ła­nem", dla oka roz­piesz­czo­ne­go wi­do­kiem ma­low­ni­czych wzgórz, pię­trzą­cych się nad mo­drą to­nią je­zior, Za­bo­rze nie mia­ło­by żad­ne­go po­wa­bu, bo tak głów­ną war­tość, jak i je­dy­ną jego ozdo­bę sta­no­wił tyl­ko las. Ale był to las ogrom­ny, wspa­nia­ły, pra­sta­ry, któ­ry pier­sią wes­tchnień i szep­tów peł­ną, szu­miał już nad tylu po­ko­leń mo­gi­ła­mi, któ­ry od tylu już wie­ków ocie­niał ko­na­ra­mi swe­mi ro­dzin­ną zie­mię, a wierz­choł­ka­mi pa­trzył w roz­po­star­te nad nią nie­ba i od tak daw­na poił się jej so­ka­mi, że prze­stał być mar­twym to­wa­rem: stał się nie­ja­ko ży­wym i niby nie­mym, a po swo­je­mu jed­nak wy­mow­nym po­mni­kiem prze­szło­ści. Tyl­ko las. ale jaki! śpiew­ny gło­sa­mi ty­sią­ca pta­sząt, dy­szą­cy wo­nią roz­kwi­tłych cze­remch, bal­sa­micz­nym aro­ma­tem so­sen i doj­rza­łych ja­gód za­pa­chem – pod­szy­ty nie­roz­wi­kła­ną gę­stwi­ną gło­gów, lesz­czy­ny i róż­ne­go dro­bia­zgu le­śne­go, ukwie­co­ny mo­dre­mi kie­li­cha­mi dzwon­ków, czer­wie­nią smó­łek, wo­sko­wą bla­do­ścią stor­czy­ków – cza­sa­mi po­wo­dzią zło­te­go pół­świa­tła lub ta­jem­ni­czych mro­ków za­la­ny, cza­sa­mi ob­rzu­co­ny srebr­ne­mi rąb­ka­mi tej mgły, któ­ra w ci­che wie­czo­ry je­sien­ne sła­nia się nad mo­cza­ra­mi le­śne­mi… las, tak cu­dow­nie pięk­ny, że za­rów­no dziec­ko jak i po­eta mo­gli się w nim roz­ko­chać, jak w ży­wej isto­cie ludz­kiej.

Mój Fra­nek – Fra­nek z lasu, jak go w ca­łej wsi zwa­no – po­ko­chał też las ten od dziec­ka, choć wąt­pię, czy był po­etą. Zką­dże­by po­etycz­ne po­czu­cie pięk­na zna­leść się mo­gło w dziec­ku Grze­li drwa­la i Na­st­ki, daw­nej dziew­ki dwor­skiej, w bied­nem, mi­zer­nern, z wy­lu­pia­ste­mi oczy­ma chłop­skiem pa­cho­lę­ciu, któ­re, w zgrzeb­ną ko­szu­li­nę odzia­ne, cały dzień let­ni wa­łę­sa­ło się po le­sie? Nie, sta­now­czo twier­dzę, że Fra­nek nie był po­etą; ale las ten po­ko­chaw­szy od dziec­ka, ko­chał go i wte­dy, gdy dziec­kiem być już prze­stał. Ko­chał go wię­cej niż ja­ką­kol­wiek isto­tę żywą, wię­cej, niż dom wła­sny, niż oj­czy­znę, niż du­szy swo­jej zba­wie­nie, ko­chał go nad wszyst­ko w świe­cie i nic wię­cej na świe­cie nie ko­chał, co mu na­wet tem ła­twiej przy­cho­dzi­ło, że nic nie znał prócz lasu, a o świe­cie, du­szy wła­snej, oj­czyź­nie i mi­ło­ści ro­dzin­ne­go domu naj­mniej­sze­go nie miał po­ję­cia.

Grze­lo­wa, dziew­czy­ną bę­dąc, słu­ży­ła za dziew­kę we dwo­rze; zdat­na była do ro­bo­ty, pra­co­wi­ta, a hoża i zgrab­na, jak ła­nia; lu­bi­ła bły­skać per­ło­we­mi ząb­ka­mi i strze­lać oczy­ma, z któ­rych sy­pa­ły się iskry; więc ten i ów za­le­cał się do niej, a mię­dzy in­ny­mi sam pan eko­nom, i ten pono naj­le­piej przy­padł Na­st­ce do ser­ca. Róż­nie na­wet mó­wio­no o tem: prze­strze­ga­no Na­st­kę, aby nie do­wie­rza­ła zbyt­nie eko­nom­skim za­le­can­kom. Na­st­ka, ufna w moc swo­ich dźwię­ków, har­do po­trzą­sa­ła głów­ką, z któ­rej dwa kru­cze war­ko­cze spa­da­ły na ra­mio­na, i w wy­obraź­ni wi­dzia­ła się już może pa­nią w eko­nom­skim dwor­ku z ga­necz­kiem. Ale ma­rze­nia speł­zły na ni­czem; pan eko­nom oże­nił się z cór­ką bo­ga­te­go rze­mieśl­ni­ka z mia­stecz­ka, a Na­st­ka, po­pła­kaw­szy tro­chę, wy­szła za Grze­lę, drwa­la, któ­ry klął się na wszyst­kie świę­to­ści, że Na­st­kę nad wszyst­ko mi­łu­je i złym ję­zy­kom nie wie­rzy. Cha­ta Grze­li, po­rząd­nie z bier­wion so­sno­wych po­bu­do­wa­na, sta­ła na sa­mym skra­ju wsi tuż pod la­sem, do któ­re­go na­wet przy­ty­kał pia­sczy­sty po­le­tek grze­lo­wy, i w niej to przy­szedł na świat mój bo­ha­ter.

Bied­nyż to był i nie­po­cze­sny bo­ha­ter! chu­de, żół­te, krzy­kli­we nie­bo­że, któ­re­mu nikt dłu­gie­go ży­cia nie wró­żył, i co praw­da, nikt się Bogu mo­dli­twa­mi o to nie uprzy­krzał. Żyło to jed­nak i ro­sło, ale za­wsze wą­tłe, cho­ro­wi­te, a w do­dat­ku głup­ko­wa­te ja­kieś i nie­zda­rzo­ne. "Pan Bóg to wi­dać na­zna­czył, żeby nie ta­kie było jak wszy­scy. Nie­zda­ra i tyle!" – ma­wia­ły baby za­bo­rzań­skie w chwi­lach fi­lo­zo­ficz­nych za­cie­ka­li nad pierw­szą wszech­rze­czy przy­czy­ną.

Nie wiem, czy w sa­mej rze­czy Pan Bóg na­zna­czył Fran­ka? czy może po­pro­stu prze­pa­li­ły mu ni­czem nie okry­tą gło­wi­nę sierp­nio­we żary słoń­ca, na któ­re wy­sta­wia­ła go mat­ka, gdy idąc z sier­pem na pań­skie, bra­ła z soba nie­mow­lę i owi­nię­te w chu­s­tę, kła­dła pod kopą na dzień cały? Nie wiem, dla­cze­go tak było; przy­znać jed­nak mu­szę, że baby za­bo­rzań­skie mia­ły ra­cyę: Fra­nek był w sa­mej rze­czy "nie­zda­ra", głu­po­wa­ty, nie­roz­gar­nię­ty, ma­ło­mów­ny, a co wię­cej, zu­peł­nie, ale to zu­peł­nie do ni­cze­go.

Miał rok nie­speł­na, gdy od umarł go oj­ciec, za­bi­ty upad­kiem so­sny, przy spusz­cza­niu któ­rej po­ma­gał. Fra­nek nie od­czuł stra­ty ojca, dla­te­go że, jak mó­wi­łam, miał rok nie­speł­na, ale wdo­wień­stwo swo­je rzew­nie opła­ki­wa­ła Na­st­ka. Pła­ka­łaż bo pła­ka­ła! za­no­si­ła się od pła­czu, gdy pro­stą, z czte­rech de­sek zbi­tą trum­nę spusz­cza­no w zie­mię, ścię­tą mro­za­mi gru­dnio­we­mi; ale za­raz ja­koś po żni­wach, nie ru­sza­jąc się z Grze­lo­wej cha­ty pod la­sem, po­szła za mąż po­wtór­nie za Szym­ka wę­gla­rza.

W samą ko­so­wi­ce, wte­dy gdy Fra­nek le­d­wo się dźwi­gać za­czy­nał na chu­de i cho­ro­bą wy­krzy­wio­ne no­żę­ta, Szym­ko­wa po­wi­ła mę­żo­wi pierw­sze­go syna. W rok nie­speł­na przy­szedł dru­gi; nie­ba­wem dal Bóg dziew­czyn­kę; wszyst­ko to ro­sło zdro­we, sil­ne, tłu­ste, ru­chli­we, i wte­dy to oka­zy­wać się jaw­nie za­czę­ło, iż Fra­nek jest "nie­zda­ra".

Czy mu ka­za­no ko­ły­sać Ja­gnę, któ­rej mat­ka, ma­ją­ca już te­raz kim wy­rę­czyć się w domu, nie po­trze­bo­wa­ła brać z sobą w pole; czy po­le­co­no niań­czyć pu­co­ło­wa­te­go Mi­chał­ka i Bar­to­ska, co miał dłu­gie, a bia­łe jak len wło­sy; czy wresz­cie po­sła­no go po­paść w pod­le­śnych krza­kach gra­nia­stą krów­kę, za­wsze, jak ist­ne do ni­cze­go, źle się wy­wią­zał ż po­le­ce­nia.

Bo też Fra­nek nic nie ro­bił jak trze­ba, i wiecz­nie las tyl­ko miał w gło­wie. Coś go tam wi­dać cią­gnę­ło nie­prze­par­tym ja­kimś uro­kiem: ta­jem­ni­cze du­chy przy­ro­dy wo­ła­ły może na sen­ną du­szę dzie­cię­cia i wa­bi­ły go ku so­bie temi cza­ra­mi, w któ­re ob­le­kać się umie przy­ro­da, bo Fra­nek za­miast pa­trzeć po­wie­rzo­nej mu ro­bo­ty, sia­dał na pro­gu cha­ty, lub kładł się na le­śnej mu­ra­wie, i wzro­kiem, uchem, du­szą całą to­nąc w tym świe­cie, mar­twym niby, a peł­nym ży­cia, pod­pa­try­wał jego ta­jem­ni­ce, wsłu­chi­wał się w szme­rów jego wy­mo­wę, żył jego ży­ciem i tchnie­niem jego od­dy­chał. Gdy o wszyst­kiem in­nem za­po­mi­na­jąc, za­pa­trzył się, za­słu­chał, za­du­mał, to tak mu się coś rwa­ło w dzie­cię­cej pier­si, tak coś w bied­nem ser­dusz­ku wzbie­ra­ło – niby łzy, niby ra­dość ja­kaś uro­czy­sta, że już Fra­nek o Bo­żym świe­cie nie wie­dział… i wte­dy to losy za­rów­no ro­dzeń­stwa jak i gra­nia­stej krów­ki zu­peł­nie mu wy­cho­dzi­ły z pa­mię­ci. Bez­po­śred­nim skut­kiem tych eks­taz, w ja­kie Fra­nek za­pa­dał, było to za­wsze, że po­wie­rzo­ne Fran­ko­wej opie­ce dro­gie isto­ty róż­nym ule­ga­ły wy­pad­kom.

Ja­gna, wy­padł­szy z ko­ły­ski, po­tłu­kła się i omal nie za­bi­ła; Bar­to­sek z Mi­chal­kiem wy­la­li so­bie na nóż­ki gar­nek ukro­pu, a gra­nia­sta krów­ka tak się gdzieś w gąsz­cze le­śne za­szy­ła, że ją le­d­wo we dwa dni po­tem od­na­la­zła Szym­ko­wa ku wiel­kiej a nie­spo­dzie­wa­nej swo­jej ucie­sze: jak nic, wil­ki zjeść mo­gły chu­dzi­nę!

Po każ­dej ta­kiej ka­ta­stro­fie do­mo­wej, spro­wa­dzo­nej przez nie­zdar­ność Fran­ka, bied­ny mój bo­ha­ter do­sta­wał cię­gi okrut­ne. Bił go oj­czym, bila mat­ka, bili obo­je wszyst­kiem, co im wpa­dło pod rękę, aż się cza­sem żal ro­bi­ło Szym­ko­wi bić chło­pa­ka, któ­re­go bla­do­nie­bie­skie, wy­łu­pia­ste oczy, tak po sie­ro­ce­mu z lę­kli­wym smut­kiem pa­trzy­ły… Bili go bo­wiem obo­je nie z żad­nej, broń Boże! do nie­go nie­na­wi­ści, nie z gnie­wu na­wet: po­pro­stu dla­te­go, że w cha­cie wie­śnia­czej; gdzie małe jesz­cze dzie­cię bywa już ro­dzi­com po­mo­cą, ośmio­let­ni bli­sko Fra­nek był praw­dzi­wym dar­mo­zja­dem. Ta bie­da, co cza­tu­je przy ko­ły­sce chłop­skie­go nie­mow­lę­cia i du­szy jego roz­wi­nąć się nie daje, co tak czę­sto za­bi­ja je lub upo­śle­dza fi­zycz­nie, zmu­sza je za to, by po­zo­sta­ie przy ży­ciu, za­le­d­wie od­ró­sł­szy od zie­mi, pra­co­wa­ło już jak do­ro­sły, a Fra­nek, któ­ry do ta­kiej pra­cy zdol­nym nie był i nic do­brze zro­bić nie umiał, słusz­nie uwa­ża­nym był za nie­zda­rę, do ni­cze­go. Opi­nia ta, na jaką so­bie u oboj­ga ro­dzi­ców za­słu­żył i w któ­rej ich co­raz moc­niej po­stę­po­wa­niem swo­jem utwier­dzał, znaj­do­wa­ła ostat­ni i naj­sil­niej­szy wy­raz swój w bi­ciu, tem moc­niej­szem, im do­nio­ślej­szem było po­peł­nio­ne przez Fran­ka prze­stęp­stwo.

Obi­ty Fra­nek nie pła­kał, nie krzy­czał, cier­pli­wie zno­sił chło­stę, ale wnet po­tem ucie­kał z cha­ty, i cza­sem nie było go dni parę. Żył nie wia­do­mo czem, spał nie wia­do­mo gdzie, nie wia­do­mo, co ro­bił przez te dni kil­ka, pod go­łem nie­bem spę­dzo­ne.

Wie­dzia­ły o tem chy­ba li­to­sne te anio­ły-stró­że, za opie­ku­nów do­da­ne kwia­tom, co więd­ną na ustro­ni, i ser­com, co nie mają opar­cia, ale nie zdra­dzi­ły ta­jem­ni­cy dziec­ka, któ­re wra­ca­ło na­resz­cie, jak­by nie­przy­tom­ne, z oczy­ma mglą­ce­mi się dziw­nem roz­ma­rze­niem, z uśmie­chem bez­myśl­nej ra­do­ści na ustach… Nie sły­szał, gdy do nie­go mó­wio­no, nie od­po­wia­dał na py­ta­nia, szep­tał coś tyl­ko do sie­bie nie­zro­zu­mia­le i uśmie­chał się, jak­by coś so­bie bar­dzo mi­łe­go przy­po­mniał. Mat­ka, wi­dząc go ta­kie­go, ki­wa­ła nad nim gło­wą z wes­tchnie­niem.

– Ot! nie­zda­ra i tyle! – ża­li­ła się przed ku­ma­mi – le­śny ja­kiś od­mie­niec czy co? cały dzień sie­dzia­ło­by to w le­sie a z cha­łu­py to tak go coś do lasu cią­gnie, jak­by tam, Boże! od­puść, dzi­wy ja­kie cze­ka­ły na nie­go. Nie będę ja mia­ła z nie­go po­cie­chy!

Mimo to, gdy Fra­nek znikł z cha­ty, Na­st­ce mi­mo­woi drża­ło ser­ce Ię­kiem ja­kimś ma­cie­rzyń­skim. Nie szu­ka­ła go wpraw­dzie, uga­nia­jąc się za nim po za­ro­ślach, jak kie­dyś za krów­ką gra­nia­stą, bo wie­dzia­ła, że się znaj­dzie; nie mia­ła zresz­tą na to cza­su. Kro­wa? o! kro­wa to wca­le co in­ne­go! to kar­mi­ciel­ka dro­bia­zgu i naj­droż­szy do­by­tek wie­śnia­ka… ale dziec­ko – nie bę­dzie jed­no, to bę­dzie dru­gie… al­boż to brak tego bo­gac­twa w cha­cie wie­śnia­czej? Gdy jed­no z gro­ma­dy ubę­dzie, mat­ka po­pła­cze, bo od tego mat­ką, ale wró­ciw­szy z po­grze­bu, łzy otrze far­tu­chem i weź­mie się do ro­bo­ty. A jesz­cze ta­kie dziec­ko jak Fra­nek, z któ­re­go Na­st­ka nie obie­cy­wa­ła so­bie "po­cie­chy"…! cią­gną go w las dzi­wy?… niech cią­gną. Boże, od­puść! co też za dzi­wy mogą być w le­sie?

I w sa­mej rze­czy nie było tam dzi­wów żad­nych. Były tyl­ko ja­bło­nie dzi­kie, bla­do­ró­żo­wym kwie­ciem osy­pa­ne, i wy­smu­kłe ol­brzy­mie so­sny, w zwar­tych sze­re­gach sto­ją­ce, i kwia­tów, ja­gód, pta­stwa, stwo­rze­nia wszel­kie­go moc nie­prze­li­czo­na! A wszyst­ko to żyło i ro­sło, mno­ży­ło się i roz­ra­sta­ło, umie­ra­ło i od­ra­dza­ło się zno­wu, a wszyst­ko peł­nią siły i kra­sy bo­ga­te, przy­ro­dzo­nym pra­wom po­słusz­ne, i dziw je­den w tem chy­ba był tyl­ko, że go­spo­dar­ka ludz­kiej ręki nie skłó­ci­ła tej har­mo­nii, któ­ra tak w na­tu­rze jak i w spo­łe­czeń­stwie wy­pły­wa ze swo­bod­ne­go wszech istot i wszech sił roz­wo­ju, a wy­ra­ża się ła­dem, pięk­no­ścią i szczę­ściem!

Może to za ła­dem, któ­ry jest pięk­no­ścią – i szczę­ściem, któ­re pięk­ność daje – bez­wied­nie uga­niał się Fra­nek, gdy dnie i noce całe tra­wił w le­sie? Czy je tam do­pa­trzył, od­czuł i po­jął? nie wiem… i on sam tak­że nie wie­dział, że pił aż do upo­je­nia z cza­ry tych wznio­słych roz­ko­szy, ja­kie­mi mi­ło­śni­ków swo­ich na­pa­wa przy­ro­da, że on, bied­ne, glu­po­wa­te chło­pie wiej­skie, miał w du­szy to, cze­go tak czę­sto brak­nie uczo­nym i mę­dr­com: mi­łość dla wszyst­kie­go, co pro­ste i swoj­skie, a pro­sto­tą i swoj­sko­ścią cu­dow­nie pięk­ne, mi­łość, któ­ra bo­ha­te­rów two­rzy i po­etów!

Na­st­ka tak­że nic nie wie­dzia­ła o tem, ale, gdy wra­cał wresz­cie po włó­czę­dze do cha­ty, py­ta­ła mięk­ko ja­koś: – "Cóż, Fra­nek? je­steś prze­cie?" – przez parę dni mniej go do­ro­bo­ty na­pę­dza­ła, a Fra­nek, ko­rzy­sta­jąc z wy­jąt­ko­wej po­błaż­li­wo­ści mat­ki i zo­sta­wio­nej so­bie swo­bo­dy, co­raz to za­bie­gał do lasu, zkąd dla młod­szych dzie­ci przy­no­sił pęki kwie­cia i ko­szy­ki ja­gód, a mat­ce grzy­bów lub orze­chów w za­na­drzu.

Jak on w tym le­sie znał każ­dy prze­smyk, każ­de nie­le­d­wie drze­wo! jak wie­dział, gdzie zna­leźć gniaz­do pta­ka, dziu­ple wie­wiór­ki, gdzie się naj­prę­dzej od słoń­ca ru­mie­nią po­ziom­ki, gdzie naj­wcze­śniej pod śnie­giem do­cho­dzą żó­ra­wi­ny, któ­rę­dy sar­ny koź­lę­ta wio­dą do wody, gdzie na wio­snę to­ku­ją cie­trze­wie… Ten bór ogrom­ny, trzę­sa­wi­ska­mi po­rznię­ty, miej­sca­mi nie­do­stęp­ny pra­wie, nie miał ta­jem­nic dla Fran­ka. Za to wpraw­dzie wszyst­ko na świe­cie było dla nie­go ta­jem­ni­ca" po­cząw­szy od wiel­kich przy­czyn bytu, aż do tych ma­ło­zna­czą­cych, dla któ­rych tak czę­sto pla­gi od­bie­rał.

Fra­nek nie czul w so­bie naj­mniej­szej ocho­ty do zgłę­bia­nia ta­jem­nic żad­nych wo­gó­le, w szcze­gól­no­ści al­fa­be­to­wych któ­rych prak­tycz­ne­go użyt­ku nie poj­mo­wał, a trud­no­ści prze­zwy­cię­żyć nie mógł. Och! ta szko­ła! te czte­ry cia­sne ścia­ny peł­nej gwa­ru i za­du­chu izby, gdzie za­my­ka­no bied­ne­go chłop­ca ra­zem z całą cze­re­dą krzy­kli­wych, sko­rych do bój­ki dzie­ci wiej­skich, z któ­re­mi on się nig­dy nie ba­wił, ucie­ka­jąc od nich do lasu!

Tam, za­miast krzy­ku i gwa­ru, prze­cią­gał górą szum po­waż­ny – jak mo­dli­tew­na pieśń, uro­czy­sty, a ni­żej śród za­ro­śli i traw le­śnych bie­ga­ły szme­ry ci­chut­kie; za­miast za­du­chu szkol­nej izby, pierś od­dy­cha­ła zdro­wą, ożyw­czą drzew, traw i kwia­tów wo­nią, za­miast po­py­cha­ją­cych go współ­ucz­niów, Fra­nek miał pta­szę­ta, mrów­ki i róż­ne musz­ki zło­te, ro­ją­ce się w ja­snym słoń­ca pro­mie­niu.

O! nie­spo­ro szła Fran­ko­wi na­uka! Ska­za­ła go na nią mat­ka, osta­tecz­nie się przed­tem prze­ko­naw­szy, że po­cie­chy mieć z nie­go nie bę­dzie. Wy­pró­bo­wa­ła go na wszyst­kie stro­ny:

po­sy­ła­ła go pleć psze­ni­cę, paść gro­madz­kie gęsi na wy­go­nie, prze­bie­rać kar­to­fle do sa­dze­nia, Fra­nek za­wsze coś nie tak zro­bił jak trze­ba, choć na­wet Mi­cha­lek, o nie­ca­łe dwa lata od nie­go młod­szy, brał się już nie­źle do ro­bo­ty.

– Może choć na­uczy się czy­tać, kie­dy do ro­bo­ty głu­pi – ta­kie raz przy­pusz­cze­nia wy­ra­zi­ła Szym­ko­wa, no­wym do­wo­dem nie­zdar­no­ści Fran­ka do ostat­niej pa­syi do­pro­wa­dzo­na.

– A to po­sy­łać go do szko­ły, może zmą­drze­je choć tro­chę – przy­świad­czył Szy­mek, któ­ry dla świę­te­go spo­ko­ju za­wsze po­ta­ki­wał żo­nie.

– Na­uczy się co, nie na­uczy, a przy­najm­niej nie po­rwie szmat na so­bie. Te­raz – to się tyl­ko dzień cały drze po chasz­czach nie­zda­ra.

Wo­bec tej na­dziei usta­la wszel­ka nie­pew­ność co do wy­bo­ru ka­ry­ery Fran­ka, i sta­nę­ło na­tem, że Fra­nek cho­dzić bę­dzie do szko­ły. Cho­dził też, ale z ma­łym skut­kiem, a z wiel­kiem dla sie­bie utra­pie­niem. Na ża­den spo­sób nie mógł bie­dak zro­zu­mieć, po co lu­dziom po­trzeb­ne były te znacz­ki, tak ja­koś dziw­nie po­wy­krę­ca­ne, po­na­zy­wa­ne jesz­cze dzi­wacz­niej, nie mógł też uchwy­cić związ­ku, za­cho­dzą­ce­go po­mię­dzy kształ­tem a dźwię­kiem. Wi­dok wi­deł­ko­wa­te­go A nie po­bu­dzał go by­najm­niej do otwo­rze­nia ust i wy­da­nia z nich gło­su bez po­mo­cy na­rzę­dzi mow­nych, jak to zro­zu­mia­le orze­ka, nie wiem już, czy­ja gra­ma­ty­ka; okrą­głe O nie wy­wo­ły­wa­ło w nim żad­ne­go za­chwy­tu ani na­wet po­dzi­wu, po­cóż więc wo­łać miał: O! gdy go na­uczy­ciel z nie­po­ję­tym dla Fran­ka upo­rem do­py­ty­wał o na­zwę tego kó­łecz­ka? Chciał się na­uczyć czy­tać, kie­dy chcie­li tego ma­tu­la; chciał z ca­łej du­szy – jak mógł pra­co­wał i sta­rał się, aż pot nie­raz pły­nął mu z czo­ła, a łzy z oczu na ele­men­tarz ka­pa­ły. Ale nie mógł, na ża­den spo­sób nic się na­uczyć nie mógł. Po pół­rocz­nym wy­sił­ku, po mo­zo­le, od któ­re­go wą­tłe­mu chło­pię­ciu głę­biej jesz­cze za­pa­dły i jak wosk zżół­kły po­licz­ki, na­uczył się jed­no tyl­ko U po­zna­wać, dla­te­go może, że gdy na­uczy­ciel, uka­zu­jąc mu pal­cem na­kre­ślo­ną na ta­bli­cy li­te­rę, wy­ma­wiał ją pod­nie­sio­nym, może z nie – cier­pli­wo­ści drżą­cym gło­sem, chłop­cu przy­po­mnia­ło się na­gle, jak w le­sie, z li­ści ogo­ło­co­nym, za­wo­dzi i wyje je­sien­na wi­chu­ra, a z głę­bi boru, jak­by z pier­si ol­brzy­ma, pod­no­si się tedy jęk prze­cią­gły, u! u! u! echem roz­le­ga się po le­sie, jak po­grze­bo­wy płacz ża­ło­sny.

Nie­po­wo­dze­nia Fran­ka lak da­le­ce znie­chę­ci­ły go do na­uki, że pew­ne­go dnia po­sła­ny do szko­ły, uciekł zno­wu do lasu i nie po­ka­zał się ty­dzień cały. Był to już ko­niec mar­ca we dnie do­grze­wa­ło już słoń­ce, już na drze­wach na­brzmie­wa­ły pąki so­ka­mi, już pusz­cza­ły traw­ki ruń mło­dą, i bia­łe­mi gwiazd­ka­mi wy­chy­la­ły się z pod zie­mi przy­laszcz­ki, i ró­żo­we ko­ra­le wil­cze­go łyka zdra­dli­wie wa­bi­ły już zda­le­ka, ale noce by­wa­ły jesz­cze chłod­ne. Przy­mroz­ki ści­na­ły zie­mię, i cud chy­ba Bo­ski uchro­nił Fran­ka od za­zię­bie­nia i cho­ro­by. Cud… ale nie­pro­szo­ny i nie­dzię­ko­wa­ny, Szym­ko­wa bo­wiem tym ra­zem mia­ła co in­ne­go na gło­wie, niż kło­pot o znik­nię­cie Fran­ka. Gdy zja­wił się wresz­cie, gdy wy­gło­dzo­ny, w suk­man­ce, na łach­ma­ny po­dar­tej, z wło­sa­mi peł­ne­mi traw su­chych, wsu­nął się nie­śmia­ło do cha­ty, ona nie spoj­rza­ła nań na­wet, nie spy­ta­ła, co się z nim dzia­ło. Uj­rzaw­szy go, mach­nę­ła tyl­ko ręką, jak­by po­wie­dzieć chcia­ła: "A co! zno­wu się zna­lazł nie­zda­ra!" i wska­za­ła mu grze­ją­cy się przy ogniu gar­nek, do któ­re­go wnę­trza chci­wie za­brał się Fra­nek.

Ta­kie było po­wi­ta­nie mat­ki z pier­wo­rod­nym sy­nem, szczę­śli­wie wra­ca­ją­cym z nie­bez­piecz­nej ody­sei, i na­tem się skoń­czy­ła epo­ka Fran­ko­we­go ży­cia, kształ­ce­niu umy­sło­wych jego zdol­no­ści po­świę­co­na.

Kło­po­tem, jaki w chwi­li uka­za­nia się Fran­ka cię­żył na gło­wie Szym­ko­wej, było nie co in­ne­go, tyl­ko cięż­ka cho­ro­ba Szym­ka, któ­ry, wy­pa­la­jąc wę­giel w le­sie, za­zię­bił się wi­dać, bo jed­ne­go wie­czo­ra wró­cił do cha­ty, stę­ka­jąc, że trzę­sie go fe­bra, i że ból w ple­cach i w boku od­dy­chać mu nie daje. Szym­ko­wa, jak to zwy­kle żona, za­krząt­nę­ła się za­raz koło ra­tun­ku; na­po­iła męża całą miar­ka go­rą­cej wód­ki, ale i to nie po­mo­gło. Szy­mek prze­stał wpraw­dzie dzwo­nić zę­ba­mi, ale wnet za­czę­ło go pa­lić go­rą­co strasz­li­we, i ro­ze­bra­ła go nie­moc taka, że na­za­jutrz nie mógł ze­wlec się z po­ście­li. Sła­bo­wał tak dni parę, kasz­lał, stę­kał, plótł coś od rze­czy, le­czy­ła go Na­st­ka jak umia­ła, ale wresz­cie, gdy stra­cił mowę i przy­tom­ność, prze­stra­szo­na po­bie­gła do dwo­ru po le­kar­stwo. Pani tla­ła ja­kiś na­pój dla Szytn­ka i na­wet sama przy­szła zo­ba­czyć cho­re­go, któ­ry tchu ostat­kiem wcią­gał po­wie­trze w cho­re pier­si. "Za­zię­bić się mu­siał i do­stał za­pa­le­nia pluc – rze­kła pani – spro­wa­dzę wam dok­to­ra, Na­st­ko. Szko­da, że nie da­li­ście znać wcze­śniej, te­raz może już być za­póź­no".

Dok­tor przy­je­chał nad wie­czo­rem, ale i on nic nie po­mógł: Szy­mek w nocy wy­zio­nął du­cha.

– Gdzie on się tam za­zię­bić miał przy ogniu – do­wo­dzi­ła Na­st­ka – albo to wę­gla­rzo­wi do­ku­czy kie­dy zim­no? Pań­stwo – to tak lubi ga­dać, aby nie próż­no­wa­ła dar­mo gęba. Za­zię­bił się! do­pusz­cze­nie Boże… i tyle! jak zły wiatr po­wie­je na człe­ka, to i naj­zdrow­szy umrze!

Od­kry­cie przy­czy­ny, któ­ra spo­wo­do­wa­ła śmierć Szym­ka, nie prze­szko­dzi­ła Na­st­ce gorz­ko opła­ki­wać po­wtór­ne wdo­wień­stwo swo­je. Zo­sta­ła sama w cha­cie z czwor­giem dzie­ci: z czwor­giem ust głod­nych, któ­rym bra­kło rąk pra­co­wi­tych, coby je na­kar­mić zdo­ła­ły, bo Na­st­ka choć rząd­na i za­bie­gli­wa go­spo­sia, nie mo­gła sama wszyst­kie­mu wy­star­czyć, a na po­moc pier­wo­rod­ne­go swe­go nie­zda­ry nie­wie­le też ra­cho­wać mo­gła.

Na­rze­ka­ła też nie­raz, na­rze­ka­ła!… aż wresz­cie zmi­ło­wał się Pan Bóg, nie wia­do­mo, czy nad jej stra­pie­niem, czy nad sie­ro­cą dolą jej dro­bia­zgu. Pod zimę ja­koś szkar­la­ty­na na­wie­dzi­ła Za­bo­rze; jak zbój rzu­ca­jąc się na dzie­ci znie­nac­ka, chwy­ta­ła je mat­kom z ob­jęć, i co­raz to świe­ża mo­gił­ka świe­ci­ła szcze­rym pia­skiem na za­bo­rzań­skim cmen­ta­rzu. Jed­nę po dru­giej tru­mien­kę wy­no­szo­no z cha­ty pod la­sem, i nie wy­szło jesz­cze roku od śmier­ci Szym­ka, a Na­st­ka sama już była w cha­cie. Nie! nie sama jed­nak… tam­te wszyst­kie: Bar­to­sek, Mi­cha­łek i Ja­gna – tłu­ste, zdro­we, jak krew z mle­kiem dzie­cia­ki, co­dzień gła­ska­ne ręką mat­ki, po­mar­ły na szkar­la­ty­nę.

Mi­zer­ny, żół­ty, brzyd­ki Fra­nek, o któ­re­go nig­dy nie dba­ła mat­ka, ten jej nie­zda­ra nie­ko­cha­ny, choć po­ło­żył się ra­zem z in­ne­mi, choć prze­cho­ro­wał cięż­ko, wy­zdro­wiał jed­nak i zo­stał u mat­ki je­dy­na­kiem. Nie śmiem twier­dzić, aby w ra­zie śmier­ci Fran­ka – stra­ta jego była ostat­nia kro­plą, kie­lich bo­le­ści mat­czy­nej prze­peł­nia­ją­cą – ale, gdy w pu­stej cha­cie on je­den jej tyl­ko po­zo­stał, gdy prócz nie­go nie było już komu: "ma­tu­lu!" na nią za­wo­łać, zbu­dzi­ło się w niej ma­cie­rzyń­skie dla Fran­ka uczu­cie. "Oj! je­dy­ny ty już u mnie, je­dy­ny!" bia­da­ła, do­kła­da­jąc mu na misę kar­to­fli, i gła­dząc szorst­ką ręką brud­no­żół­te – jak szcze­ci­na na­je­żo­ne wło­sy chło­pa­ka. Za­wsze ma­ło­mów­ny, cza­sem po dniach ca­łych ust nie otwie­ra­ją­cy do ni­ko­go, Fra­nek i te­raz nic nie od­po­wia­dał na piesz­czo­tę, jaką da­rzy­ła go mat­ka. Nie od­po­wia­dał dla­te­go, że w śpią­cym jego umy­śle bra­kło wy­ra­zów na wy­po­wie­dze­nie uczuć, ja­kie mu się w ser­cu od­zy­wa­ły, i dla­te­go tak­że, że z wiel­kiej ra­do­ści coś go aż w gar­dle du­si­ło, jak łez i łkań gwał­tem na­pły­wa­ją­ca fala.

Mo­gło­by się zda­wać, że ta piesz­czo­ta mat­ki, jak cu­dow­ne "Ef­fe­ta" Chry­stu­so­we, zbu­dzi­ła z uśpie­nia umysł Fran­ka. Za­czął poj­mo­wać, ro­zu­mieć, pra­co­wać, a przy­najm­niej pró­bo­wać sił swo­ich do pra­cy, jed­nem sło­wem prze­stał być nie­zda­rą, i jak mógł, po­ma­gał te­raz mat­ce. Przy­tem dziw­nie po­słu­ży­ło mu szczę­ście: raz, włó­cząc się po le­sie po swo­je­mu, spo­tkał pa­nien­ki ze dwo­ru, któ­re z na­uczy­ciel­ką wy­szedł­szy do lasu na po­ziom­ki, nie umia­ły ja­koś ich zna­leźć, i do­pro­wa­dził je do miej­sca, gdzie w tra­wie czer­wie­ni­ło się tyle po­zio­mek, że tyl­ko siąść i uży­wać.

Nie do­syć na­tem: Fra­nek, za­wsze dzi­ki i od lu­dzi stro­nią­cy, tak się ja­koś do pa­nie­nek ośmie­lił, że zro­bił dla każ­dej ko­szyk, zręcz­nie z kory zwi­nię­ty, wy­słał je pa­pro­cio­wym li­ściem i przy­niósł pa­nien­kom, aby mia­ły gdzie zło­żyć uzbie­ra­ne ja­go­dy. Naj­star­sza z nich, Zo­sia, czę­sty gość w każ­dej cha­cie wie­śnia­czej, zna­ła Fran­ka z wi­dze­nia i wie­dzia­ła, jak złej opi­nii uży­wa. Może jej się żal zro­bi­ło dzie­cia­ka, któ­ry opo­dal o drze­wo opar­ty, oczu z niej nie spusz­czał, może z tych idy­otycz­nych, wy­trzesz­czo­nych oczu chło­pię­cia bły­snął ja­kiś ro­myk uczu­cia czy my­śli, bo pa­nien­ce myśl po­czci­wa prze­bie­gła przez gło­wę.

– Słu­chaj, Fran­ku – rze­kła do nie­go, wty­ka­jąc mu w chu­dą rą­czy­nę dwie nowe, błysz­czą­ce jak sre­bro dzie­siąt­ki – cze­mu ty nig­dy nie no­sisz ja­gód do dwo­ru?

Fra­nek moc­niej jesz­cze oczy wy­trzesz­czył, ale ja­koś nie ze­brał się na od­po­wiedź pa­nien­ce. Jak wia­do­mo, nie grze­szył wie­lo­mów­stwem i nie ce­lo­wał wy­mo­wą.

– Pa­mię­taj, ile razy przy­nie­siesz nam ja­gód, albo grzy­bów, albo dużo ład­nych kwia­tów z lasu, za­wsze ci dam ta­kich no­wych pie­nię­dzy.

Fra­nek obo­jęt­nie przy­jął tę obiet­ni­cę; war­tość pie­nię­dzy a na­wet ich uży­tek był mu zu­peł­nie nie­zna­nym.

– A za pie­nią­dze – mó­wi­ła da­lej pa­nien­ka – mat­ka ci kupi w mie­ście, taką bia­łą, smacz­ną bu­łecz­kę! Ro­zu­miesz?

Fra­nek ski­nął gło­wą; per­spek­ty­wa po­sia­da­nia na wła­sność bia­łej bu­łecz­ki, któ­rą do­tąd wi­dy­wał tyl­ko wte­dy, gdy Szy­mek lub Na­si­ka ob­dzie­la­li nią młod­sze jego ro­dzeń­stwo, wy­da­ła mu się wi­dać nie­zmier­nie po­nęt­ną.

– Cóż? bę­dziesz przy­no­sił ja­go­dy?

– Aha! – od­parł Fra­nek, po raz pierw­szy da­jąc po­wód, że mó­wić umie.

W ten spo­sób sta­nę­ła mię­dzy pan­ną Zo­fią a Fran­kiem umo­wa, któ­ra w skut­kach swo­ich oka­za­ła się za­rów­no po­ży­tecz­ną dla Na­st­ki, jak i dla Fran­ka. Całe lato no­sił Fra­nek do dwo­ru ja­go­dy, po­tem, gdy ich nie sta­ło, no­sił grzy­by, ry­dze, orze­chy, po­tem jesz­cze pięk­ne, ak­sa­mit­ne mchy le­śne i od­da­wał wzię­te za to pie­nią­dze Na­st­ce, któ­rej – jak to zwy­kle nn wdo­wiej go­spo­dar­ce bywa – bra­kło nie­raz gro­sza na sól i oma­stę. Fra­nek nie na­uczył się wpraw­dzie znać war­to­ści pie­nię­dzy, tem­bar­dziej, że mu na­wet mat­ka nie przy­nio­sła tej bu­łecz­ki, któ­rą w jej imie­niu tak sta­now­czo przy – rze­ka­la mu pa­nien­ka, ale mimo to z ra­do­ścią od­no­sił Na­st­ce każ­dy gro­sik, jaki od pa­nien­ki do­sta­wał.

Pan­na Zo­fia za­wsze sama od­bie­ra­jąc od Fran­ka to, co jej chło­pak przy­no­sił, zna­la­zła so­bie za­wsze chwil­kę cza­su na roz­mo­wę z Fran­kiem. Wła­ści­wie nie moż­na tego było na­zwać roz­mo­wą; ona mó­wi­ła, on słu­chał z wy­trzesz­czo­ne­mi na nią oczy­ma, w któ­rych te­raz świ­ta­ły cza­sem sła­be bły­ski po­ję­cia. Słu­chał; spy­ta­ny, czy ro­zu­mie? od­po­wia­dał za­wsze: "Aha!" i cho­ciaż to był je­dy­ny udział, jaki w roz­mo­wie przyj­mo­wał, za­chę­co­na tem pan­na Zo­fia tak dłu­go i tak dźwięcz­nie a słod­ko mó­wi­ła do ob­dar­te­go nie­zda­ry, aż wy­tłó­ma­czy­ła mu wresz­cie, że on – je­dy­nak u mat­ki wdo­wy – po­wi­nien jej być po­mo­cą, że tak każe Bóg, Oj­ciec wszyst­kich lu­dzi i wszyst­kich dzie­ci, a szcze­gól­niej tych, co już ojca nie mają.

– Pan Bóg jest two­im oj­cem – na­ucza­ła pa­nien­ka – stwo­rzył i cie­bie, i wszyst­ko, co jest na świe­cie.

– I las? – krót­ko spy­tał Fra­nek.

– I las, i drze­wa, i ptasz­ki, i wszyst­ko, wszyst­ko co jest w le­sie. Wszyst­ko… ro­zu­miesz, Fran­ku?

Fra­nek nie od­po­wia­dał tym ra­zem: Aha! Mil­czał; po raz pierw­szy może, od­kąd pan­na Zo­fia z nim roz­ma­wiać za­czę­ła, ode­rwał oczy od jej twa­rzy i pa­trzył nie­mi przed sie­bie da­le­ko, tam, gdzie za dwor­ską osa­dą, za wsią i wy­go­nem gro­madz­kim, za mat­czy­ną cha­tą i pól­kiem czer­niał bór, je­sien­ne­mi mgła­mi spo­wi­ty.

– Ro­zu­miesz? – po­wtó­rzy­ła pan­na Zo­fia.

– Ro­zu­miem, pa­nien­ko – od­parł Fra­nek, i tym ra­zem za­niósł ze dwo­ru do cha­ty skarb, droż­szy niż srebr­ne dzie­sią­ta­ki: myśl, nie­ja­sną jesz­cze, jesz­cze z ob­sło­nek dłu­gie­go uśpie­nia nie wy­do­by­tą, ale myśl, przez któ­rą dzie­cię-idy­ota sta­wa­ło się dziec­kiem-czło­wie­kiem.

Wraz z bu­dzą­cą się my­ślą, po­czę­ło się w nim bu­dzić uczu­cie.

Do­tąd, je­że­li co ko­chał, to las tyl­ko; te­raz po­czął ko­chać mat­kę. Czy i to tak­że było za­słu­gą pa­nien­ki? trud­no wie­dzieć.

Fra­nek nie py­tał na­wet o to, czul jed­nak, że mat­kę ko­cha. Gdy wie­czo­rem wra­cał do cha­ty (cza­sem jesz­cze z lasu, ale czę­sto też i ze dwo­ru), a uj­rzał pło­mień ogni­ska, gdy próg prze­stą­pił, a ode­zwa­ła się do nie­go mat­ka: "To ty, Fra­nek! a co tam nie­siesz?" – to tak mu się ja­koś ro­bi­ło słod­ko, tak milo i roz­kosz­nie, że, choć nie umiał tego wy­po­wie­dzieć sło­wa­mi, czuł jed­nak to, co czuć może ja­gnie, gdy się od mat­ki odłą­czy, a owczarz je znaj­dzie i do cie­płe­go jej łona przy­sa­dzi spło­szo­ne bie­dac­two. Do­brze mu wte­dy było! le­piej mu być nie mo­gło na­wet wte­dy, gdy na wznak rzu­cił się w le­sie na mięk­kie mchów po­sła­nie, a słoń­ce, prze­dzie­ra­ją­ce się przez gę­stwi­nę li­ści, mu­ska­ło go po twa­rzy desz­czem ru­cho­mych, mi­go­tli­wych plam zło­tych.

Tak! po raz pierw­szy w ży­ciu uśmiech­nę­ła się dola Fran­ko­wi. Na­st­ka jed­nak nie czu­ła się wca­le szczę­śli­wą; nu­dzi­ła się w cha­cie, nie­daw­no jesz­cze brzmią­cej gwar­nym szcze­bio­cie dzie­ci, dziś, jak grób głu­chej i pu­stej. W le­cie było jej jesz­cze jako tako, nie bra­kło bo­wiem ro­bo­ty na swo­jem, i na pań­skie cho­dzi­ła dla za­rob­ku; ale, gdy w twar­dej je­sie­ni nie sta­ło już ro­bo­ty w polu, gdy przy­szły dłu­gie wie­czo­ry, a Fra­nek za­raz ze zmro­kiem legł na ła­wie i za­snął tym ka­mien­nym snem dziec­ka, któ­re cały dzień w ru­chu na po­wie­trzu spę­dzi­ło, Na­st­ka wy­trzy­mać w cha­cie nie mo­gła.

Bie­gła więc na wieś do kumy jed­nej lub dru­giej, cza­sem do karcz­my; po­trze­bo­wa­ła wy­ga­dać się, wy­ża­lić na swo­ją bie­dę, zo­ba­czyć twa­rze ludz­kie, szu­ka­ła lu­dzi i lgnę­ła do nich, a oni do niej, bo mimo dwu­krot­ne­go wdo­wień­stwa i do­bie­ga­ją­cej trzy­dziest­ki, Na­st­ka wca­le jesz­cze nie była brzyd­ką, i z czar­nych jej oczu po daw­ne­mu sy­pa­ły się iskry.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: