Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebieskie nitki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 czerwca 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niebieskie nitki - ebook

Szesnastoletnia Linka nie umie się pogodzić z rozwodem rodziców. Czuje, że ojciec ją zdradził, a z matką nie może się dogadać. Na domiar złego musi się przeprowadzić do zrujnowanego dworku babci i prababci. W pełnym życzliwości i ciepłych wspomnień otoczeniu Linka próbuje na nowo poukładać sobie życie. Ale czy serdeczność najbliższych kobiet wystarczy? Wrażliwa dziewczyna szuka ukojenia w sztuce, nieoczekiwanym wsparciem staje się korespondencja ze sławnym pisarzem. Wirtualną znajomość z tym intrygującym mężczyzną nawiązuje także matka Linki...

"Niebieskie nitki" to pełna uroku opowieść o przyjaźni, potrzebie miłości i akceptowaniu własnych wyborów.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-12137-0
Rozmiar pliku: 857 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ołówek błąka się bez celu, kreśląc na kartce nieregularne pętle, a Linka patrzy w okno i myśli o Grecji. Jest zimno. Może dlatego, że nie chciało jej się od rana napalić w piecu? Dobiegające z dołu denerwujące chichoty babki i prababki odrywają jej myśli od słońca i morza, piasku i kamieni, przeźroczystej wody i obezwładniającego błękitu.

Za oknem jest szare listopadowe popołudnie. Robi się ciemno. Marznący deszcz rozmiękcza kontury bloków, jakby ktoś pociągnął palcem po wykonanym węglem szkicu.

Linka zakrywa uszy dłońmi i, choć to nie może pomóc, zaciska mocno powieki. Ale wciąż słyszy śmiech, więc chce jej się krzyczeć, bo już rozpłynął się obraz Grecji i ojca jedzącego arbuza. Bo trzeba wrócić i albo dalej marznąć, albo wreszcie pójść po węgiel.

*

Powoli zapada sobotni zmierzch. Joanna idzie nieśpiesznie Tamką pod górę. Jest zmęczona, a kręgosłup odmawia jej posłuszeństwa. Dyżur w Duodentalu był jak zwykle wyczerpujący, choć zapewne mniej niż codzienne oczekiwanie na pacjentów w jej własnym gabinecie w Mińsku. Wychodzi z Ordynackiej i skręca w lewo. W świetle latarni ulicznych pierwszy śnieg, niczym uwertura do Bożego Narodzenia, mości się wygodnie na chodnikach i głowach przechodniów.

Lecz ani początek zimy, ani świąteczne dekoracje nie wprowadzają Joanny w nastrój radosnego oczekiwania. W jej uporządkowane dotąd życie wdarły się chaos, zmartwienie i smutek, nie pozostawiając miejsca na drobne przyjemności.

Gdy za chwilę wejdzie do kawiarni Bliklego, znów nie będzie miejsca na kanapie, usiądzie więc przy barze i zamówi dużą kawę po irlandzku. Mirka, jak zwykle, spóźni się co najmniej pół godziny.

*

Musia i Bunia grają w scrabble. Bunia, w swym ulubionym fotelu, tradycyjnie trochę oszukuje, zwłaszcza gdy dostanie „ć”, „ń” lub „ź”. Kiedy nie może inaczej, układa jakieś francuskie rzeczowniki, zmyślone nazwy miast albo nieistniejące terminy muzyczne, kłócąc się o nie zaciekle z Musią. Cóż, Bunia nigdy nie umiała przegrywać. Na szczęście Musia podejmuje rękawicę, krzyczy na Bunię, rzekomo oburzając się na jej nieuczciwość, bo wie, że zbyt łatwa wygrana nie daje satysfakcji.

– „Gment”?! A cóż to znowu za „gment”? Nie, no dosyć mam już tych twoich wynalazków! Lepiej od razu umówmy się, że wygrywasz, i nie zawracajmy sobie więcej tym głowy!

Brzmi to chyba dość szczerze, bo Bunia śmieje się szelmowsko:

– Sprawdź u Glogera.

– A żebyś wiedziała, że sprawdzę!

Musia wstaje, by sięgnąć po książkę. Zaraz się okaże, że Bunia i tym razem szachruje. Ale jej wzrok pada na okno, podchodzi więc bliżej i zamiera w niemym zachwycie. Pierwszy śnieg! Świerki na podjeździe i wysokie drzewa pod bramą, gniazda wron i druty telegraficzne – zima wszystko rozświetliła swym dotknięciem.

– Buniu, śnieg pada!

– „Tombe la neige…” – podśpiewuje pod nosem Bunia. Właśnie widzi miejsce dla każdej ze swych liter i obawia się, czy Musia nie popsuje jej efektownego zwycięstwa.

– Już pora na herbatę. Nie zjadłabyś biszkopta?

Słysząc to Bella, śpiąca do tej pory pod piecem, zrywa się z entuzjastycznym szczekaniem.

*

Linka siedzi w kucki, ze słuchawkami walkmana wciśniętymi głęboko w uszy. Sting godzi ją powoli z samą sobą. Musia i Bunia cichną jak na komendę. Linka zasłania usta złożonymi niby do modlitwy dłońmi i kiwając się w rytm piosenki, słucha żarłocznie:

Dansons, tu dis

Et moi, je suis

Mes pas sont gauches

Mes pieds tu fauches…

Tu ments, ma soeur

Tu brises mon coeur…

J’ecoute, tu parles

Je ne comprends pas bien

La Belle Dame sans regrets

Francuski, niegdyś znienawidzony, gdy musiała tłuc do znudzenia: je suis, tu es, il, elle est… akcentując przesadnie, teraz znajduje cudowne zastosowanie, niczym tajna broń, której Linka nagle potrzebuje. Uroczo nieporadny akcent Stinga wzrusza Linkę, a piosenka, od kiedy usłyszała ją po raz pierwszy, stała się jej orężem:

Je pleure, tu ris

Je chante, tu cries…

J’attends, toujours

Mes cris sont sourds

I już nie jest mało atrakcyjną, niską szarą myszą z aparatem korekcyjnym na zębach. Jest wysoka, piękna i niedobra. Rozważa, czy nie pójść do Galaktyki na andrzejki, choć jeszcze godzinę temu wydawało się to idiotyzmem.

Sting, wysłuchany dwunastokrotnie, naładował jej akumulatory, na wypadek gdyby miała spotkać tam Szymona, który nawet przez chwilę nie pomyślał, że mógłby być Linki rycerzem. Piosenka dała jej wsparcie. Gdy znów się spotkają, nie będzie żebrać o jego uwagę. Wygłupiać na przerwach, by ją zauważył. I nie zabraknie jej słów. Przyszpili go swoim ostrym językiem. Niech mu przypadkiem nie wpadnie do głowy, że mogłaby kiedykolwiek z jego powodu cierpieć!

*

Marek Śliwiński patrzy na zegarek. Nie zdąży dojechać na czas. Z Anina do centrum jest kilkanaście kilometrów, do szóstej zaś pozostał tylko kwadrans. A jeszcze trzeba gdzieś zaparkować. Pewnie znów będzie tłok na Smolnej. Może pod giełdą się uda? Czuje lekką tremę i nawet trochę żałuje, że zgodził się na to spotkanie. Ale wydawca nalegał. Nie wspominając o marketingu, promocji, wzroście sprzedaży, nie zająknąwszy się nawet o dodruku, o tym, że książka świetnie się sprzedaje, bo jej autor, zwykły lekarz, stał się nagle gwiazdą mediów. Z obłudą przywołując na twarz wyraz troski, rozkładał jedynie ręce w geście bezradności i bezczelnie cytował jego własne słowa:

– Jeżeli w ten sposób możemy ocalić choć jedno ludzkie życie…

Wiedział, że to wystarczy. Bo przecież on właśnie dlatego napisał tę książkę. By uciec od bezsilnej rozpaczy i dławiącego poczucia winy.

Do niedawna jeszcze nieznany szerszemu gronu doktor kardiologii, stojąc na przejściu dla pieszych, patrzy na ścianę Empiku, zajętą w połowie przez ogromny banner:

30 listopada, godz. 18:00

MAREK ŚLIWIŃSKI

podpisuje swój bestseller

ŚCIĘTE KWIATY

*

– O matko, czy ja już nigdy nie przyjdę na czas? – Mirka jest zgrzana, oddycha z trudem, widać, że zaparkowała gdzieś daleko i całą drogę pędziła. Całuje Joannę w policzek i bez szczególnego zainteresowania rozgląda się po sali.

– Nigdy. – Joanna zna przyjaciółkę, nie ma więc złudzeń.

– Pięknie jest, zauważyłaś?

– Tak w ogóle?

– W ogóle też, ale i w szczegółach… – Mirka przypatruje się Joannie w skupieniu. – Źle wyglądasz, Isiu. Nie za dużo pracujesz?

– Żartujesz?! Moja praktyka polega teraz głównie na poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Ale za to bez wątpienia jestem najbardziej oczytanym stomatologiem w gminie Mińsk Mazowiecki.

– Jest aż tak źle?

– Jeszcze gorzej.

– A czytałaś Ścięte kwiaty? – Mirka nie umie pocieszać i nie znosi smutnych tematów.

– Nie.

– Więc nie jesteś. To lektura obowiązkowa. Nadzieja dla samotnych kobiet, że są jeszcze prawdziwi mężczyźni na świecie.

– Niepotrzebna mi nadzieja. Potrzebuję kupca na dom.

– Sprzedajesz pałac?!

– Skąd! Sprzedaję nasz dom.

– Ten na Zachodniej? Przecież dopiero się wprowadziliście!

– Już się wyprowadziliśmy. Najpierw na początku września Paweł, a potem zaraz ja z Linką, bo Paweł potrzebuje pieniędzy.

– Co się stało?!

– Udał mu się nadzwyczajnie pewien rozwód. Za jednym strzałem rozwiódł swoją klientkę i siebie. Powinni to opisać w podręcznikach prawniczych, nie uważasz? – Joanna śmieje się gorzko, udając, że jest dowcipna.

– Odszedł?! Nie wierzę!

– Ja też nie wierzyłam.

– Byliście wzorcowym małżeństwem!

– Każde małżeństwo jest wzorcowe do czasu.

– To gdzie teraz mieszkasz?

– Na razie w pałacu. Ale to zabrzmiało, co? Pałac!

– Zawsze ci zazdrościłam tego domu.

– Zawsze był dla mnie więzieniem. Zresztą tam się wszystko sypie! Dach przecieka, podłogi próchnieją, piece kopcą, trzeba by zainstalować centralne. Musia robiła, co mogła, ale z emerytury, sama wiesz… Bunia ma już osiemdziesiąt cztery lata. Bierze fury leków. A to kosztuje majątek. Wyobraź sobie, że one co miesiąc rozkładają pieniądze do kopert! I zawsze im na wszystko wystarcza. Nie wiem, jak im się to udaje.

– Zupełnie jakbyś mówiła o mojej mamie. Wstyd się przyznać: jej emerytura to zaledwie ułamek moich dochodów, a to ja od niej pożyczam, nie ona ode mnie. Jestem jakaś niepozbierana. No, ale dość tego trucia! Co słychać u Linki?

– Całymi dniami milczy. Siedzi bez ruchu i patrzy w okno albo rysuje. Zawsze łączyło ją z Pawłem coś niezwykle silnego. Dał jej przecież nawet swoje imię. I teraz została ze mną. W wieku szesnastu lat chciałoby się to jakoś zrozumieć.

Kelner, wykorzystując chwilową przerwę w rozmowie, stawia na barze talerzyk z ciastkiem:

– Która z pań zamawiała szarlotkę?

Mirka wzdycha ostentacyjnie i pokazuje na Joannę.

*

– Wychodzę – mówi pośpiesznie w drzwiach, jakby starsze panie mogły jej czegokolwiek zabronić. Może nawet czeka, że zapytają, dokąd idzie i kiedy wróci, ale przecież tak długo walczyła o wolność dysponowania swoim czasem, że Musia tylko podnosi głowę znad gry i bez emocji pyta:

– Weźmiesz szalik? Śnieg pada.

– Wiem przecież! – odpowiada hardo Linka, bo nie ma zamiaru wracać. Nie jest aż tak zimno.

Nie postanowiła jeszcze: pójdzie na andrzejki czy po prostu połazi, wystawiając twarz na pierwszy śnieg. To podwarszawskie miasto jest tak małe, że w którąkolwiek by poszła stronę, i tak za chwilę wróci przed tę rozwalającą się, zawsze otwartą furtkę.

Linka nie może przywyknąć do pałacu. Jego wysokie pokoje, chłód wiecznie niedogrzanych pomieszczeń, zapach kurzu i wilgoci, stare meble i bibeloty, kiedyś fascynujące, teraz działają jej na nerwy.

Jednak jeszcze gorsza jest myśl, że ktoś przyjdzie i kupi tamten dom, że postawi meble w jej pokoju i że ona już nigdy nie będzie mogła tam wrócić.

*

Dwie kobiety, śmiejąc się jak nastolatki, stoją na końcu kolejki. Ktoś się obruszył, bo nie wypada, żeby tak w księgarni, a książka jest przecież o śmierci. No i trzeba też uszanować autora. Przez chwilę robi się cicho, ale już zza dłoni przykrywających usta wyrywa się niesforny pisk beztroskiej radości. Autor podpisujący książki spogląda na kobiety, a one, niczym spłoszone uczennice, przygryzają policzki, zaciskają usta i wbijają wzrok w podłogę.

*

Linka wybiera najdłuższą drogę. Nawet jeśli ostatecznie dotrze do Galaktyki, na pewno nie przyjdzie pierwsza. Jest zła na siebie, że nie udało się jej wytrwać w domu, ale coś ją popycha, jakaś niewidzialna siła, której Linka nie umie nazwać. Wie jednak, że to czysta destrukcja i że po powrocie będzie jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Oddycha coraz szybciej, bo znowu chce włożyć rękę w ogień. Boi się tego, ale też nie ma siły, by się wycofać, więc choć okrężną drogą, pójdzie tam pewnie wbrew sobie.

Ogromne płatki świeżego śniegu powoli zmieniają miasto w nierealny sen. Linka patrzy jak urzeczona, zwalnia kroku, wystawia twarz na ich cudowny chłód. Znów czuje przypływ siły i ma ochotę krzyczeć z radości.

– Linka?! – ktoś za nią woła.

Szarpnięcie za rękaw i to spojrzenie – szybkie i bolesne:

– Nie idziesz na andrzejki?

Szymon patrzy uważnie. Na pewno już wie, że ona się tam wcale nie wybierała, że chciała się cieszyć absolutną wolnością, której doświadczyła po raz pierwszy od tak dawna, pod świeżymi płatkami pierwszego śniegu.

– Ja? – Krótkie słowo, ale już sucho w gardle i głos się załamuje.

– Jest tu jeszcze ktoś? – On rozgląda się, nikogo jednak nie widzi.

– A ty?

– Więc nie chcesz, żebym tam poszedł?

– Ty to powiedziałeś.

– Dlaczego właściwie mnie nienawidzisz?

– Ja?! Ciebie?! – pyta szczerze zdumiona. Uwierzy czy nie? Usłyszy słowa czy intencje?

– Ostatnio nawet nie raczysz mnie zauważać. Nagle stałem się niewidzialny?

„Idioto! Gdybyś był mniej zachwycony sobą, dawno byś to skończył! Idź sobie do tej swojej muzy, a mnie zostaw w spokoju!”.

– Wiesz, dużo się dzieje w moim życiu… – Linka zaczyna, jakby diabeł pociągnął ją za język, ale ucina szybko, by już nie dokończyć.

– Więc serio nie szłaś do Galaktyki? Hanka mówiła…

– Hanka! – przerywa mu wściekła. – Żeby lać wosk?! Zabawa dla małych dzieci!

Linka ma dość tej kretyńskiej rozmowy. On wciąż nic nie rozumie!

– Mogę cię odprowadzić? – proponuje nagle Szymon, burząc cały ład jej wszechświata.

To pytanie jest jak drogowskaz do oazy. Wszystko w niej krzyczy: TAK! TAK! TAK! Lecz w powietrzu zawisa kategoryczne:

– Nie! Śpieszę się!

I Linka odchodzi, dumna i zła na siebie, nic nie rozumiejąc.

*

Marek Śliwiński bierze książkę podaną przez Joannę i zastanowiwszy się przez chwilę, pisze:

Zawstydzonej śmieszce o smutnym spojrzeniu.

Zakazuje się czytać w chwilach przygnębienia. M.Ś.

Nawet nie zapytał o imię. Podczas gdy on wypisuje dedykację Mirce, Joanna otwiera książkę na pierwszej stronie: „Życie mimo wszystko trwa nadal…”. Nie wie, czy taka lektura jest jej akurat teraz najbardziej potrzebna. Chyba po powrocie do domu pożyczy od Linki Rekreacje Mikołajka albo Dzieci z Bullerbyn.

Oczywiście, życie trwa nadal, trwałoby również wtedy, gdyby się zabiła, tylko co by to zmieniło? Paweł nie wróci. Z ich wspólnego życia zostały ruiny, dopalające się zgliszcza. Kiedy sprzedadzą dom, nic już nie będzie. Trochę bólu wspomnień i pewność, że nic nie istnieje wiecznie.

– Widziałaś? – Mirka pokazuje jej swoją dedykację:

Mirce, na wspomnienie pierwszego śniegu. 30 XI 2002 r.

Marek Śliwiński

– Prawda, że romantycznie?

– Niezwykle. Masz już chyba numer jego telefonu?

– Po co? Przecież na odwrocie książki jest mejl.

– Najlepiej od razu się z nim umów.

– Bardzo bym chciała, ale w tym tygodniu jestem potwornie zajęta.

*

Dokręciwszy drzwiczki pieca w pokoju Linki, Musia przypomina sobie o śniegu: „Trzeba by co nieco odgarnąć. Przynajmniej z drogi”. Schodzi do piwnicy po wielką plastikową łopatę. Podczas gdy Musia zakłada buty, Bella, w pełnej gotowości, ustawia się przy drzwiach.

Śniegu na szczęście nie napadało jeszcze zbyt wiele, jednak jest mokry i dość ciężki. Musia zgarnia go wolno, raz po raz prostując plecy. Drugą stroną ulicy idzie jakiś chłopak. Zgarbiony, z rękami w kieszeniach, patrzy w ziemię. Bella, mimo nawoływań Musi, przebiega przez ulicę i rozpoczyna wokół niego przymilny taniec. Chłopak schyla się, zaczyna rozmawiać z psem, rozgląda się, ale jezdnia jest pusta, więc wracają.

– Ładny piesek.

– Tylko bardzo niegrzeczny! – Musia grozi Belli palcem.

– Jaka to rasa?

– Chyba jakaś bardzo zamieszana! – Śmieje się, chętnie robiąc sobie przerwę.

– Uroki zimy?

– Otóż to!

– Pani da! – On sięga bezceremonialnie po łopatę i z wprawą zawodowca odrzuca śnieg sprzed bramy.

Musia, nie zdążywszy zaprotestować, otrząsa się z pierwszego zdumienia, kiedy chodnik wzdłuż posesji jest już oczyszczony.

– A w ogrodzie? – pada rzeczowe pytanie.

– Nie, nie, w ogrodzie nie trzeba! – oponuje słabo. – Wydepczemy jakoś.

– A, co tam, mnie się nie śpieszy – mówi chłopak i okrążając klomb, sunie łopatą w kierunku domu, a ona drepcze wokół niego skrępowana.

– Naprawdę, nie powinien pan, czuję się niezręcznie.

– Nic mi się nie stanie. Ja lubię śnieg – wysapuje między jednym a drugim machnięciem. – A pani to powinna w cieple siedzieć, a nie ścieżki po nocy odgarniać! – dorzuca jeszcze tonem nagany.

– Kiedy nie ma komu… – usprawiedliwia się Musia.

– Ale to nie robota dla pani! – chłopak ucina temat i już tylko dyszy ciężko.

Zgrzał się, rozpina kurtkę, zbyt cienką, jak na tę porę roku. Zatrzymuje się przy wejściu, oddaje jej łopatę. Kuca, by pogłaskać psa.

– To cześć, piesku! Nie przebiegaj więcej przez jezdnię! Do widzenia pani! – Rusza w kierunku bramy.

– Zawsze jest pan taki uczynny?

– Słucham?

– Zawsze tak chętnie pomaga pan nieznajomym starym kobietom?

– Czy ja wiem? Chyba nie.

– A zrobiłby pan dla mnie coś jeszcze?

– Ścieżka z drugiej strony klombu? – On domyśla się dowcipnie.

– O, to już by było trochę za dużo, jak na pierwszy dzień znajomości. Zwyczajna, staromodna herbata z sokiem malinowym.

– Właściwie… – Niby się waha, ale chyba podoba mu się ten pomysł.

*

Blady prostokąt światła na pustej podłodze. Za oknem miękki welon śniegu. W pokoju chłód i pustka. Meble już dawno wywiezione. Dom zamarł w oczekiwaniu na głosy, które go znowu wypełnią. Jest cicho i ciemno. Lecz w tym domu Linka nie boi się ciemności. Lubi gęsty mrok, rozpraszany jedynie przez światło lampy ulicznej. Lęka się ciszy niezakłócanej odgłosami telewizora, telefonami dzwoniącymi nie wiadomo gdzie, krzykiem ojca: „Niech ktoś wreszcie odbierze!”, dźwiękiem odtwarzanych do znudzenia ulubionych płyt, jednostajnym szumem komputera, wołaniem z dołu na niedzielny obiad.

Teraz siedzi bez ruchu na podłodze i czeka, że powietrze zawiruje jednak jakimś znajomym odgłosem: samochodu parkującego na podjeździe, piosenki mruczanej przez matkę podczas sprzątania, głuchego stukotu butów przy wejściu.

Ale ten dom zamilkł. Dla Linki już na zawsze.

*

– Buniu, mamy gościa! – Musia woła z sieni. – Zaraz zrobię pysznej herbaty. Nawet nie wiem, jak się pan nazywa.

– Grzesiek. Grzegorz – poprawia się, jakby zawstydzony.

– A ja Natalia. Proszę o pańską kurtkę. Nie jest tu co prawda zbyt gorąco, ale zawsze nieco cieplej niż na dworze.

Chłopak oddaje kurtkę i schyla się, by rozsznurować buty, po czym zdejmuje je wbrew protestom gospodyni. Stoi tak, straszliwie skrępowany, co niezmiernie rozczula Musię.

– Mężczyzna w samych skarpetkach nie chodził po tym domu od niepamiętnych czasów – mówi, przypominając sobie pewien epizod sprzed… ilu to już lat?…

– Jaki tam ze mnie mężczyzna…

– Ktoś przyszedł?! – Bunia woła z salonu.

– A jednak… Proszę dalej.

Obszerny, ponadczterdziestometrowy salon umeblowany jest podniszczonymi antykami. Pośrodku królują masywny owalny stół oraz sześć krzeseł. Pod ścianą kanapa, stolik do kawy i fotel. Za fotelem, w którym siedzi Bunia, drobna staruszka o krótko ostrzyżonych siwych włosach, duża lampa stojąca rzuca ciepły krąg światła. Po przeciwnej stronie – ogromny przeszklony kredens z porcelaną i kryształami. Na ścianach poczerniałe pejzaże w bogatych ramach.

Chłopak kuli się pod świdrującym spojrzeniem Buni, ona zaś, zsunąwszy okulary na sam czubek nosa, przygląda mu się surowo sponad szkieł.

– Mamo, to jest pan Grzegorz, który właśnie odśnieżył za mnie chodnik i ścieżkę – przedstawia go Musia. – Moja matka, Wiktoria Jakubowska.

– A jakieś nazwisko pan Grzegorz jest łaskaw posiadać? – Bunia zwraca się nie wiadomo do kogo.

– Walczak – rzuca pośpiesznie chłopak, jakby od tego zależało jego życie.

– Z których to Walczaków? – indaguje dalej staruszka.

– Buniu! – Musia kręci głową z łagodną dezaprobatą i zwraca się do gościa: – Proszę wybaczyć, moja matka lubi wszystko dokładnie wiedzieć.

– Antoni Walczak był przed wojną stajennym w Pogorzeli. Czy to może pański krewny?

– Nie wiem, proszę pani.

– Słucham? – mówi Bunia, a Musia nachyla się do ucha Grześka.

– Trzeba głośniej. Lubi też, kiedy się do niej zwraca: „pani hrabino”. Proszę sobie jakoś radzić, zaraz będę z powrotem – rzuca i wychodzi, zostawiając go sam na sam z hrabiną.

– No tak… – Bunia podejmuje temat z pewną rezygnacją. – Rodzina! Kogóż to jeszcze dzisiaj obchodzi? A czymże się pan zajmuje?

– Znaczy się… Chodzę do szkoły, pani hrabino.

– W pana wieku to jak najbardziej wskazane. Do jakiej, jeśli wolno spytać?

– Do samochodówki, pani hrabino.

– Wybrał pan więc zawód mechanika, pięknie, pięknie. Cóż, to się właściwie niewiele różni od tego, co robił tamten Walczak, być może pański krewny. Zatem interesuje się pan samochodami?

– Tak jakby, pani hrabino.

– A niechże pan już skończy z tą hrabiną! – sarka z niezadowoleniem Bunia. – Nie jestem żadną hrabiną!

– Ale starsza pani kazała…

– Zakpiła sobie ze mnie i z pana. I głucha też nie jestem, nie musi pan tak krzyczeć.

*

Ktoś pozasłaniał oświetlenie niebieską krepiną, ale Joanna nie miała zamiaru czytać. Poddając się kołyszącemu rytmowi autobusu, patrzy przez okno, czując, że jej powieki stają się coraz cięższe. Zanim wysiądzie przy Kościuszki, ma przed sobą prawie godzinną podróż, więc, mimo że beszta się za to bezustannie, nieraz zdarza się jej zasnąć. Teraz jednak nie śpi, a jej myśli fruwają, nie dotykając ważnych spraw.

Właściwie tylko zima zaczyna się tak definitywnie. Inne pory roku skradają się, zapowiadają, wpadają na chwilę, by zaraz potem uciec w popłochu. A zima obejmuje świat w posiadanie nieodwołalnie. I dziś właśnie wygląda na to, że postanowiła zabawić dłużej.

Linka pewnie narysuje węglem zimowy pejzaż. Zawsze chodziła z nowymi rysunkami do Pawła. Ciekawe, czy Musia zrobiła zakupy? Jutro niedziela, warto by upiec jakieś ciasto.

Ciągle pada, jakby nigdy nie miało przestać.

*

Grzesiek, nie zważając na pełne usta, opowiada ze swadą.

– I wtedy ona powiedziała: „patykiem”! Profesor zrobił się czerwony, zaczął wymachiwać rękami i tak śmiesznie sapać.

– Wyobrażam sobie! – Musia podtrzymuje konwersację, ale jej uwagę przykuwa bardziej talerz z kanapkami. Chłopak ma apetyt!

– Ale dlaczego patykiem? Nie rozumiem. A czym?

– Buniu, nie przeszkadzaj!

– Znaczy się – bagnetem. Olej mierzy się bagnetem – wyjaśnia chłopak, popijając gorącą herbatą kolejną kanapkę.

– Bagnetem? To interesujące – docieka dalej Bunia. – Kiedyś bagnety służyły do czegoś zupełnie innego.

– Ale dlaczego dziewczyna wybrała akurat samochodówkę? – myśli głośno Musia.

– Ona już taka jest. Zresztą chyba się założyła.

– Założyła się?!

Musia jest nowoczesna, bardzo nowoczesna jak na swoje lata, ale nie potrafi zrozumieć, że ktoś mógłby wybrać szkołę pod wpływem zakładu.

– I co, nie zrezygnowała po tygodniu?

– Na pewno nie, bo musiałaby przegrać! – wyrokuje arbitralnie Bunia.

– Zgadza się! Pani hrabina ma wyczucie. Monika już taka jest, że jak raz coś sobie postanowi, to nie ma zmiłuj.

Drzwi wejściowe stukają i zdyszany alt wpada do salonu:

– Jestem!

– Moja córka, Joanna – szepce Musia konspiracyjnym tonem.

– No to ja już się będę zbierał…

Grzesiek wstaje. Nie wiedząc, jak się pożegnać, szuka pomocy u Musi. Wtedy do pokoju wchodzi elegancko ubrana kobieta około czterdziestki.

– Dlaczego nie poczekałaś na mnie z tym odśnie…

– Dobry wieczór! – Grzesiek szura skarpetkami po podłodze.

– Isiu, poznaj naszego gościa, pana Grzegorza Walczaka.

Ale ona zupełnie nie podziela ich entuzjazmu, kiwa mu jedynie chłodno głową:

– Witam – mówi i zwraca się do Musi – Linka na górze?

– Poszła gdzieś, nie mówiła dokąd.

W sieni Grzesiek sznuruje buty jakoś tak ociężale. Belka przygląda mu się z uwagą, merdając ogonem na znak, że gotowa jest poświęcić najlepsze godziny snu i wyprowadzić go na spacer.

– No to… do widzenia…

– Jeszcze raz dziękuję za pomoc! – Musia wyciąga dłoń i patrzy mu w oczy. Widzi tam coś niepokojącego, ale może się myli, przecież zna tego chłopaka dopiero od dwóch godzin.

Śnieg wciąż sypie. Grzesiek zasuwa zamek w kurtce, stawia kołnierz, wciska ręce do kieszeni, pochyla głowę i skulony rusza w kierunku bramy. Zatrzymuje się jeszcze po przeciwnej stronie ulicy i patrzy ku domowi, nie zważając na zimno. Dziewczyna zbliżająca się wolno od strony Kopernika, wydaje mu się dziwnie znajoma, ale zbyt szybko skręca w bramę, idzie do drzwi, dotyka klamki, wreszcie znika w środku.

– Czy ty już zawsze będziesz taka naiwna, mamo?! – Linka wychwytuje z sieni podniesiony głos matki. – Nie wiesz, na jakim świecie żyjesz?! Nie słyszałaś o młodocianych przestępcach?!

– Ale to taki miły chłopiec! – próbuje pomóc Bunia. – Szkoda tylko, że mówi z pełnymi ustami.

– Miły?! Jakoś mi nie wyglądał na członka chóru parafialnego!

– Odgarnął za mnie śnieg, więc go zaprosiłam.

– Trzeba mu było raczej dać pięć złotych! Teraz już na pewno wie, że mieszkamy same, a nasze zamki trzymają się na słowo honoru!

– Zawsze mieszkałyśmy same, a nasze zamki nigdy nie były lepsze. Dlaczego akurat teraz miałoby to być takie ważne?

– Nie czytacie gazet? Mało staruszek straciło życie z powodu dwudziestu złotych?!

– Otoczmy się fosą! A może wolałabyś częstokół? Zrozum, Isiu, bezpieczeństwo absolutne nie istnieje!

Linka jest już w połowie schodów. Ma w nosie ich kłótnie.Sufit zawisł nad nią jak olbrzymia mapa Arktyki. Długo wpatruje się w zasypane śniegiem, opustoszałe lądy, bezludne wyspy o poszarpanych brzegach, skute lodem, niezmierzone oceany. Wydawałoby się, że wszystko jest białe zimną, bezduszną, martwą bielą, lecz przecież widzi wyraźnie, że w srebrzystym świetle nocy biel ma tysiące imion.

Budząc się nagle i długo leżąc bez ruchu, rozpoznaje z łatwością cały ten świat, oddany jej na wyłączność przez Musię, która nie zdołała latem odnowić piętra.

Już prawie świta i Linka oddycha z ulgą, przypominając sobie, że jest niedziela. Jeszcze daleko do jutra, do koszmarnego poniedziałku, do bólu brzucha przed wuefem, do wiecznie zadowolonej z siebie Hanki, do pozbawionego sensu oczekiwania.

Można, zwinąwszy się w kłębek, utonąć w nieistnieniu.

*

Kościół pod wezwaniem świętego Antoniego z Padwy, wielki budynek przywołujący na myśl konstruktywizm wieńczy pokracznie perspektywę ulicy Okrzei. Musia, idąc na niedzielną mszę, ma zawsze przed oczyma jego szare mury wznoszące się ponad domami. I raz w tygodniu nie może się oprzeć myśli: co by było, gdyby tak obrócić kościół fasadą na wschód, by niczym łuk triumfalny zamykał ulicę od zachodu, a rzeka ludzi płynąca ku niedzielnej mszy w naturalny sposób wlewała się do świątyni?

Tymczasem wejście znajduje się od południa, z ulicy Kardynała Wyszyńskiego, zgodnie z ewangeliczną zasadą, że strony świata odpowiadać mają ramionom krzyża, na planie którego zbudowano świątynię.

Musia wchodzi do pustawego jeszcze o tej porze kościoła, przyklęka i z zamkniętymi oczyma rozpoczyna modlitwę.

Stoją po drugiej stronie ulicy. Grzesiek i ta dziewczyna. Jakże jej było? Musia nie może sobie przypomnieć. Rzuca na nich okiem. Rozmawiają z nerwowym ożywieniem, jakby chodziło o coś poważnego i trudnego do uzgodnienia. Pokłócili się, zaraz się pogodzą, nie warto mieszać się w takie sprawy. Niech się toczą własnym torem. Musia idzie więc przed siebie, skulona, bo śnieg wciąż pada, coraz bardziej gęsty. Myśli o Grześku z sympatią, uśmiecha się nawet na wspomnienie jego apetytu. I wtedy on ją dogania.

– Dobry?!

– Dobry! Dobry! A cóżeś ty tak wcześnie wstał?

– Ja tak zawsze. Od dziecka.

– Nie mów, że nie lubisz sobie odrobinę dłużej pospać w niedzielę!

– Pewnie, że lubię, jak każdy. Ale to rzadko wychodzi.

Jest w nim ten sam smutek, którego wczoraj Musia trochę się przestraszyła. Ale teraz składa go na karb sprzeczki z dziewczyną. Młody jest. W tym wieku uczucia łatwo się rozpalają i szybko gasną.

– Ładna ta twoja dziewczyna – mówi, by mu zrobić przyjemność.

– Jaka ona tam moja, koleżanka, i tyle.

Musia znów czuje grząski grunt pod stopami.

– Czy… – Grzesiek waha się przez moment. Widać, że coś go nurtuje.

– Śmiało! Przecież cię nie zjem!

– … nie zasypało pani znowu ścieżki? – wyrzuca z siebie jednym tchem.

W tym pytaniu jest prośba, błaganie nawet, ale ton wydaje się Musi tak niestosowny do treści, że pozwala sobie na dowcip:

– Nie przeziębiłeś się aby wczoraj?

Widać intencja tego żartu jest ukryta zbyt głęboko, bo on nie rozumie i, rozczulający w swej prawdomówności, przyznaje:

– Nie, ja zawsze chodzę w takiej kurtce. Mnie jest ciągle gorąco.

Musia wie, że w młodym ciele krew szybciej krąży, wciąż ma wrażenie, że Linka też ubiera się zbyt lekko. Niepokoi ją jednak fakt, że Grzesiek odczytał jej pytanie w ten sposób. Ale i Musi, wieloletniemu pedagogowi, zdarza się czasem mylnie interpretować czyjeś zachowanie.

– A ścieżka rzeczywiście całkiem zasypana – odpowiada, wracając do tematu.

– To może ja tak… Od razu?

Musia patrzy na drugą stronę ulicy. Nie dostrzega już jednak tamtej dziewczyny.

– Któż by się oparł tak kuszącej propozycji? Ale przecież mamy niedzielę…

– W niedzielę ludzie idą do kościoła w dobrych butach.

– Z pana Grzegorza to polityk! – Kobieta uśmiecha się, myśląc z nadzieją, że nikt nie zobaczy go przy pracy, i z silnym postanowieniem, że tym razem wciśnie mu już do kieszeni pieniądze. Oczywiście w tajemnicy.

Grzesiek uwinął się z odśnieżaniem w iście olimpijskim tempie. Musia, zajęta przygotowywaniem śniadania, nie zauważyła, jak często robił sobie przerwy. Potem wypił z nią herbatę i obiecał pokazać się znowu, gdyby nie przestało padać.

Znalazłszy później dziesięć złotych w kurtce, długo nie mógł zrozumieć, skąd banknot się tam wziął. A gdy wreszcie dotarło to do niego, uśmiechnął się tylko i pomyślał, że tak jest może nawet lepiej.

*

Pierwszy zimowy poranek oglądany z okna byłby niczym obrazek z bajki, gdyby nie fakt, że trzeba rozpalić w piecach, odśnieżyć ulicę i ścieżkę, pójść do sklepu po pieczywo, bo Musia, podejmując wczoraj swojego gościa, nie zachowała umiaru. A jest niedziela, można by troszkę poleniuchować. Pozostanie dłużej w łóżku nie wchodzi jednak w grę. I to nie dlatego, że piece wystygły, a przechodnie muszą brnąć przez zaspy. Joanna nie może sobie znaleźć miejsca w łóżku. Przekręca się z boku na bok, podciąga kolana pod brodę i na powrót je prostuje. Nic nie pomaga. Prawy bok, lewy bok, wszystko na nic. Kręgosłup dość ma pozycji horyzontalnej. Teraz leżenie przypomina już tylko tortury i żeby ból w końcu ustał, trzeba wstać i się poruszać. Na przykład odgarniając śnieg.

Zresztą Musia i Bunia też już pewnie nie śpią.

*

Niedziela? Tak, niedziela. Jest niedziela. Musi być, skoro wczoraj była sobota. A może nie wczoraj? Może jej się wydawało, że wczoraj spadł pierwszy śnieg? Że były andrzejki? Że marzła w tamtym domu na podłodze, myśląc o życiu, które dla niej bezpowrotnie się skończyło? A może jej się to wszystko śniło? Może nic się nie stało?

Nie otwiera oczu. Nie musi. Najgorsze jest zawsze prawdą.

Po pałacu nie da się chodzić boso. Jest tu tak zimno, że najrozsądniej byłoby w ogóle nie wychodzić z łóżka, ale nieznośnym kłuciem w podbrzusze fizjologia domaga się swych praw. Linka próbuje znaleźć inną pozycję, by pęcherz jej jeszcze choć na chwilę odpuścił, lecz każda jest równie niebezpieczna i za chwilę może dojść do nieszczęścia. Dobrze więc, skoczy cichutko do toalety, tak żeby nikogo nie obudzić (może nawet, o zgrozo, nie spuści wody?), i czym prędzej zaszyje się znów w swojej norze.

Dlaczego nie przygotowała się wieczorem?! Ciągle to samo: nie ma pod ręką skarpet, nie ma (nigdy nie miała) ciepłego szlafroka, plastikowe klapki są jak wykute z lodu. A gdyby tak kilka przysiadów? Albo dziesięć minut na skakance? Na pewno by pomogło, lecz Linka nie jest masochistką. Ostatecznie może wystarczy koc, którym okrywa się dodatkowo, gdy jej cienka kołdra z Ikei nie radzi sobie z syberyjskimi chłodami pałacu.

Owinięta szczelnie, sunie, drobiąc kroczki niczym Japonka. Zimna deska sedesowa! Co za koszmar! Kiedy już przeprowadzą się z matką do nowego mieszkania, każdej niedzieli będzie wylegiwała się przez godzinę w wannie! A pod choinkę zamówi bambosze!

Po dłuższej chwili filozoficznych rozważań, gdy nareszcie czuje się całkiem uwolniona, w drzwiach toalety nagle doznaje olśnienia: jest przecież w połowie drogi między łóżkiem a kuchnią. Niedługo głód znowu wygoni ją z cieplutkich pieleszy. Postanawia i tym razem przechytrzyć fizjologię. Capnie jakieś małe śniadanko do łóżka i uniknie powtórnego wstawania. W swoim wełnianym kimonie, zamiatając przy okazji podłogę korytarza, kieruje się do kuchni.

Choć dałaby głowę, że jest jeszcze przed świtem, już wolno gotuje się na gazie niedzielny rosół. Linka wyjmuje z lodówki mleko i zalewa płatki kukurydziane. Co tam, zimniej i tak już nie będzie! Z łyżką w zębach i miseczką płatków w wystającej spomiędzy fałdów koca dłoni, wchodzi do salonu.

Przy stole Joanna, jej matka, pije kawę i przegląda jakieś czasopisma. Bunia siedzi w fotelu przy oknie, zatopiona w lekturze książki. Linka zajmuje więc kanapę, rozgląda się za pilotem i włącza telewizor, przezornie ściszając nieco dźwięk.

– Może najpierw byś się ubrała, moja panno? – Słyszy głos Buni, która, Linka jest tego pewna, ani na moment nie podniosła wzroku znad książki.

– Spodziewamy się gości? – odpowiada zaczepnie.

– A śniadanie je się przy stole.

Linka nie reaguje, Bunia spogląda na Joannę, oczekując zajęcia przez nią stanowiska. Joanna czuje się trochę winna. To przecież ona pozwoliła kiedyś dziecku jeść na kanapie przed telewizorem. Chciałaby, żeby Linka sama zrozumiała delikatną sytuację. Przecież są tu gośćmi, wypada respektować zasady gospodarzy. Wie jednak, że Linka nie ustąpi, zacznie się potyczka słowna, niewarta całej sprawy.

– Córciu?

– Tak, mamusiu?

Niebezpiecznie słodki głos Linki zwiastuje rychłą burzę i Joanna, zniechęcona, między pryncypialną babką a drażliwą córką – ma ochotę wyjść i zostawić je samym sobie.

– Usiądziesz przy stole? – pyta wreszcie cicho.

Linka zastyga z łyżką w ustach (kolejny grzech), wpatrzona w ekran, udając, że nie usłyszała.

– Linka!

– Nie mam skarpet! Jest mi zimno! Może więc wytłumaczycie mi, dlaczego tak strasznie wam na tym zależy?! – Napastliwy ton, przechodzący chwilami w nieznośne vibrato, to od jakiegoś czasu jej naturalny sposób porozumiewania się z otoczeniem.

– Czy nie jesteś już dość duża, żeby to zrozumieć samodzielnie? – Bunia wciąż udaje, że czyta, nie podnosząc głosu nawet o pół tonu.

– Nie! Podobnie, jak nie jestem dość duża, żeby zrozumieć, dlaczego w domu nie może być ciepło!

– Zauważenie, że właśnie zaczęła się zima, nie przerasta chyba twoich możliwości intelektualnych?

– Owszem, przerasta! Skoro postanowiłyście żyć według pór roku, równie dobrze możecie postawić na środku klombu wychodek i udawać, że właśnie mamy średniowiecze!

Nie czekając na odpowiedź, przełyka ostatnią łyżkę płatków i wychodzi z pokoju. W telewizji i tak nie ma nic ciekawego.

*

– Można? – Joanna puka cicho i choć nie słyszy odpowiedzi, wchodzi do pokoju. – Nie jesteś głodna?

Linka, otulona kocem, siedzi na łóżku twarzą do okna. Mimo że południe już dawno minęło, nie ubrała się ani nie pościeliła łóżka. Joanna kładzie delikatnie dłoń na ramieniu córki. Linka wstrząsa się, chyba przestraszona, zwraca ku niej głowę, zdejmuje jedną ze słuchawek i patrzy na matkę, marszcząc brwi.

– Wszystko w porządku? – pyta Joanna.

W odpowiedzi Linka jedynie wzrusza ramionami.

– Porozmawiamy?

– Koniecznie chcesz wiedzieć?! Dobrze! Jak może być w porządku?! Co za głupie pytanie! Już nigdy nie będzie w porządku!

– Córeczko…

Joanna chciałaby objąć Linkę, jak wtedy, gdy była jeszcze malutka, gdy nie biegła ze wszystkim do ojca, lecz wtulała swą drobną buzię w jej piersi, czerpiąc z niej, swojej matki, odwagę do pokonywania przeciwności. Wyciąga nawet ręce, ale zmrużone oczy córki mówią bez słów, że nic się nie zmieniło, że wciąż należy do niego, do Pawła. To w jego pierś chce wtulać policzek, z nim szeptać po kątach, do niego biec z każdym zmartwieniem.

Ręce Joanny wiotczeją, wzrok ucieka, znów czuje się niepotrzebna.

– Przykro mi.

– Przykro?! – Linka podnosi głos tonem zarzutu. – Tobie jest przykro?! – I już nie ma wątpliwości, że przesądziła w duszy o jej winie.

– Mnie on też zostawił… – chce powiedzieć Joanna, ale wciąż napiera na nią agresywnie oskarżycielski ton córki.

Linka zaczyna chodzić po pokoju. Nogi się jej plączą w zwojach koca. Staje twarzą do okna i w końcu wyrzuca z siebie:

– Czy ty go w ogóle kochałaś?!

Joanna nie wierzy, że te słowa padły. Stoi lekko zgarbiona, przygnieciona ich okrucieństwem.

– Jak możesz… – Nie ma siły dokończyć zdania.

Patrząc na matkę skuloną, bliską płaczu, Linka uświadamia sobie niejasno, że wcale nie chciała tego powiedzieć, ale wulkan tłumionych uczuć nie daje się powstrzymać. Słowa, które zranią Joannę jeszcze mocniej, już się uformowały i za chwilę uderzą bez litości.

– Żyjesz sobie dalej, jeździsz do tej swojej Warszawy, spotykasz się jak gdyby nigdy nic z przyjaciółkami, a ja się czuję, jakby ktoś wyrwał mi serce! Jakby je zmiażdżył, podeptał, jakby je wyrzucił na śmietnik!

– Ktoś? – Joanna pyta przez zaciśnięte gardło. – Ktoś?!

– Wyjdź! – krzyczy Linka. – Rozumiesz? Wyjdź! Nienawidzę cię!

Joanna wychodzi z pokoju. Przez chwilę musi przytrzymać się ściany. Ale to mija. Linka upada twarzą na łóżko.

– Dlaczego pozwoliłaś mu odejść?! – chlipie bezradnie w poduszkę.

*

Obiad w pałacu – pewna nowość od czasu, kiedy wprowadziły się tu Joanna i Linka. Podaje się go przeważnie około drugiej po południu. To dobra pora, zwłaszcza ze względu na Linkę, która wracając ze szkoły, powinna zjeść coś gotowanego. Starsze panie z niejakim zdziwieniem przyjęły fakt, że istnieje taki posiłek jak obiad. Od dawna nie gotowały, a przynajmniej robiły to sporadycznie, wychodziły bowiem z założenia, że na żywności najłatwiej zaoszczędzić. Zresztą obydwie zawsze interesowały się jedzeniem w stopniu minimalnym, jadły mikroskopijne porcje, a przyrządzanie posiłków uważały za stratę czasu. Kanapka, jajko na miękko, owoce, jarzyny na parze wystarczały im w zupełności. Być może stało się tak z braku mężczyzny, który oczekiwałby na talerzu solidnej porcji mięsa, zawiesistego sosu oraz pożywnej zupy? Musia i Bunia zawsze miały tyle zajęć, że często w ogóle zapominały o posiłkach, traktując je jako nieistotny dodatek do pracy, czytania lub działalności społecznej.

Niedzielny obiad tworzy jednak atmosferę, której temu domowi zawsze nieco brakowało, i Bunia skłania się do przełknięcia w tej intencji odrobiny rosołu oraz kawałka kurczaka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: